Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Bodmin Moor
Strona 18 z 18 • 1 ... 10 ... 16, 17, 18
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Bodmin Moor
Bodmin Moor to jedna z najbardziej znanych części Kornwalii z licznymi skalnymi pagórkami, które otaczane są przez dziesiątki kilometrów dzikich wrzosowisk. Zwykle tereny te służą mugolom jako pastwiska, lecz czarodzieje bardziej kojarzą je z przedostatnimi Mistrzostwami Świata w Quidditchu, gdzie u podnóża najwyższego szczytu Kornwalii Anglia rozgromiła albańską drużynę. Tereny te podlegają rodowi Macmillanów, którzy chętnie po dziś dzień przeprowadzają tu mniejsze jak i większe rozgrywki. Efektem sportowych rywalizacji jest niewielki stadion, którego granice wyznacza koryto biegnącej rzeki.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 10.10.16 17:01, w całości zmieniany 1 raz
| 3 grudnia (ja tu tylko na sekundę)
Mokre, pozlepiane, przemieszane z deszczem płatki śniegu uderzały go w twarz, kiedy po raz ostatni sprawdzał wytrzymałość zawiązanych na trzonku miotły sznurów, przytrzymujących kołyszący się miarowo pakunek. Zawinięty w szarobrązowy, szorstki papier, stanowił dla Billy’ego tajemnicę; nie był w stanie odgadnąć zawartości ani po kształcie, ani po ciężarze, ale wbrew pozorom nie korciło go, żeby rozchylić starannie zlepione ze sobą arkusze. Jego zadanie pozostawało niezmienne bez względu na to, co kryła w sobie paczka: miał dostarczyć ją do jednej z rozsianych po Anglii kryjówek buntowników, i miał zrobić to możliwie szybko i dyskretnie. Oprócz niej, niósł ze sobą również zapieczętowaną kopertę, schowaną bezpiecznie w wewnętrznej kieszeni podróżnej, znoszonej kurtki, do której sięgnął odruchowo, żeby opuszkami palców przejechać po papierze; upewniając się, choć nie musiał tego robić, że list znajdował się dokładnie tam, gdzie znajdować się powinien.
Parę sekund później odepchnął się stopami od ziemi.
Uczucie, które go ogarnęło, było doskonale znajome, ale nigdy niepowszedniejące – zacisnął mocniej palce na trzonku miotły, wciągając do płuc rześkie, zimne powietrze, i uśmiechając się bezwiednie; nie zwracając uwagi ani na wciskający się za kołnierz, topniejący śnieg, ani na wyciskający łzy z oczu wiatr, wzniósł się wyżej, ponad wierzchołki drzew, mając nadzieję zlać się z szarością wiszących nisko chmur. Rozejrzał się dookoła, po czym pochylił się niżej nad rączką i przyspieszył, starając się wyczuć nowy środek ciężkości; z obciążeniem w postaci kołyszącego się za jego plecami pakunku leciało się nieco inaczej, miotła wydawała się oporna, mniej zwrotna – ale po chwili eksperymentowania z prędkością i zmianami kierunku, zdołał się do tego przyzwyczaić. Uważając, by zbyt mocno nie rozchwiać kolebiącego się na boki ładunku, zatoczył jeszcze jedną pętlę nad okolicą, szukając jakiegokolwiek poruszenia zarówno na ziemi, jak i powietrzu – ale wyglądało na to, że nie miał żadnego niechcianego towarzystwa; wyhamował, odnajdując wzrokiem majaczący we mgle zarys dworu Macmillanów i obierając go za punkt odniesienia, a później skierował miotłę na północ.
Zimne podmuchy wiatru, połączone z wszechobecną wilgocią, bardzo szybko sprawiły, że przemarzł do kości; oderwał na moment najpierw prawą, a później lewą dłoń od drewnianego trzonka (który powoli stawał się niebezpiecznie śliski) i kilkakrotnie zgiął i rozprostował palce, starając się przywrócić w nich krążenie. Policzki mu zdrętwiały, a oczy łzawiły i szczypały, nie zwalniał jednak, od czasu do czasu sprawdzając, czy wciąż znajdował się na właściwym kursie – nieco z opóźnieniem wychwytując moment, w którym opuścił pozornie bezpieczne granice Półwyspu Kornwalijskiego. Od tego momentu stał się bardziej czujny, szerokimi łukami omijając wszelkie zabudowania i zniżając lot, gdy tylko pojawiały się pod nim wierzchołki drzew. Omijanie pni i gałęzi było znacznie trudniejsze niż przelatywanie nad nimi, ale korony, nawet pomimo braku liści, zapewniały jaką taką ochronę zarówno przed wiatrem, jak i przed wzrokiem szwędających się po okolicy szmalcowników.
Niestety – nie wszystkich.
Był mniej więcej w połowie drogi, kiedy to usłyszał: wściekłe furkotanie, które przebiło się przez huk świszczącego mu w uszach wiatru, sprawiając, że całe jego ciało się spięło – jakby w gotowości na nadejście niewidocznego jeszcze niebezpieczeństwa. Odwrócił się przez ramię instynktownie, w pierwszym irracjonalnym odruchu spodziewając się zobaczyć mknący w jego stronę tłuczek – ale to nie czarna piłka była źródłem charakterystycznego hałasu. Gdzieś na krawędzi jego pola widzenia błysnęła plama żółci i czerwieni, a w następnej sekundzie poczuł gorąc tuż przy policzku, gdy trzaskająca kula ognia przemknęła ponad jego ramieniem i rozbiła się w fontannie iskier o pień najbliższego drzewa. Jego reakcja była natychmiastowa i niezbyt przemyślana: kierując się przede wszystkim potrzebą ucieczki przed pociskiem, szarpnął rączką miotły zbyt gwałtownie; rzuciło go na bok, a ciężki pakunek kołyszący się tuż za nim, przechylił się nagle, dodatkową siłą ściągając go w kursu. Jego ciało poleciało jako następne, mknąc w dół, obracając się dookoła osi tworzonej przez trzonek – i gdyby nie silny uścisk dłoni i odruchowe zaciśnięcie nóg, z całą pewnością spadłby na ziemię. Udało mu się uratować w ostatniej chwili, choć przez sekundę – gdy całym ciężarem ciała zawisł na szamoczącej się chaotycznie miotle – był pewien, że ręce wyskoczą mu ze stawów. – Psidwacza mać – zaklął pod nosem, sapiąc wściekle, starając się jednocześnie wyhamować i wspiąć z powrotem na miotłę; to drugie mu się udało, to pierwsze – nie do końca, i ledwie wdrapał się na niewidzialne siedzisko, musiał znów błyskawicznie uskoczyć, gdy zorientował się, że leci prosto na rozłożyste drzewo. Uniknął zderzenia o włos, przelatując przez koronę, smagany po twarzy przez drobniejsze gałązki; gdzieś w międzyczasie zupełnie tracąc orientację co do kierunku.
Nie miał jednak czasu na ponowne wyznaczanie kursu.
Ledwie odzyskał jaką taką równowagę, powietrze obok niego znów przecięła kula ognia, a zaraz za nią pomknęła wiązka zaklęcia; uskoczył przed jednym i drugim, a przynajmniej tak mu się wydawało – do chwili, w której poczuł niepokojący swąd dymu. Obrócił się, w pierwszym odruchu szukając płomieni na swojej szacie, ale – ku własnej grozie – dostrzegając je nieco dalej, na coraz cieńszym sznurze, którym przewiązana była paczka. – Nie – wymsknęło mu się, nie mógł zgubić pakunku; wbrew zdrowemu rozsądkowi, który kazał mu uciekać jak najszybciej od zagrożenia, wyhamował miotłę, żeby następnie przesunąć się nieco w tył, w stronę węzła. Nic z tego; miotła przechyliła się, a jego dłonie prześliznęły się zbyt szybko po mokrej rączce; musiał wrócić na swoje miejsce. Gdzieś w dole, na ziemi, ale zdecydowanie bliżej niż sądził, rozległ się kpiący śmiech, zignorował jednak napastników, zdając sobie sprawę, że zostały mu sekundy nim lina niechybnie się przepali, a jego cenny bagaż poleci w dół – prosto w łapy miotających w niego zaklęciami czarodziejów.
Nie miał zamiaru na to pozwolić.
Zaciskając zęby prawie do bólu, znów obrócił się do tyłu, puszczając na moment trzonek, a później ponownie go łapiąc – tym razem jednak po drugiej stronie; wziął głębszy oddech, łapiąc równowagę, a później wykonując manewr równie szybki, co ryzykowny, i przerzucając nogi ponad miotłą, tak, że teraz siedział na niej w tył na przód – nie mogąc nią już w żaden sposób sterować, ale będąc za to w stanie dosięgnąć sznura.
Nie tracił czasu na dobywanie różdżki, zamiast tego owijając dłoń kawałkiem rękawa, a później własnym ubraniem zduszając płomień; dogaszany dodatkowo sypiącym z nieba śniegiem, zgasł szybko, jednak widok przepalonej prawie zupełnie liny sprawił, że serce podeszło mu do gardła. Chwycił ją w palce, spodziewając się, że lada moment ostatnie włókna puszczą, a drugą ręką łapiąc za sznur wyżej, chcąc związać nienaruszone jeszcze końce ze sobą.
Dźwięk wypowiadanej inkantacji tym razem dotarł do jego uszu jeszcze zanim zrobił to promień zaklęcia, ale niewiele mu to pomogło – w pozycji, w jakiej się znajdował, nie miał możliwości szarpnięcia miotłą, a przynajmniej: nie w sposób, który pozwoliłby mu na jednoczesne utrzymanie się w powietrzu. Pochylił się niżej, unikając uderzenia w klatkę piersiową, ale za to obrywając w bark; jego uszy wypełnił dźwięk rozrywanego materiału, a po ciele rozlał się najpierw gorąc, a później ostry ból. Krzyknął, prawie wypuszczając z rąk linę, żeby instynktownie złapać się za ramię, ale ostatecznie opanowując odruch; zacisnął żeby, wypuszczając przez nie powietrze i wracając do przerwanego zadania, choć przed oczami migotały mu już czarne plamy. Dokończył jednak wiązanie supła, zaciskając go z całej siły, mimo że każde naprężenie mięśni w zranionej ręce ciągnęło za sobą kolejną falę przeszywających go igieł. Obok niego przemknęły z ostrzegawczym świstem kolejne dwa zaklęcia.
