Cmentarz z kapliczką
Strona 27 z 27 • 1 ... 15 ... 25, 26, 27
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Cmentarz z kapliczką
Niewielki cmentarz z kapliczką, który znajduje się na obrzeżach Londynu, niedaleko Weltham Abbey. Zapadłe mogiły zdają się być od dawna nieodwiedzane. Porośnięte bluszczem i kwieciami ciągną się wzdłuż krętych kamiennych ścieżek, skrywając w sobie szczątki z dawna zapomnianych mugoli, czarodziejów i charłaków.
Cmentarz podupadł tuż po wojnie. Choć jeszcze przed kilku laty w kaplicy odbywały się nabożeństwa, dziś budynek jest opustoszały. Między ciężkimi drewnianymi ławkami hula wiatr.
Od czasu do czasu można jednak dostrzec, że w środku świeci się światło. Miejscowi czarodzieje powiadają, że to lokalne grupki wilkołaków urządziły tu sobie kryjówkę. Inni twierdzą natomiast, że to Garbata Greta, szalona wiedźma z Weltham Abbey. Jak jest naprawdę, nie wie nikt.
Cmentarz podupadł tuż po wojnie. Choć jeszcze przed kilku laty w kaplicy odbywały się nabożeństwa, dziś budynek jest opustoszały. Między ciężkimi drewnianymi ławkami hula wiatr.
Od czasu do czasu można jednak dostrzec, że w środku świeci się światło. Miejscowi czarodzieje powiadają, że to lokalne grupki wilkołaków urządziły tu sobie kryjówkę. Inni twierdzą natomiast, że to Garbata Greta, szalona wiedźma z Weltham Abbey. Jak jest naprawdę, nie wie nikt.
Prędko rozproszył działanie uciążliwego zaklęcia, znów zaczął widzieć - tylko po to, by ujrzeć jak przeciwnik chwyta fiolkę, chowa ją sobie do kieszeni. Miał ochotę zawyć z bezsilności, zaczynało brakować mu pomysłów. Może i tak powinien się cieszyć, że miotlarz nie odrzucił mikstury, to pasowałoby przecież do ich pozbawionej logiki taktyki... Spróbował podchwycić wzrok Claude'a, po czym wycelował w wybranym kierunku i sięgnął po to samo zaklęcie, co wcześniej. - Ascendio!
| jeśli się uda, to poproszę tak
| jeśli się uda, to poproszę tak
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 68
'k100' : 68
Jego zaklęcie nie dobiegło celu. Język kliknął o podniebienie w niezadowoleniu i już miał z kolejną inkantacją na ustach sięgnąć osobę mężczyzny na miotle, kiedy poczuł na sobie spojrzenie Caleana. Zmienił kierunek, który do tej pory wskazywała różdżka. Poruszył się i mając wyciągniętą rękę w wybraną stronę wypowiedział inkantację, mocniej zaciskając dłoń na rękojeści różdżki - Ascendio!
|Poruszam się 1 kratkę + zaklęcie, tak o
|Poruszam się 1 kratkę + zaklęcie, tak o
The member 'Claude Cunningham' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 51
'k100' : 51
Zakonnicy dalej gonili przeciwników, a ci - skutecznie uciekali. Zabawa w kotka i myszkę zapewne trwałaby większość nocy, lecz odgłosy walki oraz odblaski zaklęć przywołały w okolice cmentarza grupkę czarodziejów z pobliskich domów. Należeli oni do bojówek Harolda Longbottoma, byli więc wyczuleni na wszelkie przejawy przemocy oraz podejrzanych zachowań w swoim otoczeniu; kilkoro rosłych czarodziejów z ukrycia przyglądało się potyczce, próbując zorientować się w walczących stronach. Dopiero zaklęcie wykrywające czarną magię oraz charakterystyczny sposób mówienia Billy'ego, którego kojarzył jeden z młodszych bojowników, przekonały ich do wyłonienia się z otaczających cmentarz krzewów.
- Dawajcie, na nich! To jakieś śmierdzące służalczyki pieprzonego Ministerstwa! - krzyknął jeden z nich, wyskakując zza porozsypywanego murka, okalającego cmentarz. W ślad za nim z półmroku wyłaniali się kolejni. - My przyjaciele, my od Harolda! - dodał kolejny zapobiegawczo, podnosząc głowę, by dojrzeć poruszających się na miotłach Zakonników. Później cała grupa dołączyła do ataku na sylwetki Clauda i Caelana.
Caelan i Claude wiedzieli, że nie zdołają utrzymać swoich pozycji z tak ogromną przewagą sił wroga. Musieli jak najszybciej ewakuować się z terenu cmentarza, jeśli chcieli uniknąć schwytania. Mogli wykorzystać do tego celu magię oraz posiadane przedmioty. Ze swojego miejsca nie wiedzieli, co działo się z Mathieu. Gdy w pośpiechu opuszczali zniszczony cmentarz, tuż za ich plecami śmigały zaklęcia, łuny uroków, a echa inkantacji ścigały ich jeszcze przez dłuższy czas.
Po przepędzeniu przeciwników z terenu cmentarza grupa pospolitych czarodziejów, należących do bojówek Harolda Longbottoma, z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku pożegnała Zakonników. Musieli wrócić do wioski, w której obecnie przebywali: obawiali się na dłużej pozostawiać tam swych rannych sojuszników bez pełnego wsparcia. Po krótkiej rozmowie zostawili jednak na cmentarzu jednego ze swoich czarodziejów: rudowłosy Dan z imponującymi bokobrodami miał pilnować dalej uwięzionego w klatce Mathieu. Czas gonił Zakonników - gdy w okolicy zapadła ponownie cisza, wyraźnie słyszeli dziwne dźwięki dobiegające z dołu, z podniszczonej i rozpadającej się głównej kaplicy. Wiedzieli, że musieli natychmiast zająć się sprawą, która ich tu przygnała: inaczej wilkołaki mogły uciec tylko sobie znanymi podziemnymi korytarzami i zupełnie stracić zaufanie do niszczących ich dom ludzi.
Chwilę po tym, gdy Zakonnicy zniknęli w odgruzowanym zejściu do krypt kaplicy, pozostawiony, by pilnować Mathieu Dan - niezmiernie zestresowany pojedynkiem, a także przebywaniem nocą na cmentarzu - zbyt skupił się na dogryzaniu oraz prowokowaniu Rosiera. W czasie kiedy poplecznik Harolda werbalnie rozpościerał przed arystokratą wizję gnicia ze szczurami w piwnicy, aż wyśpiewa im wszystko o swoich pobratymcach, Caelan i Claude skutecznie powrócili w pobliże znanego rejonu. Byli niezwykle osłabieni, musieli więc działać szybko, by nie przywołać Zakonników ani reszty bojówkarzy Longbottoma: szybko pozbawili Dana przytomności a potem wspólnymi siłami uwolnili Rosiera z klatki. Później, nie czekając ani sekundy dłużej, by nie ponieść jeszcze boleśniejszej porażki, zniknęli z rejonu cmentarza, rozpływając się w mroku.
|
W związku z wydłużeniem pojedynku i długotrwałym brakiem konfrontacji pojedynek został zakończony. Zakon Feniksa może kontynuować wykonywanie misji pobocznej. Misja poboczna Rycerzy Walpurgii nie powiodła się.
MG dziękuje za grę i za sprawne odpisy.
Żywotność:
Mathieu 141/222 -15 do rzutu (10 psychiczne, cm, organus dolor; 14 aeris tłuczone; 19 abesio, cięte, rozszczepienie; 15 cięte rozszczepienie abesio; 20 dym circo igni)
Claude 124/206, -20 do rzutu; (24 tłuczone),51 10 (nieudane abesio, cięte), 16 (tłuczone, fontesio), 26 oparzenia Ignitio)
Caelan 148/240 -15 do rzutów (20 Lancea; 15 ukąszenia pająków Casa Aranea; 57 tłuczone Bombarda maxima Anthony'ego)
Billy 230/240, (10 obrażenia od Circo igni, połowiczne ze względu na unoszenie się)
- Dawajcie, na nich! To jakieś śmierdzące służalczyki pieprzonego Ministerstwa! - krzyknął jeden z nich, wyskakując zza porozsypywanego murka, okalającego cmentarz. W ślad za nim z półmroku wyłaniali się kolejni. - My przyjaciele, my od Harolda! - dodał kolejny zapobiegawczo, podnosząc głowę, by dojrzeć poruszających się na miotłach Zakonników. Później cała grupa dołączyła do ataku na sylwetki Clauda i Caelana.
