Jadalnia
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jadalnia
W każdym domu powinno być miejsce, w którym spożywa się posiłki. U Sproutów zwykle jest to kuchnia, ale kiedy w ich domu pojawiali się goście wszystko przenosiło się właśnie to jadalni. Duży, drewniany stół na którym zawsze stoi flakon ze świeżymi kwiatami. Pokój jest jasny i przestronny, a także ma połączenie z kuchnią by szybko przejść z kolejnymi potrawami.
[bylobrzydkobedzieladnie]
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Ostatnio zmieniony przez Peony Sprout dnia 11.01.17 18:40, w całości zmieniany 2 razy
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mógł tego powstrzymać - śmiech samoistnie wydobył się z jego gardła, gdy tylko usłyszał słowa skierowane w jego stronę. Do tej pory nie zastanawiał się czy jego pismo mogło poszczycić się typową dla lekarzy, zła sławą. Zapewne mogło. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z faktu jak bardzo niektórzy jego pacjenci mogli go nienawidzić, godzinami głowiąc się nad tym co im zapisał na tych małych, lekarskich karteczkach. Tym bardziej bawiła go ta wizja, choć powinien raczej czuć winę. Mimo wszystko parsknął śmiechem, by zaraz odwrócić się i wymierzyć palec ostrzegawczo w stronę magicznego pióra.
- Słyszałeś? A więc ładne pismo proszę!
Pióro, zupełnie jakby rozumiało jego słowa, podskoczyło dwukrotnie, znacząc pergamin dwiema czarnymi kropkami. I tak zamierzał mu dyktować wszystko dopiero wtedy, gdy już zakończą swoje lekcje. Wtedy rzeczywiście dopilnuje, by pióro pisało ładnie i czytelnie. Należało się to jego najzdolniejszej uczennicy. Magia lecznicza zdawała się ją uwielbiać, dlatego z taką łatwością i swobodą przepływała przez jej różdżkę sprawiając, że każde zaklęcie kończyło się powodzeniem.
- Jeżeli pójdzie Ci aż za dobrze to zapewne będę miał kilka godzin symulacji pod tytułem ,,jak to może być gdy spotkasz bazyliszka" - zażartował, gdy już podłapał ten swobodny, rozluźniony nastrój pełen wesołości. Sam nie wiedział czemu tak bardzo jej ufał i czemu tak bardzo był pewien jej zdolności. W pewien sposób ryzykował pozwalając jej rzucać zaklęcia na siebie, a nie na manekina. W normalnych warunkach dookoła byli inni medycy, gotowi w razie potrzeby udzielić pomocy, jeżeli jakieś zaklęcie poszłoby nie tak. On jednak ślepo jej ufał, wiedziony tajemniczym przeczuciem, które mówiło mu, że wszystko pójdzie dobrze. Może był szaleńcem i kiedyś źle skończy od tego przesadnego optymizmu?
- Udane zaklęcia, zwłaszcza gdy wykonujesz je pierwszy raz, to wystarczający powód do radości - uspokajał ją. Potem zaś wykonał kilka standardowych czynności. Pokazał jej jak wykonać zaklęcie, opisał, dał kilka wskazówek. A potem, mimo jej obaw, przygotował się do tego, by rzuciła je właśnie na niego, a nie na manekina. Widział obawę w jej oczach, jak najbardziej ją rozumiał, przypominając sobie czasy, gdy on również zaczynał. A jednak uśmiechnął się łagodnie i pokrzepiająco.
- Być może jestem - odparł z rozbawieniem. Ale wierzył w nią, choć sam nie wiedział skąd ów wiara się brała. - Peony - zaczął powoli, widział jej obawy - wiem, że to trochę straszne, jednak musisz zrozumieć, że aby nasza nauka miała jakikolwiek sens - to jest konieczne. Nie chcę byś w przyszłości, jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebować rzucić któreś z tych zaklęć, nie była w stanie tego zrobić, bądź zrobiła to źle przez przerażenie faktem, że pierwszy raz rzucasz je na człowieka, nie na manekin.
Uśmiechnął się raz jeszcze, lekko zakrwawioną rękę wyciągając w jej stronę. Mruknął jeszcze ciche ,,dasz radę" i obserwował jak rzuca zaklęcie. Szybko zorientował się o tym, że te się nie uda, ale wtedy było na to już za późno. Lekko zbyt nerwowy ruch przesądził. Rana rzeczywiście lekko się zasklepiła i przestała krwawić, jednak całe przedramię Alana stało się sine. Nie przeraził się tym. Zamiast tego od razu spojrzał na nią wiedząc, że Peony zapewne weźmie to do siebie.
- Spokojnie - zaczął, nie pozwalając jej na żadne słowo - po pierwsze - nie boli mnie, bo przedramię jest znieczulone, po drugie - zdarza się to nawet najlepszym. Poniekąd nawet liczyłem na taki obrót spraw. Teraz wykonasz jeszcze jedno zaklęcie - łagodniejszą wersję poprzedniego. Machnij różdżką o tak - zdrowa ręka wykonała płynny, delikatny ruch. - Inkantacja to episkey. Jest dużo prostsze od poprzedniego.
- Słyszałeś? A więc ładne pismo proszę!
Pióro, zupełnie jakby rozumiało jego słowa, podskoczyło dwukrotnie, znacząc pergamin dwiema czarnymi kropkami. I tak zamierzał mu dyktować wszystko dopiero wtedy, gdy już zakończą swoje lekcje. Wtedy rzeczywiście dopilnuje, by pióro pisało ładnie i czytelnie. Należało się to jego najzdolniejszej uczennicy. Magia lecznicza zdawała się ją uwielbiać, dlatego z taką łatwością i swobodą przepływała przez jej różdżkę sprawiając, że każde zaklęcie kończyło się powodzeniem.
- Jeżeli pójdzie Ci aż za dobrze to zapewne będę miał kilka godzin symulacji pod tytułem ,,jak to może być gdy spotkasz bazyliszka" - zażartował, gdy już podłapał ten swobodny, rozluźniony nastrój pełen wesołości. Sam nie wiedział czemu tak bardzo jej ufał i czemu tak bardzo był pewien jej zdolności. W pewien sposób ryzykował pozwalając jej rzucać zaklęcia na siebie, a nie na manekina. W normalnych warunkach dookoła byli inni medycy, gotowi w razie potrzeby udzielić pomocy, jeżeli jakieś zaklęcie poszłoby nie tak. On jednak ślepo jej ufał, wiedziony tajemniczym przeczuciem, które mówiło mu, że wszystko pójdzie dobrze. Może był szaleńcem i kiedyś źle skończy od tego przesadnego optymizmu?
- Udane zaklęcia, zwłaszcza gdy wykonujesz je pierwszy raz, to wystarczający powód do radości - uspokajał ją. Potem zaś wykonał kilka standardowych czynności. Pokazał jej jak wykonać zaklęcie, opisał, dał kilka wskazówek. A potem, mimo jej obaw, przygotował się do tego, by rzuciła je właśnie na niego, a nie na manekina. Widział obawę w jej oczach, jak najbardziej ją rozumiał, przypominając sobie czasy, gdy on również zaczynał. A jednak uśmiechnął się łagodnie i pokrzepiająco.
- Być może jestem - odparł z rozbawieniem. Ale wierzył w nią, choć sam nie wiedział skąd ów wiara się brała. - Peony - zaczął powoli, widział jej obawy - wiem, że to trochę straszne, jednak musisz zrozumieć, że aby nasza nauka miała jakikolwiek sens - to jest konieczne. Nie chcę byś w przyszłości, jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebować rzucić któreś z tych zaklęć, nie była w stanie tego zrobić, bądź zrobiła to źle przez przerażenie faktem, że pierwszy raz rzucasz je na człowieka, nie na manekin.
Uśmiechnął się raz jeszcze, lekko zakrwawioną rękę wyciągając w jej stronę. Mruknął jeszcze ciche ,,dasz radę" i obserwował jak rzuca zaklęcie. Szybko zorientował się o tym, że te się nie uda, ale wtedy było na to już za późno. Lekko zbyt nerwowy ruch przesądził. Rana rzeczywiście lekko się zasklepiła i przestała krwawić, jednak całe przedramię Alana stało się sine. Nie przeraził się tym. Zamiast tego od razu spojrzał na nią wiedząc, że Peony zapewne weźmie to do siebie.
