Jadalnia
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jadalnia
W każdym domu powinno być miejsce, w którym spożywa się posiłki. U Sproutów zwykle jest to kuchnia, ale kiedy w ich domu pojawiali się goście wszystko przenosiło się właśnie to jadalni. Duży, drewniany stół na którym zawsze stoi flakon ze świeżymi kwiatami. Pokój jest jasny i przestronny, a także ma połączenie z kuchnią by szybko przejść z kolejnymi potrawami.
[bylobrzydkobedzieladnie]
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Ostatnio zmieniony przez Peony Sprout dnia 11.01.17 18:40, w całości zmieniany 2 razy
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To nie tak, że Alan próbował okazać jej litość, współczucie, zrobić z niej godną pożałowania ofiarę. W pewien sposób ją podziwiał, tak samo jak podziwiał swoją matkę. Była silną kobietą, która oddała całe swe serce synowi i starała się robić wszystko, by ten był zdrowy, silny i, przede wszystkim, szczęśliwy. Choć nie znał jej historii, patrząc na nią widział swoją matkę. Tą, która poświęciła się w całości, by móc się nim opiekować, która oddała całą siebie i wszystko co miała, by dać mu to, co najlepsze. Chciał więc powiedzieć jej to, co bardzo chciał, by w przeszłości usłyszała jego matka, a co się nigdy nie stało. Mały Natan był jeszcze zbyt mały, by to wszystko rozumieć, ale on rozumiał wiele. Chciał, by w przyszłości przypominała sobie jego słowa i wiedziała, że jej syn będzie szczęśliwszy, gdy i ona nie będzie żałować sobie szczęścia. Że jej syn może mieć czasem wątpliwości i żal o to, że wychowywał się bez ojca, ale w gruncie rzeczy nigdy nie będzie mieć jej tego za złe. Tak było z nim, a w Nathanielu widział dużo podobieństwa.
Gdy skończył mówić, poczuł się w pewien sposób zażenowany, a wręcz zawstydzony swą otwartością. Nie tylko przez to, że opowiedział jej historię swojego życia choć wcale nie był o to proszony; chodziło także o fakt, że nie zapraszany wszedł z butami w sprawy, których nie powinien dotykać. Mimo to jednak w pewien sposób poczuł się lepiej, choć uczucie to kłóciło się z innymi, tymi negatywnymi, które buzowały w jego wnętrzu.
Po raz kolejny odchrząknął, palcem luzując kołnierzyk, który wydawał się zbyt ciasny, jakby w ten sposób chcąc dać ulecieć niezręczności, którą teraz odczuwał. Drgnął jednak, a jego wzrok natychmiast powędrował ku jego dłoni, na której znalazła się dłoń Peony. Pełen zaskoczenia spojrzał na kobietę, a zdziwienie wymalowane na jego twarzy jedynie poszerzyło się, gdy ujrzał tak piękny, szczery i w pewien sposób urzekający uśmiech, który wręcz koił. Dopiero teraz wszystkie negatywne uczucia, w tym wyrzuty sumienia, zdawały się ulatywać. Jakby za pomocą jakiegoś magicznego zaklęcia, które w rzeczywistości było jej spojrzeniem i uśmiechem pełnym wdzięczności. Dopiero po chwili ocknął się, ponownie mocując się z tym kołnierzykiem i odchrząkując parę razy.
- Nie ma za co. Tę historię dawno już pokrył kurz, ale odświeżenie jej nie wymagało ode mnie aż takiego wysiłku, Peony. Nie przejmuj się tym więc i... - Wreszcie spojrzał na nią ponownie, kierując ku niej wzrok pełen powagi i zdeterminowania. - Wiem, że znamy się słabo, ale z jakiegoś powodu chcę, abyś pamiętała, że w razie potrzeby służę pomocą. Nie z litości czy współczucia, tak po prostu.
I bez słowa wziął się za jedzenie deseru, w ten sposób chcąc zakończyć niezręczny dla nich obojga temat, który wniósł pomiędzy nich nieco zakłopotania. Skomplementował jeszcze kilkukrotnie jabłecznik, który powoli znikał z jego talerzyka.
- I jak Ci idzie ćwiczenie zaklęć? Myślisz, że je już dobrze opanowałaś?