Caelan i Claude wiedzieli, że nie zdołają utrzymać swoich pozycji z tak ogromną przewagą sił wroga. Musieli jak najszybciej ewakuować się z terenu cmentarza, jeśli chcieli uniknąć schwytania. Mogli wykorzystać do tego celu magię oraz posiadane przedmioty. Ze swojego miejsca nie wiedzieli, co działo się z Mathieu. Gdy w pośpiechu opuszczali zniszczony cmentarz, tuż za ich plecami śmigały zaklęcia, łuny uroków, a echa inkantacji ścigały ich jeszcze przez dłuższy czas.
Po przepędzeniu przeciwników z terenu cmentarza grupa pospolitych czarodziejów, należących do bojówek Harolda Longbottoma, z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku pożegnała Zakonników. Musieli wrócić do wioski, w której obecnie przebywali: obawiali się na dłużej pozostawiać tam swych rannych sojuszników bez pełnego wsparcia. Po krótkiej rozmowie zostawili jednak na cmentarzu jednego ze swoich czarodziejów: rudowłosy Dan z imponującymi bokobrodami miał pilnować dalej uwięzionego w klatce Mathieu. Czas gonił Zakonników - gdy w okolicy zapadła ponownie cisza, wyraźnie słyszeli dziwne dźwięki dobiegające z dołu, z podniszczonej i rozpadającej się głównej kaplicy. Wiedzieli, że musieli natychmiast zająć się sprawą, która ich tu przygnała: inaczej wilkołaki mogły uciec tylko sobie znanymi podziemnymi korytarzami i zupełnie stracić zaufanie do niszczących ich dom ludzi.
Chwilę po tym, gdy Zakonnicy zniknęli w odgruzowanym zejściu do krypt kaplicy, pozostawiony, by pilnować Mathieu Dan - niezmiernie zestresowany pojedynkiem, a także przebywaniem nocą na cmentarzu - zbyt skupił się na dogryzaniu oraz prowokowaniu Rosiera. W czasie kiedy poplecznik Harolda werbalnie rozpościerał przed arystokratą wizję gnicia ze szczurami w piwnicy, aż wyśpiewa im wszystko o swoich pobratymcach, Caelan i Claude skutecznie powrócili w pobliże znanego rejonu. Byli niezwykle osłabieni, musieli więc działać szybko, by nie przywołać Zakonników ani reszty bojówkarzy Longbottoma: szybko pozbawili Dana przytomności a potem wspólnymi siłami uwolnili Rosiera z klatki. Później, nie czekając ani sekundy dłużej, by nie ponieść jeszcze boleśniejszej porażki, zniknęli z rejonu cmentarza, rozpływając się w mroku.
|
W związku z wydłużeniem pojedynku i długotrwałym brakiem konfrontacji pojedynek został zakończony. Zakon Feniksa może kontynuować wykonywanie misji pobocznej. Misja poboczna Rycerzy Walpurgii nie powiodła się.
MG dziękuje za grę i za sprawne odpisy.
Żywotność:
Mathieu 141/222 -15 do rzutu (10 psychiczne, cm, organus dolor; 14 aeris tłuczone; 19 abesio, cięte, rozszczepienie; 15 cięte rozszczepienie abesio; 20 dym circo igni)
Claude 124/206, -20 do rzutu; (24 tłuczone),
Caelan 148/240 -15 do rzutów (20 Lancea; 15 ukąszenia pająków Casa Aranea; 57 tłuczone Bombarda maxima Anthony'ego)
Billy 230/240, (10 obrażenia od Circo igni, połowiczne ze względu na unoszenie się)
Lucinda myślała, że ta potyczka nie będzie miała końca. Była zaskoczona, że ich przeciwnicy jeszcze nie odpuścili. Nie dość, że znaleźli się w potrzasku, to jeszcze chowali się po cmentarzu jak szczury. Nagle wydarzyło się coś czego kompletnie się nie spodziewała. Na cmentarz zbiegli się inni czarodzieje, którzy bez zastanowienia zaczęli posyłać zaklęcia w stronę czarnoksiężników. – Co tu się… - zaczęła, ale zaraz donośny głos jednego z mężczyzn wyjaśnił im kim byli i co tutaj robią. Lucinda nie mogła powstrzymać uśmiechu, który wypełzł na jej usta. To był bardzo przyjemny widok. Jeśli Zakonnicy myśleli, że wciąż jest ich zbyt mało, żeby walczyć to ten niespodziewany atak rozwiał wszelkie wątpliwości.
Przeciwnicy uciekli z cmentarza zostawiając jednego ze swoich za sobą. Lepszego rozwiązania nie mogli sobie wymarzyć. Kiedy w końcu razem z Macmillanem wylądowali na ziemi, Lucinda podeszła do dowodzącego bojówką mężczyzny. – Dobra robota – pochwaliła z uśmiechem. – Uciekali jak na tchórzy przystało – dodała. Inaczej nie mogła określić swoich przeciwników. W końcu nawet podczas starcia unikali otwartego kontaktu z nimi. – Pilnujcie go. Mamy jeszcze coś tutaj do zrobienia. – odparła wskazując na pozostawionego przez swoich towarzyszy czarodzieja. Zakon będzie miał do niego wiele pytań.
Zakończenie pojedynku nie równało się zakończeniu ich misji. Wciąż musieli odnaleźć wilkołaków i ich przekonać do popierania Zakonu w otwartym starciu. Lucinda spojrzała na Williama, a po chwili przeniosła spojrzenie na Anthonego – Rozpoznaliście kogoś? – zapytała ciekawa ich spostrzeżeń. – Co za pasjonujące starcie, prawda? – zaczęła z ironią w głosie. Spisali się. Ona z jej zaklęciami mogłaby nie wyjść z tego starcia cała, gdyby nie oni. Na szczęście nie musiała się obawiać mając taką obstawę.
Lucinda ruszyła w stronę kaplicy chcąc dotrzeć jak najszybciej do wilkołaków. Tak naprawdę nie wiedziała czego powinni się spodziewać. Wcale nie byłaby zdziwiona, gdyby ci postanowili ich zaatakować, skoro byli świadkiem toczącego się na cmentarzu starcia. Miała nadzieje, że tak się jedna nie stanie i uda im się osiągnąć coś jeszcze.
Przeciwnicy uciekli z cmentarza zostawiając jednego ze swoich za sobą. Lepszego rozwiązania nie mogli sobie wymarzyć. Kiedy w końcu razem z Macmillanem wylądowali na ziemi, Lucinda podeszła do dowodzącego bojówką mężczyzny. – Dobra robota – pochwaliła z uśmiechem. – Uciekali jak na tchórzy przystało – dodała. Inaczej nie mogła określić swoich przeciwników. W końcu nawet podczas starcia unikali otwartego kontaktu z nimi. – Pilnujcie go. Mamy jeszcze coś tutaj do zrobienia. – odparła wskazując na pozostawionego przez swoich towarzyszy czarodzieja. Zakon będzie miał do niego wiele pytań.
Zakończenie pojedynku nie równało się zakończeniu ich misji. Wciąż musieli odnaleźć wilkołaków i ich przekonać do popierania Zakonu w otwartym starciu. Lucinda spojrzała na Williama, a po chwili przeniosła spojrzenie na Anthonego – Rozpoznaliście kogoś? – zapytała ciekawa ich spostrzeżeń. – Co za pasjonujące starcie, prawda? – zaczęła z ironią w głosie. Spisali się. Ona z jej zaklęciami mogłaby nie wyjść z tego starcia cała, gdyby nie oni. Na szczęście nie musiała się obawiać mając taką obstawę.
Lucinda ruszyła w stronę kaplicy chcąc dotrzeć jak najszybciej do wilkołaków. Tak naprawdę nie wiedziała czego powinni się spodziewać. Wcale nie byłaby zdziwiona, gdyby ci postanowili ich zaatakować, skoro byli świadkiem toczącego się na cmentarzu starcia. Miała nadzieje, że tak się jedna nie stanie i uda im się osiągnąć coś jeszcze.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Miał w sobie dużo energii, którą zamierzał wyładować na przeciwnikach. Chciał właśnie rzucić kolejne lamino, jednak zanim zdołał wypowiedzieć inkantację, powstrzymały go sylwetki nieznanych czarodziejów. Czyżby posiłki dla tych zdrajców? Ku wielkiemu zaskoczeniu, mylił się. I to bardzo. Nieznajomi okazali się być ich towarzyszami w broni. Uśmiechnął się, kiedy tylko zrozumiał, że miał do czynienia ze wspierającymi Zakon osobami.