- Spokojnie - zaczął, nie pozwalając jej na żadne słowo - po pierwsze - nie boli mnie, bo przedramię jest znieczulone, po drugie - zdarza się to nawet najlepszym. Poniekąd nawet liczyłem na taki obrót spraw. Teraz wykonasz jeszcze jedno zaklęcie - łagodniejszą wersję poprzedniego. Machnij różdżką o tak - zdrowa ręka wykonała płynny, delikatny ruch. - Inkantacja to episkey. Jest dużo prostsze od poprzedniego.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Szatynka skupiła spojrzenie na podskakującym w gotowości samopiszącym piórze. Parsknęła śmiechem i pokręciła głową bo zabrzmiało to trochę jak groźba skierowana w stronę pióra, a trochę jak obietnica skierowana w jej stronę. - I pamiętaj by nie zostawiać plam z atramentu… za to czeka najwyższa kara. - odparła z przekąsem w stronę samopiszącego pióra, które nagle przestało radośnie podskakiwać, a zawisło w powietrzu chyba niezbyt zadowolone, że cała uwaga jest skierowana na nie. Peony nie wiedziała w sumie jak działają takie pióra. Nie miała bladego pojęcia jaką magią są napędzone i trochę ją to ciekawiło chociaż to nie myśl na dzisiejszy wieczór. Odetchnęła. Powinna się skupić. To nie była jej wina, że się rozluźniła. Nie wiedziała czy było to spowodowane charakterem ich spotkania czy może tym, że tak dobrze im to wychodziło. Zwyczajnie czuła się na tyle pewnie, że pozwalała sobie na chwile oderwanie uwagi od rzucanych zaklęć. Wywróciła oczami. - Naprawdę mi pomagasz. - mruknęła, ale zaraz uśmiechnęła się pod nosem spoglądając na różdżkę w swojej dłoni. Nie było raczej szans na tak silne zaklęcie, ale niby skąd miała to wiedzieć? Przez myśl jej przeszło, że jej ojciec mógłby być z niej dumny. To chodziło po ich rodzinie z pokolenia na pokolenie. Pomaganie ludziom. Dlatego Pomka chciała zostać uzdrowicielem, dlatego Piwka została alchemikiem i założyła hodowlę, dlatego Aspen został funkcjonariuszem policji. Sprout zaczęła nowe życie. Oczywiście wszystko zaczęło się od wielkiego powrotu do przeszłości, ale jednak ruszyła do przodu. Częściej wychodziła z domu, uśmiechała się, zabrała się za pisanie własnej książki, a teraz jeszcze uczyła się magii leczniczej. Alan nie mógł wiedzieć ile to dla niej znaczyło. To, że ją uczył, to że jej pomagał, ale też to, że jej to jakoś wychodziło. Bo wcześniej przecież była nikim. Zbyt często to słyszała i zdążyła w to uwierzyć. Tak. Chyba miała powód do radości. Wpatrywała się w każdy ruch jego różdżki chcąc później powtórzyć go ze swoją. I chociaż wydawało się to proste to była czujna i nie przeceniała swoich własnych możliwości. To wszystko mogło być tylko szczęście. Niewyobrażalne szczęście. Albo trafiła na kogoś kto naprawdę mógł ją czegoś nauczyć. I to już na pewno było szczęście. Pokiwała głową gdy ją uspokajał. - Rozumiem, naprawdę rozumiem. Prawdopodobnie byłoby tak jak mówisz. Po prostu… nie chce ci zaszkodzić złym ruchem dłoni czy źle wypowiedzianym zaklęciem. Pokładasz we mnie wiarę, której sama nie mam. - powiedziała szczerze i wzruszyła ramionami lekko przygryzając wargę. Tylko przecież ona sama go o to poprosiła. Nie powinna się sprzeciwiać jego sposobom nauczania. Nic więcej nie powiedziała tylko przymknęła oczy i skupiła się na słowach zaklęcia. Kiedy je wypowiedziała w duchu myślała tylko o tym, żeby mu nie zaszkodzić. Widząc jak rana przestaje krwawić poczuła rozchodzącą się po jej ciele ulgę. Dopiero wielki siniak rozchodzący się po jego ramieniu sprawił, że aż wstrzymała oddech. Zaskoczona i przestraszona przyłożyła rękę do ust. Nie zdążyła nic powiedzieć bo ten już ją uspokajał. Pokręciła głową. - Nie. Przyniosę ci lód. Nie chce. Na Merlina. - nie zdawała sobie sprawę z tego, że tak kurczowo trzymała różdżkę w dłoniach aż jej kostki zbielały. - Przepraszam. - powiedziała robiąc krok w jego stronę. Widząc jednak jego minę mówiącą, że nie powinna się tym przejmować znowu pokręciła głową. I jeszcze raz i jeszcze. Nie wiedziała ile to trwało. Była na siebie wściekła. Czy tak się czuł każdy ratujący kiedyś komuś życie kiedy mu się nie udawało zaklęcie? Kiedy w końcu postanowiła spróbować już nie czuła się tak jak wcześniej. Nie miała takiej motywacji. Czuła się winna. - Naprawdę przepraszam. - mruknęła cicho – Episkey
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Peony Sprout' has done the following action : rzut kością
'k100' : 76
'k100' : 76
Jego śmiech ponownie rozszedł się po jadalni, gdy Peony również postanowiła zwrócić się do pióra, tym samym kontynuując rozpoczętą przez niego zabawę. Żartowali, śmiali się i pozwalali sobie na chwilę wytchnienia od kolejnych czarów, co było równie ważne jak sama ich nauka. A przynajmniej według Alana. Pióro zdawało się polubić tę kobietę, bo wysłuchało jej słów, odskakując od pergaminu, by przypadkiem rzeczywiście nie poplamić go atramentem. Albo było złe? Bennett niewiele wiedział o samopiszących piórach, swoje posiadając jako magomedyk i tylko w pracy z niego korzystając. Dopiero teraz stwierdził, że chętnie dowiedziałby się o nich więcej.
Wzruszył ramionami, lecz na jego twarzy wyraźnie widoczne było rozbawienie. Pomagał, nie pomagał - cóż za różnica? Wierzył w nią i to było najważniejsze. Zwłaszcza, że jego wiara go nie zawiodła i rzucone przez Peony zaklęcie jak najbardziej się udało. W jego głowie znów pojawiło się pytanie - miała szczęście czy naturalne umiejętności? Jednak z chwili na chwilę coraz dalej odsuwał pierwszą możliwość, nieco dokładniej przyglądając się tej drugiej. Chyba nigdy jeszcze nie widział czegoś takiego. Magia lecznicza musiała kochać tę kobietę i wskazywały na to wszystkie udane zaklęcia wykonywane, przede wszystkim, po raz pierwszy.
- Nie zaszkodzisz mi bardziej niż zaszkodziłabyś komuś, nie potrafiąc wykonać zaklęcia w razie realnego zagrożenia życia. Mi nie zrobisz niczego z czym bym sobie nie poradził. - Namawiał ją dalej. Wierzył w nią, choć głosik rozsądku podpowiadał mu, że była to wiara irracjonalna, ślepa, a wręcz głupia. Zwłaszcza, że tak właściwie wcale jej nie znał a jedyną podstawą do ów wiary były udane wcześniej zaklęcia, chęci i szczera motywacja od niej bijąca. Mimo to - uśmiechnął się raz jeszcze, próbując ją w ten sposób zachęcić. Widział jej wahania, widział jej obawy, ale w końcu zauważył również determinację. Niestety, zauważył także źle wykonany ruch nadgarstka, lecz snop magii wydobył się z jej różdżki, nim zdążył zareagować. Ciekaw efektów (lecz się ich spodziewając) spojrzał na własną skórę. Od rozległego siniaka bardziej przerażało go to, co miało go zaraz czekać - strach i przejęcie dziewczyny, którą uczył. Widząc to przerażenie przez chwilę poczuł wyrzuty sumienia. Może to było za wcześnie na to, aby uczyć ją rzucania na siebie? Szybko jednak odsunął te myśli. Nie, nie było za wcześnie. Tak powinno być.
- Peony, posłuchaj mnie. Nie przepraszaj mnie, bo nie masz za co. Być może to ja powinienem przeprosić Ciebie. To ja Cię do tego namawiałem. - Poczekał aż uspokoi się na tyle, by go wysłuchać. - Mimo wszystko jednak wcale nie żałuję swojej decyzji. Dlatego nie zgodzę się na lód, nie uleczę się też sam. Ty to zrobisz. Jestem pewien, że bez problemu poradzisz sobie z Episkey. Jest dużo prostsze od poprzedniego.
Spoglądał na nią, wyczekując jakiejś reakcji. Była wystraszona, jej policzki poczerwieniały, oczy zaczęły błyszczeć z przejęcia. Przez jego głowę nie mogła nie przejść myśl o tym, że wyglądała w ten sposób niezwykle ślicznie, żeby nie rzec - uroczo. Miał słabość do takich zachowań i do takich kobiet, nic na to nie mógł poradzić. Wysunął dłoń w jej kierunku. Z jakiegoś powodu był pewny, że to zaklęcie uda jej się wykonać. I nie pomylił się. Pokazał jej zdrowe już przedramie, na którym nie było ani śladu siniaków, bądź nacięć.
- Dziękuję, Pani Uzdrowicielko za uratowanie mnie od morderczego siniaka. Zawdzięczam Pani życie.
Chciał nieco rozluźnić atmosferę. Widział, że nadal była przejęta poprzednią porażką.
Wzruszył ramionami, lecz na jego twarzy wyraźnie widoczne było rozbawienie. Pomagał, nie pomagał - cóż za różnica? Wierzył w nią i to było najważniejsze. Zwłaszcza, że jego wiara go nie zawiodła i rzucone przez Peony zaklęcie jak najbardziej się udało. W jego głowie znów pojawiło się pytanie - miała szczęście czy naturalne umiejętności? Jednak z chwili na chwilę coraz dalej odsuwał pierwszą możliwość, nieco dokładniej przyglądając się tej drugiej. Chyba nigdy jeszcze nie widział czegoś takiego. Magia lecznicza musiała kochać tę kobietę i wskazywały na to wszystkie udane zaklęcia wykonywane, przede wszystkim, po raz pierwszy.
- Nie zaszkodzisz mi bardziej niż zaszkodziłabyś komuś, nie potrafiąc wykonać zaklęcia w razie realnego zagrożenia życia. Mi nie zrobisz niczego z czym bym sobie nie poradził. - Namawiał ją dalej. Wierzył w nią, choć głosik rozsądku podpowiadał mu, że była to wiara irracjonalna, ślepa, a wręcz głupia. Zwłaszcza, że tak właściwie wcale jej nie znał a jedyną podstawą do ów wiary były udane wcześniej zaklęcia, chęci i szczera motywacja od niej bijąca. Mimo to - uśmiechnął się raz jeszcze, próbując ją w ten sposób zachęcić. Widział jej wahania, widział jej obawy, ale w końcu zauważył również determinację. Niestety, zauważył także źle wykonany ruch nadgarstka, lecz snop magii wydobył się z jej różdżki, nim zdążył zareagować. Ciekaw efektów (lecz się ich spodziewając) spojrzał na własną skórę. Od rozległego siniaka bardziej przerażało go to, co miało go zaraz czekać - strach i przejęcie dziewczyny, którą uczył. Widząc to przerażenie przez chwilę poczuł wyrzuty sumienia. Może to było za wcześnie na to, aby uczyć ją rzucania na siebie? Szybko jednak odsunął te myśli. Nie, nie było za wcześnie. Tak powinno być.
- Peony, posłuchaj mnie. Nie przepraszaj mnie, bo nie masz za co. Być może to ja powinienem przeprosić Ciebie. To ja Cię do tego namawiałem. - Poczekał aż uspokoi się na tyle, by go wysłuchać. - Mimo wszystko jednak wcale nie żałuję swojej decyzji. Dlatego nie zgodzę się na lód, nie uleczę się też sam. Ty to zrobisz. Jestem pewien, że bez problemu poradzisz sobie z Episkey. Jest dużo prostsze od poprzedniego.
Spoglądał na nią, wyczekując jakiejś reakcji. Była wystraszona, jej policzki poczerwieniały, oczy zaczęły błyszczeć z przejęcia. Przez jego głowę nie mogła nie przejść myśl o tym, że wyglądała w ten sposób niezwykle ślicznie, żeby nie rzec - uroczo. Miał słabość do takich zachowań i do takich kobiet, nic na to nie mógł poradzić. Wysunął dłoń w jej kierunku. Z jakiegoś powodu był pewny, że to zaklęcie uda jej się wykonać. I nie pomylił się. Pokazał jej zdrowe już przedramie, na którym nie było ani śladu siniaków, bądź nacięć.
- Dziękuję, Pani Uzdrowicielko za uratowanie mnie od morderczego siniaka. Zawdzięczam Pani życie.