Gdy skończył mówić, poczuł się w pewien sposób zażenowany, a wręcz zawstydzony swą otwartością. Nie tylko przez to, że opowiedział jej historię swojego życia choć wcale nie był o to proszony; chodziło także o fakt, że nie zapraszany wszedł z butami w sprawy, których nie powinien dotykać. Mimo to jednak w pewien sposób poczuł się lepiej, choć uczucie to kłóciło się z innymi, tymi negatywnymi, które buzowały w jego wnętrzu.
Po raz kolejny odchrząknął, palcem luzując kołnierzyk, który wydawał się zbyt ciasny, jakby w ten sposób chcąc dać ulecieć niezręczności, którą teraz odczuwał. Drgnął jednak, a jego wzrok natychmiast powędrował ku jego dłoni, na której znalazła się dłoń Peony. Pełen zaskoczenia spojrzał na kobietę, a zdziwienie wymalowane na jego twarzy jedynie poszerzyło się, gdy ujrzał tak piękny, szczery i w pewien sposób urzekający uśmiech, który wręcz koił. Dopiero teraz wszystkie negatywne uczucia, w tym wyrzuty sumienia, zdawały się ulatywać. Jakby za pomocą jakiegoś magicznego zaklęcia, które w rzeczywistości było jej spojrzeniem i uśmiechem pełnym wdzięczności. Dopiero po chwili ocknął się, ponownie mocując się z tym kołnierzykiem i odchrząkując parę razy.
- Nie ma za co. Tę historię dawno już pokrył kurz, ale odświeżenie jej nie wymagało ode mnie aż takiego wysiłku, Peony. Nie przejmuj się tym więc i... - Wreszcie spojrzał na nią ponownie, kierując ku niej wzrok pełen powagi i zdeterminowania. - Wiem, że znamy się słabo, ale z jakiegoś powodu chcę, abyś pamiętała, że w razie potrzeby służę pomocą. Nie z litości czy współczucia, tak po prostu.
I bez słowa wziął się za jedzenie deseru, w ten sposób chcąc zakończyć niezręczny dla nich obojga temat, który wniósł pomiędzy nich nieco zakłopotania. Skomplementował jeszcze kilkukrotnie jabłecznik, który powoli znikał z jego talerzyka.
- I jak Ci idzie ćwiczenie zaklęć? Myślisz, że je już dobrze opanowałaś?
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Był czas w życiu Peony, w którym to była całkowicie wyprana emocjonalnie. Całkowicie pusta w środku. Nic tak naprawdę nie sprawiało jej radości, a czasami nawet myślała, że zaczyna po prostu wariować. To nie był dla niej dobry czas i z perspektywy czasu potrafiła teraz stwierdzić jak bardzo słaba wtedy była. Stała na krawędzi i tylko syn dawał jej wystarczającą do przetrwania tego siłę. To był koszmar, z którego każdego dnia chciała się obudzić, ale nie mogła. Teraz każdego dnia dowiadywała się jak powinno wyglądać prawdziwe życie. Nie to, które dostała, ale to które każdego dnia dostawała. Czasami tylko napędzana wyrzutami sumienia wyrzucała sobie własną pomyłkę. W końcu jak można tak bardzo komuś ufać i tak bardzo się zawieść? Albo jak można tak bardzo kogoś idealizować? To wydawało się być aż niemożliwe. Pozwolić by całkowicie rozum przykryło serce. Nie byłaby sobą gdyby się za to nie obwiniała. Teraz było to mniej dotkliwe. Wiedziała, że wracanie do przeszłości w niczym jej nie pomoże oczywiście to działało dopóki przeszłość nie wpraszała się do jej teraźniejszości. Ostatnio więcej rzeczy w jej życiu było… dobrych. Ludzie, których poznawała, sytuacje, w których brała udział, rzeczy, które chciała robić. Była sobą niemalże w stu procentach. Tylko, że już nie tą samą smutną, pogrążoną w żalu i niepewności. Silną z doświadczeniami, które wpłynęły na nią niemalże pod każdym kątem. Teraz potrafiła okazywać to co czuje. Lepiej wychodziło jej wyrażanie tego gestami niż słowami. Czasami myślała, że słowa są niewłaściwie. Była prostą kobietą. Nie lubiła niedomówień, ubarwień, niejasności. Starała