– Billy ma wszędzie fanów – rzucił żartobliwie w stronę Lucindy, kiedy nie dokończyła swojego zdania do końca. Ledwo powstrzymał swój śmiech.
Przeciwnicy uciekali w popłochu. Nic dziwnego, w końcu trzech na dwóch było i tak już wielką różnicą, kolejne osoby przeciw nim stanowiły zbyt wielką przewagę. Każdy na ich miejscu zachowałby się w ten sam racjonalny sposób i zwyczajnie by uciekł. Anthony jednak żałował, że nie był w stanie bardziej ich zadrapać. Gdyby mógł raz jeszcze użyć lamino.
Szybko postarał się zapanować nad swoimi dość krwiożerczymi myślami. Nie powinien tak rozmyślać. Nie było to godne szlachcica. Choć… zawsze mógł spuścić łomot temu jednemu gagatkowi wśród płomieni. Oby tylko Dan, jak się przedstawił jeden z nowych towarzyszy, nie dał się podejść więźniowi. Macmillan rzucił w stronę nowopoznanego sojusznika wymowne spojrzenie, które sugerowało, żeby miał oczy dookoła głowy.
Mieli zbyt mało czasu, musieli znaleźć wilkołaki i musieli ich jakoś przekonać do Zakonu. Dziwne dźwięki z kaplicy sugerowały, że coś kryło się pod ziemią. Spuścił się na ziemię, wpierw pozwalając zejść swojej kuzynce, a dopiero potem zszedł sam i następnie chwycił swoją miotłę i przełożył ją przez ramię. Kaplica była zrujnowana, a jego bombarda pogorszyła jej stan.
– Jeżeli to byli Rycerze, to zastanawiam się jak udało im się przejąć Londyn – rzucił w stronę swoich towarzyszy, sugerując że ich przeciwnicy wcale nie byli dobrze zorganizowani. A jednak byli gotowi zabić nawet niewinnych, tylko po to żeby zastraszyć innych.
Na pytanie Lucindy pokręcił głową, choć wcześniej chwilę pomyślał nad odpowiedzią.
– Nie, choć ten jeden wśród płomieni wyglądał jak gdyby wyrwał się z wieży dla księżniczek – mia na myśli Rosiera, którego nie znał. – Miał twarz, którą być może kiedyś i gdzieś widziałem. Może – westchnął. Skąd? Nie miał pojęcia. Równie dobrze mógł się mylić. Może z gazety, którą czytały jego ciotki dla śmiechu? Gdzieś mu coś dzwoniło, ale nie wiedział gdzie. – Chodźmy lepiej. Czas nas goni – zaproponował, ruszając pierwszy w dół. – Uważajcie na głowy. Lumos – dodał, martwiąc się tym, że i tak podniszczony. W głowie jednak rozmyślał nad tą jedną twarzą.
– Billy ma wszędzie fanów – rzucił żartobliwie w stronę Lucindy, kiedy nie dokończyła swojego zdania do końca. Ledwo powstrzymał swój śmiech.
Przeciwnicy uciekali w popłochu. Nic dziwnego, w końcu trzech na dwóch było i tak już wielką różnicą, kolejne osoby przeciw nim stanowiły zbyt wielką przewagę. Każdy na ich miejscu zachowałby się w ten sam racjonalny sposób i zwyczajnie by uciekł. Anthony jednak żałował, że nie był w stanie bardziej ich zadrapać. Gdyby mógł raz jeszcze użyć lamino.
Szybko postarał się zapanować nad swoimi dość krwiożerczymi myślami. Nie powinien tak rozmyślać. Nie było to godne szlachcica. Choć… zawsze mógł spuścić łomot temu jednemu gagatkowi wśród płomieni. Oby tylko Dan, jak się przedstawił jeden z nowych towarzyszy, nie dał się podejść więźniowi. Macmillan rzucił w stronę nowopoznanego sojusznika wymowne spojrzenie, które sugerowało, żeby miał oczy dookoła głowy.
Mieli zbyt mało czasu, musieli znaleźć wilkołaki i musieli ich jakoś przekonać do Zakonu. Dziwne dźwięki z kaplicy sugerowały, że coś kryło się pod ziemią. Spuścił się na ziemię, wpierw pozwalając zejść swojej kuzynce, a dopiero potem zszedł sam i następnie chwycił swoją miotłę i przełożył ją przez ramię. Kaplica była zrujnowana, a jego bombarda pogorszyła jej stan.
– Jeżeli to byli Rycerze, to zastanawiam się jak udało im się przejąć Londyn – rzucił w stronę swoich towarzyszy, sugerując że ich przeciwnicy wcale nie byli dobrze zorganizowani. A jednak byli gotowi zabić nawet niewinnych, tylko po to żeby zastraszyć innych.
Na pytanie Lucindy pokręcił głową, choć wcześniej chwilę pomyślał nad odpowiedzią.
– Nie, choć ten jeden wśród płomieni wyglądał jak gdyby wyrwał się z wieży dla księżniczek – mia na myśli Rosiera, którego nie znał. – Miał twarz, którą być może kiedyś i gdzieś widziałem. Może – westchnął. Skąd? Nie miał pojęcia. Równie dobrze mógł się mylić. Może z gazety, którą czytały jego ciotki dla śmiechu? Gdzieś mu coś dzwoniło, ale nie wiedział gdzie. – Chodźmy lepiej. Czas nas goni – zaproponował, ruszając pierwszy w dół. – Uważajcie na głowy. Lumos – dodał, martwiąc się tym, że i tak podniszczony. W głowie jednak rozmyślał nad tą jedną twarzą.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaczynał tracić cierpliwość; słysząc podwójnie wypowiedzianą przez przeciwników inkantację i widząc, jak po raz kolejny znikają za załamaniem budynku, warknął z frustracji, przekonany, że czekały ich kolejne bezowocne minuty spędzone na próbach wypędzenia ich z kryjówek – ale tym razem na szczęście się pomylił. Poruszenie w okolicy zarośli w pierwszej chwili go zaalarmowało, instynktownie zwrócił więc różdżkę w tamtym kierunku, ale gdy tylko zdołał wyłuskać słowa spośród padających inkantacji, odetchnął z ulgą; ktoś ich usłyszał, i na ich szczęście, nie był to patrol magicznej policji. Przyłączył się do walki bez zawahania, uśmiechając się tylko pod nosem w reakcji na komentarz Anthony’ego, a później – gdy dwóch mężczyzn zniknęło z zasięgu jego wzroku, rozmywając się w ciemnościach – wylądował miękko na ziemi, przeoranej zaklęciami, nieco nadpalonej, mokrej – ale na ten moment przynajmniej metaforycznie należącej do nich.
– Pojawiliście się w samą p-p-porę – powiedział, podchodząc do grupy, z którą już rozmawiała Lucinda. – Dzięki – dodał jeszcze, kiwając w ich stronę głową, ale pozwalając swoim towarzyszom grać pierwsze skrzypce w wydawaniu poleceń i wyjaśnianiu sytuacji; nie było tajemnicą, że jego umiejętnościom oratorskim daleko było do doskonałości, poza tym – tego wieczoru był tylko pomocnikiem. – Nie rozpoznałem n-n-nikogo – odpowiedział, kręcąc głową; przez większość walki znajdował się daleko, zawieszony wysoko ponad ziemią, na której migały mu niewyraźne sylwetki – podejrzewał, że nawet gdyby następnego dnia zobaczył jednego z trójki mężczyzn na ulicy, nie rozpoznałby go – o ile ten nie postanowiłby się do niego odezwać. Ich głosy, wykrzykujące inkantacje, utkwiły mu w pamięci dokładnie. – Mam nadzieję, że sp-p-potka ich odpowiednia nagroda – mruknął jeszcze, na chwilę zawieszając spojrzenie w miejscu, w którym zniknęli ich wrogowie – ale wspomnienie o nagrodzie o czymś mu przypomniało. Drgnął lekko, sięgając do kieszeni płaszcza i wyciągając z niej fiolkę eliksiru – tę samą, którą złapał w powietrzu, chroniąc ją przed roztrzaskaniem się o ziemię. – Rzucili tym w nas – czy któreś z was rozp-p-poznaje, co to może być? – zapytał, wyciągając szklaną buteleczkę w stronę Anthony’ego i Lucindy. Jej zawartość wciąż pozostawała dla niego zagadką, i być może nie miało to już znaczenia – ale był ciekaw, w jak wielkiej desperacji znajdowali się ich przeciwnicy – i czym postanowili w ostatnim zrywie ich zaatakować.