Zamrugał oczami, prostując się i dopiero teraz pozwalając sobie na spojrzenie w dół – i dostrzegając trzy czarne sylwetki z różdżkami skierowanymi w górę: zarośnięte twarze, zęby błyskające za rozciągniętymi w rozbawieniu wargami, oczy migoczące w jakiejś trudnej do pojęcia furii. Urządzali sobie zabawę dla zabicia nudy? Czy go rozpoznali, porównali rysy z fotografią na liście gończym i wiedzieli, kim był? Nie powinno mieć to znaczenia; było ich trzech na jednego, nie miał z nimi szans – ale spoglądając na te naciągnięte na głowy kaptury i paskudne gęby, nie był w stanie nie zastanowić się, ilu niewinnych ludzi już zabili; ilu jeszcze wyciągną z domów i zakatują, gdy już ich zostawi? Dłoń mu drgnęła, prawie sięgnął po różdżkę – ale wtedy przypomniał sobie o kołyszącym się niebezpiecznie pakunku, i o zapieczętowanym liście tkwiącym w wewnętrznej kieszeni jego kurtki. Zaufano mu, powierzono te rzeczy, rozkazy, informacje; ktoś gdzieś na nie czekał – i być może na tej przemokniętej i przepalonej częściowo linie balansowało właśnie więcej możliwych do ocalenia żyć, niż tych zależących od nieprzemyślanego aktu naiwnej brawury.
Jak miał to ocenić?
Podjął decyzję w ułamku sekundy, ani przez moment nie będąc jednak pewnym, czy była tą dobrą; zamiast po różdżkę, sięgnął po jedną z ukrytych w kurtce fiolek, a później z całej siły cisnął ją w dół – tuż pod nogi oprychów. Nie czekał jednak, żeby sprawdzić, czy zasłona dymna zadziałała – obrócił się, przekładając ręce i nogi, znów przerzucając ciało na drugą stronę, a później – gdy tylko odzyskał równowagę – chwytając mocno za rączkę i pochylając się do przodu; najpierw mknąc między drzewa, a później w górę, ponad wierzchołki, chcąc jednocześnie oddalić się od bandy, jak i zorientować, gdzie właściwie się znajdował.
Do celu dotarł godzinę później, nie napotykając już po drodze żywej duszy, ale za to z minuty na minutę czując się coraz gorzej; jeden rzut oka na przesiąkniętą krwią kurtkę wystarczył, żeby stwierdzić, że rana od zaklęcia musiała być głęboka – ale sam i tak nie był w stanie nic z nią zrobić. Jego jedyna nadzieja leżała w buntownikach, do których kryjówki – niepozornej, prawie niewidocznej, ulokowanej w zarośniętej roślinnością jaskini – wszedł powłócząc nogami, blady jak plamy topniejącego, zaścielającego gdzieniegdzie ziemię śniegu. Podał ustalone wcześniej hasło czuwającemu przy wejściu strażnikowi, a później pozwolił się przeszukać, w międzyczasie prosząc, by zaprowadzono go do dowódcy, któremu przekazał zarówno paczkę, jak i list. Na pytanie o to, czy był ranny, kiwnął jedynie głową – i było to ostatnie, co zapamiętał, nim otuliła go miękka mgła, a on sam ocknął się jakiś czas później, wciąż w kryjówce – leżąc na posłaniu przy prowizorycznym stanowisku uzdrowiciela, z ramieniem już starannie zabandażowanym i głową wypełnioną charakterystycznym dla eliksirów przeciwbólowych ciężarem myśli.
| zt; (1638)
Mokre, pozlepiane, przemieszane z deszczem płatki śniegu uderzały go w twarz, kiedy po raz ostatni sprawdzał wytrzymałość zawiązanych na trzonku miotły sznurów, przytrzymujących kołyszący się miarowo pakunek. Zawinięty w szarobrązowy, szorstki papier, stanowił dla Billy’ego tajemnicę; nie był w stanie odgadnąć zawartości ani po kształcie, ani po ciężarze, ale wbrew pozorom nie korciło go, żeby rozchylić starannie zlepione ze sobą arkusze. Jego zadanie pozostawało niezmienne bez względu na to, co kryła w sobie paczka: miał dostarczyć ją do jednej z rozsianych po Anglii kryjówek buntowników, i miał zrobić to możliwie szybko i dyskretnie. Oprócz niej, niósł ze sobą również zapieczętowaną kopertę, schowaną bezpiecznie w wewnętrznej kieszeni podróżnej, znoszonej kurtki, do której sięgnął odruchowo, żeby opuszkami palców przejechać po papierze; upewniając się, choć nie musiał tego robić, że list znajdował się dokładnie tam, gdzie znajdować się powinien.
Parę sekund później odepchnął się stopami od ziemi.
Uczucie, które go ogarnęło, było doskonale znajome, ale nigdy niepowszedniejące – zacisnął mocniej palce na trzonku miotły, wciągając do płuc rześkie, zimne powietrze, i uśmiechając się bezwiednie; nie zwracając uwagi ani na wciskający się za kołnierz, topniejący śnieg, ani na wyciskający łzy z oczu wiatr, wzniósł się wyżej, ponad wierzchołki drzew, mając nadzieję zlać się z szarością wiszących nisko chmur. Rozejrzał się dookoła, po czym pochylił się niżej nad rączką i przyspieszył, starając się wyczuć nowy środek ciężkości; z obciążeniem w postaci kołyszącego się za jego plecami pakunku leciało się nieco inaczej, miotła wydawała się oporna, mniej zwrotna – ale po chwili eksperymentowania z prędkością i zmianami kierunku, zdołał się do tego przyzwyczaić. Uważając, by zbyt mocno nie rozchwiać kolebiącego się na boki ładunku, zatoczył jeszcze jedną pętlę nad okolicą, szukając jakiegokolwiek poruszenia zarówno na ziemi, jak i powietrzu – ale wyglądało na to, że nie miał żadnego niechcianego towarzystwa; wyhamował, odnajdując wzrokiem majaczący we mgle zarys dworu Macmillanów i obierając go za punkt odniesienia, a później skierował miotłę na północ.
Zimne podmuchy wiatru, połączone z wszechobecną wilgocią, bardzo szybko sprawiły, że przemarzł do kości; oderwał na moment najpierw prawą, a później lewą dłoń od drewnianego trzonka (który powoli stawał się niebezpiecznie śliski) i kilkakrotnie zgiął i rozprostował palce, starając się przywrócić w nich krążenie. Policzki mu zdrętwiały, a oczy łzawiły i szczypały, nie zwalniał jednak, od czasu do czasu sprawdzając, czy wciąż znajdował się na właściwym kursie – nieco z opóźnieniem wychwytując moment, w którym opuścił pozornie bezpieczne granice Półwyspu Kornwalijskiego. Od tego momentu stał się bardziej czujny, szerokimi łukami omijając wszelkie zabudowania i zniżając lot, gdy tylko pojawiały się pod nim wierzchołki drzew. Omijanie pni i gałęzi było znacznie trudniejsze niż przelatywanie nad nimi, ale korony, nawet pomimo braku liści, zapewniały jaką taką ochronę zarówno przed wiatrem, jak i przed wzrokiem szwędających się po okolicy szmalcowników.
Niestety – nie wszystkich.
Był mniej więcej w połowie drogi, kiedy to usłyszał: wściekłe furkotanie, które przebiło się przez huk świszczącego mu w uszach wiatru, sprawiając, że całe jego ciało się spięło – jakby w gotowości na nadejście niewidocznego jeszcze niebezpieczeństwa. Odwrócił się przez ramię instynktownie, w pierwszym irracjonalnym odruchu spodziewając się zobaczyć mknący w jego stronę tłuczek – ale to nie czarna piłka była źródłem charakterystycznego hałasu. Gdzieś na krawędzi jego pola widzenia błysnęła plama żółci i czerwieni, a w następnej sekundzie poczuł gorąc tuż przy policzku, gdy trzaskająca kula ognia przemknęła ponad jego ramieniem i rozbiła się w fontannie iskier o pień najbliższego drzewa. Jego reakcja była natychmiastowa i niezbyt przemyślana: kierując się przede wszystkim potrzebą ucieczki przed pociskiem, szarpnął rączką miotły zbyt gwałtownie; rzuciło go na bok, a ciężki pakunek kołyszący się tuż za nim, przechylił się nagle, dodatkową siłą ściągając go w kursu. Jego ciało poleciało jako następne, mknąc w dół, obracając się dookoła osi tworzonej przez trzonek – i gdyby nie silny uścisk dłoni i odruchowe zaciśnięcie nóg, z całą pewnością spadłby na ziemię. Udało mu się uratować w ostatniej chwili, choć przez sekundę – gdy całym ciężarem ciała zawisł na szamoczącej się chaotycznie miotle – był pewien, że ręce wyskoczą mu ze stawów. – Psidwacza mać – zaklął pod nosem, sapiąc wściekle, starając się jednocześnie wyhamować i wspiąć z powrotem na miotłę; to drugie mu się udało, to pierwsze – nie do końca, i ledwie wdrapał się na niewidzialne siedzisko, musiał znów błyskawicznie uskoczyć, gdy zorientował się, że leci prosto na rozłożyste drzewo. Uniknął zderzenia o włos, przelatując przez koronę, smagany po twarzy przez drobniejsze gałązki; gdzieś w międzyczasie zupełnie tracąc orientację co do kierunku.
Nie miał jednak czasu na ponowne wyznaczanie kursu.
Ledwie odzyskał jaką taką równowagę, powietrze obok niego znów przecięła kula ognia, a zaraz za nią pomknęła wiązka zaklęcia; uskoczył przed jednym i drugim, a przynajmniej tak mu się wydawało – do chwili, w której poczuł niepokojący swąd dymu. Obrócił się, w pierwszym odruchu szukając płomieni na swojej szacie, ale – ku własnej grozie – dostrzegając je nieco dalej, na coraz cieńszym sznurze, którym przewiązana była paczka. – Nie – wymsknęło mu się, nie mógł zgubić pakunku; wbrew zdrowemu rozsądkowi, który kazał mu uciekać jak najszybciej od zagrożenia, wyhamował miotłę, żeby następnie przesunąć się nieco w tył, w stronę węzła. Nic z tego; miotła przechyliła się, a jego dłonie prześliznęły się zbyt szybko po mokrej rączce; musiał wrócić na swoje miejsce. Gdzieś w dole, na ziemi, ale zdecydowanie bliżej niż sądził, rozległ się kpiący śmiech, zignorował jednak napastników, zdając sobie sprawę, że zostały mu sekundy nim lina niechybnie się przepali, a jego cenny bagaż poleci w dół – prosto w łapy miotających w niego zaklęciami czarodziejów.
Nie miał zamiaru na to pozwolić.
Zaciskając zęby prawie do bólu, znów obrócił się do tyłu, puszczając na moment trzonek, a później ponownie go łapiąc – tym razem jednak po drugiej stronie; wziął głębszy oddech, łapiąc równowagę, a później wykonując manewr równie szybki, co ryzykowny, i przerzucając nogi ponad miotłą, tak, że teraz siedział na niej w tył na przód – nie mogąc nią już w żaden sposób sterować, ale będąc za to w stanie dosięgnąć sznura.
Nie tracił czasu na dobywanie różdżki, zamiast tego owijając dłoń kawałkiem rękawa, a później własnym ubraniem zduszając płomień; dogaszany dodatkowo sypiącym z nieba śniegiem, zgasł szybko, jednak widok przepalonej prawie zupełnie liny sprawił, że serce podeszło mu do gardła. Chwycił ją w palce, spodziewając się, że lada moment ostatnie włókna puszczą, a drugą ręką łapiąc za sznur wyżej, chcąc związać nienaruszone jeszcze końce ze sobą.