się by wszystko co mówi i robi było jasne chociaż nie do końca zawsze jej to wychodziło. Alan był dobrym człowiekiem. Wiedziała to już wcześniej, a ich wspólne lekcje tylko ją w tym upewniły. Nie zdawał sobie nawet sprawy jak jej pomógł wyciągając do niej dłoń i pomagając teraz już nie tylko z jej magią. Potrzebowała tego by coś robić. Myśli pojawiające się ciągle w jej głowie były przekleństwem, którego nie potrafiła znieść. Świadoma tego chciała zrobić coś dla siebie. Bo pomimo tego co o sobie myślała czuła, że powinna. Słuchając historii Alana i jego mamy wiedziała, że to przypadek bardzo obrazujący to co przydarzyło się jej. Ile razy w życiu spotykasz kogoś kto będzie twoją odpowiedzią na niezadane nigdy pytania? Rozproszeniem wszystkich złych myśli. Naprawdę była mu za to wdzięczna. Skinęła głową domyślając się, że z biegiem czasu to nie jest już tak bolesne jak wcześniej, ale z drugiej strony… to zawsze będzie moment w jego życiu, który znaczył wiele. I na pewno dzielenie się tym z właściwie obcą dla niego osobą nie było wcale takie proste. Uśmiechnęła się sama nabijając kawałek jabłecznika na widelczyk. - Ja po prostu… jestem osobą, która lubi utrudniać sobie życie. Zwykle chce dla ludzi więcej niż chce dla siebie, ale przecież nie da się zmienić naszej natury. - mruknęła ze wzruszeniem ramion. Kiedy komplementował jej jabłecznik kręciła głową. - Możesz sobie wybrać jakie ciastko następnym razem wyląduje w twoim gabinecie. - powiedziała szybko zaraz gryząc się w język bo przecież tak naprawdę nie wiedziała czy będzie jakiś następny raz czy też ciąg dalszy i zajęć. Nie miała pojęcia co mężczyzna myślał o tych spotkaniach i przede wszystkim co mógł myśleć ktoś z kim przecież mógł spędzać swoje życie. Uratowała się jego pytaniem wiedząc jak bardzo nietrafione to było. - Ćwiczę! Całkiem dobrze mi idzie chociaż nie wiem z czego to się bierze. Nigdy wcześniej nie uprawiałam magii leczniczej. - wzruszyła ramionami. - Mam chyba po prostu najlepszego nauczyciela i wszystko idzie jak po maśle. - dodała z szerokim uśmiechem. - A jak w szpitalu? Spędzasz tam każdą możliwą chwile? - zapytała bo w sumie była bardzo ciekawa tego jak wyglądała praca uzdrowiciela. Nie bez powodu chciała nim zostać kiedyś.
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sam nie wiedział czy dobrze postąpił mówiąc jej o tym wszystkim. Sam nie wiedział, czy powinien zgarniać kurz z tego wszystkiego, kiedy ten sobie spokojnie leżał, nikomu nie wadząc i przykrywając to, co teraz mogło być dla niego trudne. Jedno było pewne - nie kierowały nim złe intencje, to byłoby całkowicie nie w jego stylu, niezgodne z jego charakterem. Chciał jej pomóc, jakby podświadomie przeczuwając, że właśnie na to cały czas czekała, że właśnie dlatego zjawiła się w Szpitalu przed paroma tygodniami, a pomoc w nauce zaklęć uzdrawiających była tylko pomostem prowadzącym do tej chwili. Może tak własnie było? Może tak właśnie miało być? Nikt tego nie wiedział. Alan nie zdawał sobie nawet sprawy z tego jak bardzo jego słowa pomogły Peony, jak bardzo rozjaśniały to, co jeszcze przed paroma chwilami przykryte były przez gęstą ciemność.
Być może miał się kiedyś o tym wszystkim przekonać, dowiedzieć się, że jego historia nie była tylko jego historią, ale była też czymś, co mogło pomóc innym, takim jak Peony. Być może tak właśnie było zaplanowane przez jakąś siłę wyższą, która stała nad nimi i pociągała za sznurki, kiedy oni naiwnie sądzili, że ich decyzje i drogi, które wybierali należały tylko do nich. Nigdy nie mieli się tego dowiedzieć.