Dochodzące z podziemi dźwięki wyłapał niemal w tej samej chwili, w której Anthony ruszył w stronę kaplicy, podążył więc za nim, rozglądając się niepewnie; konieczność zejścia do podziemi go nie zachwycała, nienawidził uczucia ograniczającej go przestrzeni, niewielkiej i mogącej w każdej chwili runąć mu na głowę – ale wyglądało na to, że nie mieli wyjścia; zdusił więc cisnące mu się na usta wątpliwości i zgodnie z ostrzeżeniem Zakonnika schylił się, uważając, by nie uderzyć głową w niski strop, choć zanurzając się w ukrytej pod posadzką budynku krypcie, czuł się trochę tak, jakby wchodził do grobu.
Gdy tylko jego stopy dotknęły posadzki, rozejrzał się, mierząc spojrzeniem wąski, zbudowany z kamieni i ziemi korytarz, wyciągnięty z mroku dzięki światłu z różdżki Anthony’ego. Głównie jednak słuchał – spodziewał się, że ukrywający się tu ludzie, zaalarmowani ich obecnością, ukryją się przed nimi – prędzej więc niż obrazy, mógł ich zdradzić hałas. I wydawało mu się, że rzeczywiście coś usłyszał – ciche szuranie, dobiegające prawdopodobnie z jednej z odnóg, skręcającej gwałtownie w prawo i ukrytej przed ich wzrokiem. Obejrzał się na Anthony’ego i Lucindę, łapiąc ich spojrzenia, a później wskazując w tamtym kierunku. Pewien, że wilkołaki mogą ich usłyszeć, odezwał się. – Nie chcemy zrobić wam k-k-krzywdy – zaznaczył; zdawał sobie jednak sprawę, że było to za mało, żeby zdobyć ich zaufanie – czy choćby skłonić do wyjścia z kryjówki. – Jesteśmy tu z ramienia Zakonu Feniksa. Chcemy tylko p-p-porozmawiać – dodał, przez cały czas słuchając – czujnie, spodziewając się zarówno odpowiedzi, jak i ewentualnego ataku. Dopuszczając myśl, że mogli być obserwowani z ukrycia, uniósł obie dłonie wyżej, tak, żeby były na widoku – zarówno ta trzymająca różdżkę, jak i druga, dzierżąca miotłę. – Nazywam się William Moore – przedstawił się jeszcze, świadomy ryzyka, ale również i tego, że chowanie własnej tożsamości w sekrecie nie sprzyjało budowaniu nici porozumienia.
– Pojawiliście się w samą p-p-porę – powiedział, podchodząc do grupy, z którą już rozmawiała Lucinda. – Dzięki – dodał jeszcze, kiwając w ich stronę głową, ale pozwalając swoim towarzyszom grać pierwsze skrzypce w wydawaniu poleceń i wyjaśnianiu sytuacji; nie było tajemnicą, że jego umiejętnościom oratorskim daleko było do doskonałości, poza tym – tego wieczoru był tylko pomocnikiem. – Nie rozpoznałem n-n-nikogo – odpowiedział, kręcąc głową; przez większość walki znajdował się daleko, zawieszony wysoko ponad ziemią, na której migały mu niewyraźne sylwetki – podejrzewał, że nawet gdyby następnego dnia zobaczył jednego z trójki mężczyzn na ulicy, nie rozpoznałby go – o ile ten nie postanowiłby się do niego odezwać. Ich głosy, wykrzykujące inkantacje, utkwiły mu w pamięci dokładnie. – Mam nadzieję, że sp-p-potka ich odpowiednia nagroda – mruknął jeszcze, na chwilę zawieszając spojrzenie w miejscu, w którym zniknęli ich wrogowie – ale wspomnienie o nagrodzie o czymś mu przypomniało. Drgnął lekko, sięgając do kieszeni płaszcza i wyciągając z niej fiolkę eliksiru – tę samą, którą złapał w powietrzu, chroniąc ją przed roztrzaskaniem się o ziemię. – Rzucili tym w nas – czy któreś z was rozp-p-poznaje, co to może być? – zapytał, wyciągając szklaną buteleczkę w stronę Anthony’ego i Lucindy. Jej zawartość wciąż pozostawała dla niego zagadką, i być może nie miało to już znaczenia – ale był ciekaw, w jak wielkiej desperacji znajdowali się ich przeciwnicy – i czym postanowili w ostatnim zrywie ich zaatakować.
Dochodzące z podziemi dźwięki wyłapał niemal w tej samej chwili, w której Anthony ruszył w stronę kaplicy, podążył więc za nim, rozglądając się niepewnie; konieczność zejścia do podziemi go nie zachwycała, nienawidził uczucia ograniczającej go przestrzeni, niewielkiej i mogącej w każdej chwili runąć mu na głowę – ale wyglądało na to, że nie mieli wyjścia; zdusił więc cisnące mu się na usta wątpliwości i zgodnie z ostrzeżeniem Zakonnika schylił się, uważając, by nie uderzyć głową w niski strop, choć zanurzając się w ukrytej pod posadzką budynku krypcie, czuł się trochę tak, jakby wchodził do grobu.
Gdy tylko jego stopy dotknęły posadzki, rozejrzał się, mierząc spojrzeniem wąski, zbudowany z kamieni i ziemi korytarz, wyciągnięty z mroku dzięki światłu z różdżki Anthony’ego. Głównie jednak słuchał – spodziewał się, że ukrywający się tu ludzie, zaalarmowani ich obecnością, ukryją się przed nimi – prędzej więc niż obrazy, mógł ich zdradzić hałas. I wydawało mu się, że rzeczywiście coś usłyszał – ciche szuranie, dobiegające prawdopodobnie z jednej z odnóg, skręcającej gwałtownie w prawo i ukrytej przed ich wzrokiem. Obejrzał się na Anthony’ego i Lucindę, łapiąc ich spojrzenia, a później wskazując w tamtym kierunku. Pewien, że wilkołaki mogą ich usłyszeć, odezwał się. – Nie chcemy zrobić wam k-k-krzywdy – zaznaczył; zdawał sobie jednak sprawę, że było to za mało, żeby zdobyć ich zaufanie – czy choćby skłonić do wyjścia z kryjówki. – Jesteśmy tu z ramienia Zakonu Feniksa. Chcemy tylko p-p-porozmawiać – dodał, przez cały czas słuchając – czujnie, spodziewając się zarówno odpowiedzi, jak i ewentualnego ataku. Dopuszczając myśl, że mogli być obserwowani z ukrycia, uniósł obie dłonie wyżej, tak, żeby były na widoku – zarówno ta trzymająca różdżkę, jak i druga, dzierżąca miotłę. – Nazywam się William Moore – przedstawił się jeszcze, świadomy ryzyka, ale również i tego, że chowanie własnej tożsamości w sekrecie nie sprzyjało budowaniu nici porozumienia.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Lucinda zastanowiła się na słowami Macmillana. Uwięziony mężczyzna też jej kogoś przypominał, ale chyba nie do końca była w stanie rozpoznać jego rysy twarzy. – Może i masz rację – odparła zamyślona. – Mi też wydawał się jakiś znajomy. Dodatkowo mam wrażenie, że jeden z nich zaatakował nas też na Big Benie. Wydaje mi się, że rozpoznałam jego głos, ale nie jestem do końca pewna. Skakali po cmentarzu tak jakby ich mrówki oblazły. Nawet nie mogłam się dobrze przyjrzeć. – dodała. Dopiero po chwili przypomniało jej się, że krok w krok maszeruje za nią jej klon. Przewróciła oczami na to niedopatrzenie i przyjrzała się swojej podobiźnie. Zawsze było dziwnie patrzeć na siebie z perspektywy obserwatora. Machnęła ręką jakby chciała zbyć pojawiające się w jej głowie myśli i cofnęła efekt swojego zaklęcia. Dziś niezbyt się jej ów klon przydał.