Chciał nieco rozluźnić atmosferę. Widział, że nadal była przejęta poprzednią porażką.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W tym całym byciu sobą zapomniała, że przecież on jest uzdrowicielem i doskonale wie na co może jej pozwolić a na co nie. Przez całe swoje życie to ona opiekowała się innymi. Najpierw rodzeństwem i tym starszym i tym młodszym, później najbliższymi przyjaciółmi, następnie mężem, który bardzo szybko jej opiekę odrzucił, a teraz swoim synkiem i resztą świata. Nie wiedzieć czemu od razu była negatywnie nastawiona do wszystkich ryzykownych sytuacji martwiąc się, że wydarzy się coś na co nie będzie potrafiła zareagować, a tym samym nie będzie potrafiła tego naprawić. Zapomniała, że nie zawsze musi być bohaterem, że czasem może pozwolić komuś się poprowadzić. Zaopiekować. To nie mieściło się w jej granicach rozumowania, bo nigdy tego nie doświadczyła. Kto może ją za to winić? Chyba tylko ona siebie samą. Dlatego kapitulacja była kolejnym krokiem. Skinęła głową poddając się temu co ma się wydarzyć. Jeżeli zaklęcie się uda będzie szczęśliwa, a jeśli się nie uda po prostu spróbuje jeszcze raz i jeszcze jeden. A przynajmniej wtedy tak właśnie myślała. Nie wiedziała skąd brała się w nim ta wiara. Chociaż mogła sama zadać sobie to pytanie. Skąd w niej brało się zaufanie do niego? Wiedziała, że żeby się czegoś nauczyć musiała mu zaufać, wiedziała też, że musi zaufać samej sobie. A on był dobrym nauczycielem i lepszego nie mogła sobie wyobrazić. Niesamowite było jak niektóre nasze decyzje potrafiły okazać się trafne. Zwykle była okropna w ich podejmowaniu. Wszystko w jej życiu było napędzane wszechogarniającym ją pechem. Tym razem to był strzał w setkę. Sprout widząc rozciągający się na jego skórze siniak przymknęła oczy. Czuła jak serce w jej klatce podskakuje. Przestraszyła się. Ale nie dlatego, że nigdy nie widziała siniaka czy też się ich bała, ale dlatego, że przerażał ją fakt iż zrobiła mu krzywdę. Spuściła wzrok na dłonie gdy do niej mówił. Chciała mu wierzyć. On nie miał ją za co przepraszać, wiedziała, że chce ją czegoś nauczyć. Mógł równie dobrze napisać jej listę zaklęć i powiedzieć by radziła sobie sama. Na pewno otrzymała od niego więcej niż oczekiwała i dlatego teraz w jakiś irracjonalny sposób czuła się winna wyrządzonej mu krzywdy. Nie pomyślała o tym, że człowiek uczy się na błędach. Widziała tylko to, że jej się nie udało. Chciała zapytać skąd ta jego pewność. Przecież prawie wcale jej nie znał, a te kilka zaklęć, które jej się udały mogły być tylko niespotykanym szczęściem. A jednak tego nie powiedziała. Potrzebowała tego by ktoś w nią w końcu uwierzył więc przestała się zamartwiać. Posłuchała go i zrobiła tak jak jej powiedział. Może nie było w tym już tej samej energii ani motywacji, ale był zapał i skupienie, które myślała, że już zwyczajnie utraciła. Patrząc jak siniak znika z jego dłoni aż przymrużyła oczy trochę nie wierząc, że jej się udało. Spojrzała bliżej. Słysząc jego słowa nie mogła zachować powago więc uniosła kącik ust najpierw w delikatnym, a po chwili szerokim uśmiechu. - Zawdzięczasz mi siniaka i to wszystko. - zaśmiała się odkładając różdżkę na stół i oparła się o niego spoglądając na mężczyznę. - Jeżeli nasza kolejna lekcja rozpoczyna się od praktyki „przyszywanie palców dla początkujących” to możesz być pewien, że mnie nie znajdziesz. Będę już daleko za górami i lasami. - odparła unosząc brew i kiwając głową dla potwierdzenia swoich słów. Westchnęła. - Na pewno wszystko w porządku? Nie jesteś cały posiniaczony, albo nie wymamrotałam jakiegoś zaklęcia przypadkiem i nie wbiłam ci noża w nerkę? - zapytała. No cóż miała poradzić? Teraz zdecydowanie będzie myśleć tylko o tym, że ucząc ją nabawił się siniaków, a przecież to niedorzeczne. Całkowicie.
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Potrafił to wszystko zrozumieć. Potrafił, bo w gruncie rzeczy był taki sam. On również stawiał innych wysoko ponad sobą, zawsze otaczając kogoś swoją opieką. Najpierw była to matka, potem Eileen, teraz wielu tych, którzy nawet nie mieli o tym pojęcia. W tym momencie w pewien sposób opiekował się także Peony, biorąc ją pod swoje uzdrowicielskie, nauczycielskie, ale również po prostu męskie, opiekuńcze skrzydła. Zwłaszcza, że na to zasługiwała. Nie wiedział ile złego w swoim życiu doświadczyła, jednocześnie dając z siebie jedynie dobro. Nie znał jej, ale z jakiegoś powodu miał przeczucie, że jest dobrą osobą. I że dobrze zrobił, zgadzając się na jej naukę. W swojej stosunkowo wciąż krótkiej karierze magomedycznej, miał kilkukrotnie okazję wcielić się w rolę nauczyciela. Nigdy jednak nauczanie kogoś nie przyniosło mu tyle przyjemności i satysfakcji. Była nie tylko bardzo utalentowana, ale również bardzo pojętna. A przede wszystkim sympatyczna. W tych trudnych, przesiąkniętych złem i strachem czasach, coś takiego było bardzo miłą odmianą.
Gdy zaklęcie jej się udało, odczuł zadowolenie, a nie ulgę. Z jakiegoś powodu wierzył w nią i wiedział, że jej się uda. Mimo tego, że ona sama zdawała się w to wątpić. W takich momentach wydawała się być taka malutka, drobna i wręcz krucha, że nie potrafiłby zachowywać się inaczej, był w pewien sposób wręcz zauroczony. Kto miałby w nią wierzyć, jeśli nie on, skoro sama zdawała się wątpić w swoje umiejętności? Umiejętności, które posiadała, a które można było nazwać wręcz talentem. Gdy ostatnie zaklęcie udało się, uśmiechnął się, czując zadowolenie oraz satysfakcję. Wiedział, że jej się uda.
- Ja nie rozpamiętuje złych rzeczy. Nie pamiętam więc już kto mi zrobił siniaka, ale pamiętam doskonale kto mi z nim pomógł. - Zaśmiał się, spoglądając na nią. Jego śmiech ponownie rozległ się po pomieszczeniu już po chwili. Uniósł dłonie w geście niewinności.
- O ile danie Ci powodu do wycieczki nie brzmi źle, o tyle mogę obiecać - żadnego przyszywania palców. Ani innych kończyn. - Westchnął, słysząc, że ciągle się zamartwia. Nie mylił się - była dobrą osobą. I choć jej zamartwianie się w tej sytuacji było dość kłopotliwe (bo całkowicie zbędne), o tyle sprawiało, że towarzyszyło mu jakieś ciepłe, miłe uczucie. - Nic mi na ten temat nie wiadomo, jednak jeżeli po powrocie do domu zauważę, że nie mam jakiegoś narządu - dam znać. - Zaśmiał się i pokręcił głową z rozbawieniem. Odłożył różdżkę i otarł dłonie. - No, to na dzisiaj koniec. - Palcem wskazał na pióro, które zastukało w miejscu, wyrażając gotowość. - Piszemy.
Magiczne pióro zapisywało dyktowane mu słowa starannie i powoli, ciągle pamiętając wcześniejsze słowa dwójki czarodziejów. A gdy skończyło, Alan oddał pergamin w ręce Peony.
- Mam nadzieję, że nie wystraszyła Cię ta lekcja i wkrótce dostanę list z propozycją daty następnego spotkania. - Uśmiechnął się, zabierając swoją różdżkę i chowając ją do kieszeni. - Ćwicz i pamiętaj, że to głównie strach jest powodem, dla którego magia nam nie wychodzi.
Powoli skierował swoje kroki ku drzwiom. Obejrzał się jeszcze tylko w celu rzucenia krótkiego ,,do widzenia", które traktował nie tylko jako pożegnanie, ale w pewien sposób jako obietnicę.
zt x 2
Gdy zaklęcie jej się udało, odczuł zadowolenie, a nie ulgę. Z jakiegoś powodu wierzył w nią i wiedział, że jej się uda. Mimo tego, że ona sama zdawała się w to wątpić. W takich momentach wydawała się być taka malutka, drobna i wręcz krucha, że nie potrafiłby zachowywać się inaczej, był w pewien sposób wręcz zauroczony. Kto miałby w nią wierzyć, jeśli nie on, skoro sama zdawała się wątpić w swoje umiejętności? Umiejętności, które posiadała, a które można było nazwać wręcz talentem. Gdy ostatnie zaklęcie udało się, uśmiechnął się, czując zadowolenie oraz satysfakcję. Wiedział, że jej się uda.
- Ja nie rozpamiętuje złych rzeczy. Nie pamiętam więc już kto mi zrobił siniaka, ale pamiętam doskonale kto mi z nim pomógł. - Zaśmiał się, spoglądając na nią. Jego śmiech ponownie rozległ się po pomieszczeniu już po chwili. Uniósł dłonie w geście niewinności.
- O ile danie Ci powodu do wycieczki nie brzmi źle, o tyle mogę obiecać - żadnego przyszywania palców. Ani innych kończyn. - Westchnął, słysząc, że ciągle się zamartwia. Nie mylił się - była dobrą osobą. I choć jej zamartwianie się w tej sytuacji było dość kłopotliwe (bo całkowicie zbędne), o tyle sprawiało, że towarzyszyło mu jakieś ciepłe, miłe uczucie. - Nic mi na ten temat nie wiadomo, jednak jeżeli po powrocie do domu zauważę, że nie mam jakiegoś narządu - dam znać. - Zaśmiał się i pokręcił głową z rozbawieniem. Odłożył różdżkę i otarł dłonie. - No, to na dzisiaj koniec. - Palcem wskazał na pióro, które zastukało w miejscu, wyrażając gotowość. - Piszemy.
Magiczne pióro zapisywało dyktowane mu słowa starannie i powoli, ciągle pamiętając wcześniejsze słowa dwójki czarodziejów. A gdy skończyło, Alan oddał pergamin w ręce Peony.