Jabłecznik nagle stał się bardzo interesujący, choć użyty w pierwszej chwili jako pretekst dla zakończenia tematu i uniknięcia jej wzroku, szybko zdobył jego rzeczywiste zainteresowanie, smakiem zdobywając realną sympatię Bennetta. Uzdrowiciel zjadł pierwszy kęs, by zaraz za nim skubnąć ciasto po raz kolejny, zjadając jego kolejny gryz. Doceniał tę chwilę ciszy, którą dała mu Peony. Natomiast jej słowa, pierwotnie mącące ten stan, szybko zaciekawiły go i sprawiły, że uniósł wzrok i ponownie zatrzymał go na jej osobie. Na usta zaś wkradł mu się delikatny uśmiech.
- A więc pod tym względem jesteśmy do siebie podobni. Ponoć. Kilkukrotnie słyszałem, że też jestem tego typu człowiekiem, choć nigdy nie miałem ochoty sam się nad tym zastanawiać. Ocena siebie nie jest prosta. - Zjadł kolejny kęs. Tak właśnie było. Alan również był człowiekiem, który zawsze stawiał innych ponad siebie. Robił to całym sobą i nawet jego praca potwierdzała ten fakt. Jego życie toczyło się dookoła pomagania innym, a gdy sam miał problem - nie potrafił sobie z nim radzić, tym bardziej też nie potrafił się nim z nikim dzielić, szukać pomocy i podświadomie ją odpychał. Czy Peony była taka sama jak on? W tej chwili wiele na to wskazywało.
- Potraktuj to jako chęć utrzymania znajomości. Lubię się opiekować innymi, więc to egoistyczne pobudki. - Odparł pół żartem, pół serio, gdy jego kąciki ust ponownie uniosły się w lekkim uśmiechu. Z małym rozbawieniem wskazał na nią widelcem. - Nie myśl sobie, że robię to za darmo. Kolekcjonuję przysługi, zapisuje to sobie w kajeciku. - Zaśmiał się, ponownie dziobiąc widelcem ciasto. Żartował, to było oczywiste.
- Normalnie powiedziałbym, że nie trzeba, jednak zbyt miło wspominam tamto ciasto, by to zrobić tym razem. Wybór natomiast pozostawię Tobie. - Mówił, pomiędzy swoimi i jej słowami skubiąc jabłecznik. Ciasto powoli znikało z jego talerzyka, kęs za kęsem. Swoim pytaniem zmienił lekko temat uznając, że tak będzie lepiej. Zaśmiał się, gdy usłyszał jej słowa. Pokręcił głową z rozbawieniem.
- Radziłbym mi tak nie słodzić i nie komplementować, bo popadnę w samozachwyt i w końcu stwierdzę, że nie będę Cię dłużej uczyć, bo po moje nauki zapewne ustawi się kolejka innych osób i to dobry sposób na zarobek. - Wzruszył ramionami, jak gdyby mówił to całkowicie serio. Nie mówił. Akurat taki przerost ego groził wielu, ale nie jemu. - Zdecydowanie tak. Jest to zresztą coś, czego świadomy jest każdy, kto dobrowolnie zapisuje się na kurs przygotowujący. Brak czasu, nagłe wezwania, nocne dyżury. W Mungu spędza się dużo czasu, a ja... no cóż, ja nie mam nic lepszego do roboty, więc spędzam go tam więcej niż inni. - Wzruszył ramionami. Był pracocholikiem, choć w dużej mierze brało się to z tego, że pracując nie musiał myśleć o tym, co go smuciło, martwiło, a także sprawiało ból. To był dobry sposób na to, by zapomnieć.
Być może miał się kiedyś o tym wszystkim przekonać, dowiedzieć się, że jego historia nie była tylko jego historią, ale była też czymś, co mogło pomóc innym, takim jak Peony. Być może tak właśnie było zaplanowane przez jakąś siłę wyższą, która stała nad nimi i pociągała za sznurki, kiedy oni naiwnie sądzili, że ich decyzje i drogi, które wybierali należały tylko do nich. Nigdy nie mieli się tego dowiedzieć.
Jabłecznik nagle stał się bardzo interesujący, choć użyty w pierwszej chwili jako pretekst dla zakończenia tematu i uniknięcia jej wzroku, szybko zdobył jego rzeczywiste zainteresowanie, smakiem zdobywając realną sympatię Bennetta. Uzdrowiciel zjadł pierwszy kęs, by zaraz za nim skubnąć ciasto po raz kolejny, zjadając jego kolejny gryz. Doceniał tę chwilę ciszy, którą dała mu Peony. Natomiast jej słowa, pierwotnie mącące ten stan, szybko zaciekawiły go i sprawiły, że uniósł wzrok i ponownie zatrzymał go na jej osobie. Na usta zaś wkradł mu się delikatny uśmiech.