Hensley utkwiła spojrzenie na trzymanej przez Billego fiolce. Ona kompletnie nie znała się na eliksirach. Wszystkie musiała mieć podpisane, bo dla niej wyglądały przecież praktycznie tak samo. Pokręciła głową nie będąc w stanie w tej kwestii pomóc. Chciała jeszcze zapytać jaki plan mają na pozostającego w pułapce czarodzieja, ale Thony miał rację. Powinni się pośpieszyć zanim wilkołaki znikną im całkowicie z oczu. Wcale nie byłaby tym zaskoczona.
Kiedy weszli do środka, a lumos rozświetliło panujące w kaplicy egipskie ciemności, Lucinda rozejrzała się po wnętrzu. Chciała dostrzec jakikolwiek ślad obecności wilkołaków. Pierwsze dźwięki rozpoznał William, który szybkim ruchem ręki wskazał im odpowiedni kierunek. Ruszyli w stronę kryjących się likantropów. Głos Billego był kojący. Nie brzmiał jak ktoś kto przyszedł tu z zamiarem wybicia całej sfory. Wiedziała jednak, że może być to wciąż zbyt mało. – Na zewnątrz toczyła się walka. Nasi przeciwnicy przyszli tu w jakimś celu. To zwolennicy Ministerstwa, a oni nie chcą dla was dobrze. Wojna zmieniła nasz świat, zakopała pod gruzami dobrze znane nam miejsca. Tu nie jesteście bezpieczni, a my chcemy wam dać schronienie. – zaczęła cichym i spokojnym głosem. Miała nadzieje, że jej wcześniejsze przepuszczenia się sprawdzą. Miała nadzieje, że Zakon Feniksa i wilkołaków łączy ten sam cel. Pokonanie okupantów, którzy codziennie zmieniają czyjeś życie w piekło. Często dla zabawy. – Potrzebujemy też czegoś w zamian. Stańmy do tej walki ramię w ramię. Jak równy z równym. Wspólnymi siłami jesteśmy w stanie wygrać tę wojnę. Zakończyć to bezsensowne starcie, przywrócić pokój i pomścić tych, którzy w tej wojnie ucierpieli najbardziej. Wszyscy powinniśmy w końcu przestać się bać. – dodała robiąc kolejny krok w stronę ukrytych likantropów. Chciała wierzyć, że jest możliwe. Chciała wierzyć, że są w stanie to wszystko osiągnąć. Małymi kroczkami, poczynając od tego sojuszu.
Hensley utkwiła spojrzenie na trzymanej przez Billego fiolce. Ona kompletnie nie znała się na eliksirach. Wszystkie musiała mieć podpisane, bo dla niej wyglądały przecież praktycznie tak samo. Pokręciła głową nie będąc w stanie w tej kwestii pomóc. Chciała jeszcze zapytać jaki plan mają na pozostającego w pułapce czarodzieja, ale Thony miał rację. Powinni się pośpieszyć zanim wilkołaki znikną im całkowicie z oczu. Wcale nie byłaby tym zaskoczona.
Kiedy weszli do środka, a lumos rozświetliło panujące w kaplicy egipskie ciemności, Lucinda rozejrzała się po wnętrzu. Chciała dostrzec jakikolwiek ślad obecności wilkołaków. Pierwsze dźwięki rozpoznał William, który szybkim ruchem ręki wskazał im odpowiedni kierunek. Ruszyli w stronę kryjących się likantropów. Głos Billego był kojący. Nie brzmiał jak ktoś kto przyszedł tu z zamiarem wybicia całej sfory. Wiedziała jednak, że może być to wciąż zbyt mało. – Na zewnątrz toczyła się walka. Nasi przeciwnicy przyszli tu w jakimś celu. To zwolennicy Ministerstwa, a oni nie chcą dla was dobrze. Wojna zmieniła nasz świat, zakopała pod gruzami dobrze znane nam miejsca. Tu nie jesteście bezpieczni, a my chcemy wam dać schronienie. – zaczęła cichym i spokojnym głosem. Miała nadzieje, że jej wcześniejsze przepuszczenia się sprawdzą. Miała nadzieje, że Zakon Feniksa i wilkołaków łączy ten sam cel. Pokonanie okupantów, którzy codziennie zmieniają czyjeś życie w piekło. Często dla zabawy. – Potrzebujemy też czegoś w zamian. Stańmy do tej walki ramię w ramię. Jak równy z równym. Wspólnymi siłami jesteśmy w stanie wygrać tę wojnę. Zakończyć to bezsensowne starcie, przywrócić pokój i pomścić tych, którzy w tej wojnie ucierpieli najbardziej. Wszyscy powinniśmy w końcu przestać się bać. – dodała robiąc kolejny krok w stronę ukrytych likantropów. Chciała wierzyć, że jest możliwe. Chciała wierzyć, że są w stanie to wszystko osiągnąć. Małymi kroczkami, poczynając od tego sojuszu.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Anthony także miał nadzieję, że tamtą dwójkę spotka odpowiednia nagroda. Przeklęte psy Ministerstwa. Westchnął ciężko, żałując że nie był w stanie nic zrobić aby spuścić im większy łomot. Gdyby tylko mógł jeszcze raz rzucić lamino…
– Naprawdę? – Odpowiedział na spostrzeżenie Lucindy. Teraz żałował jeszcze bardziej, że nie udało mu się bardziej dokopać przeklętym czarodziejom. – Aha, typowe dla ministerialnych tchórzy – dodał do jej podsumowania. Nadal nie miał pojęcia jak udało im się zapanować nad Londynem z takimi osobami w szeregach.
Były jednak plusy takiej sytuacji. Przynajmniej mieli otwartą drogę do wykonania zadania. O ile dało się w jakikolwiek sposób przekonać wilkołaków do swoich racji. Trochę bał się tego spotkania. Bo jacy byli akurat ci czarodzieje? Swojego spotkania z olbrzymami prawie w ogóle nie pamiętał, a wszystko przez domowy alkohol, który wypił w zbyt wielkiej ilości. Nie miał pojęcia czy wtedy cokolwiek mówił, czy może milczał. Jeżeli chodzi o obecne spotkanie… nie miał przy sobie alkoholu, co było ogromną ulgą, ale bał się, że jego postać okaże się zbyt kontrowersyjna dla wilkołaków.
Z zamyślenia wyciągnął go na chwilę Billy i eliksir, który trzymał w dłoni. Spojrzał na wspomnianą buteleczkę i choć w teorii trochę poznawał eliksiry to pokręcił przecząco głową. Nie miał pojęcia co to było i nie był pewien czy chciał wiedzieć.
– Nie, niestety nie, ale pewnie Asbjorn albo Charlie by wiedzieli – zaproponował możliwe rozwiązanie. W końcu lepiej było oddać eliksir specjalistom, a oni nimi byli. Żałował jedynie, że nie był w stanie lepiej pomóc.
W kaplicy musieli uważać na dosłownie wszystko. Macmillan był pod wrażeniem, że budynek wciąż się trzymał. Prosił jednak o to, żeby nie zawalił się nagle w momencie kiedy w nim byli. Przyglądał się uważnie i Billy’emu i Lucindzie, którzy postanowili zwrócić na siebie uwagę. Z całą pewnością byli lepszymi mówcami niż on sam, a takie miał przynajmniej wrażenie. Nie chciał się od razu wtrącać, uznając że z całą pewnością ich próby przekonania były lepsze niż to, co sam byłby w stanie kiedykolwiek powiedzieć. Oświetlał jedynie otoczenie i wsłuchiwał się w słowa przyjaciół. Czy ich potencjalni sojusznicy byliby w stanie im zaufać? Nie miał pojęcia, ale miał nadzieję że tak.
– Anthony Macmillan – przedstawił się krótko tuż po Billym, mając nadzieję, że jego nazwisko jest w stanie choć trochę pomóc, a nie zaszkodzić. Specjalnie pominął swój tytuł.
Długo milczał, ale w końcu postanowił zabrać głos:
– Nikt was do niczego nie zmusza – dodał, spoglądając z powrotem na swoich towarzyszy. – Jeżeli chcecie zaryzykować i nam pomóc, docenimy wasze siły i chęci, a na pewno się odwdzięczymy po tysiąckroć. Nie popełnicie błędu powierzając nam wasze zaufanie, tak samo jak my właśnie zaufaliśmy wam – wyjaśnił. Nie chciał, żeby słowa Lucindy brzmiały jak przymus.
Spojrzał na swoich towarzyszy, po czym ruszył naprzód i wyciągnął dłoń w pustą przestrzeń, mając nadzieję, że spotka się z uściskiem dłoni choćby jednego z nich. Nie lubił mówić, wolał działać. Wydawało mu się, że gest był odpowiedni do sytuacji.