- Mam nadzieję, że nie wystraszyła Cię ta lekcja i wkrótce dostanę list z propozycją daty następnego spotkania. - Uśmiechnął się, zabierając swoją różdżkę i chowając ją do kieszeni. - Ćwicz i pamiętaj, że to głównie strach jest powodem, dla którego magia nam nie wychodzi.
Powoli skierował swoje kroki ku drzwiom. Obejrzał się jeszcze tylko w celu rzucenia krótkiego ,,do widzenia", które traktował nie tylko jako pożegnanie, ale w pewien sposób jako obietnicę.
zt x 2
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
/ 25 kwietnia
Dolina Godryka od dziewięciu lat była dla Peony domem. Minęło tyle czasu, a ona pamiętała doskonale dzień, w którym wybrała właśnie do miejsce na ułożenie sobie życia. Od tamtej pory dbała o swój dom, rodzinę, okolicę i ludzi tu mieszkających. Była częścią tej społeczności. Wspaniałej społeczności. Wiele w Dolinie przeżyła. Tutaj stała się alchemikiem, to tutaj odnajdywała się jako żona, tutaj zakładała hodowle, tutaj też powiła swojego syna, ale stąd także chciała uciec. Ucieczka z miejsca, które tak bardzo kochała było trudne chociaż nie niemożliwe. Po dwóch latach daleko od domu postanowiła tutaj wrócić by spróbować znaleźć to utracone szczęście na nowo. I chociaż ciągle wracała do przeszłości to pozornie zaczynała od nowa. Z czystą kartką. W tym miesiącu wydarzyło się w jej życiu tak wiele. Przeszłość przeplatała się z teraźniejszością, a marzenia i niespełnione plany nagle stały się realne i całkowicie na wyciągnięcie ręki. Jej ręki. Sprout nabrała pewności siebie, której nie miała od bardzo długiego czasu. Może dlatego, że nie wszystko było już z góry skazane na całkowitą porażkę? Tego nie wiedziała. Wiosna miała w zwyczaju przynosić ze sobą o wiele więcej niż ładną pogodę. Przynosiła również potrzebne orzeźwienie. Jedną z rzeczy, która przynosiła jej potrzebną pewność siebie była nauka magii leczniczej. Pierwsza lekcja była sporym zaskoczeniem nie tylko dla niej, ale zapewne też dla uczącego ją Alana. Nikt nie spodziewał się, że pójdzie im tak łatwo, oczywiście prócz tego jednego incydentu, który sprawił, że Peony chciała tylko ćwiczyć więcej i więcej by nigdy tego nie powtórzyć. Wiedziała, że takie rzeczy się zdarzają i to nie tylko początkującym, ale czasem też już doświadczonym uzdrowicielom. Dlatego do ich drugiej lekcji podeszła z rezerwą i dużą dozą pokory. Nie było tak, że te kilka dobrze wypowiedzianych zaklęć zmieniło jej nastawienie. Nie obrosła nagle w piórka i nie zachowywała się tak jakby pozjadała wszystkie rozumy. Dalej pokornie słuchała wszystkiego co miał jej do powiedzenia i z radością przyjmowała wszystkie zwycięstwa, a porażki z naturalną dla niej godnością. Po zakończonej drugiej lekcji Peony stwierdziła, że musi mu się za to jakoś odwdzięczyć. Pieniędzy nie chciał przyjąć chociaż Piwka naprawdę chciała zapłacić za poświęcony jej czas. Postanowiła jednak szybko, że nie będzie więcej ich proponować. Wystarczyło zobaczyć jego minę w momencie gdy o tym mówiła. Dlatego zaprosiła go na obiad. Przez ostatnią wymianę korespondencji dowiedziała się, że zwykle jada na szpitalnej stołówce, a wszyscy dobrze wiedzą jakie jedzenie jest serwowane w szpitalach. Chciała też, żeby Nate mógł trochę posłuchać o pracy uzdrowiciela i może ten pomysł z zostaniem funkcjonariuszem policji wypadłby mu z głowy. Jednak mały Sprout znowu został porwany z domu, a ona się zastanawiała czy czasem nie jest tak, że ten mały rozrabiaka więcej czasu spędza poza domem niż w domu. Musiała jednak teraz pozwolić mu nadrobić zaległości z rodziną. Wiedziała jak bardzo mu tego brakowało gdy byli daleko stąd. Peony była prawdziwą panią domu. Właściwie głównie domem się zajmowała. Dlatego podziękowanie przez posiłek było tym co znała najlepiej. Na to już nic nie mogła poradzić.
Dolina Godryka od dziewięciu lat była dla Peony domem. Minęło tyle czasu, a ona pamiętała doskonale dzień, w którym wybrała właśnie do miejsce na ułożenie sobie życia. Od tamtej pory dbała o swój dom, rodzinę, okolicę i ludzi tu mieszkających. Była częścią tej społeczności. Wspaniałej społeczności. Wiele w Dolinie przeżyła. Tutaj stała się alchemikiem, to tutaj odnajdywała się jako żona, tutaj zakładała hodowle, tutaj też powiła swojego syna, ale stąd także chciała uciec. Ucieczka z miejsca, które tak bardzo kochała było trudne chociaż nie niemożliwe. Po dwóch latach daleko od domu postanowiła tutaj wrócić by spróbować znaleźć to utracone szczęście na nowo. I chociaż ciągle wracała do przeszłości to pozornie zaczynała od nowa. Z czystą kartką. W tym miesiącu wydarzyło się w jej życiu tak wiele. Przeszłość przeplatała się z teraźniejszością, a marzenia i niespełnione plany nagle stały się realne i całkowicie na wyciągnięcie ręki. Jej ręki. Sprout nabrała pewności siebie, której nie miała od bardzo długiego czasu. Może dlatego, że nie wszystko było już z góry skazane na całkowitą porażkę? Tego nie wiedziała. Wiosna miała w zwyczaju przynosić ze sobą o wiele więcej niż ładną pogodę. Przynosiła również potrzebne orzeźwienie. Jedną z rzeczy, która przynosiła jej potrzebną pewność siebie była nauka magii leczniczej. Pierwsza lekcja była sporym zaskoczeniem nie tylko dla niej, ale zapewne też dla uczącego ją Alana. Nikt nie spodziewał się, że pójdzie im tak łatwo, oczywiście prócz tego jednego incydentu, który sprawił, że Peony chciała tylko ćwiczyć więcej i więcej by nigdy tego nie powtórzyć. Wiedziała, że takie rzeczy się zdarzają i to nie tylko początkującym, ale czasem też już doświadczonym uzdrowicielom. Dlatego do ich drugiej lekcji podeszła z rezerwą i dużą dozą pokory. Nie było tak, że te kilka dobrze wypowiedzianych zaklęć zmieniło jej nastawienie. Nie obrosła nagle w piórka i nie zachowywała się tak jakby pozjadała wszystkie rozumy. Dalej pokornie słuchała wszystkiego co miał jej do powiedzenia i z radością przyjmowała wszystkie zwycięstwa, a porażki z naturalną dla niej godnością. Po zakończonej drugiej lekcji Peony stwierdziła, że musi mu się za to jakoś odwdzięczyć. Pieniędzy nie chciał przyjąć chociaż Piwka naprawdę chciała zapłacić za poświęcony jej czas. Postanowiła jednak szybko, że nie będzie więcej ich proponować. Wystarczyło zobaczyć jego minę w momencie gdy o tym mówiła. Dlatego zaprosiła go na obiad. Przez ostatnią wymianę korespondencji dowiedziała się, że zwykle jada na szpitalnej stołówce, a wszyscy dobrze wiedzą jakie jedzenie jest serwowane w szpitalach. Chciała też, żeby Nate mógł trochę posłuchać o pracy uzdrowiciela i może ten pomysł z zostaniem funkcjonariuszem policji wypadłby mu z głowy. Jednak mały Sprout znowu został porwany z domu, a ona się zastanawiała czy czasem nie jest tak, że ten mały rozrabiaka więcej czasu spędza poza domem niż w domu. Musiała jednak teraz pozwolić mu nadrobić zaległości z rodziną. Wiedziała jak bardzo mu tego brakowało gdy byli daleko stąd. Peony była prawdziwą panią domu. Właściwie głównie domem się zajmowała. Dlatego podziękowanie przez posiłek było tym co znała najlepiej. Na to już nic nie mogła poradzić.
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oczywistym było, że nawet nie chciał słyszeć o pieniądzach, które mu oferowała. Za każdym razem gdy o tym wspominała - wręcz zatykał sobie uszy mówiąc, że nie ma szans, by się na to zgodził. Był magomedykiem z powołania - wybrał ten zawód właśnie dlatego, by pomagać innym. Mung płacił mu aż nadto jak na małe potrzeby samotnego mężczyzny, a biorąc pod uwagę fakt ile nadgodzin dobrowolnie robił - ta płaca jeszcze wzrastała. Gdy Peony stanęła przed nim i poprosiła go o pomoc - przez chwilę zawahał się, lecz nie zrobił tego z powodu "zapłaty" czy braku sympatii do niej. Raczej nie był pewien siebie jako nauczyciela. Zrobił to jednak z własnej, nieprzymuszonej woli, kierując się głównie chęcią pomocy. Nie spodziewał się również, iż nauka ta przyniesie mu tak wiele radości i satysfakcji. To mu wystarczyło. Nie tylko nauczył dobrą, pojętną i utalentowaną kobietę kilku przydatnych zaklęć, lecz również poznał osobę, którą natychmiast polubił. To właśnie było dla niego wystarczającą zapłatą.
Wspomnienie o obiedzie przyjął jednak znacznie bardziej przychylnie. Choć miał ochotę dalej upierać się, że żadne podziękowanie nie jest potrzebne - widział jak bardzo jej na tym zależało. Uniósł więc dłonie w poddańczym geście i zgodził się. Zwłaszcza, iż zdawało mu się, że w ustach ciągle czuje słodki, przyjemny smak smakołyka, który dostał od niej przed paroma dniami. Choć jako pełnoprawny pracoholik przyzwyczaił się już do stołówki w Szpitalu Świętego Munga, musiał przyznać, że obiady własnej roboty były miłą odmianą. Mimo, iż ostatnimi czasy, dzięki Florence, jadał je coraz częściej.