- A więc pod tym względem jesteśmy do siebie podobni. Ponoć. Kilkukrotnie słyszałem, że też jestem tego typu człowiekiem, choć nigdy nie miałem ochoty sam się nad tym zastanawiać. Ocena siebie nie jest prosta. - Zjadł kolejny kęs. Tak właśnie było. Alan również był człowiekiem, który zawsze stawiał innych ponad siebie. Robił to całym sobą i nawet jego praca potwierdzała ten fakt. Jego życie toczyło się dookoła pomagania innym, a gdy sam miał problem - nie potrafił sobie z nim radzić, tym bardziej też nie potrafił się nim z nikim dzielić, szukać pomocy i podświadomie ją odpychał. Czy Peony była taka sama jak on? W tej chwili wiele na to wskazywało.
- Potraktuj to jako chęć utrzymania znajomości. Lubię się opiekować innymi, więc to egoistyczne pobudki. - Odparł pół żartem, pół serio, gdy jego kąciki ust ponownie uniosły się w lekkim uśmiechu. Z małym rozbawieniem wskazał na nią widelcem. - Nie myśl sobie, że robię to za darmo. Kolekcjonuję przysługi, zapisuje to sobie w kajeciku. - Zaśmiał się, ponownie dziobiąc widelcem ciasto. Żartował, to było oczywiste.
- Normalnie powiedziałbym, że nie trzeba, jednak zbyt miło wspominam tamto ciasto, by to zrobić tym razem. Wybór natomiast pozostawię Tobie. - Mówił, pomiędzy swoimi i jej słowami skubiąc jabłecznik. Ciasto powoli znikało z jego talerzyka, kęs za kęsem. Swoim pytaniem zmienił lekko temat uznając, że tak będzie lepiej. Zaśmiał się, gdy usłyszał jej słowa. Pokręcił głową z rozbawieniem.
- Radziłbym mi tak nie słodzić i nie komplementować, bo popadnę w samozachwyt i w końcu stwierdzę, że nie będę Cię dłużej uczyć, bo po moje nauki zapewne ustawi się kolejka innych osób i to dobry sposób na zarobek. - Wzruszył ramionami, jak gdyby mówił to całkowicie serio. Nie mówił. Akurat taki przerost ego groził wielu, ale nie jemu. - Zdecydowanie tak. Jest to zresztą coś, czego świadomy jest każdy, kto dobrowolnie zapisuje się na kurs przygotowujący. Brak czasu, nagłe wezwania, nocne dyżury. W Mungu spędza się dużo czasu, a ja... no cóż, ja nie mam nic lepszego do roboty, więc spędzam go tam więcej niż inni. - Wzruszył ramionami. Był pracocholikiem, choć w dużej mierze brało się to z tego, że pracując nie musiał myśleć o tym, co go smuciło, martwiło, a także sprawiało ból. To był dobry sposób na to, by zapomnieć.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Peony nie wiedziała czego tak naprawdę potrzebuje. Przestała się nad tym zastanawiać już dawno bo i tak wszystko co robiła zwykle kończyło się w sposób całkowicie niespodziewany i zwykle dla niej krzywdzący. Nie szukała pomocy, a już na pewno nie w sferze osobistej. Każdy mógł dzielić się umiejętnościami, które posiadał bo to nie wymagało od nas dużego zaangażowania. To co potrafimy zwykle jest na wyciągnięcie ręki. To co potrafimy zwykle nie wymusza na nas emocjonalnego zaangażowania. Nie chciała się dzielić uczuciami. Nigdy nie wiedziała co może ją wtedy spotkać. Czy zażenowanie wynikające z tego, że uciekła? Czy litość nad życiem, które miała? Zwykle tak właśnie oceniała ludzi. Ciężko było jej uwierzyć, że ktoś może normalnie, bez ukrytych znaczeń dzielić się z nią emocjami. Ciężko bo myślała, że ludzie, którzy przeżywają podobne rzeczy po prostu się z tym nie odnoszą i ona też nie chciała. To, że się przed nią otworzył pokazując, że istnieje druga strona tej samej historii sprawiło, że poczuła się lepiej. Kamień spadł jej nie tyle z serca co z duszy. Nie znali się na tyle by mogła głośno powiedzieć o wdzięczności, którą w sobie teraz miała, ale