Dźwięk wypowiadanej inkantacji tym razem dotarł do jego uszu jeszcze zanim zrobił to promień zaklęcia, ale niewiele mu to pomogło – w pozycji, w jakiej się znajdował, nie miał możliwości szarpnięcia miotłą, a przynajmniej: nie w sposób, który pozwoliłby mu na jednoczesne utrzymanie się w powietrzu. Pochylił się niżej, unikając uderzenia w klatkę piersiową, ale za to obrywając w bark; jego uszy wypełnił dźwięk rozrywanego materiału, a po ciele rozlał się najpierw gorąc, a później ostry ból. Krzyknął, prawie wypuszczając z rąk linę, żeby instynktownie złapać się za ramię, ale ostatecznie opanowując odruch; zacisnął żeby, wypuszczając przez nie powietrze i wracając do przerwanego zadania, choć przed oczami migotały mu już czarne plamy. Dokończył jednak wiązanie supła, zaciskając go z całej siły, mimo że każde naprężenie mięśni w zranionej ręce ciągnęło za sobą kolejną falę przeszywających go igieł. Obok niego przemknęły z ostrzegawczym świstem kolejne dwa zaklęcia.
Zamrugał oczami, prostując się i dopiero teraz pozwalając sobie na spojrzenie w dół – i dostrzegając trzy czarne sylwetki z różdżkami skierowanymi w górę: zarośnięte twarze, zęby błyskające za rozciągniętymi w rozbawieniu wargami, oczy migoczące w jakiejś trudnej do pojęcia furii. Urządzali sobie zabawę dla zabicia nudy? Czy go rozpoznali, porównali rysy z fotografią na liście gończym i wiedzieli, kim był? Nie powinno mieć to znaczenia; było ich trzech na jednego, nie miał z nimi szans – ale spoglądając na te naciągnięte na głowy kaptury i paskudne gęby, nie był w stanie nie zastanowić się, ilu niewinnych ludzi już zabili; ilu jeszcze wyciągną z domów i zakatują, gdy już ich zostawi? Dłoń mu drgnęła, prawie sięgnął po różdżkę – ale wtedy przypomniał sobie o kołyszącym się niebezpiecznie pakunku, i o zapieczętowanym liście tkwiącym w wewnętrznej kieszeni jego kurtki. Zaufano mu, powierzono te rzeczy, rozkazy, informacje; ktoś gdzieś na nie czekał – i być może na tej przemokniętej i przepalonej częściowo linie balansowało właśnie więcej możliwych do ocalenia żyć, niż tych zależących od nieprzemyślanego aktu naiwnej brawury.
Jak miał to ocenić?
Podjął decyzję w ułamku sekundy, ani przez moment nie będąc jednak pewnym, czy była tą dobrą; zamiast po różdżkę, sięgnął po jedną z ukrytych w kurtce fiolek, a później z całej siły cisnął ją w dół – tuż pod nogi oprychów. Nie czekał jednak, żeby sprawdzić, czy zasłona dymna zadziałała – obrócił się, przekładając ręce i nogi, znów przerzucając ciało na drugą stronę, a później – gdy tylko odzyskał równowagę – chwytając mocno za rączkę i pochylając się do przodu; najpierw mknąc między drzewa, a później w górę, ponad wierzchołki, chcąc jednocześnie oddalić się od bandy, jak i zorientować, gdzie właściwie się znajdował.
Do celu dotarł godzinę później, nie napotykając już po drodze żywej duszy, ale za to z minuty na minutę czując się coraz gorzej; jeden rzut oka na przesiąkniętą krwią kurtkę wystarczył, żeby stwierdzić, że rana od zaklęcia musiała być głęboka – ale sam i tak nie był w stanie nic z nią zrobić. Jego jedyna nadzieja leżała w buntownikach, do których kryjówki – niepozornej, prawie niewidocznej, ulokowanej w zarośniętej roślinnością jaskini – wszedł powłócząc nogami, blady jak plamy topniejącego, zaścielającego gdzieniegdzie ziemię śniegu. Podał ustalone wcześniej hasło czuwającemu przy wejściu strażnikowi, a później pozwolił się przeszukać, w międzyczasie prosząc, by zaprowadzono go do dowódcy, któremu przekazał zarówno paczkę, jak i list. Na pytanie o to, czy był ranny, kiwnął jedynie głową – i było to ostatnie, co zapamiętał, nim otuliła go miękka mgła, a on sam ocknął się jakiś czas później, wciąż w kryjówce – leżąc na posłaniu przy prowizorycznym stanowisku uzdrowiciela, z ramieniem już starannie zabandażowanym i głową wypełnioną charakterystycznym dla eliksirów przeciwbólowych ciężarem myśli.
| zt; (1638)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Liche ściany chatki Morganów tworzyły niemalże klaustrofobiczne wnętrza. Długi, wąski korytarz prowadził wśród ciasnych pomieszczeń zbyt małych, by pomieścić w nich mnogość licznych elementów - mebli, stojaków, wiszących szafek, ciężkich zasłon, kurtyn, licznych plecionych chusteczek zdobiących blaty. Zdjęcia, obrazki, wszelkiego rodzaju klamoty wypełniały wszystko, tworząc chaotyczną mozaikę ubogiego przepychu.
W drzwiach pojawiały się kolejne twarze. Dwóch nastoletnich chłopców plątało się pod nogami - jak podejrzewała byli to synowie Mary, a jej najmłodsza córka zajmowała miejscu u szczytu zastawionego naczyniami stołu, zagrabiając sobie odrobinę przestrzeni by rozsypać tam kilkanaście kolorowych kredek i wygospodarować miejsce na kartkę papieru. Raz po raz do pomieszczenia wkraczał pan Morgan - sędziwy czarodziej poruszający się lasce, wciąż poszukując czegoś w szufladach, wyciągający z niej przedmioty, by zostawić je na kuchennym blacie. Mary krzątała się w kuchni, nieco zawstydzona tym harmidrem, próbowała zaprowadzić tu chociaż względny porządek. Z powrotem wkładała do szuflad to co wyjął z nich jej ojciec, układając naczynia, ścierając blaty. Co chwilę przepraszała - za nieporządek, za zajmowanie czasu Rose, za nagłe wezwanie, za kłopotanie ją tą wizytą, za to, że być może pośpieszyła się ze swoją prośbą.
Zmartwienie jednak malowało się na rysach jej już niemłodej twarzy, odwzorowane konstelacją zmarszczek skupionych wokół bystrych, jasnych oczu. Czaiło się z pozornie uprzejmym uśmiechu, w którym wyginała wąskie wargi.
Jak twierdziła co miesiąc odwiedzał ich uzdrowiciel. Co miesiąc doglądał stanu matki Mary - Dorothy, która od lat laty cierpiała na transmutacyjny zanik organów. W tym miesiącu jednak jej stan znacznie się pogorszył. Chociaż kobieta leczyła się od dawna i pozostawała pod ciągłą opieką, to ostatnie tygodnie sprawiły, że jej stan się pogorszył. Ciężko było stwierdzić co dokładnie wpłynęło na tak nagły nasilenie się objawów choroby. Mary winiła stres - jej młodszy brat zaginął bez słuchu ponad dwa tygodnie temu, nie kontaktując się nawet z własną żoną. Chociaż początkowo ukrywali to przed staruszką, braku wieści o ukochanym synu nie dało się przed nią ukryć. Nie dało się również ukryć tego, że nie wiodło się im zbyt dobrze. Mary sprowadziła się do domu rodziców kilka miesięcy temu, gdy Hampshire stało się nieprzyjazne dla zamieszkujących go mugoli - a jednym z nich był mąż Mary. Niewielka chatka umiejscowiona wśród wrzosowisk stała się schronieniem dla siedmioosobowej rodziny. Mary była krawcową, jej mąż zaś niegdyś pracował jako nauczyciel w mugolskiej szkole. Żyli z jej zleceń, od wypłaty do wypłaty.
Jak wiele rodzin takich jak te, zdawali się być na krawędzi.
Niewielki mieszek galeonów ciążył jej w kieszeni płaszcza. Upierali się, żeby zapłacić z góry. Gdy odmowa zatańczyła na ustach Szkotki, Mary zdusiła ją natłokiem słów. Nie chcieli jałmużny, a Rose nie mogła winić ich za to, że chcieli zachować swoją godność.
Pani Morgan okazała się być niezwykle energiczną kobietą jak na swój wiek i stan zdrowia, chociaż jej wigor zdawał się wyrażać w wyjątkowej złośliwości. Jak się okazało Rose nie wyglądała na uzdrowicielkę, a zaledwie na pielęgniarkę, a na dodatek była dość licha, więc nie było zaskoczeniem, że w takim wieku nie miała na palcu obrączki. Poza tym jak się dowiedziała to dobrze, bo nie wyglądała na tyle zdrowo, aby urodzić dziecko. Gdy zaś wyciągnęła różdżkę, staruszka zapytała czy wie jak jej używać i czy na pewno nie jest z tych takich jak jej pożal się Merlinie zięć - mugol. Oczywiście, nie uważała, że biedak powinien szczeznąć za to na stosie, ale od zawsze wydawał jej się przez to nie do końca bystry.
Sędziwa kobieta sprawnie naciągała struny, testowała cierpliwość. Żadne złe słowo nie opuściło ust Roselyn, chociaż wiele z nich tańczyło na krańcu języka.
Diagno Haemo wykazało zmiany w strukturze wątroby. Delikatne, zaledwie wyczuwalne pod naporem magii magnoliowej różdżki. Na tyle znaczące, aby pojawiły się pierwsze symptomy postępujących przemian.
Uwagę rozproszył szum dochodzący z korytarza, głosy były jeszcze niewyraźne, ciężkie do rozpoznania. Słyszała głos Mary i ten drugi, męski. Znajomy. Znajomy na tyle, aby rozpoznała jego właściciela zanim przekroczył próg sypialni Dorothy.
- Panno Sorensen, to pan Vane - uzdrowiciel, o którym opowiadałam. Okazało się, że jednak o nas nie zapomniał - powiedziała Mary, racząc ich szerokim uśmiechem, który z pewnością miał ukryć zakłopotanie tlące się w jej spojrzeniu.