O umówionej godzinie stanął przed jej drzwiami. Tym razem ubrał się nieco staranniej, zakładając świeżo wyprany i wyprasowany garnitur. W dłoniach natomiast trzymał kwiaty, pamiętając o zasadach dobrego zachowania. To nic, że w chwili obecnej spotykał się już z kimś, każda kobieta powinna być obdarowywana tym skromnym, acz przyjemnym upominkiem. Zwłaszcza, gdy zapraszała na obiad, w który z pewnością włożyła wiele czasu, wysiłku i serca. Tak więc trzymając w dłoniach kolorowych, specjalnie dobranych przez kwiaciarkę kwiatów (mógł wyczarować bukiet, jednak zawsze słabo mu to wychodziło, bo na kwiatach się nie znał), zapukał do drzwi. Gdy zaś otworzyła, uśmiechnął się, wręczając je jej.
- Nie chcę słyszeć ani słowa protestu. - Uprzedził już na wstępie, siląc się na surowy ton, choć jego twarz jaśniała od rozbawienia. - Będą umilać obiad, tak na to spójrz.
Po czym wszedł do środka, by zaraz zdjąć z siebie odzienie wierzchnie i odwiesić je.
Wspomnienie o obiedzie przyjął jednak znacznie bardziej przychylnie. Choć miał ochotę dalej upierać się, że żadne podziękowanie nie jest potrzebne - widział jak bardzo jej na tym zależało. Uniósł więc dłonie w poddańczym geście i zgodził się. Zwłaszcza, iż zdawało mu się, że w ustach ciągle czuje słodki, przyjemny smak smakołyka, który dostał od niej przed paroma dniami. Choć jako pełnoprawny pracoholik przyzwyczaił się już do stołówki w Szpitalu Świętego Munga, musiał przyznać, że obiady własnej roboty były miłą odmianą. Mimo, iż ostatnimi czasy, dzięki Florence, jadał je coraz częściej.
O umówionej godzinie stanął przed jej drzwiami. Tym razem ubrał się nieco staranniej, zakładając świeżo wyprany i wyprasowany garnitur. W dłoniach natomiast trzymał kwiaty, pamiętając o zasadach dobrego zachowania. To nic, że w chwili obecnej spotykał się już z kimś, każda kobieta powinna być obdarowywana tym skromnym, acz przyjemnym upominkiem. Zwłaszcza, gdy zapraszała na obiad, w który z pewnością włożyła wiele czasu, wysiłku i serca. Tak więc trzymając w dłoniach kolorowych, specjalnie dobranych przez kwiaciarkę kwiatów (mógł wyczarować bukiet, jednak zawsze słabo mu to wychodziło, bo na kwiatach się nie znał), zapukał do drzwi. Gdy zaś otworzyła, uśmiechnął się, wręczając je jej.
- Nie chcę słyszeć ani słowa protestu. - Uprzedził już na wstępie, siląc się na surowy ton, choć jego twarz jaśniała od rozbawienia. - Będą umilać obiad, tak na to spójrz.
Po czym wszedł do środka, by zaraz zdjąć z siebie odzienie wierzchnie i odwiesić je.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Żyli w świcie, w którym dobroć była dodatkiem bardzo rzadko spotykanym. Przyzwyczaiła się już do tego, że nie istniało nic za darmo, a ludzie zawsze poszukują tego co dobre dla nich odsuwając o siebie empatię i altruistyczne zapędy. Może właśnie dlatego wszystko robiła wszystko sama wiedząc, że ludzie oczekują zbyt wiele za drobne czynności. Była matką, ojcem, sprzedawcą i alchemikiem w jednym. Nie ma się więc co dziwić, że podchodziła z zaskoczeniem do każdego kto okazywał jej dobroć całkowicie bezpodstawnie. Nie wiedziała z czego to wynikało. Może z tego, że już dawno przestała patrzeć na ludzi przez pryzmat naiwności, którą śmiało kierowała się jeszcze kilka lat wcześniej. Może po prostu wiedziała, że ludzie nie zasługują na to by patrzeć na nich inaczej, a zawsze lepiej jest się pozytywnie zaskoczyć niż negatywnie rozczarować. Alan dał jej coś czego nikt nie mógł już jej zabrać. Wiedzę i umiejętności. Chociaż nie chciał nic w zamian to Piwka po prostu nie byłaby sobą gdyby czegoś nie zrobiła. Tym bardziej, że przez jej wymysły uczenia się zaklęć leczniczych skończył z sinym przedramieniem. Nawet sobie nie wyobrażała jakie skomplikowane musiały być zaklęcia jakimi posługiwali się uzdrowiciele w szpitalu podczas trudnych zabiegów. W końcu nie wszystko dało się zrobić przy użyciu zaklęć. Czasami to większą role odgrywały umiejętności, doświadczenie i czas. Czas tak bardzo innym potrzebny. Kiedy otworzyła drzwi pierwsze co rzuciło jej się w oczy to jego nienaganny ubiór. Uśmiechnęła się szeroko bo nie można było mu pożałować uroku. Dopiero po chwili jej wzrok zarejestrował bukiet kwiatów w jego dłoni i już otworzyła usta by zaprotestować, kiedy ten skutecznie jej je zamknął przewidując to co miała zamiar zrobić. Odetchnęła starając się by słowa, które w tym momencie tak bardzo chciały wybrzmieć, zatrzymać dla siebie. Wzięła od niego bukiet i przytuliła do siebie te piękne kwiaty. - Wiesz, że kwiaty podarowane zielarce to najlepszy prezent z możliwych? Nikt nie doceni ich bardziej. Są niesamowite. - odparła otwierając szerzej drzwi. Kiedy przeszli do jadalni ruchem ręki przywołała wazon w wodą i wstawione kwiaty postawiła już na stole. - Tak często spotykamy się w tym pomieszczeniu. - zaczęła z rozbawieniem w głosie. - Nie myśl, że to jedyne w tym domu. - dodała unosząc brew i uśmiechając się przy tym szeroko. Peony była prawdziwą panią domu i zależało jej na tym by prezentował się nienagannie. Chociaż zważając na jej ostatnie przeszukiwania każdej pojedynczej deseczki tego domu można było się spodziewać, że jej nienaganność trochę spadnie. Przy dziecku można nauczyć się wiele, a już na pewno szybkiego sprzątania. Spojrzała na mężczyznę. - Czuj się jak u siebie w domu i powiedz mi czego się napijesz. Kawy, herbaty, wina? - zapytała zaznaczając każdy wybór na palcach. Miała wrażenie, że ich role dzisiejszego dnia się odwróciły. Teraz ona była w swoim żywiole.
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dobroć powoli stawała się towarem niemalże ekskluzywnym, dostępnym nie we wszystkich sklepach, zaś jej cena ciągle rosła. Zwłaszcza w tych czasach. Peony nie miała pojęcia o tym jak źle się teraz działo w ich małym, czarodziejskim światku. Zło wchodziło w ludzi zmuszając ich do czynów karygodnych, okropnych, niewybaczalnych. Opanowywała ich dusze, sprawiając, że stawały się czarne i lepkie niczym smoła. Pchała ich ku magii tak czarnej, że nawet nie potrafili sobie tego wyobrazić, a także do czynów, o jakich obydwoje woleli nawet nie myśleć. Dobroć była coraz rzadziej spotykana i wiele wskazywało na to, że obecnej chwili przegrywała potyczkę ze złem. Alan wiedział, ostatnio bardzo często na własne oczy widywał skutki tego dokąd zmierzał świat. Poniekąd zazdrościł Peony tego, że ona nie wiedziała. Tkwiła w błogiej nieświadomości, oddając się swoim codziennym czynnościom. Z uśmiechem na ustach i pewnym przyjemnym uczuciem ciepła potrafił sobie wyobrazić ją w kuchni, przygotowującą potrawy na dzisiejszy obiad. Cieszył się więc tym bardziej, że się na niego zgodził.
Nie musiał na nią patrzeć, by z łatwością odgadnąć jej reakcję na kwiaty. Z pewną satysfakcją obserwował zmiany w jej mimice, gdy je zobaczyła, a potem gdy usłyszała jego słowa. Jego usta wygięły się w lekkim uśmiechu, gdy w końcu przytuliła je do siebie, najwyraźniej postanawiając, że doceni ten prezent, zamiast tłumaczyć mu, że nie musiał.
- Zapewne kwiaty doniczkowe sprawdziłyby się lepiej, ale tutaj ja już całkowicie się nie znam. - Mruknął w odpowiedzi, przekraczając próg jej mieszkania. Oj, on doskonale wiedział jak kwiaty potrafiły cieszyć zielarkę. Doświadczał tego bardzo często, gdy obdarowywał nimi Eileen. W każdej chwili potrafił przywołać do siebie wspomnienie jej uśmiechu i zadowolenia, gdy dostawała kwiaty bądź jakieś inne rośliny. Skoro Peony była zielarką - oczekiwał po niej podobnej reakcji. Nawet jeżeli to były jedynie cięte kwiaty, których żywotność była mocno ograniczona.
- Naprawdę? A ja tyle czasu żyłem w złudnym poczuciu. - Zażartował, słysząc jej wzmiankę o jadalni. - Z chęcią napiję się kawy. - Początkowo to o winie planował wspomnieć. Miał ostatnio dużo problemów i zmartwień, które zaprzątały jego myśli. Nie mógł spać, czasami nawet jeść. Wino wydało mu się więc dobrym wyborem, by rozluźnić się, zapomnieć i nijak nie dać po sobie poznać, że coś go trapi. Odrzucił jednak ten pomysł bojąc się wyjścia w jej oczach jako osoba przesadnie lubująca się w trunkach. Kawa była równie dobrą opcją, zwłaszcza po dyżurach w pracy i słabym śnie.
- A gdzie Nathan? Ratuje świat czy jeszcze nie? - Rozejrzał się po pomieszczeniu, ale nie dostrzegł ani czupryny należącej do syna Peony, ani żadnych oznak tego, że w najbliższym czasie był tutaj.
Nie musiał na nią patrzeć, by z łatwością odgadnąć jej reakcję na kwiaty. Z pewną satysfakcją obserwował zmiany w jej mimice, gdy je zobaczyła, a potem gdy usłyszała jego słowa. Jego usta wygięły się w lekkim uśmiechu, gdy w końcu przytuliła je do siebie, najwyraźniej postanawiając, że doceni ten prezent, zamiast tłumaczyć mu, że nie musiał.
- Zapewne kwiaty doniczkowe sprawdziłyby się lepiej, ale tutaj ja już całkowicie się nie znam. - Mruknął w odpowiedzi, przekraczając próg jej mieszkania. Oj, on doskonale wiedział jak kwiaty potrafiły cieszyć zielarkę. Doświadczał tego bardzo często, gdy obdarowywał nimi Eileen. W każdej chwili potrafił przywołać do siebie wspomnienie jej uśmiechu i zadowolenia, gdy dostawała kwiaty bądź jakieś inne rośliny. Skoro Peony była zielarką - oczekiwał po niej podobnej reakcji. Nawet jeżeli to były jedynie cięte kwiaty, których żywotność była mocno ograniczona.