wierzyła, że on to widział. Dlatego zostawiła ten temat. Mówienie o sobie? Widocznie nie było tak ciężkie jak można było się tego spodziewać. - Tak? - uniosła brew na jego słowa. - Mi przychodzi łatwiej ocenienie samej siebie niż innych. - wzruszyła ramionami. - Chociaż wcale nie dziwię się, że częściej myślisz o innych niż o sobie. To chyba łączy się z potrzebnym uzdrowicielom altruizmem. To widocznie było ci pisane. - wierzyła, że ludziom coś jest w życiu przeznaczone. Nawet po tym wszystkim co ją spotkało chociaż przez ten cały czas w jej mniemaniu była dobrym człowiekiem. Wierzyła, że to wszystko na co zasłużyła. W nim widziała wiele. To co robił, co mógł zrobić, to jak bardzo pomagał ludziom, którzy tego potrzebowali. Prawdopodobnie bardziej niż w ogóle mogła się tego spodziewać. Ceniła takich ludzi i szanowała. Musiał to widzieć już podczas ich pierwszego spotkania. Przerażona rzucaniem zaklęć, siniakiem, który przez jej różdżkę się pojawił i spokojem, który jej dawał. Znała siebie i wiedziała jaką panikę mogła stworzyć, a jednak. Jednak nie pozwolił jej by ją ogarnęła. Pozwolił działać. Skąd się to w nim brało? I skąd brała się w niej chęć poznania tego? Pokręciła głową. - W takim razie ja też jestem egoistką. - skwitowała. Trochę była i teraz za ten egoizm chciała zapłacić. Oderwała go od spraw realnego życia tylko po to by nauczył ją zaklęć. Mógł się na to nie zgodzić. Te zaklęcia były kamieniami w jej butach. Mocno trzymały ją na ziemi. Peony lubiła piec, gotować… lubiła być kobietą w domu. W tym przypominała swoją matkę, która zawsze tworzyła dla nich idealny dom. Teraz ona też chciała go stworzyć nawet jeśli ograniczało się to do pełnych wdzięczności obiadów. - Nie strasz mnie. To jak czarna lista. - uśmiechnęła się szeroko zakładając błąkający się kosmyk włosów za ucho. - Wiesz… jeśli będziesz kiedykolwiek czegoś ode mnie potrzebował i będę w stanie pomóc to… nawet się nie zastanawiaj. Byłoby mi przykro jakbyś po mandragory czy eliksiry zgłosił się do kogoś innego. A wiedz, że pamiętliwa ze mnie istota. - pokiwała głową jakby w groźbie, ale na Merlina to nawet nie wyglądało jak grymas. Rozbawienie wzięło nad nią górę. Nie potrafiła być poważna, a już na pewno nie w sytuacjach, w których to nie było konieczne. Skinęła głową. - Dobrze. Więc… spodziewaj się następnej przesyłki. - dodała wbijając widelec w jabłecznik. - Albo nie to będziesz miał wtedy niespodziankę. - sama nie wiedzieć czemu za niespodziankami nie przepadała. Już tak miała chociaż ostatnim czasem kiedy Bertie wziął sobie za honor obudzić w niej dziecko zaczęła nawet przychylniej na nie patrzeć. Parsknęła. - Chyba nie myślisz, że się z kimś tym podzielę! Za bardzo cenię sobie czas swojego nauczyciela i jego umiejętności by z niego zrezygnować. - powiedziała ze wzruszeniem ramion. Chociaż każde jej słowo było szczere. - To chyba całkiem zrozumiałe. Przegapiłam swoją okazje na spędzanie długich godzin w szpitalu, a teraz no cóż… chyba bym się już w tym nie odnalazła. Mam swoje jedno mało krzyczące dziecko i całą szklarnie krzyczących. - dodała wspominając mandragory. Pewnie trochę je tak traktowała. Odłożyła widelczyk rozkładając się na krześle i z uśmiechem gładząc się po brzuchu. Reszta jabłecznika patrzyła na nią ze smutkiem, ale nie była w stanie go zjeść. Odetchnęła. - Cieszę się, że zgodziłeś się przyjść. - odparła po chwili ciszy.
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To chyba łączy się z potrzebnym uzdrowicielom altruizmem. To widocznie było ci pisane.