– Naprawdę? – Odpowiedział na spostrzeżenie Lucindy. Teraz żałował jeszcze bardziej, że nie udało mu się bardziej dokopać przeklętym czarodziejom. – Aha, typowe dla ministerialnych tchórzy – dodał do jej podsumowania. Nadal nie miał pojęcia jak udało im się zapanować nad Londynem z takimi osobami w szeregach.
Były jednak plusy takiej sytuacji. Przynajmniej mieli otwartą drogę do wykonania zadania. O ile dało się w jakikolwiek sposób przekonać wilkołaków do swoich racji. Trochę bał się tego spotkania. Bo jacy byli akurat ci czarodzieje? Swojego spotkania z olbrzymami prawie w ogóle nie pamiętał, a wszystko przez domowy alkohol, który wypił w zbyt wielkiej ilości. Nie miał pojęcia czy wtedy cokolwiek mówił, czy może milczał. Jeżeli chodzi o obecne spotkanie… nie miał przy sobie alkoholu, co było ogromną ulgą, ale bał się, że jego postać okaże się zbyt kontrowersyjna dla wilkołaków.
Z zamyślenia wyciągnął go na chwilę Billy i eliksir, który trzymał w dłoni. Spojrzał na wspomnianą buteleczkę i choć w teorii trochę poznawał eliksiry to pokręcił przecząco głową. Nie miał pojęcia co to było i nie był pewien czy chciał wiedzieć.
– Nie, niestety nie, ale pewnie Asbjorn albo Charlie by wiedzieli – zaproponował możliwe rozwiązanie. W końcu lepiej było oddać eliksir specjalistom, a oni nimi byli. Żałował jedynie, że nie był w stanie lepiej pomóc.
W kaplicy musieli uważać na dosłownie wszystko. Macmillan był pod wrażeniem, że budynek wciąż się trzymał. Prosił jednak o to, żeby nie zawalił się nagle w momencie kiedy w nim byli. Przyglądał się uważnie i Billy’emu i Lucindzie, którzy postanowili zwrócić na siebie uwagę. Z całą pewnością byli lepszymi mówcami niż on sam, a takie miał przynajmniej wrażenie. Nie chciał się od razu wtrącać, uznając że z całą pewnością ich próby przekonania były lepsze niż to, co sam byłby w stanie kiedykolwiek powiedzieć. Oświetlał jedynie otoczenie i wsłuchiwał się w słowa przyjaciół. Czy ich potencjalni sojusznicy byliby w stanie im zaufać? Nie miał pojęcia, ale miał nadzieję że tak.
– Anthony Macmillan – przedstawił się krótko tuż po Billym, mając nadzieję, że jego nazwisko jest w stanie choć trochę pomóc, a nie zaszkodzić. Specjalnie pominął swój tytuł.
Długo milczał, ale w końcu postanowił zabrać głos:
– Nikt was do niczego nie zmusza – dodał, spoglądając z powrotem na swoich towarzyszy. – Jeżeli chcecie zaryzykować i nam pomóc, docenimy wasze siły i chęci, a na pewno się odwdzięczymy po tysiąckroć. Nie popełnicie błędu powierzając nam wasze zaufanie, tak samo jak my właśnie zaufaliśmy wam – wyjaśnił. Nie chciał, żeby słowa Lucindy brzmiały jak przymus.
Spojrzał na swoich towarzyszy, po czym ruszył naprzód i wyciągnął dłoń w pustą przestrzeń, mając nadzieję, że spotka się z uściskiem dłoni choćby jednego z nich. Nie lubił mówić, wolał działać. Wydawało mu się, że gest był odpowiedni do sytuacji.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Zap-p-pytam. Dzięki – odpowiedział Anthony’emu, chowając fiolkę z powrotem do kieszeni. Był ciekaw, co znajdowało się w środku, a przede wszystkim – czy było to coś, co mogliby wykorzystać przy następnym starciu, ale sprawa nie była nagląca; póki co ich wrogowie uciekli i coś mu mówiło, że nie wrócą na cmentarz zbyt szybko. A przynajmniej taką miał nadzieję; robiło się późno, zmęczenie powoli zaczynało ciągnąć go w dół, oplatać ciasno wokół nóg i rąk, przysiadało na barkach, powodując, że sprawiały wrażenie dziwnie ciężkich. Chciał już wrócić do Oazy, odpocząć od świstu zaklęć i duszącej odpowiedzialności, ale pozostało im jeszcze jedno zadanie do wykonania – to najważniejsze, istotniejsze niż przepychanka z ukrywającymi się za nagrobkami Rycerzami Walpurgii.
Przysłuchiwał się słowom zarówno Anthony’ego, jak i Lucindy, przez cały czas stawiając kolejne, powolne kroki w głąb piwnicy; fakt, że jeszcze nie zostali zaatakowali, uznawał za dobry znak, ale była to jedynie iskra, którą musieli spróbować rozniecić zanim upadnie na ziemię i zgaśnie. Trochę się tego obawiał – że ostrożność i brak zaufania rozniosły się wokół Londynu już tak szeroko, że ukrywający się w kaplicy ludzie nawet nie zechcą ich wysłuchać – ale wydawało się, że jeszcze nie zdecydowali się wycofać. Wprost przeciwnie – coś w pomieszczeniu po lewej stronie zaszeleściło, a później na wąskim korytarzyku rozległy się kroki; młody mężczyzna, który wyszedł im na spotkanie, wyglądał dosyć mizernie, z głębokimi cieniami pod zapadniętymi oczami, ale William podejrzewał, że były to pozostałości po niedawnej pełni. Pamiętał dyskusje w starej chacie i wszystkie słowa, które tam padły – a chociaż sam o wilkołaczych przemianach wiedział niewiele, to wydawało mu się, że potrafił sobie wyobrazić – przynajmniej częściowo – jak bardzo mogły być wyniszczające dla ciała i ducha. – Nie musicie podejmować decyzji od r-ra-razu – dodał, uzupełniając łagodne zdania, które wypowiedział Anthony. Nie spodziewał się, że grupa już dzisiaj za nimi pójdzie, że opuści swoją kryjówkę w środku nocy, ale wystarczyło, by chociaż zaczęli rozważać taką możliwość. Rozejrzał się dookoła; wydawało się, że w piwnicy nie było wiele rzeczy, za którymi można by tęsknić, być może oprócz nikłego poczucia bezpieczeństwa, które do tej pory im zapewniała. Po dzisiejszej walce schron wydawał się jednak spalony, istniało duże prawdopodobieństwo, że Rycerze Walpurgii tu wrócą – i że nie ustaną w swoich próbach, w przeciwieństwie do nich sięgając nie tylko po argumenty i propozycję pomocy, ale i siłę. Tacy w końcu byli: brali to, na co mieli ochotę, nie zwracając uwagi na to, ile niewinnych osób podepczą po drodze. – Jeżeli chcecie tu z-zo-zostać, zrobię wszystko, żeby naprawić zniszczenia na górze. Ale nie jesteście tu bezp-p-pieczni. To miejsce jest za blisko Londynu, za blisko w-w-walk. – Ta dzisiejsza była tego najlepszym przykładem. – Zaczęliśmy już przygotowywać inne kryjówki. W Szk-k-kocji, w Irlandii. Takie, w których będziecie mogli bezpiecznie przeczekać p-p-pełnię. – Wierzył, że ci z Zakonu, którzy zobowiązali się do ich zorganizowania, nie zawiodą. – Jeśli nas wpuścicie i wysłuchacie, op-p-powiemy wam o wszystkim. I o tym, jak wy moglibyście p-p-pomóc nam. I wszystkim, którzy ponoszą w tej wojnie niesp-p-prawiedliwe ofiary. – Dla niektórych było już za późno – dla Rodericka, dla wielu innych – ale wciąż byli przecież tacy, których można było ocalić. Musiał w to wierzyć – i mieć nadzieję, że zmagającym się z odrzuceniem wilkołakom również nie było to obojętne.