Wargi Rose nieświadomie wygięły się w podobnym wyrazie. Zakłopotanym, skonsternowanym. Dłoń niemalże machinalnie drgnęła w przywitaniu jakby nadal miała zamiar udawać, że jest kimś innym. Nieznaną nikomu uzdrowicielką ze Szkocji, bez przeszłości w Londynie, bez nazwiska, które widniało na listach gończych. Zanim jednak pozwoliła sobie na tą głupotę, skrzyżowała dłonie, przyciskając je do materiału spódnicy. - Mieliśmy już tą przyjemność - powiedziała jedynie, odchylając się by ojciec Jaydena mógł wejść w głąb sypialni. Mimo, że przybyła tu pierwsza, on znał przypadek Dorothy znacznie lepiej. - Wyczułam zmiany w wątrobie w początkującym stadium. Pani Morgan wspominała, że to ona jest najczęściej narażona na atak - wspomniała. Być może w innej sytuacji wywołałoby to swojego rodzaju rozbawienie. Jakby wycięła tą chwilę z odległego wspomnienia, gdy odbywając staż wykładała mu kolejne przypadki, on zadawał pytania, sprawdzał, uczył. Dziś już nie była młódką. Nie była też niedoświadczoną adeptką, a jednak z łatwością potrafiła przywołać te wrażenie w starciu z obecnością jednego z jej nauczycieli. Kogoś kto był przecież nie tylko tym. Człowiekiem, który wychował Jaydena Jego najbliższą rodziną i chociaż w tym momencie to nie miało wpływu na jej osąd, podejście do do podjętej pracy, to wiedziała że gdy tylko opuści dom Morganów w umyśle będzie przede wszystkim ojcem Jaydena.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Przestępował wąską, pełną nierówności ścieżkę stworzoną z niedbale ułożonych ciosanych kamieni. Niegdyś, bodaj dziesięć lat temu, gdy to pierwszy raz miał przyjemność nią podążać, wszystko wyglądało inaczej. Krzewy były starannie przycięte, zadbane dzięki sprawnej ręce Dorothy, która wyróżniała się nadzwyczajnym talentem do flory, a nawet najtrudniejsze rośliny zachowywały respekt wobec czarownicy. Ogród wzbudzał zachwyt, choć Ethan musiał przyznać, że kobieta niejednokrotnie przesadzała z przepychem, nigdy jednak na tyle, by móc nazwać go szpetnym. Niestety wiek i choroba czarownicy powoli odbierały jej energię, a tym samym wsączały w serce niechęć do ulubionych zajęć, które zaczynały przynosić swego rodzaju trud. Choć podwórze było teraz dzikie i nieokrzesane, to nikt nie odważył się samodzielnie przejąć nad nim pieczę w obawie przed sędziwą kobietą, co akurat Vane uznawał za nad wyraz słuszne postępowanie, kierując się uzdrowicielskim przeczuciem, że kobieta mogłaby zrezygnować z leczenia. Wielokrotnie widział pacjentów, którym ktoś świadomie – bądź nie, odbierał cel w życiu, a właśnie ogród był celem i motywacją do leczenia dla Dorothy, nawet jeżeli całkowicie nieosiągalnym.
Przebrnął do progu, dostrzegając zaraz dwóch ryżych podlotków wybiegających z domu, a ich widok momentalnie wywołał u medyka szeroki uśmiech. Znali się zaledwie kilka miesięcy, ale zapałali do siebie widoczną sympatią. Byli to mądrzy chłopcy, może i nazbyt psotliwi, ale za to nadzwyczaj inteligentni i Ethan wielokrotnie żałował, że trudniej im będzie w tym świecie udowodnić swoje umiejętności przed światem. Nie tylko z uwagi na pochodzenie, ale przede wszystkim z powodu biedy, która nie oferowała dobrego startu w dorosłość.
Vane zacisnął usta w wąską linię, próbując odegnać od siebie złowróżbne myśli i podążył dalej w sień, ku kolejnym pomieszczeniom. Czuł się tu jak u siebie, choć zazwyczaj nie przywiązywał się do pacjentów i ich rodzin, tak tu zawiniły miesiące, które układały się w całe lata cyklicznych odwiedzin tej chaty i zamieszkującej w niej rodziny. Oni byli dla niego niczym rodzina i choć Ethan miał już dość obszerną własną, to nic nie stało na przeszkodzie, by znajdować jej kolejne odnogi, nawet jeżeli nie miały nic wspólnego z więzami krwi.
Napatoczył się na poczciwego Arthura Morgana, którego poklepał serdecznie po plecach, pytając od razu o samopoczucie. Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż mężczyzna miał zdrowie aetonana i choć upływające lata odznaczały się na nim widocznie, to jednak miał w sobie hartu ducha za trzech, a to dawało mu duchową młodość. Prawdopodobnie była to jedna z tych rzeczy, których Ethan mu ogromnie zazdrościł.
Zaraz dostrzegł Mary, której mina od razu podpowiedziała medykowi, że coś się zmieniło i wcale nie była to wesoła nowina. Zmarszczył brwi słuchając kobiety i począł się martwić tym bardziej, gdy ta zaczęła mówić o kobiecie, która ponoć właśnie badała panią Morgan. Od razu jego rysy twarzy wyostrzyły się, jakby ze złości. Czyżby nie ostrzegał ich przed oszustami, którzy mogą więcej zaszkodzić niżeli pomóc? Westchnął przeciągle, ściskając palcami nasadę nosa. Przejął się, choć miało to wydźwięk jego ogromnego zmartwienia. Owszem, sam był sobie winien, nie zdążył na czas, jego wizyta opóźniła się kilka dni z powodów rodzinnych, głównie żony, która od początku ciąży miewała ogromne wahania w kwestii zdrowotnej, ale pamiętał, nawet wysłał sowę. Widać to nie wystarczyło…
Butnym krokiem ruszył za kobietą do sypialni swojej wieloletniej pacjentki, od razu szukając jej spojrzeniem, by sprawdzić, czy wszystko jest nadal we względnym porządku, a dopiero po chwili skupił się na kobiecie i uniósł jedną z brwi, ni to w zdziwieniu, ni kpinie. – Znamy się z… - urwał na moment, przeciągając ostatnie słowo, jakby zastanawiał się nad powodem przybrania nazwiska matki. Znał rodziców kobiety, pamięć miał jeszcze całkiem sprawną, to też przypominał sobie prawdziwą tożsamość kobiety bez większego trudu. - Panną Sorensen – dokończył twardo, zbyt twardo, ale rysy jego twarzy powoli łagodniały, nawet jeżeli dostrzegał wyraźny dyskomfort u uzdrowicielki. Nie miał zamiaru pytać, poprawiać nazwiska na to, które krążyło mu w pamięci z czasów, gdy był jej mentorem. Może lata temu zareagowałby inaczej, ale czas zmienił wiele, również u niego samego.
Zbliżył się do Dorothy w celu przywitania i ujął jej dłonie we własne, okazując kobiecie szacunek. Robił to przy każdej wizycie i kto wie, może właśnie tym zdobył jej uznanie – bo z pewnością nie własnymi umiejętnościami. Często wspominał swoje pierwsze wizyty w tym domu. Przy pierwszym badaniu oberwał glinianym dzbankiem w potylicę, ponieważ w nieodpowiednim tonie powiedział „proszę”. Naraz parsknął niewymuszonym, wesołym śmiechem, gdy tylko dostrzegł zacietrzewione spojrzenie kobiety, którym to celowała w młodą uzdrowicielkę. Jego reakcja była nadzwyczajnie prosta, jakby sytuacja wcale nie stała się niekomfortowa wraz z jego przybyciem. Kto wie, może właśnie próbował ją rozluźnić, oczywiście dla dobra wszystkich. – Mam nadzieję kochana, że nie dałaś się mocno we znaki Pannie Sorensen. Była ona moją uczennicą, a mówi się, że niejednokrotnie uczeń przerasta mistrza. – Puścił dłonie starszej kobiety i cofnął się dwa kroki, zachowując swój wysublimowany uśmiech, który majaczył w kącikach ust, choć uzdrowiciel cały czas uważnie śledził wzrokiem ciało kobiety, jakby samym wzrokiem chciał uzyskać diagnozę. – Cóż… Panno Sorensen, co w takim razie należałoby zrobić? – Posłał pytanie w przestrzeń, zachowując się tak, jakby znowu znaleźli się na jednej z sal w Mungu. Tak po prawdzie chciałby znać jej opinię, pofatygowała się tu, zbadała pacjentkę jako pierwsza, więc nie zamierzał unosić się honorem, ba, uważał wręcz, że może być to całkiem przydatna lekcja dla niego, jak i dla kobiety. Współpraca. Tak, właśnie – już dawno nie miał możliwości konsultowania się z kimś, przekazywania pałeczki drugiemu uzdrowicielowi, bowiem to właśnie najczęściej z nim się konsultowano. Cóż, nie będzie to chyba nietaktem, gdy to choć raz on odda komu innemu swojego pacjenta, naprowadzając jedynie, oczywiście w razie potrzeby, na właściwy plan leczenia. Za jego zachowaniem stało też coś zupełnie innego, jakby chciał wzbudzić w Roselyn jakąś dobrą iskrę, która pozwoli jej się rozluźnić, a że znał na to tylko jeden sposób – skupienie się na pracy, to też właśnie tego użył i tym razem. Dla Ethana nie miało znaczenia to, co się działo między kobietą, a Jaydenem, sam już nie miał pojęcia jak toczyła się ich relacja, to było w tej chwili nieznaczące. Nie teraz. Nie tutaj. Najważniejszy był pacjent.
Przebrnął do progu, dostrzegając zaraz dwóch ryżych podlotków wybiegających z domu, a ich widok momentalnie wywołał u medyka szeroki uśmiech. Znali się zaledwie kilka miesięcy, ale zapałali do siebie widoczną sympatią. Byli to mądrzy chłopcy, może i nazbyt psotliwi, ale za to nadzwyczaj inteligentni i Ethan wielokrotnie żałował, że trudniej im będzie w tym świecie udowodnić swoje umiejętności przed światem. Nie tylko z uwagi na pochodzenie, ale przede wszystkim z powodu biedy, która nie oferowała dobrego startu w dorosłość.
Vane zacisnął usta w wąską linię, próbując odegnać od siebie złowróżbne myśli i podążył dalej w sień, ku kolejnym pomieszczeniom. Czuł się tu jak u siebie, choć zazwyczaj nie przywiązywał się do pacjentów i ich rodzin, tak tu zawiniły miesiące, które układały się w całe lata cyklicznych odwiedzin tej chaty i zamieszkującej w niej rodziny. Oni byli dla niego niczym rodzina i choć Ethan miał już dość obszerną własną, to nic nie stało na przeszkodzie, by znajdować jej kolejne odnogi, nawet jeżeli nie miały nic wspólnego z więzami krwi.
Napatoczył się na poczciwego Arthura Morgana, którego poklepał serdecznie po plecach, pytając od razu o samopoczucie. Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż mężczyzna miał zdrowie aetonana i choć upływające lata odznaczały się na nim widocznie, to jednak miał w sobie hartu ducha za trzech, a to dawało mu duchową młodość. Prawdopodobnie była to jedna z tych rzeczy, których Ethan mu ogromnie zazdrościł.