- Naprawdę? A ja tyle czasu żyłem w złudnym poczuciu. - Zażartował, słysząc jej wzmiankę o jadalni. - Z chęcią napiję się kawy. - Początkowo to o winie planował wspomnieć. Miał ostatnio dużo problemów i zmartwień, które zaprzątały jego myśli. Nie mógł spać, czasami nawet jeść. Wino wydało mu się więc dobrym wyborem, by rozluźnić się, zapomnieć i nijak nie dać po sobie poznać, że coś go trapi. Odrzucił jednak ten pomysł bojąc się wyjścia w jej oczach jako osoba przesadnie lubująca się w trunkach. Kawa była równie dobrą opcją, zwłaszcza po dyżurach w pracy i słabym śnie.
- A gdzie Nathan? Ratuje świat czy jeszcze nie? - Rozejrzał się po pomieszczeniu, ale nie dostrzegł ani czupryny należącej do syna Peony, ani żadnych oznak tego, że w najbliższym czasie był tutaj.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Ostatnio zmieniony przez Alan Bennett dnia 09.04.17 16:47, w całości zmieniany 1 raz
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Chociaż Peony nie brała czynnego udziału w walce i nie wiedziała jak naprawdę niebezpieczny jest świat, w którym przyszło im żyć to miała świadomość tego, że nie działo się dobrze. Nigdy nie była ignorantką chociaż zwykle przekładała swoje problemy nad problemami świata. Piwka zaczęła zmiany zauważać już jak powstała propozycja przeprowadzenia referendum, widziała jakie zmiany zajdą gdy ogłoszono wyniki, a nawet w zachowaniach innych ludzi. Ludzi będących bliżej centrum konfliktu. Słyszała niepewność w głosie siostry gdy wspominała o prędkim pójściu Nate'a do Hogwartu, widziała to w spojrzeniu brata, kiedy opowiadał jej o wszystkich sprawach, którymi przyszło mu się teraz zajmować, potrafiła dostrzec to nawet w oczach zwykłych ludzi zamieszkujących Dolinę Godryka. Jednak to była tylko spostrzegawcza natura Sprout i nic poza tym. Miała swój własny bezpieczny kąt. Jej kochany domek bardzo przypominający ten z dzieciństwa. Chociaż w ścianach tego domu spotkało ją tak wiele złych rzeczy to teraz wiedziała, że to jej bezpieczna przystań. Nic złego nie mogło jej tutaj już spotkać, a przynajmniej miała nadzieje, że nic nigdy jej tutaj złego nie spotka. Była optymistką. Ostrożną optymistką. Nie wiedziała tylko jak jej się udało do tego dojść. Uśmiechnęła się delikatnie na słowa mężczyzny i wzruszyła ramionami. - Kwiatków doniczkowych w tym domu pod dostatkiem. Zaufaj mi. Ja się znam. - powiedziała, a uśmiech na jej ustach się poszerzył. Tak jak ona zaufała mu gdy razem ćwiczyli zaklęcia. Na pierwszym ich spotkaniu miała pewne wątpliwości nie tyle co do niego co do własnych umiejętności. Kryła się trochę starając się przybrać całkowicie poważną pozę, a nawet czasem ukryć zadowolenie. To nie trwało jednak długo. Szybko zdała sobie sprawę z tego, że może się rozluźnić. Być przy nim sobą, a to nie zdarzało jej się zbyt często. Od zawsze była nieufna i nie potrafiła tego zmienić. Prychnęła. - Na szczęście postanowiłam cię wyprowadzić z błędu. - odparła również z żartem na ustach. Czasami różne rzeczy o sobie słyszała. Teraz już mniej, ale zaraz po jej powrocie dużo mówiło się o tym, że uciekła po śmierci męża, że sama go zabiła, albo wyjechała by go znaleźć. Nic z tych rzeczy nie było prawdą, ale i tak takie rzeczy czasem bolały dlatego nauczyła się tłumaczyć ludziom rzeczy szczegółowo. Peony uśmiechnęła się i skinęła głową by na chwile zniknąć za drzwiami. Nie minęła minuta, a była już z powrotem razem z filiżankami, kawą w dzbanku i cukierniczką. Wszystko postawiła na stole, a na pytanie mężczyzny westchnęła przeciągle. - Jego nie da się zatrzymać w domu. Łapie się każdej możliwej okazji by uciec z domu, ale doskonale to rozumiem bo jako dziecko też lubiłam znikać wszędzie oby tylko nie siedzieć za długo w domu. - powiedziała ze wzruszeniem ramion. - Dodam, że mi to nie wychodziło. Musiałam do domu przyprowadzać młodsze i… starsze rodzeństwo. - tak to ona była w rodzinie tą odpowiedzialną co było trochę smutne, ale jej nie przeszkadzało. Teraz opiekowała się wszystkimi. Dobrze wiedziała, że ludzie na to zasługują. Na to by ktoś się nimi zajął. - Zaraz wracam. - dodała kiedy już dopilnowała, że filiżanka napełniła się kawą. Musiała jeszcze pogonić całe jedzenie. Najpierw poleciały paszteciki, potem zupa warzywna bo w końcu była zielarką, a na końcu kompot ze śliwek. Zaklaskała w dłonie kiedy wszystko pojawiło się na stole i zaraz parsknęła śmiechem. - Nie chcę słyszeć ani słowa protestu. - odparła powtarzając tym samym jego wcześniej użyte słowa.
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Chyba nie mam wyboru - mruknął z rozbawieniem, także i to przekręcając w żart. Ufał jej, choć sam nie wiedział skąd się to brało. Z jakiegoś jednak powodu posiadał w sobie te pokłady zaufania skierowanego do jej osoby już tego dnia, gdy prowadził dla niej pierwszą lekcję magii leczniczej. Nie znał jej, jedynie mógł odkopywać zakurzone już, zniekształcone wspomnienia jej osoby z młodości, gdy oboje byli jeszcze w Hogwarcie. Dwójka puchonów nie raz i nie dwa razy widywała się w salonie wspólnym, lecz wtedy byli sobie zupełnie obcy, obojętni. Była dla niego jedynie młodszą puchonką znaną mu z obserwacji, imienia i nazwiska. Widział, że była pilną uczennicą, widział, że dbała o innych. Widział też jej związek z nieznanym mu uczniem z innego domu i widział jak wiele poruszenia budził on wśród innych. I to było wszystko. Nie miał pojęcia co było potem, jak wyglądało jej życie. A jednak cieszył się z ich spotkania po latach i z tego, że mógł ją w pewien sposób poznać. Żałował tylko, że nie stało się to dużo wcześniej.
Wierzył jej na słowo, pamiętając te wszystkie kwiaty stojące... no, właściwie wszędzie. Poniekąd go to bawiło, ponieważ porównywał to do jego salonu, który często zabałaganiony był przez porozrzucane wszędzie medyczne książki. Lubił to co robił i wyglądało na to, że Peony również lubiła. Inaczej nie otaczałaby się tym wszystkim.
Jej kolejne słowa skwitował jedynie śmiechem oraz wzruszeniem ramion. Tylko dla zasady przeszedł się po jadalni, którą już przecież znał, a następnie zajął miejsce przy stole. Czekał na nią, nie idąc za nią, nie wtrącając się, nie przeszkadzając i, przede wszystkim, pozwalając, by robiła to tak, jak ceniła najbardziej. Te dwa krótkie spotkania wystarczyły, by poznać ją nieco i poniekąd rozumieć jej niektóre zachowania. Chciała by było mu miło; chciała, by wszystko było idealnie; chciała mu podziękować. Była dobrą kobietą i tą łatkę już chyba na zawsze do niej przykleił.
- Dobrze, że jest ciekawy świata, w końcu w przyszłości chce być funkcjonariuszem policji, prawda? - Zaśmiał się, wlewając kawę do filiżanki i słodząc łyżeczkę. - Nie martw się, ja również w dzieciństwie chciałem pracować jako funkcjonariusz, potem zmieniło mi się na aurora, a potem na sławnego gracza quidditcha. - Rozłożył dłonie i wzruszył ramionami. Tyle planów, tyle fascynacji różnymi zawodami. A został w końcu kimś, kim stać się sam nie spodziewał. - Brzmi wesoło. To musi być przyjemne mieć rodzeństwo, ja jestem jedynakiem. Czemu więc Nathaniel nie ma...? - Nie dokończył. Zatrzymał w miejscu dłoń, która do tej pory zajmowała się mieszaniem cukru. Dopiero teraz zrozumiał, że być może nie powinien o to pytać. Spojrzał na nią ze zmieszaniem. - Przepraszam. Nie musisz odpowiadać.
Za późno zorientował się, że powinien ugryźć się w język. Choć zapałał do niej ogromną sympatią niemalże od razu, choć z jakiegoś powodu bardzo jej ufał, ich znajomość nie rozwinęła się jeszcze na tyle, by pytać ją o prywatne sprawy. Choć na usta cisnęły mu się pytania, choć zastanawiało go czy miała męża, a jeśli nie - czemu - czuł, że nie powinien o to pytać.
A gdy zobaczył co mu przygotowała, zdążył jedynie zamrugać w dezorientacji. Jego wzrok prześlizgiwał się po kolejnych daniach, by na koniec spojrzeć na nią z wyrzutem i rozbawieniem jednocześnie.
- Ktoś tu chyba miał za dużo wolnego czasu. - Zaśmiał się, kręcąc głową z rozbawieniem. - A w dodatku jest pamiętliwy. Tak powtarzać moje słowa by mi dokuczyć, oj, oj.
Zaśmiał się jednak, już chwytając w dłonie łyżkę, najpierw zabierając się za zupę.
Wierzył jej na słowo, pamiętając te wszystkie kwiaty stojące... no, właściwie wszędzie. Poniekąd go to bawiło, ponieważ porównywał to do jego salonu, który często zabałaganiony był przez porozrzucane wszędzie medyczne książki. Lubił to co robił i wyglądało na to, że Peony również lubiła. Inaczej nie otaczałaby się tym wszystkim.
Jej kolejne słowa skwitował jedynie śmiechem oraz wzruszeniem ramion. Tylko dla zasady przeszedł się po jadalni, którą już przecież znał, a następnie zajął miejsce przy stole. Czekał na nią, nie idąc za nią, nie wtrącając się, nie przeszkadzając i, przede wszystkim, pozwalając, by robiła to tak, jak ceniła najbardziej. Te dwa krótkie spotkania wystarczyły, by poznać ją nieco i poniekąd rozumieć jej niektóre zachowania. Chciała by było mu miło; chciała, by wszystko było idealnie; chciała mu podziękować. Była dobrą kobietą i tą łatkę już chyba na zawsze do niej przykleił.