Zaczekał z bijącym mocno sercem, aż mężczyzna kiwnie w ich stronę głową, a potem odwrócił się, spoglądając porozumiewawczo na Anthony’ego i Lucindę; czekał ich długi wieczór, a być może – i długa noc.
| zt x3 <3
Przysłuchiwał się słowom zarówno Anthony’ego, jak i Lucindy, przez cały czas stawiając kolejne, powolne kroki w głąb piwnicy; fakt, że jeszcze nie zostali zaatakowali, uznawał za dobry znak, ale była to jedynie iskra, którą musieli spróbować rozniecić zanim upadnie na ziemię i zgaśnie. Trochę się tego obawiał – że ostrożność i brak zaufania rozniosły się wokół Londynu już tak szeroko, że ukrywający się w kaplicy ludzie nawet nie zechcą ich wysłuchać – ale wydawało się, że jeszcze nie zdecydowali się wycofać. Wprost przeciwnie – coś w pomieszczeniu po lewej stronie zaszeleściło, a później na wąskim korytarzyku rozległy się kroki; młody mężczyzna, który wyszedł im na spotkanie, wyglądał dosyć mizernie, z głębokimi cieniami pod zapadniętymi oczami, ale William podejrzewał, że były to pozostałości po niedawnej pełni. Pamiętał dyskusje w starej chacie i wszystkie słowa, które tam padły – a chociaż sam o wilkołaczych przemianach wiedział niewiele, to wydawało mu się, że potrafił sobie wyobrazić – przynajmniej częściowo – jak bardzo mogły być wyniszczające dla ciała i ducha. – Nie musicie podejmować decyzji od r-ra-razu – dodał, uzupełniając łagodne zdania, które wypowiedział Anthony. Nie spodziewał się, że grupa już dzisiaj za nimi pójdzie, że opuści swoją kryjówkę w środku nocy, ale wystarczyło, by chociaż zaczęli rozważać taką możliwość. Rozejrzał się dookoła; wydawało się, że w piwnicy nie było wiele rzeczy, za którymi można by tęsknić, być może oprócz nikłego poczucia bezpieczeństwa, które do tej pory im zapewniała. Po dzisiejszej walce schron wydawał się jednak spalony, istniało duże prawdopodobieństwo, że Rycerze Walpurgii tu wrócą – i że nie ustaną w swoich próbach, w przeciwieństwie do nich sięgając nie tylko po argumenty i propozycję pomocy, ale i siłę. Tacy w końcu byli: brali to, na co mieli ochotę, nie zwracając uwagi na to, ile niewinnych osób podepczą po drodze. – Jeżeli chcecie tu z-zo-zostać, zrobię wszystko, żeby naprawić zniszczenia na górze. Ale nie jesteście tu bezp-p-pieczni. To miejsce jest za blisko Londynu, za blisko w-w-walk. – Ta dzisiejsza była tego najlepszym przykładem. – Zaczęliśmy już przygotowywać inne kryjówki. W Szk-k-kocji, w Irlandii. Takie, w których będziecie mogli bezpiecznie przeczekać p-p-pełnię. – Wierzył, że ci z Zakonu, którzy zobowiązali się do ich zorganizowania, nie zawiodą. – Jeśli nas wpuścicie i wysłuchacie, op-p-powiemy wam o wszystkim. I o tym, jak wy moglibyście p-p-pomóc nam. I wszystkim, którzy ponoszą w tej wojnie niesp-p-prawiedliwe ofiary. – Dla niektórych było już za późno – dla Rodericka, dla wielu innych – ale wciąż byli przecież tacy, których można było ocalić. Musiał w to wierzyć – i mieć nadzieję, że zmagającym się z odrzuceniem wilkołakom również nie było to obojętne.
Zaczekał z bijącym mocno sercem, aż mężczyzna kiwnie w ich stronę głową, a potem odwrócił się, spoglądając porozumiewawczo na Anthony’ego i Lucindę; czekał ich długi wieczór, a być może – i długa noc.
| zt x3 <3
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
29 października
Dziwne, że nogi poniosły ją akurat tutaj. Do kolebki królującego zapomnienia, utraty dawnej prominencji, dawnej renomy, do świata, który identyfikować mogła jako swój własny. Asymilowała go powietrzem wdychanym do płuc kiedy późnym popołudniem przekraczała podrdzewiałą bramę, patrząc na porośnięte mchem rzeźby, które witały ją niepełnym widmem dawnego piękna. Wszystko to podupadło, a może podupadła po prostu ona? Uwrażliwiona ostatnio dusza potrzebowała chwili wytchnienia z daleka od ludzi, ale mogła przy tym jednocześnie robić coś dobrego, ważnego, potrzebnego - nie tyle już dla żyjących, co zmarłych, których nikt tu chyba nie odwiedzał od czasów wojny. Tym razem, zamiast krzykliwych kolorów przesadnie zwracających uwagę, miała na sobie długi, szeroki płaszcz w kolorze ciemnej śliwki, podszyty od spodu ciemnym materiałem o florystycznym zdobieniu, co było najbardziej widoczne w bufiastych w nadgarstkach, rozkloszowanych rękawach. Zwykle błękitna chustka noszona na głowie tym razem znikła w odmętach małej torby niesionej u boku, porzucona na rzecz zwykłego warkocza uniesionego na głowie w owalnym upięciu. A oprócz tej małej, czarnej torby, miała przy sobie - o wiele większy wiklinowy kosz.
Na cmentarz opuszczonych dusz nadeszła wiosna. Jej pierwsze tchnienie, choć kalendarzowo było do niej tak bardzo daleko, widać było w kolorowych kwiatach wypełniających wnętrze kosza. Miała ich przy sobie ogromną ilość, powinno wystarczyć na większość nagrobków, jeśli półwila będzie rozważna: niektóre z gatunków w tych temperaturach podtrzymywała przy życiu jedynie magia, inne były bardziej przyzwyczajone do mrozów, odporne na ich późnopaździernikowe istnienie, bo prawdziwa zima dopiero miała się rozhulać - póki co jesień zderzyła się z niesioną przez Celine porą roku; to miejsce zasługiwało przecież na odrobinę miłości, a ci, którzy spoczywali pod chłodną ziemią, powinni wiedzieć, że nie wszyscy zamierzali ich opuścić. Może to tylko jednorazowa dobroć. Może nigdy więcej nie będzie miała okazji, by ten akt powtórzyć... Ale to nieistotne, tak długo, jak półwila wierzyła, że dla odmiany swoją egzystencją jest w stanie sprawić coś dobrego. Ostatnio to przekonanie ulatywało w eter, łatwiej było zakładać fatalne prognozy i zadręczać się winą przyjętą za cały świat, za wszystkie zmartwienia i wszystkie lęki, byle tylko biczować się mocniej.
Kiedy układała na jednym z zapuszczonych nagrobków pierwszy kwiat, nie dostrzegła jeszcze, że ktoś oprócz niej przechadzał się porośniętymi uliczkami, że ktoś tutaj był. Obcą obecność zarejestrowała dopiero pod koniec krótkiej alejki otwierającej grobowe rzędy; Celine wyprostowała się i mocniej zacisnęła dłonie na rączce koszyka, mrużąc oczy, by w półcieniu dostrzec krzątającego się nieopodal jegomościa.