Zaraz dostrzegł Mary, której mina od razu podpowiedziała medykowi, że coś się zmieniło i wcale nie była to wesoła nowina. Zmarszczył brwi słuchając kobiety i począł się martwić tym bardziej, gdy ta zaczęła mówić o kobiecie, która ponoć właśnie badała panią Morgan. Od razu jego rysy twarzy wyostrzyły się, jakby ze złości. Czyżby nie ostrzegał ich przed oszustami, którzy mogą więcej zaszkodzić niżeli pomóc? Westchnął przeciągle, ściskając palcami nasadę nosa. Przejął się, choć miało to wydźwięk jego ogromnego zmartwienia. Owszem, sam był sobie winien, nie zdążył na czas, jego wizyta opóźniła się kilka dni z powodów rodzinnych, głównie żony, która od początku ciąży miewała ogromne wahania w kwestii zdrowotnej, ale pamiętał, nawet wysłał sowę. Widać to nie wystarczyło…
Butnym krokiem ruszył za kobietą do sypialni swojej wieloletniej pacjentki, od razu szukając jej spojrzeniem, by sprawdzić, czy wszystko jest nadal we względnym porządku, a dopiero po chwili skupił się na kobiecie i uniósł jedną z brwi, ni to w zdziwieniu, ni kpinie. – Znamy się z… - urwał na moment, przeciągając ostatnie słowo, jakby zastanawiał się nad powodem przybrania nazwiska matki. Znał rodziców kobiety, pamięć miał jeszcze całkiem sprawną, to też przypominał sobie prawdziwą tożsamość kobiety bez większego trudu. - Panną Sorensen – dokończył twardo, zbyt twardo, ale rysy jego twarzy powoli łagodniały, nawet jeżeli dostrzegał wyraźny dyskomfort u uzdrowicielki. Nie miał zamiaru pytać, poprawiać nazwiska na to, które krążyło mu w pamięci z czasów, gdy był jej mentorem. Może lata temu zareagowałby inaczej, ale czas zmienił wiele, również u niego samego.
Zbliżył się do Dorothy w celu przywitania i ujął jej dłonie we własne, okazując kobiecie szacunek. Robił to przy każdej wizycie i kto wie, może właśnie tym zdobył jej uznanie – bo z pewnością nie własnymi umiejętnościami. Często wspominał swoje pierwsze wizyty w tym domu. Przy pierwszym badaniu oberwał glinianym dzbankiem w potylicę, ponieważ w nieodpowiednim tonie powiedział „proszę”. Naraz parsknął niewymuszonym, wesołym śmiechem, gdy tylko dostrzegł zacietrzewione spojrzenie kobiety, którym to celowała w młodą uzdrowicielkę. Jego reakcja była nadzwyczajnie prosta, jakby sytuacja wcale nie stała się niekomfortowa wraz z jego przybyciem. Kto wie, może właśnie próbował ją rozluźnić, oczywiście dla dobra wszystkich. – Mam nadzieję kochana, że nie dałaś się mocno we znaki Pannie Sorensen. Była ona moją uczennicą, a mówi się, że niejednokrotnie uczeń przerasta mistrza. – Puścił dłonie starszej kobiety i cofnął się dwa kroki, zachowując swój wysublimowany uśmiech, który majaczył w kącikach ust, choć uzdrowiciel cały czas uważnie śledził wzrokiem ciało kobiety, jakby samym wzrokiem chciał uzyskać diagnozę. – Cóż… Panno Sorensen, co w takim razie należałoby zrobić? – Posłał pytanie w przestrzeń, zachowując się tak, jakby znowu znaleźli się na jednej z sal w Mungu. Tak po prawdzie chciałby znać jej opinię, pofatygowała się tu, zbadała pacjentkę jako pierwsza, więc nie zamierzał unosić się honorem, ba, uważał wręcz, że może być to całkiem przydatna lekcja dla niego, jak i dla kobiety. Współpraca. Tak, właśnie – już dawno nie miał możliwości konsultowania się z kimś, przekazywania pałeczki drugiemu uzdrowicielowi, bowiem to właśnie najczęściej z nim się konsultowano. Cóż, nie będzie to chyba nietaktem, gdy to choć raz on odda komu innemu swojego pacjenta, naprowadzając jedynie, oczywiście w razie potrzeby, na właściwy plan leczenia. Za jego zachowaniem stało też coś zupełnie innego, jakby chciał wzbudzić w Roselyn jakąś dobrą iskrę, która pozwoli jej się rozluźnić, a że znał na to tylko jeden sposób – skupienie się na pracy, to też właśnie tego użył i tym razem. Dla Ethana nie miało znaczenia to, co się działo między kobietą, a Jaydenem, sam już nie miał pojęcia jak toczyła się ich relacja, to było w tej chwili nieznaczące. Nie teraz. Nie tutaj. Najważniejszy był pacjent.
Ethan Vane
Zawód : uzdrowiciel na oddziale Chorób Wewnętrznych w św. Mungu
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Napięcie nie opuściło jej mięśni. Wzburzony pojawieniem się nieoczekiwanego gościa umysł został wytrącony ze skupienia nad odgrywaną rolą. Tu chociaż poświęcona temu co niejako składało się na nierozerwalną część tego kim była, było również tym co sprawiało, że tkwić musiała w roli kogoś innego. Uważnie dobierać słowa, z rozmysłem dzielić się informacjami o sobie i o świecie, do którego przynależała niegdyś; tym, do którego należała teraz. Tu żyła w świecie półprawd i nieumiejętnie witych kłamstw. Jej nowy życiorys był dziurawy, nikt jednak nie doszukiwał się w szaroburej sylwetce uzdrowicielki prawd. Była przelotnym elementem, czasami nieuchronnym - pojawiała się, wykonywała swoją pracę i znikała. Potrzebowała jednak chronić swoją tożsamość. To nakazywały rozsądek i ostrożność. Mieszek galeonów za trop poszukiwanych przestępców był pokusą, na którą nie chciała nikogo narażać. Nie mogła tego idealizować. Ludzie nosili w sobie zarówno dobro, jak i zło. Na krawędzi wybierali często własne przetrwanie, nawet jeśli te wiązało się z opłatą kosztem innego życia. Nie chciała testować czy warto. Czy przynieść to miało korzyść czy utrapienie. Nie dlatego to robiła. Dlatego, że czuła, że powinna. Że tak należy. Że każdy stawał przed wyborem. Razem tworzyli ich sieć. Rysowali panoramę ich społeczeństwa.
Żyła jednak w świecie tkanym z kłamstw i kłamstewek. Nie lubiła ich. Dyskomfort przynosił moment, w których z takowych była obdzierana. Niejako przyłapana na gorącym uczynku. Zmuszona stawić czoła tego kim się stała. Tego też nie lubiła. To była cena jej przetrwania.
Przelotne spojrzenie zakłopotanych ciemnych oczu na zaledwie moment przemknęło po rysach twarzy pana Vane’a., dostrzegając upływ czasu rysowany siecią zmarszczek na twarzy mężczyzny. Sylwetka doświadczonego medyka nierozerwalnie wiązała się ze wspomnieniami słodko-gorzkich czasów, gdy stawiała pierwsze kroki w uzdrowicielskim fachu. Gdy jej rzeczywistość składała się na ciężkie tomiszcza ksiąg poświęconych zagwostkom anatomii i magii leczniczej. Gdy pierwszy raz teoria starła się z praktyką. Jej emocje balansowały między wciąż rosnącą ekscytacją, a szalejącym w sercu przerażeniem. Książkowa wiedza w żaden sposób nie odwzorowywała szpitalnej rzeczywistości. Nie znała bólu i śmierci. W godzinach analiz, długich wykładów, jeszcze dłuższych nocy oddanych nauce, nie dało się uchwycić zaledwie sekund stanowiących o czyimś życiu. Uczyli ją uzdrowiciele wielcy i przeciętni. Tacy, którzy widzieli w swojej pracy przede wszystkim ścieżkę własnej kariery, drogę samorozwoju i tacy, którzy z zaangażowaniem służyli swoim pacjentom. Ci zmęczeni, pozbawieni złudzeń i ci, którzy nosili w sobie pasje i potrafili ją rozniecić w umysłach młodych adeptów. Każdy z nich pozostawił w sobie pewien ślad, idee kim chciała być, kim mogła być i kim nie chciała się stać. Oprócz wiedzy i praktyki uczyli również postawy, najzwyklejszej codzienności, którą kiedyś miała dzielić, miała być jej częścią.
Ethan Vane również pozostawił po sobie ślad. Refleks obserwacji zakonserwowanych we wprawionych ruchach dłoni, w umyśle przystrojonym do pracy. Nie mogła oczekiwać od niego więcej niż surowości, którą wykazał w stosunku do wszystkich młodych uzdrowicieli, którzy przewijali się przez korytarze oddziału chorób wewnętrznych. Opowieści Jaydena malowały odrębny obraz jego ojca, ona jednak poznała inną twarz magimedyka. Tą, która nie tolerowała błędów, wymagającą, nie skorą do łatwej aprobaty. Nie miała mu tego za złe. Od zawsze wiedziała, że musi pracować ciężej, by sama stanowić o własnej wartości. Nie miała nazwiska. Nie miała koneksji. Była jedynie zbiorczą pracy swoich rąk, wiedzą ukrytą w korytarzach umysłu, a i to poddawano wątpliwościom. Jedną z lekcji, które odebrała było to aby nie łaknąć pochwał, chociaż te zarówno motywowały jak i sprawiały, że po prostu było łatwiej, to również czasami sprowadzały na manowce, okrywały płaszczykiem pychy, napędzały ambicje. Pan Vane niewiele miał ich do oddania. Zawsze jednak zastanawiała się czy może po prostu nie była ich godna, czy jego zdaniem nie było tam dla nich miejsca.
Tamte lata minęły. Stłumione latami pracy na oddziale urazów pozaklęciowych, samodzielnej praktyki, aż w końcu wyzwania jakie stanowiła praca w Leśnej Lecznicy/ Już nie była jego uczennicą, ani też młodą adeptką. O jej pracy wciąż decydowała bystrość umysłu, doświadczenie, ciężka praca włożona w swój rozwój. Mimo to nie zniknęła niezbyt subtelna granica między nimi. Nie zniknęło to, że wciąż ją odczuwała.
Kącik ust zagiął się nieznacznie, ledwie pozwalając sobie na to, aby okazać chociaż cień uśmiechu w odpowiedzi na słowa kierowane do staruszki. Te kolejne wyrwały z krótkiej zadumy, sprawiając że wzrok na powrót skupił się na twarzy czarodzieja. Już nie musiała obawiać się złej noty czy też formalnie nie pełnił funkcji jej zwierzchnika, jednak gdzieś w majakach myśli krył się irracjonalny strach przed popełnieniem błędu. Kolejny refleks wspomnienia relacji jaka łączyła ich w Mungu.
Niepewność jednak nie wkradła się w między głoski zaciągnięte melodią Starej Szkocji - Pyrexia natychmiastowo odwróci efekt transmutacji, chociaż ten nie jest zaawansowany. Oczywiście trzeba zastosować nalewkę ciemiernikową. Chociaż ciemiernik biały może być ciężki do zdobycia o tej porze roku, zważywszy na to co się dzieje. Zastosowałabym mniejszą dawkę, zważywszy na wiek pacjentki i mało zaawansowany stan przemiany - zrobiła krótką przerwę, aby pan Vane mógł wypowiedzieć się w tej kwestii - zmiany są jeszcze zaledwie zauważalne, jednak zastosowałabym eliksir wzmacniający oraz czyścioszek, by usunąć toksyny, które mogły zacząć się zbierać przez niewydolność organu. Oczywiście zalecana jest lekka dieta, dobrze jest też pić herbatę z ostropestu - wspomoże trawienie i ma właściwości oczyszczające. Powinna załagodzić przykre dolegliwości między atakami choroby - zakończyła.