- Dobrze, że jest ciekawy świata, w końcu w przyszłości chce być funkcjonariuszem policji, prawda? - Zaśmiał się, wlewając kawę do filiżanki i słodząc łyżeczkę. - Nie martw się, ja również w dzieciństwie chciałem pracować jako funkcjonariusz, potem zmieniło mi się na aurora, a potem na sławnego gracza quidditcha. - Rozłożył dłonie i wzruszył ramionami. Tyle planów, tyle fascynacji różnymi zawodami. A został w końcu kimś, kim stać się sam nie spodziewał. - Brzmi wesoło. To musi być przyjemne mieć rodzeństwo, ja jestem jedynakiem. Czemu więc Nathaniel nie ma...? - Nie dokończył. Zatrzymał w miejscu dłoń, która do tej pory zajmowała się mieszaniem cukru. Dopiero teraz zrozumiał, że być może nie powinien o to pytać. Spojrzał na nią ze zmieszaniem. - Przepraszam. Nie musisz odpowiadać.
Za późno zorientował się, że powinien ugryźć się w język. Choć zapałał do niej ogromną sympatią niemalże od razu, choć z jakiegoś powodu bardzo jej ufał, ich znajomość nie rozwinęła się jeszcze na tyle, by pytać ją o prywatne sprawy. Choć na usta cisnęły mu się pytania, choć zastanawiało go czy miała męża, a jeśli nie - czemu - czuł, że nie powinien o to pytać.
A gdy zobaczył co mu przygotowała, zdążył jedynie zamrugać w dezorientacji. Jego wzrok prześlizgiwał się po kolejnych daniach, by na koniec spojrzeć na nią z wyrzutem i rozbawieniem jednocześnie.
- Ktoś tu chyba miał za dużo wolnego czasu. - Zaśmiał się, kręcąc głową z rozbawieniem. - A w dodatku jest pamiętliwy. Tak powtarzać moje słowa by mi dokuczyć, oj, oj.
Zaśmiał się jednak, już chwytając w dłonie łyżkę, najpierw zabierając się za zupę.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Peony dbała o swoich bliskich jak o nikogo innego na świecie. Nie mówiła tutaj tylko o rodzinie chociaż więzy krwi były dla niej niesamowicie ważne. Mówiła tutaj też o ludziach, którym daleko było do jej krwi, ale byli dla niej równie bliscy. Czasem słyszała, że miłość nas osłabia. Sprawia, że jesteśmy podatni na zranienia. Kiedyś w to wierzyła, ale to wszystko się zmieniło, kiedy została matką. Przed tym robiła wszystko by uciec od problemu jakim stała się jej miłość do nieodpowiedniej osoby. Teraz wiedziała, że była gotowa zrobić dla nich wszystko, a już w szczególności dla swojego syna i dlatego z tak wielkim sceptycyzmem podchodziła do jego pomysłu zostania policjantem. Było tak wiele zawodów! A jej brat jak i kuzyn nie ułatwiał jej tego. Nic nie mogła poradzić przecież na to, że połowa jej rodziny była związana ze stróżami prawa, a drugie pół z zielarzami. Uśmiechnęła się ze wzruszeniem ramion. - Nie pogniewam się gdy zarazisz go chęcią zostania uzdrowicielem. - powiedziała. Nie wiedziała jaka historia kryje się za zawodem wykonywanym przez Alana, ale widziała jak bardzo zaangażowany jest w swoją pracę i mogła ze szczerością w głosie powiedzieć, że lubił swoją pracę, a ona lubiła ludzi, którzy lubili swoją pracę. Błędne koło sympatii. To już pewne. - Chociaż gwiazdą Quidditcha też planował być więc może jest jeszcze dla mojego słoneczka nadzieja? - uniosła brew i parsknęła śmiechem. Bardzo dobrze wiedziała, że była. To tylko dziecinne marzenia, które owszem mogły się spełnić, ale wcale nie musiały. Nie miała zamiaru się tym przejmować, a już na pewno nie teraz. Chociaż chyba była mistrzem w szukaniu sobie problemów to zmartwień. Poprawiała ustawione kwiatki kiedy usłyszała jego pytanie. Podniosła wzrok trochę zdezorientowana czując, że lekko się czerwieni. Nie spodziewała się takiego pytania stąd też taka reakcja. Nie czuła się tak jakby ingerował w jej przestrzeń osobista. Pierwszy raz od jakiegoś czasu wstydziła się tego co się stało w jej życiu. Znowu spojrzała na kwiatki i pokręciła głową z uśmiechem, kiedy powiedział, że nie musi odpowiadać. Spojrzała znowu na mężczyznę i wzruszyła ramionami. - To nie jest historia ze szczęśliwym zakończeniem. - mruknęła spoglądając na mężczyznę. - Jesteśmy tylko we dwoje. Ja i Nate. - dodała jakby miał jakieś wątpliwości co do tego jak sytuacja wyglądała. Zaraz jednak całkowicie nieświadomie wróciła do swojego rytmu. Zniknęła w kuchni, przygotowała jedzenie, a uśmiech na jej ustach nie zdradzał tego chwilowego zachwiania. Zdążyła się przyzwyczaić do takich pytań i nie miała mu tego za złe. Dziwne zmieszanie tym tematem zrzuciła na zaskoczenie chociaż nie wiedziała czy to naprawdę o to chodzi. Czuła, że każdy patrzy na nią jak na sierotkę z lasu co ją świat źle potraktował. Nie chciała być tak o niej myślano. Chciała być silna nawet jeśli ograniczało się to tylko do niej. Zaśmiała się kiedy powiedział, że mu dokucza. - To prawda. Pamiętliwa jestem, ale nie złośliwa. No co? Naprawdę nie jestem. - dodała z uśmiechem odgarniając włosy za ucho i siadając przy stole. - Smacznego – mruknęła sięgając po łyżkę.
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Przejdzie mu... chyba - odparł początkowo z pewnością w głosie, a ostatecznie jedynie wzruszając ramionami. Uśmiechnął się i zaśmiał cicho, pod nosem już w chwilę po jej kolejnych słowach. Brzmiało znajomo, czy każdy chłopiec w jego wieku przeżywał to samo? - Zwłaszcza, że już sama widzisz, że co jakiś czas zmienia zdanie.
W swojej głowie potrafił przywołać wspomnienia z czasów, gdy i on był w wieku Nathaniela. I choć wiązało się z tym także wiele przykrych wspomnień, chętnie wróciłby do tego czasu. Tej beztroski, tej nieświadomości niebezpieczeństw i trudów dorosłego życia. Z chęcią powróciłby do małej, spokojnej, zielonej posiadłości, w której mieszkali z matką, lecz przede wszystkim właśnie do chwil z nią spędzonych. Dopiero teraz potrafił docenić to, co było właśnie wtedy. Zanim wszystko się skończyło, pożarte powolnie przez tajemniczą chorobę, która przez wiele lat trawiła organizm jego matki. Miał nadzieję, że dla tej dwójki los napisze zupełnie inny, szczęśliwszy scenariusz.
Zrobiło mu się głupio, gdy zdał sobie sprawę z niestosowności zadanego pytania; tym bardziej, gdy zobaczył jak twarz Peony czerwienieje. W pewien sposób spodziewał się słów, które potem padły, bo odpowiedź była oczywista, lecz on sam chyba chciał ją wyprzeć i zamienić w kłamstwo. Byli sami - Peony bez męża, Nate bez ojca. Jakże smutna była to wieść, a jednocześnie przywracająca sporo wspomnień i dająca swego rodzaju uczucie Deja vu. Nie poruszał tego tematu dalej, jedynie kiwając lekko głową w dalszym poczuciu winy za zrobienie tego. Obserwował Peony, gdy ta szykowała im obiad, żartem chcąc zagłuszyć jakieś dziwne, nieprzyjemne uczucie kotłujące się w jego wnętrzu. Dyskretnie przyglądał się jej, dostrzegając niewielkie zmiany w jej zachowaniu i w jej spojrzeniu, których chyba ona sama nie była świadoma.
- Wierzę. Nie jesteś złośliwa. - Powtórzył, kiwając głową i tym samym poddając się w tej małej bitwie. Nie była złośliwa, była chyba ostatnią osobą, u której podejrzewałby tę cechę charakteru. Czy znał osobę bardziej emanującą dobrem i łagodnością niż Peony?
- Smacznego. - Kiwnął głową, sięgając po łyżkę i rozpoczynając posiłek. Jadł, delektując się obiadem, którego sam nie potrafiłby przyrządzić. Ale ciągle myślał o tym, co mu powiedziała. Być może to błąd, być może nie powinien tego robić, lecz gdy tylko odłożył sztućce i podziękował jej za posiłek, jego mina nieco stężała.
- Peony, wybacz za ponowne poruszanie tego tematu, ale chciałbym, abyś mnie wysłuchała. - Zaczął łagodnie, obserwując jej reakcję. Nie widząc protestów - kontynuował. - Nie wiem jakim człowiekiem był Twój mąż i jak to się stało, że go nie ma, ale wiem jedno - jesteś cudowną matką. I teraz posłuchaj mnie bardzo uważnie. Nie chciałbym i jestem pewien, że Nate również by tego nie chciał, byś z poczucia obowiązku bycia jak najlepszym rodzicem i próby zrekompensowania mu braku ojca rezygnowała ze swojego szczęścia. Wielu rzeczy jeszcze o Tobie nie wiem, ale jeżeli kiedykolwiek odmawiasz sobie go ze względu na syna - nie wolno Ci tego robić. - Na chwilę zamilkł, prostując się i popijając powoli, zwilżając tym samym gardło. - Mój ojciec zostawił nas kiedy miałem siedem lub osiem lat, a wcześniej był agresywny w stosunku do mnie i do swojej matki. Kiedy odszedł - zostaliśmy we dwójkę. Jako mały chłopiec nie do końca rozumiałem sytuację, ale miałem poczucie, że jako jedyny mężczyzna w rodzinie muszę ją chronić, choć tak naprawdę to ona chroniła mnie, poświęcając dla mnie wszystko. Swoją drogą Nate może czuć to samo, to stąd może się brać pomysł zostania policjantem. Ale wracając - bywały chwile kiedy złościłem się na brak ojca i zastanawiałem się jak by to było go mieć, czasem nie wiedziałem jak ukierunkować swoje życie i wyładowywałem tę niewiedzę na wszystkim co się dało, lecz wystarczyło jej rozżalone, zawiedzione spojrzenie i to mnie uspokajało. Wiele razy zastanawiałem się co się dzieje z moim ojcem i jak potoczyłoby się moje życie, gdyby z nami został, ale na pewno nigdy nie żałowałem i nie będę żałował tego, że życie potoczyło się tak, a nie inaczej. Chciałbym, abyś pamiętała o tej historii w chwilach, gdy będzie Ci ciężko. I... w razie czego - ślij sowę, krzycz, wołaj, cokolwiek.