Słowa te skwitował jedynie uśmiechem. Nie szyderczym, nie fałszywym, acz uśmiechem szczerym, choć niewiele mówiącym. Czy rzeczywiście tak dużo myślał o innych? Chyba tak. Czy urodził się z tym i wszystko to, co miał teraz oraz co go spotkało w przeszłości było mu pisane? Na to pytanie nie znał odpowiedzi. Gdyby jednak ktoś zapytał się skąd się to w nim brało, w dużą wątpliwość poddawałby wrodzone cechy. Matka była dobra, choć czasami niesamowicie kapryśna i egoistyczna. A ojciec? O ojcu niewiele wiedział, ale jeżeli miałby coś wydobyć z zakurzonych wspomnień na jego temat to z pewnością nie byłoby nic dobrego. Mimo wszystko jednak to właśnie odejście Williama sprawiło, że stał się "jedynym mężczyzną w domu", co w połączeniu z chorobą matki dawało jeden obraz - musiał o nią dbać, myśleć o niej i wydorośleć. To chyba właśnie dzięki temu nauczył się myśleć o innych bardziej niż o sobie samym.
Jej słowa o egoizmie również skwitował uśmiechem. Czy była egoistką? Cóż, każdy nim był choć w malutkim calu. Sądził więc, że skoro zazwyczaj dawała swoje serce innym, miała prawo do tego, by pragnąć czegoś dla siebie. I on to doskonale rozumiał. Zaśmiał się słysząc o ,,czarnej liście".
- W rzeczy samej. Czarna lista to dobre słowo, choć z mojej strony trafniejszym określeniem byłoby ,,złota lista". - Zaśmiał się, patrząc na nią. Czy rzeczywiście coś takiego posiadał? Nie. I choć często rzeczywiście pomagał ludziom, za co Ci teoretycznie mogliby wisieć mu przysługi - on nigdy o tym nie pamiętał. Wymagał od siebie, ale nie od innych. - O to się nie martw. Jeżeli o mnie chodzi - nie tknę żadnej mandragory bez podpisu ,,Sprout". - Uśmiechnął się. W pewien sposób podziwiał ją za cierpliwość i rękę do mandragor. On nigdy nie umiał się nimi zajmować. A nawet nie chciał umieć. - Będę o tym pamiętał, Peony. Dziękuję. - Dodał w końcu, odsuwając żarty na bok, a na pierwszy plan wysuwając wdzięczność. Był jej wdzięczny. Za dobre chęci, miłe słowa i czas. Lubił jej towarzystwo i wdzięczny był jej również za to, że pozwalała mu sobie go dotrzymać. Po pomieszczeniu ponownie rozległ się jego śmiech, gdy ponownie usłyszał komplementy wylatujące z jej ust. Choć zmieszane były z żartem.
- Niestety czasem musisz. Moi pacjenci mnie potrzebują. - Jego usta ponownie wygięły się w uśmiechu. Patrząc na nią chwilę milczał, aż w końcu odezwał się: - Długie godziny w szpitalu bywają i męczące i przyjemne, choć osobiście często skazuję się na nie z własnej woli. Co do Ciebie, Peony... - urwał. Nie wiedział jak dobrać słowa, by te zabrzmiały odpowiednio. A może nie powinien nic mówić? Wystarczająco już uzewnętrznił się przy niej opowiadając jej o swoim dzieciństwie. I choć w pewien sposób zazdrościł jej życia rodzinnego (nawet bez męża), to nie było to coś, z czym powinien się dzielić. Na jak samotnego i nieszczęśliwego wyszedłby w tym momencie? Dłużącą się i ciągle trwającą chwilę ciszy przerwały jej słowa.
- Ja również się cieszę, że przyszedłem. - Skwitował krótko, ale szczerze. Nie czuł potrzeby kolejnego dziękowania za zaproszenie. Ona dobrze wiedziała, że był jej za to wdzięczny, tak samo jak za ciepły, smaczny posiłek który mu przygotowała. Uszanował to i podziękował zjadając wszystko. A potem spędzili jeszcze trochę długich minut rozmawiając, a gdy nadszedł czas, Bennett założył swój płaszcz i wyszedł, żegnając się i jeszcze raz dziękując za gościnę, z cichą nadzieją w sercu na fakt, iż będzie mógł doświadczyć jej jeszcze choć raz.