- A jak pan uważa, panie Vane, co należałoby zrobić? - brew uniosła się lekko, a rysy twarzy nie straciły ani przez chwilę wyrazu powagi. Ta jednak została wytrącona w pozornie niebagatelnym brzmieniu pytania. Wszak nigdy nie przychodziło im radzić się siebie nawzajem. Nie miała zamiaru okazać mu bezczelności, ani żartować ze stanu sędziwej czarownicy. Nie potrafiła jednak tego zatrzymać. Pod powłoką zaczepnego pytania kryła się jednak świadomość, że to mężczyzna dłużej zajmował się przypadkiem pani Morgan, znacznie lepiej od niej wiedział jak reaguje na poszczególne metody leczenia i co przysłuży jej się najbardziej.
Żyła jednak w świecie tkanym z kłamstw i kłamstewek. Nie lubiła ich. Dyskomfort przynosił moment, w których z takowych była obdzierana. Niejako przyłapana na gorącym uczynku. Zmuszona stawić czoła tego kim się stała. Tego też nie lubiła. To była cena jej przetrwania.
Przelotne spojrzenie zakłopotanych ciemnych oczu na zaledwie moment przemknęło po rysach twarzy pana Vane’a., dostrzegając upływ czasu rysowany siecią zmarszczek na twarzy mężczyzny. Sylwetka doświadczonego medyka nierozerwalnie wiązała się ze wspomnieniami słodko-gorzkich czasów, gdy stawiała pierwsze kroki w uzdrowicielskim fachu. Gdy jej rzeczywistość składała się na ciężkie tomiszcza ksiąg poświęconych zagwostkom anatomii i magii leczniczej. Gdy pierwszy raz teoria starła się z praktyką. Jej emocje balansowały między wciąż rosnącą ekscytacją, a szalejącym w sercu przerażeniem. Książkowa wiedza w żaden sposób nie odwzorowywała szpitalnej rzeczywistości. Nie znała bólu i śmierci. W godzinach analiz, długich wykładów, jeszcze dłuższych nocy oddanych nauce, nie dało się uchwycić zaledwie sekund stanowiących o czyimś życiu. Uczyli ją uzdrowiciele wielcy i przeciętni. Tacy, którzy widzieli w swojej pracy przede wszystkim ścieżkę własnej kariery, drogę samorozwoju i tacy, którzy z zaangażowaniem służyli swoim pacjentom. Ci zmęczeni, pozbawieni złudzeń i ci, którzy nosili w sobie pasje i potrafili ją rozniecić w umysłach młodych adeptów. Każdy z nich pozostawił w sobie pewien ślad, idee kim chciała być, kim mogła być i kim nie chciała się stać. Oprócz wiedzy i praktyki uczyli również postawy, najzwyklejszej codzienności, którą kiedyś miała dzielić, miała być jej częścią.
Ethan Vane również pozostawił po sobie ślad. Refleks obserwacji zakonserwowanych we wprawionych ruchach dłoni, w umyśle przystrojonym do pracy. Nie mogła oczekiwać od niego więcej niż surowości, którą wykazał w stosunku do wszystkich młodych uzdrowicieli, którzy przewijali się przez korytarze oddziału chorób wewnętrznych. Opowieści Jaydena malowały odrębny obraz jego ojca, ona jednak poznała inną twarz magimedyka. Tą, która nie tolerowała błędów, wymagającą, nie skorą do łatwej aprobaty. Nie miała mu tego za złe. Od zawsze wiedziała, że musi pracować ciężej, by sama stanowić o własnej wartości. Nie miała nazwiska. Nie miała koneksji. Była jedynie zbiorczą pracy swoich rąk, wiedzą ukrytą w korytarzach umysłu, a i to poddawano wątpliwościom. Jedną z lekcji, które odebrała było to aby nie łaknąć pochwał, chociaż te zarówno motywowały jak i sprawiały, że po prostu było łatwiej, to również czasami sprowadzały na manowce, okrywały płaszczykiem pychy, napędzały ambicje. Pan Vane niewiele miał ich do oddania. Zawsze jednak zastanawiała się czy może po prostu nie była ich godna, czy jego zdaniem nie było tam dla nich miejsca.
Tamte lata minęły. Stłumione latami pracy na oddziale urazów pozaklęciowych, samodzielnej praktyki, aż w końcu wyzwania jakie stanowiła praca w Leśnej Lecznicy/ Już nie była jego uczennicą, ani też młodą adeptką. O jej pracy wciąż decydowała bystrość umysłu, doświadczenie, ciężka praca włożona w swój rozwój. Mimo to nie zniknęła niezbyt subtelna granica między nimi. Nie zniknęło to, że wciąż ją odczuwała.
Kącik ust zagiął się nieznacznie, ledwie pozwalając sobie na to, aby okazać chociaż cień uśmiechu w odpowiedzi na słowa kierowane do staruszki. Te kolejne wyrwały z krótkiej zadumy, sprawiając że wzrok na powrót skupił się na twarzy czarodzieja. Już nie musiała obawiać się złej noty czy też formalnie nie pełnił funkcji jej zwierzchnika, jednak gdzieś w majakach myśli krył się irracjonalny strach przed popełnieniem błędu. Kolejny refleks wspomnienia relacji jaka łączyła ich w Mungu.
Niepewność jednak nie wkradła się w między głoski zaciągnięte melodią Starej Szkocji - Pyrexia natychmiastowo odwróci efekt transmutacji, chociaż ten nie jest zaawansowany. Oczywiście trzeba zastosować nalewkę ciemiernikową. Chociaż ciemiernik biały może być ciężki do zdobycia o tej porze roku, zważywszy na to co się dzieje. Zastosowałabym mniejszą dawkę, zważywszy na wiek pacjentki i mało zaawansowany stan przemiany - zrobiła krótką przerwę, aby pan Vane mógł wypowiedzieć się w tej kwestii - zmiany są jeszcze zaledwie zauważalne, jednak zastosowałabym eliksir wzmacniający oraz czyścioszek, by usunąć toksyny, które mogły zacząć się zbierać przez niewydolność organu. Oczywiście zalecana jest lekka dieta, dobrze jest też pić herbatę z ostropestu - wspomoże trawienie i ma właściwości oczyszczające. Powinna załagodzić przykre dolegliwości między atakami choroby - zakończyła.
- A jak pan uważa, panie Vane, co należałoby zrobić? - brew uniosła się lekko, a rysy twarzy nie straciły ani przez chwilę wyrazu powagi. Ta jednak została wytrącona w pozornie niebagatelnym brzmieniu pytania. Wszak nigdy nie przychodziło im radzić się siebie nawzajem. Nie miała zamiaru okazać mu bezczelności, ani żartować ze stanu sędziwej czarownicy. Nie potrafiła jednak tego zatrzymać. Pod powłoką zaczepnego pytania kryła się jednak świadomość, że to mężczyzna dłużej zajmował się przypadkiem pani Morgan, znacznie lepiej od niej wiedział jak reaguje na poszczególne metody leczenia i co przysłuży jej się najbardziej.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Nieczęsto zdarzało mu się spotykać po latach własnych uczniów. Większość z nich rozeszła się po kraju, niektórzy nawet po świecie, a jeszcze inni zaprzestali fachu. Zawód uzdrowiciela nie był prosty, wygodny i komfortowy i choć już w szkole próbowano przyzwyczajać młodych adeptów do nadmiaru stresu i zmęczenia – tego psychicznego, jak i fizycznego, to jednak nie każdy dawał sobie radę z udźwignięciem presji. Ethana paliła niechęć do przekazywania wiedzy za każdym razem, gdy dostrzegał pośród swoich uczniów tych, którzy polegną na samym zawodowym starcie. Prawdopodobnie dlatego był jednym z bardziej surowych i wymagających nauczycieli – chciał wyciągnąć z młodych uzdrowicieli to, co najlepsze. Nie chciał tylko przekazać im wiedzy, ale i przygotować na większość nieprzyjemności, które mogliby spotkać na swej zawodowej ścieżce. Niekiedy ofiarowywał najlepszym skąpą pochwałę, napędzając w ten sposób ambicje, wspierając chęć parcia na przód, stawania się najlepszym z najlepszych i teraz mógł powiedzieć, że ci, którzy zasługiwali wtedy na jego docenienie i potrafili przekuć swoje niedociągnięcia w sukces, teraz są jednymi z lepszych uzdrowicieli w jego dziedzinie, ale to wciąż garstka w morzu potrzeb. Tym bardziej, że w obecnych czasach zapotrzebowanie na medyków było ogromne.
Od dwóch lat lat nie przyjmował pod swoje skrzydła adeptów, rezygnował z bezpośredniego kontaktu i można było powiedzieć, że przez to wychodził na ignoranta wobec swojej sztuki. Nic bardziej mylnego. Sam był już co raz bardziej zmęczony, poświęcił swojemu zawodowi tyle lat, przegapił ogrom wydarzeń z dzieciństwa własnego syna, pomijał recitale żony, był nieobecny podczas świąt, urodzin, wspaniałych i trudnych chwil. Praktycznie nigdy go nie było i choć ratował ludzkie istnienia, to czuł, że zawiódł jako mąż i ojciec. Owszem, gdy już był, to starał się być najlepszą wersją siebie dla swojej rodziny, nawet gdy musiał zagryzać zęby, chować własne cierpienia i poniekąd udawać radość. Im starszy był Jayden, tym bardziej go tracił i nawet jeżeli teraz cieszył się z ogromnej niezależności syna, to jednak wciąż nie dowierzał, że tak szybko upłynęło te trzydzieści lat. Gdzie one się podziały? Teraz miał wnuki, niedługo też pojawi się na świecie jego drugie dziecko, nie chciał ryzykować, że życie kolejnego pokolenia przemknie mu koło nosa.
Z ulgą zauważył, że czarownica nie poczuła się przez niego zapędzona w kozi róg, tylko tego by jeszcze brakowało. Swoją drogą, skoro nie była już jego uczennicą, to nie powinna czuć się niekomfortowo, nie zamierzał jej już ganić za udzielenie ewentualnie niepoprawnych odpowiedzi, ale Ethan wiedział, jak ciężkie mogło być takie spotkanie po latach z własnym nauczycielem – w końcu jego też ktoś kiedyś uczył. - Ciemiernik faktycznie jest teraz problemem, ale z tego co pamiętam, ostatnio zostawiałem tu większą ilość – spojrzał pytająco na Mary, jakby chcąc potwierdzić, że jeszcze ma odpowiednie zasoby rośliny. Bałby się zostawić ją bezpośrednio pani Morgan, więc musiał polegać też na innym członku rodziny. Wolał mieć pewność, że gdyby coś mu się stało, to przez jakiś czas daliby sobie radę sami, zanim znaleźliby innego uzdrowiciela. Z ulgą przyjął potwierdzające skinienie i znów z powrotem powrócił spojrzeniem do Roselyn, pozwalając jej kontynuować wypowiedź bez własnych wtrąceń. Nie było dla niego zaskoczeniem, że poradziła sobie z tematem, nawet w tak krótkim czasie od poznania przypadku, choć on sam na początku nie wprowadzał wszystkich zaleceń na raz, co wynikało z jego osobistego podejścia do nadmiaru przyjmowanych specyfików.