- A kto ty jesteś? - zapytała głośno ale łagodnie. Może jednak ci biedni zmarli nie byli tak bardzo zapomniani jak jej się wydawało?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Symetria, ład i porządek, wszystko, czym można się zachwycać w miejscach, gdzie ludzka stopa jest zarówno i na i pod ziemią, udeptując ją dwuwarstwowo. Dobrze wiedziałem, że ponownie szukam tego czegoś, tej nici wiążącej mnie z dzielącymi kilometrami miejscem, gdzie poznawałem sekrety rozcinanych ciał po raz pierwszy. Coś zakuło w piersi, kiedy wkroczyłem na jedną z bocznych ścieżek opuszczonego cmentarza. Żadna z alejek nie reprezentowała pięknej rzeźby, a nawet nagrobka, wszystkie były takie nijakie, a jednak wciąż przyciągały do siebie bardziej niż ludzie. Z posępną miną i nieco sztywno wyprostowaną sylwetką chodziłem praktycznie bezszelestnie, nauczony odpowiedniego poruszania się dobrze wiedziałem, kiedy pojawiała się osoba trzecia, a tą usłyszałem jeszcze zanim wzrok wyłapał najmniejszy ruch. Nie były to ciężkie kroki, wręcz przeciwnie, jakby bardzo taneczne, może nawet troszkę zbyt lekkie jak na istotę ludzką? Zanim jednak poszedłem w kierunku z pewnością nieznajomej postaci — bardzo mało prawdopodobne, żeby bliźniak zdołał wyściubić nos poza swój kociołek, nad którym zwykle unosiły się wszelakiego rodzaju aromatyczne opary. Nie zwracałem uwagi na ich kolory i swąd, bo przecież chodziło o efekt, nic więcej. Mój wzrok przykuła jeden z pomników przy wejściu do kapliczki. Skromny, surowy budynek, a obok niego symetryczna skalna rzeźba, której wyżłobienia pomimo upływu lat wciąż rzucały ciekawe cienie kształtujące emocje smutnej twarzy. Odwróciłem się, próbując wyliczyć, gdzie patrzyły martwe oczy posągu. Bez zbędnych pytań zacząłem kroczyć w tamtym kierunku, dopiero po chwili orientując się, że naprowadził mnie na koniec będący również początkiem alejki, gdzie usłyszałem łagodny, dziewczęcy głos. Nie próbowałem poprawiać różdżki w dłoni, bo też nie widziałem potrzeby wyciągania jej. Zmarłych należało szanować ciszą, a nie idiotycznymi świstami w powietrzu, jedynie ptaki mogły akompaniować, od czasu do czasu szczebiocząc nową melodię dla wolno płynących myśli. Zielononiebieskimi tęczówkami wyłapałem drobną postać jasnowłosej panienki, która swoim bufoniastym strojem przypominała mi jedną z bajkowych księżniczek spotykanych w wielkich pałacach... coś tutaj chyba się nie zgadzało. Dół stroju przypominał bardzo baletnice zaś góra wszystkie te bale z czasów szkolnych, choć nigdy nie spotkałem się tam z tak puszystymi zapędami odzieżowymi, w końcu Durmstrang stawia na prostotę i linię zarówno sylwetki, jak i tkaniny. Mięśnie zaskoczyły, gdy wykonałem niemalże pełen szacunku ukłon, wyczuwałem, jak wszystkie się ściskają i rozkurczają, gdy wracałem do swojej wyprostowanej pozy. Może trochę przesadziłem i dygnąłem jak podczas zapraszania do wspólnego tańca, jednak jej obraz przypominał wszystkie te bale, dlaczegóż więc nie zatańczyć?
Zrozumiawszy kilka liter składających się na - kto jesteś już wiedziałem co odpowiedzieć. Cały proces językowy przeszedł przez różnorodne cyrkulacje, kończąc się na dwóch zwodniczo prostych słowach wypowiedzianych z lekką sympatią, którą starałem się wzbudzić, jasnowłosa była bardzo delikatna, może trochę jak śpiące truchło? Uspokajający ton wydarł się z mojego gardła wraz z pytaniem. - Konstantyn Kalashnikov, ty?
Nie mieliśmy niestety okazji spędzić zbyt wiele czasu wspólnie, ponieważ jeden z duchów przestraszył małe, jasnowłose dziewczę z cmentarza, a ja zostałem sam. Jakoś nigdy nie sprawiało mi to przykrości. Czasem człowiek musi pobyć ze sobą, szczególnie kiedy otoczenie jest tak niegodne towarzystwa.
| zt. x2
Zrozumiawszy kilka liter składających się na - kto jesteś już wiedziałem co odpowiedzieć. Cały proces językowy przeszedł przez różnorodne cyrkulacje, kończąc się na dwóch zwodniczo prostych słowach wypowiedzianych z lekką sympatią, którą starałem się wzbudzić, jasnowłosa była bardzo delikatna, może trochę jak śpiące truchło? Uspokajający ton wydarł się z mojego gardła wraz z pytaniem. - Konstantyn Kalashnikov, ty?
Nie mieliśmy niestety okazji spędzić zbyt wiele czasu wspólnie, ponieważ jeden z duchów przestraszył małe, jasnowłose dziewczę z cmentarza, a ja zostałem sam. Jakoś nigdy nie sprawiało mi to przykrości. Czasem człowiek musi pobyć ze sobą, szczególnie kiedy otoczenie jest tak niegodne towarzystwa.
| zt. x2
Niewielki cmentarz z kapliczką, który znajduje się na obrzeżach Londynu, zdaje się nieodwiedzany i opustoszały. Miejscowi szepczą między sobą, że nocami w niewielkim budynku pali się światło, a w pełnię szaleją tam wilkołaki. Nic bardziej mylnego. Garbata Greta od lat strzeże małego terenu, pilnując, by nikt nie zakłócił spokoju jej ani zmarłym. Cmentarz znajduje się jednak przy jednej z głównych dróg wiodących do centrum miasta - dzięki przejęciu tego miejsca, można kontrolować przybywających z północnej strony Londynu. To miejsce może być istotnym punktem Londynu.
Cmentarz znajduje się pod kontrolą Rycerzy Walpurgii.
Możliwe jest rzucenie carpiene w szafce zniknięć i ustosunkowanie się do rzutu już w pisanym poście (a zatem przekazanie informacji o wykrytych pułapkach drugiej postaci w tym samym poście, w którym carpiene zostało rzucone).
Udane Carpiene rzucone z mocą 75 oczek pozwoli wykryć Cave Inimicum, Nierusz i Stracha na gremliny; rzucone z mocą 85 oczek ujawni Zawieruchę i Starego szewca. Kolejność przełamywania pułapek nie ma znaczenia, lecz Nierusz powinno zostać przełamane jako pierwsze.
Aktywacja Nierusz odbywa się w momencie, w którym pierwsza postać przejdzie przez bramę cmentarza - chwyci za bramę - otrzyma 30 obrażeń (poparzenia). Pozostałe postaci będą musiały przedostać się na teren cmentarza w inny sposób.
Aktywacja cave inimicum informuje Zachary'ego o pojawieniu się w okolicy nieprzyjaciół (Zakonnicy zobowiązani są o tym powiadomić gracza prywatną drogą). Jeśli ten podejmie działanie, czas oczekiwania na atak po zakończeniu II etapu wydłuża się o 24 godziny. Niepoinformowanie gracza o ataku oznacza niepowodzenie.
Aktywacja stracha na gremliny uniemożliwia podjęcie jakiejkolwiek innej akcji obu postaciom do momentu pozbycia się bogina (zaklęcie Riddiculus).
Aktywacja zawieruchy wywołuje efekt zgodny z opisem z listy zabezpieczeń.
Aktywacja starego szewca wywołuje efekt zgodny z opisem z listy zabezpieczeń.
Po upływie dwóch pierwszych tur pojawiają się wrogowie, którzy atakują. Najpóźniej wtedy aktywują się wszystkie nieaktywowane pułapki.
WYKLUCZONA
Zakon Feniksa: Cmentarz trzeba zdobyć siłą. Nie będzie to takie proste. Cmentarz znajduje się w okolicy granicy miasta Londyn, dlatego nikogo nie zaskakuje wzmożona aktywność magicznej policji. Wysłannicy Ministerstwa Magii znajdują się tam całą dobę i niezależnie od momentu przybycia, napotkacie dwójkę czuwających strażników.
Rolę czarodziejów broniących tego terenu może przejąć również dowolny rycerz przy pomocy lusterka; wówczas walczy z Zakonnikami bez udziału mistrza gry, zgodnie ze statystykami rozpisanymi poniżej, ale bez ograniczeń co do kolejności oraz wyboru rzucanych zaklęć.
Walka: Postać, która napisze w wątku jako pierwsza, rzuca kością za policjanta A; postać, która napisze jako druga, wykonuje rzuty za policjanta B.
Policjant A (OPCM 25, uroki 25, żywotność 85) będzie atakował kolejno zaklęciami: saggitia, lancea, ignitio oraz bronił się zawsze wtedy, kiedy wymaga od niego tego sytuacja.
Policjant B (OPCM 20, uroki 20, żywotność 85) będzie atakował kolejno zaklęciami: glacius, obscuro, glacius oraz bronił się zawsze wtedy, kiedy wymaga od niego tego sytuacja.
Gracz nie ma prawa zmienić woli postaci broniącej lokacji, jedyne, co robi, to rzuca za nią kością i opisuje jej działania w sposób fabularny.
Aby przejść do etapu III, należy odczekać 48 godzin, w trakcie których para (grupa) może zostać zaatakowana przez przeciwną organizację.
Postaci mają 2 tury na nałożenie zabezpieczeń, pułapek lub klątw oraz wydanie dyspozycji strażnikom należącym do organizacji.
Gra w tej lokacji jest dozwolona.
Strona 27 z 27 • 1 ... 15 ... 25, 26, 27
Cmentarz z kapliczką
Szybka odpowiedź