zt x 2
Słowa te skwitował jedynie uśmiechem. Nie szyderczym, nie fałszywym, acz uśmiechem szczerym, choć niewiele mówiącym. Czy rzeczywiście tak dużo myślał o innych? Chyba tak. Czy urodził się z tym i wszystko to, co miał teraz oraz co go spotkało w przeszłości było mu pisane? Na to pytanie nie znał odpowiedzi. Gdyby jednak ktoś zapytał się skąd się to w nim brało, w dużą wątpliwość poddawałby wrodzone cechy. Matka była dobra, choć czasami niesamowicie kapryśna i egoistyczna. A ojciec? O ojcu niewiele wiedział, ale jeżeli miałby coś wydobyć z zakurzonych wspomnień na jego temat to z pewnością nie byłoby nic dobrego. Mimo wszystko jednak to właśnie odejście Williama sprawiło, że stał się "jedynym mężczyzną w domu", co w połączeniu z chorobą matki dawało jeden obraz - musiał o nią dbać, myśleć o niej i wydorośleć. To chyba właśnie dzięki temu nauczył się myśleć o innych bardziej niż o sobie samym.
Jej słowa o egoizmie również skwitował uśmiechem. Czy była egoistką? Cóż, każdy nim był choć w malutkim calu. Sądził więc, że skoro zazwyczaj dawała swoje serce innym, miała prawo do tego, by pragnąć czegoś dla siebie. I on to doskonale rozumiał. Zaśmiał się słysząc o ,,czarnej liście".
- W rzeczy samej. Czarna lista to dobre słowo, choć z mojej strony trafniejszym określeniem byłoby ,,złota lista". - Zaśmiał się, patrząc na nią. Czy rzeczywiście coś takiego posiadał? Nie. I choć często rzeczywiście pomagał ludziom, za co Ci teoretycznie mogliby wisieć mu przysługi - on nigdy o tym nie pamiętał. Wymagał od siebie, ale nie od innych. - O to się nie martw. Jeżeli o mnie chodzi - nie tknę żadnej mandragory bez podpisu ,,Sprout". - Uśmiechnął się. W pewien sposób podziwiał ją za cierpliwość i rękę do mandragor. On nigdy nie umiał się nimi zajmować. A nawet nie chciał umieć. - Będę o tym pamiętał, Peony. Dziękuję. - Dodał w końcu, odsuwając żarty na bok, a na pierwszy plan wysuwając wdzięczność. Był jej wdzięczny. Za dobre chęci, miłe słowa i czas. Lubił jej towarzystwo i wdzięczny był jej również za to, że pozwalała mu sobie go dotrzymać. Po pomieszczeniu ponownie rozległ się jego śmiech, gdy ponownie usłyszał komplementy wylatujące z jej ust. Choć zmieszane były z żartem.
- Niestety czasem musisz. Moi pacjenci mnie potrzebują. - Jego usta ponownie wygięły się w uśmiechu. Patrząc na nią chwilę milczał, aż w końcu odezwał się: - Długie godziny w szpitalu bywają i męczące i przyjemne, choć osobiście często skazuję się na nie z własnej woli. Co do Ciebie, Peony... - urwał. Nie wiedział jak dobrać słowa, by te zabrzmiały odpowiednio. A może nie powinien nic mówić? Wystarczająco już uzewnętrznił się przy niej opowiadając jej o swoim dzieciństwie. I choć w pewien sposób zazdrościł jej życia rodzinnego (nawet bez męża), to nie było to coś, z czym powinien się dzielić. Na jak samotnego i nieszczęśliwego wyszedłby w tym momencie? Dłużącą się i ciągle trwającą chwilę ciszy przerwały jej słowa.
- Ja również się cieszę, że przyszedłem. - Skwitował krótko, ale szczerze. Nie czuł potrzeby kolejnego dziękowania za zaproszenie. Ona dobrze wiedziała, że był jej za to wdzięczny, tak samo jak za ciepły, smaczny posiłek który mu przygotowała. Uszanował to i podziękował zjadając wszystko. A potem spędzili jeszcze trochę długich minut rozmawiając, a gdy nadszedł czas, Bennett założył swój płaszcz i wyszedł, żegnając się i jeszcze raz dziękując za gościnę, z cichą nadzieją w sercu na fakt, iż będzie mógł doświadczyć jej jeszcze choć raz.
zt x 2
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Jadalnia
Szybka odpowiedź