Nie spodziewał się takiego pytania ze strony uzdrowicielki, ale też nic nie stało na przeszkodzie, by udzielić na nie odpowiedzi, no, może poza Mary, ale ta akurat postanowiła opuścić pomieszczenie. Najwidoczniej uznała, że pacjentka jest w dobrych rękach, więc może wrócić do własnych obowiązków. – Zgadzam się, nie pozostawiono mi niemal nic do dodania – przyznał poczciwie, a na jego ustach zamajaczył lekki uśmiech, nijak nie przyjął kontry jako wyrazu bezczelnego braku szacunku, wszak wolał obracać się w gronie ludzi bezpośrednich w słowach i działaniu. – Herbatę z ostropestu zastąpiłbym karczochem, ale to raczej z uwagi na alergię pacjentki – choć i tak doskonale wiedział, że pani Morgan za każdym razem marudzi na smak, o ile prościej byłoby, gdyby pacjenci stosowali się do każdych zaleceń bez mrugnięcia okiem. W tym przypadku istniało jeszcze jedno, małe wtrącenie do tematu. Przedmiot, który aktualnie spoczywał na nocnym stoliku. – Odstawiłbym walerianę – powiedział po prostu, jak co miesiąc, choć z marnym skutkiem. - I przede wszystkim należałoby zaprzestać palenia opium. On nie pomaga, tym bardziej w takim nadmiarze, ale pacjentka doskonale o tym wie – zasępił się, zwieszając nieznacznie ramiona. Owszem, leczył panią Morgan od lat, ale doskonale też wiedział o jej uzależnieniu i co gorsza, nie zdradzał tej informacji jej rodzinie, zgodnie z tym, że szanował wolę ludzi, którzy prosili go o pomoc. Podczas pierwszej wizyty w domu Morganów już wiedział, po samym zapachu, że kobieta próbowała ignorować swoją chorobę od dłuższego czasu, przyćmiewając ból tymże specyfikiem – dlatego też tak ciężko było mu dojść do odpowiedniej diagnozy. Na każde pytanie o stosowanie używek dostawał odpowiedź negującą i naprawdę wiele, wiele czasu zajęło mu zdobycie takiego zaufania, by kobieta przyznała się do swojego problemu, wtedy też zapowiedziała, że co by się nie działo, to nie zrezygnuje z popalania. Leczył więc ją tak, jak mógł, ale bez rokowań i perspektyw na wyzdrowienie, ot pomagał jej w zachowaniu pozorów przed rodziną do czasu, aż organizm będzie dawał się oszukiwać.
Ethan Vane
Zawód : uzdrowiciel na oddziale Chorób Wewnętrznych w św. Mungu
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 10 lipca będzie ok? <3
Pojawił się na miejscu znacznie wcześniej, tłumacząc sobie, że potrzebował paru chwil na przygotowania, choć przede wszystkim – potrzebował ich chyba głównie dla siebie. Minęło dużo czasu odkąd wybrał się w ostatnią dłuższą trasę, pęknięte kości nadgarstka wciąż dawały o sobie znać, a każdy większy wysiłek powodował, że gojąca się powoli rana na brzuchu zaczynała odzywać się na nowo, ale jednocześnie – nie mógł już dłużej chować się w bezpiecznych czterech ścianach domu w Irlandii, nawet jeśli ukrycie się przed światem (pozornie spokojniejszym, odkąd ogłoszono zawieszenie broni) kusiło go bardziej niż byłby skory przyznać. Mimo że niegdyś uznałby to za niemożliwe, to otwarte przestrzenie – do niedawna stanowiące namacalny synonim wolności – w którymś momencie zaczęły budzić w nim niegasnący, niemożliwy do wytłumaczenia niepokój; to na nich rozgrywały się na ogół jego koszmary, paskudne sny, z których nie mógł się wybudzić, a w których zawsze pojawiała się wykrzywiona gniewem postać Rosiera – posyłającego w jego stronę niewybaczalną klątwę, zmuszającego jego żebra do przebicia na wylot klatki piersiowej, raz po raz zdzierającego skórę z jego twarzy. Wspomnienie niewyobrażalnego, przywołanego zaklęciem bólu wracało do niego we śnie i na jawie, zawsze niespodziewanie, bez zapowiedzi, odbierając oddech i sprawiając, że na kilka sekund przyciskał zaciśniętą w pięść dłoń do promieniującego cierpieniem mostka, czekając, aż bijące mocno serce się uspokoi; próbował – nieudolnie – ukrywać te chwile słabości przed rodziną i przyjaciółmi, zrzucać nawracające duszności i fale lodowatej paniki na fantomowy ból jątrzącej się rany, ale nie był pewien, czy Liddy wierzyła w te wymówki. Czasami wydawało mu się, że wyłapuje jej bystre spojrzenia rzucane z drugiego końca pomieszczenia, albo że opowiadając o przyniesionych z oddziału łączności nowinkach, przygląda mu się uważnie – nie potrafił jednak ocenić jednoznacznie, czy rzeczywiście tak było, czy może to sobie wmawiał – wyolbrzymiając prawdę kotłującym się we wnętrznościach poczuciem winy: za każdy spędzony bezczynnie dzień, za własną bezradność; za to, że dał się tak łatwo złamać.
Musiał wziąć się w garść.
Chociaż stadion Jastrzębi z Falmouth wciąż jeszcze omijał szerokim łukiem – obawiając się momentu, w którym będzie musiał zderzyć się z lawiną pytań, zmierzyć się z prawdą niemożliwą do ukrycia, bo wyrytą przez Rosiera zaczerwienionymi, stopniowo blednącymi bliznami na jego twarzy – to nie mógł już dłużej migać się od działalności w magicznym podziemiu, a już na pewno nie: od Zakonu Feniksa. Ogłoszenie zawieszenia broni ograniczyło co prawda teren działań do hrabstw zrzeszonych w kornwalijskim sojuszu, ale tajemnicza kometa, od przeszło tygodnia złowrogo zawieszona nad ich głowami, nie pozwalała buntownikom na swobodniejsze odetchnięcie – widoczna za dnia i w nocy, wydawała się stanowić niemożliwe do zignorowania przypomnienie o czającym się w cieniu niebezpieczeństwie. Obserwowali ją uważnie, śledząc również ruchy pojawiających się coraz liczniej, cienistych istot, a także: wypatrując ewentualnych ruchów pozornie zajętego przygotowaniami do świętowania wroga.
Tego dnia miał do rozniesienia zabrane z Plymouth raporty, okraszone rozkazami dotyczącymi przegrupowania stacjonujących w okolicy bojówek – a chociaż gdyby chciał, poradziłby sobie z nimi samodzielnie, postanowił zaangażować do tego zadania Lydię i Iana. Podróż po rozproszonych po okolicy kryjówkach wydawała się idealną okazją do treningu, zwłaszcza, że od ostatniego minęło już sporo czasu – a coraz silniej doskwierający mu ciężar odpowiedzialności nie pozwolił na zwlekanie dłużej. Przysięgał przecież – że przygotuje ich oboje, a choć tyczącą się tego obietnicę składał różnym osobom, to czuł na sobie fantomowe spojrzenie jednej i drugiej, matki i przyjaciela, obserwujących go nawet teraz, z doskonale odtworzonym przez jego wyobraźnię rozczarowaniem. Wiedział, że zawiódł – choć nie był do końca pewien, kogo właściwie; chyba przede wszystkim siebie, potknął się, pomylił – i może dlatego rozglądał się za nadlatującymi sylwetkami z jakąś dziwną nerwowością, po raz trzeci sprawdzając, czy drżąca lekko skrzynia była dobrze zabezpieczona – i czy zabrane z dowództwa koperty znajdowały się na swoim miejscu. Czekał na ich przybycie, z pamięci przywołując znów to, co chciał powiedzieć.
Pojawił się na miejscu znacznie wcześniej, tłumacząc sobie, że potrzebował paru chwil na przygotowania, choć przede wszystkim – potrzebował ich chyba głównie dla siebie. Minęło dużo czasu odkąd wybrał się w ostatnią dłuższą trasę, pęknięte kości nadgarstka wciąż dawały o sobie znać, a każdy większy wysiłek powodował, że gojąca się powoli rana na brzuchu zaczynała odzywać się na nowo, ale jednocześnie – nie mógł już dłużej chować się w bezpiecznych czterech ścianach domu w Irlandii, nawet jeśli ukrycie się przed światem (pozornie spokojniejszym, odkąd ogłoszono zawieszenie broni) kusiło go bardziej niż byłby skory przyznać. Mimo że niegdyś uznałby to za niemożliwe, to otwarte przestrzenie – do niedawna stanowiące namacalny synonim wolności – w którymś momencie zaczęły budzić w nim niegasnący, niemożliwy do wytłumaczenia niepokój; to na nich rozgrywały się na ogół jego koszmary, paskudne sny, z których nie mógł się wybudzić, a w których zawsze pojawiała się wykrzywiona gniewem postać Rosiera – posyłającego w jego stronę niewybaczalną klątwę, zmuszającego jego żebra do przebicia na wylot klatki piersiowej, raz po raz zdzierającego skórę z jego twarzy. Wspomnienie niewyobrażalnego, przywołanego zaklęciem bólu wracało do niego we śnie i na jawie, zawsze niespodziewanie, bez zapowiedzi, odbierając oddech i sprawiając, że na kilka sekund przyciskał zaciśniętą w pięść dłoń do promieniującego cierpieniem mostka, czekając, aż bijące mocno serce się uspokoi; próbował – nieudolnie – ukrywać te chwile słabości przed rodziną i przyjaciółmi, zrzucać nawracające duszności i fale lodowatej paniki na fantomowy ból jątrzącej się rany, ale nie był pewien, czy Liddy wierzyła w te wymówki. Czasami wydawało mu się, że wyłapuje jej bystre spojrzenia rzucane z drugiego końca pomieszczenia, albo że opowiadając o przyniesionych z oddziału łączności nowinkach, przygląda mu się uważnie – nie potrafił jednak ocenić jednoznacznie, czy rzeczywiście tak było, czy może to sobie wmawiał – wyolbrzymiając prawdę kotłującym się we wnętrznościach poczuciem winy: za każdy spędzony bezczynnie dzień, za własną bezradność; za to, że dał się tak łatwo złamać.
Musiał wziąć się w garść.