Ponownie odchrząknął, poprawiając zbyt ciasno zapięty kołnierzyk. Utkwił wzrok w jakimś punkcie, byle tylko nie patrzeć na nią. Poczuł się jakoś głupio przez to, co jej powiedział. Może nie powinien się wtrącać? I może nie powinien aż tak się zwierzać, w tak wczesnych fazach ich znajomości opowiadając o swoim życiu?
W swojej głowie potrafił przywołać wspomnienia z czasów, gdy i on był w wieku Nathaniela. I choć wiązało się z tym także wiele przykrych wspomnień, chętnie wróciłby do tego czasu. Tej beztroski, tej nieświadomości niebezpieczeństw i trudów dorosłego życia. Z chęcią powróciłby do małej, spokojnej, zielonej posiadłości, w której mieszkali z matką, lecz przede wszystkim właśnie do chwil z nią spędzonych. Dopiero teraz potrafił docenić to, co było właśnie wtedy. Zanim wszystko się skończyło, pożarte powolnie przez tajemniczą chorobę, która przez wiele lat trawiła organizm jego matki. Miał nadzieję, że dla tej dwójki los napisze zupełnie inny, szczęśliwszy scenariusz.
Zrobiło mu się głupio, gdy zdał sobie sprawę z niestosowności zadanego pytania; tym bardziej, gdy zobaczył jak twarz Peony czerwienieje. W pewien sposób spodziewał się słów, które potem padły, bo odpowiedź była oczywista, lecz on sam chyba chciał ją wyprzeć i zamienić w kłamstwo. Byli sami - Peony bez męża, Nate bez ojca. Jakże smutna była to wieść, a jednocześnie przywracająca sporo wspomnień i dająca swego rodzaju uczucie Deja vu. Nie poruszał tego tematu dalej, jedynie kiwając lekko głową w dalszym poczuciu winy za zrobienie tego. Obserwował Peony, gdy ta szykowała im obiad, żartem chcąc zagłuszyć jakieś dziwne, nieprzyjemne uczucie kotłujące się w jego wnętrzu. Dyskretnie przyglądał się jej, dostrzegając niewielkie zmiany w jej zachowaniu i w jej spojrzeniu, których chyba ona sama nie była świadoma.
- Wierzę. Nie jesteś złośliwa. - Powtórzył, kiwając głową i tym samym poddając się w tej małej bitwie. Nie była złośliwa, była chyba ostatnią osobą, u której podejrzewałby tę cechę charakteru. Czy znał osobę bardziej emanującą dobrem i łagodnością niż Peony?
- Smacznego. - Kiwnął głową, sięgając po łyżkę i rozpoczynając posiłek. Jadł, delektując się obiadem, którego sam nie potrafiłby przyrządzić. Ale ciągle myślał o tym, co mu powiedziała. Być może to błąd, być może nie powinien tego robić, lecz gdy tylko odłożył sztućce i podziękował jej za posiłek, jego mina nieco stężała.
- Peony, wybacz za ponowne poruszanie tego tematu, ale chciałbym, abyś mnie wysłuchała. - Zaczął łagodnie, obserwując jej reakcję. Nie widząc protestów - kontynuował. - Nie wiem jakim człowiekiem był Twój mąż i jak to się stało, że go nie ma, ale wiem jedno - jesteś cudowną matką. I teraz posłuchaj mnie bardzo uważnie. Nie chciałbym i jestem pewien, że Nate również by tego nie chciał, byś z poczucia obowiązku bycia jak najlepszym rodzicem i próby zrekompensowania mu braku ojca rezygnowała ze swojego szczęścia. Wielu rzeczy jeszcze o Tobie nie wiem, ale jeżeli kiedykolwiek odmawiasz sobie go ze względu na syna - nie wolno Ci tego robić. - Na chwilę zamilkł, prostując się i popijając powoli, zwilżając tym samym gardło. - Mój ojciec zostawił nas kiedy miałem siedem lub osiem lat, a wcześniej był agresywny w stosunku do mnie i do swojej matki. Kiedy odszedł - zostaliśmy we dwójkę. Jako mały chłopiec nie do końca rozumiałem sytuację, ale miałem poczucie, że jako jedyny mężczyzna w rodzinie muszę ją chronić, choć tak naprawdę to ona chroniła mnie, poświęcając dla mnie wszystko. Swoją drogą Nate może czuć to samo, to stąd może się brać pomysł zostania policjantem. Ale wracając - bywały chwile kiedy złościłem się na brak ojca i zastanawiałem się jak by to było go mieć, czasem nie wiedziałem jak ukierunkować swoje życie i wyładowywałem tę niewiedzę na wszystkim co się dało, lecz wystarczyło jej rozżalone, zawiedzione spojrzenie i to mnie uspokajało. Wiele razy zastanawiałem się co się dzieje z moim ojcem i jak potoczyłoby się moje życie, gdyby z nami został, ale na pewno nigdy nie żałowałem i nie będę żałował tego, że życie potoczyło się tak, a nie inaczej. Chciałbym, abyś pamiętała o tej historii w chwilach, gdy będzie Ci ciężko. I... w razie czego - ślij sowę, krzycz, wołaj, cokolwiek.
Ponownie odchrząknął, poprawiając zbyt ciasno zapięty kołnierzyk. Utkwił wzrok w jakimś punkcie, byle tylko nie patrzeć na nią. Poczuł się jakoś głupio przez to, co jej powiedział. Może nie powinien się wtrącać? I może nie powinien aż tak się zwierzać, w tak wczesnych fazach ich znajomości opowiadając o swoim życiu?
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Peony nawet gdyby chciała prawdopodobnie nie potrafiłaby być złośliwą. To było sprzeczne z jej naturą i z byciem… Sproutem. Wychowanie liczyło się jak nic innego dlatego tak bardzo cieszyła się, że została wychowana właśnie przez swoich rodziców. Nawet to, że było ich tak dużo w domu nie zmieniło faktu, że wbrew wszystkiemu co stało się w jej życiu nie potrafił zmienić własnego sposobu bycia. Uśmiechu kierowanego w stronę ludzi, wiary w nich nawet w sytuacjach gdy tej wiary być nie powinno i bycia po prostu człowiekiem w świecie, który składał się tylko z imitacji. Iluzji. Chociaż poruszony przez Alana temat lekko wybił ją z rytmu postarała się by ta chwila powrotu do przeszłości nie zniszczyła jej humoru na cały wieczór. Z uśmiechem na ustach sięgnęła po łyżkę i z jeszcze szerszym odpowiedziała mu smacznego. Nie miała mu tego pytania za złe. W końcu to było całkiem normalne. W ich czasach kobieta w jej wieku, samotnie wychowująca syna musi mieć jakąś przeszłość. Peony się jej nie wstydziła. Oczywiście sprawiała, że zaczęła czuć się niekomfortowo, ale nauczyła się reagować na to ze spokojem. Kiedy skończyli machnęła dłonią i talerze po obiedzie zniknęły ze stołu, a ich miejsce zajęło jeszcze ciepły jabłecznik. Sięgnęła po talerzyki by nałożyć im po kawałku kiedy zaczął mówić. Spojrzała na niego i chociaż była zaskoczona, że znowu poruszył ten temat to usiadła wsłuchując się w to co ma do powiedzenia. Automatycznie jej myśli popłynęły ku pocieszaniu. Zwykle właśnie tak reagowali na jej słowa inni. Nie chciała mu przerywać i bardzo się cieszyła, że tego nie zrobiła. To co usłyszała było dla niej całkowitym zaskoczeniem. Nie spodziewała się z jego strony takiej otwartości i chociaż każde słowo było dla niej pewnym szokiem to i tak była mu za to wdzięczna. Za każde, pojedyncze słowo. Za to, że poczuła się tak jakby ktoś wszedł do jej myśli i rozwiał wszystkie ciemne chmury się tam kłębiące od tak długiego czasu. Chociaż Peony byłaby w stanie zrobić dla swojego syna wszystko i często naprawdę niemal stawała na głowie by być dla niego i matką i ojcem jednocześnie to i tak nic nie mogła poradzić na to, że w jej głowie pojawiało się to co niechciane. Czy robiła to dobrze? Czy kiedyś syn wypomni jej to, że byli przez niemal całe życie tylko we dwójkę? Czy mogła zrobić to lepiej? Nie dało się uniknąć tego typu pytań rodzących się w jej głowie. Bez względu na to jaką by osobą nie była to i tak chciała dla swojego dziecka jak najlepiej. Wierzyła, że każda chce tego dla swoich dzieci. Nie było nic większego od miłości matki. Kiedy wspomniał o tym, że jako dziecko chciał chronić mamę, bo był w końcu jedynym mężczyzną w domu, od razu przed oczami zobaczyła swojego syna, który przepytuje każdego kto zbliży się do ich domu. Jej mały, troskliwy strażnik. Kiedy skończył chwile trwała w tej ciszy, która między nimi zapadła. Przetrawiała to wszystko zdając sobie sprawę z tego, że matka Alana była silną kobietą i w pewien sposób próbowała się nawet utożsamić z tą siłą. Uśmiechnęła się kładąc mu delikatnie dłoń na dłoni. Kiedy na nią spojrzał utkwiła w nim wzrok by znowu jej nie uciekł. - Dziękuje. - powiedziała i to było jedno z najszczerszych dziękuje jakie mogła wypowiedzieć. - Naprawdę nie wyobrażasz sobie ile dla mnie te słowa znaczą no i… domyślam się, że dla ciebie też nie były łatwe więc tym bardziej dziękuje. - wierzyła, że nie potrzebują nic więcej powiedzieć. Ona nie była gotowa by mówić o tym co ją spotkało i nie chodziło o to, że się nie znali bo czuła się tak jakby znali się już bardzo długo. Zwyczajnie nie chciała zmieniać tej relacji na tą zbudowaną ze współczucia, bo właśnie takie miałaby wrażenie. Puściła jego dłoń, ale uśmiech nie zniknął jej z twarzy.
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Jadalnia
Szybka odpowiedź