Chociaż stadion Jastrzębi z Falmouth wciąż jeszcze omijał szerokim łukiem – obawiając się momentu, w którym będzie musiał zderzyć się z lawiną pytań, zmierzyć się z prawdą niemożliwą do ukrycia, bo wyrytą przez Rosiera zaczerwienionymi, stopniowo blednącymi bliznami na jego twarzy – to nie mógł już dłużej migać się od działalności w magicznym podziemiu, a już na pewno nie: od Zakonu Feniksa. Ogłoszenie zawieszenia broni ograniczyło co prawda teren działań do hrabstw zrzeszonych w kornwalijskim sojuszu, ale tajemnicza kometa, od przeszło tygodnia złowrogo zawieszona nad ich głowami, nie pozwalała buntownikom na swobodniejsze odetchnięcie – widoczna za dnia i w nocy, wydawała się stanowić niemożliwe do zignorowania przypomnienie o czającym się w cieniu niebezpieczeństwie. Obserwowali ją uważnie, śledząc również ruchy pojawiających się coraz liczniej, cienistych istot, a także: wypatrując ewentualnych ruchów pozornie zajętego przygotowaniami do świętowania wroga.
Tego dnia miał do rozniesienia zabrane z Plymouth raporty, okraszone rozkazami dotyczącymi przegrupowania stacjonujących w okolicy bojówek – a chociaż gdyby chciał, poradziłby sobie z nimi samodzielnie, postanowił zaangażować do tego zadania Lydię i Iana. Podróż po rozproszonych po okolicy kryjówkach wydawała się idealną okazją do treningu, zwłaszcza, że od ostatniego minęło już sporo czasu – a coraz silniej doskwierający mu ciężar odpowiedzialności nie pozwolił na zwlekanie dłużej. Przysięgał przecież – że przygotuje ich oboje, a choć tyczącą się tego obietnicę składał różnym osobom, to czuł na sobie fantomowe spojrzenie jednej i drugiej, matki i przyjaciela, obserwujących go nawet teraz, z doskonale odtworzonym przez jego wyobraźnię rozczarowaniem. Wiedział, że zawiódł – choć nie był do końca pewien, kogo właściwie; chyba przede wszystkim siebie, potknął się, pomylił – i może dlatego rozglądał się za nadlatującymi sylwetkami z jakąś dziwną nerwowością, po raz trzeci sprawdzając, czy drżąca lekko skrzynia była dobrze zabezpieczona – i czy zabrane z dowództwa koperty znajdowały się na swoim miejscu. Czekał na ich przybycie, z pamięci przywołując znów to, co chciał powiedzieć.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
pasuje mi!
Coraz bardziej oswajała się z obecnością komety, która od tygodnia towarzyszyła jej niemal przy każdym locie na miotle. Czasami znikała jej z oczu, ale za każdym razem prędzej czy później wracała z powrotem na nieboskłon. Początkowo Lidka czuła się nieswojo, że gdzieś tam nad jej głową wisi coś takiego, ale po tygodniu to uczucie przestało jej aż tak dokuczać. Kiedy wracało, powtarzała sobie w myślach, że przecież to coś nic nie robi, że nie ma czego się bać i powoli faktycznie zaczynała w to wierzyć. Kto jak kto, ale Lydia Moore nie była z tych, którzy odmawialiby sobie lotu na miotle z powodu czegoś dziwnego wiszącego nad ziemią. Dopóki nie oberwała tym czymś w głowę, dopóki nie ziało w nią ogniem, nie goniło po niebie, nie sypało chorobotwórczym pyłem, czy nie robiło czegokolwiek innego równie złowrogiego - nie zamierzała się tym przejmować. Owszem, słyszała przeróżne historie, które ponoć wydarzyły się wtedy, kiedy kometa pojawiła się na niebie, ale... szczerze? Były tak rozbieżne i dziwaczne i nieschematyczne, że uznawała je raczej za zbieg okoliczności i ludzkie wyolbrzymianie i rozdmuchiwanie wydarzeń niż cokolwiek innego.
Nie ma czego się bać, powtórzyła sobie i tym razem, kiedy już z miotłą między nogami odbiła się zgrabnie od ziemi i wystartowała. Dziś nawet bez kaszkietu zasłaniającego jej widok na kometę. Nie, dziś mieli misję i nieważne, że było zawieszenie broni - chciała mieć pełne pole widzenia. Nawet jeśli oznaczało to, że co jakiś czas kometa będzie w zasięgu jej wzroku.
Nie ociągała się w locie, bo czuła, że jest już spóźniona. Zapewne nie była, bo wstała jak zwykle rano i szybko zauważyła list zostawiony przez brata w kuchni, ale... po prostu to takie uczucie. Że już powinna być na miejscu. A nie była.
Bezsensu. Przecież mógł ją obudzić, wcale by się nie obraziła. Nigdy się o coś takiego nie boczyła, a już na pewno nie, kiedy chodziło o sprawy wagi zakonnej. I państwowej. Jak chodziło o zajęcie się Amelką również. Ech, Billy...
Nawet zjadła tak, jak napisał - porządnie - chociaż musiała wykorzystać całą swoją silną wolę, żeby nie wybiec z miotłą na zewnątrz bez śniadania, tylko zmusić się do przygotowania szybkich placków z cukinii i mąki żytniej. Nawet usmażyła ich więcej i zostawiła Hani i Amelce do odgrzania. Gdyby gdzieś istniały zawody na smażenie placków na czas, to Lidka z pewnością by je dziś wygrała.
Kiedy dolatując już do celu dostrzegła na stadionie znajomą sylwetkę, pochyliła się mocniej niemal przytulając do trzonka miotły i przyspieszając jeszcze bardziej, obniżyła lot. Billy już czekał, więc przeświadczenie o spóźnieniu tylko się w niej wzmogło. Dopiero nisko nad ziemią wyhamowała ostro, może ciut zbyt gwałtownie.
- Jestem! - oznajmiła w ramach przywitania zwinnie zeskakując z miotły jeszcze w locie tuż obok brata. Pęd ciepłego powietrza rozwiewał jej rude, krótko ścięte włosy przez całą trasę, więc teraz już stojąc na ziemi i ściągając gogle z twarzy, grzywka wciąż stała jej zabawnie dęba. Lidka jednak nie zdawała sobie z tego sprawy, a nawet jeśli, to najwyraźniej się tym nie przejmowała.
- Totalnie mogłeś mnie rano obudzić. A co, gdybym zaspała? - dodała, choć to było raczej mało prawdopodobne. Lydia nie miała w zwyczaju przesypiać poranka. Nawet jak zarywała jakąś noc, to później i tak wstawała rano i najwyżej popołudniu chodziła jak śnięta ryba.
- Długo czekasz? Ruszamy od razu? - wyrzucała z siebie kolejne pytania wciąż pchana tym dziwacznym przeświadczeniem, że jest spóźniona. Okropne uczucie!
- Dokąd najpierw? - jej niebieskie oczy lśniły zapałem i gotowością do działania.
Coraz bardziej oswajała się z obecnością komety, która od tygodnia towarzyszyła jej niemal przy każdym locie na miotle. Czasami znikała jej z oczu, ale za każdym razem prędzej czy później wracała z powrotem na nieboskłon. Początkowo Lidka czuła się nieswojo, że gdzieś tam nad jej głową wisi coś takiego, ale po tygodniu to uczucie przestało jej aż tak dokuczać. Kiedy wracało, powtarzała sobie w myślach, że przecież to coś nic nie robi, że nie ma czego się bać i powoli faktycznie zaczynała w to wierzyć. Kto jak kto, ale Lydia Moore nie była z tych, którzy odmawialiby sobie lotu na miotle z powodu czegoś dziwnego wiszącego nad ziemią. Dopóki nie oberwała tym czymś w głowę, dopóki nie ziało w nią ogniem, nie goniło po niebie, nie sypało chorobotwórczym pyłem, czy nie robiło czegokolwiek innego równie złowrogiego - nie zamierzała się tym przejmować. Owszem, słyszała przeróżne historie, które ponoć wydarzyły się wtedy, kiedy kometa pojawiła się na niebie, ale... szczerze? Były tak rozbieżne i dziwaczne i nieschematyczne, że uznawała je raczej za zbieg okoliczności i ludzkie wyolbrzymianie i rozdmuchiwanie wydarzeń niż cokolwiek innego.
Nie ma czego się bać, powtórzyła sobie i tym razem, kiedy już z miotłą między nogami odbiła się zgrabnie od ziemi i wystartowała. Dziś nawet bez kaszkietu zasłaniającego jej widok na kometę. Nie, dziś mieli misję i nieważne, że było zawieszenie broni - chciała mieć pełne pole widzenia. Nawet jeśli oznaczało to, że co jakiś czas kometa będzie w zasięgu jej wzroku.
Nie ociągała się w locie, bo czuła, że jest już spóźniona. Zapewne nie była, bo wstała jak zwykle rano i szybko zauważyła list zostawiony przez brata w kuchni, ale... po prostu to takie uczucie. Że już powinna być na miejscu. A nie była.
Bezsensu. Przecież mógł ją obudzić, wcale by się nie obraziła. Nigdy się o coś takiego nie boczyła, a już na pewno nie, kiedy chodziło o sprawy wagi zakonnej. I państwowej. Jak chodziło o zajęcie się Amelką również. Ech, Billy...
Nawet zjadła tak, jak napisał - porządnie - chociaż musiała wykorzystać całą swoją silną wolę, żeby nie wybiec z miotłą na zewnątrz bez śniadania, tylko zmusić się do przygotowania szybkich placków z cukinii i mąki żytniej. Nawet usmażyła ich więcej i zostawiła Hani i Amelce do odgrzania. Gdyby gdzieś istniały zawody na smażenie placków na czas, to Lidka z pewnością by je dziś wygrała.
Kiedy dolatując już do celu dostrzegła na stadionie znajomą sylwetkę, pochyliła się mocniej niemal przytulając do trzonka miotły i przyspieszając jeszcze bardziej, obniżyła lot. Billy już czekał, więc przeświadczenie o spóźnieniu tylko się w niej wzmogło. Dopiero nisko nad ziemią wyhamowała ostro, może ciut zbyt gwałtownie.
- Jestem! - oznajmiła w ramach przywitania zwinnie zeskakując z miotły jeszcze w locie tuż obok brata. Pęd ciepłego powietrza rozwiewał jej rude, krótko ścięte włosy przez całą trasę, więc teraz już stojąc na ziemi i ściągając gogle z twarzy, grzywka wciąż stała jej zabawnie dęba. Lidka jednak nie zdawała sobie z tego sprawy, a nawet jeśli, to najwyraźniej się tym nie przejmowała.
- Totalnie mogłeś mnie rano obudzić. A co, gdybym zaspała? - dodała, choć to było raczej mało prawdopodobne. Lydia nie miała w zwyczaju przesypiać poranka. Nawet jak zarywała jakąś noc, to później i tak wstawała rano i najwyżej popołudniu chodziła jak śnięta ryba.
- Długo czekasz? Ruszamy od razu? - wyrzucała z siebie kolejne pytania wciąż pchana tym dziwacznym przeświadczeniem, że jest spóźniona. Okropne uczucie!
- Dokąd najpierw? - jej niebieskie oczy lśniły zapałem i gotowością do działania.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 18 z 18 • 1 ... 10 ... 16, 17, 18
Bodmin Moor
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia