Pasaż Laverne de Montmorency
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Pasaż Laverne de Montmorency
Jedna z bocznych uliczek Pokątnej, pomimo niepokojących czasów, zwracająca uwagę swoją elegancją. Panuje tutaj o wiele mniejszy tłok niż na głównej ulicy, być może to przez wysokie ceny, a być może przez nietypowość sprzedawanych rzeczy? Znajdują się tutaj małe kawiarenki, kilka restauracji, malutkich księgarni oraz bardziej nietypowe sklepy, gdzie można odnaleźć rzadkie przedmioty. Zegary wskazujące miejsce pobytu, a może wrzeszczące lustro? Mówi się, że pierwszy sklep założyła tutaj sama Laverne de Montmorency, czarownica, która wymyśliła eliksir miłosny, by zamaskować własną brzydotę - być może jest w tym odrobina prawdy, gdyż tuż u wylotu pasażu znajduje się niewielki sklep z gotowymi eliksirami.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:23, w całości zmieniany 1 raz
time to say goodbye
- Prawda, najświętsza prawda - mag przytakiwał jej ochoczo, coraz bardziej będący pod wrażeniem młodej klientki. Ach, cóż za wspaniały dzień! Musiał koniecznie zanotować godzinę, w której jej stopa stanęła w jego przybytku, Benedict zamierzał teraz wyczekiwać prawidłowości w chronologii i zawsze wypatrywać o tej porze podobnych jej klientów. - Moim mistrzem, droga pani, był mój ojciec, magicznej pamięci Jean Paul Waffling drugi. Och, gdyby tylko mogła go panienka zobaczyć przy pracy! Nikt nie miał dłoni tak dokładnych, ruchów tak precyzyjnych. Każdy z jego zegarów grał przepiękną melodię równo o dziewiątej trzydzieści siedem, budząc domowników wyważoną harmonią - zachwycił się wspomnieniem, uśmiechnięty, choć mimikę przysłaniała mu obszerna, zadbana broda. Na jej słowa o ich pokoleniu, ich czasach Benedict aż klasnął w dłonie, urzeczony. - Pięknie powiedziane, panienko! Czuję rozpierającą mnie dumę - westchnął w rozanieleniu, to przypominało śpiew syren czy taniec półwil.
Waffling cierpliwie oczekiwał jej decyzji, a gdy już ją obwieściła, uniósł ku górze brwi w wyrazie miłego zaskoczenia. Wspaniale, czyli dysponowała pieniędzmi... Ale nie spodziewał się, by miała ich wystarczająco, by pozwolić sobie na aż dwa zegary, białe kruki z jego najcenniejszych zbiorów.
- Jak wspominałem, praca nad jego odrestaurowaniem powinna zająć nie dłużej niż dwa miesiące. Czy to pannę satysfakcjonuje? - spytał i wskazał gestem jeszcze następny pokój, w którym przechowywał kroniki klientów, zapiski na temat zamówień i różne inne dokumenty. Benedict usiadł za biurkiem, zapraszając Aquilę na miejsce naprzeciwko, po czym otworzył opasłą księgę i zanotował w niej coś ostrym piórem. Na osobnym skrawku pergaminu zapisał cenę, po czym podsunął ją szlachciance. - Zegar królowej Wiktorii Hanowerskiej będzie dostępny do odebrania za cztery godziny. Chciałbym jeszcze raz upewnić się, że jest w nienagannej kondycji, a dodatkowo odpowiednio go dla panny zapakować. Każda z moich prac posiada sygnowaną kartotekę, którą także muszę przejrzeć. Precyzja i dokładność to dewiza Wafflinga i synów - wyjaśnił solennie. - Co do czcigodnego Ludwika, myślę, że dzień drugiego grudnia jest realną datą odbioru zamówienia. Możemy także dostarczyć je pod wskazany adres, oczywiście.
- Prawda, najświętsza prawda - mag przytakiwał jej ochoczo, coraz bardziej będący pod wrażeniem młodej klientki. Ach, cóż za wspaniały dzień! Musiał koniecznie zanotować godzinę, w której jej stopa stanęła w jego przybytku, Benedict zamierzał teraz wyczekiwać prawidłowości w chronologii i zawsze wypatrywać o tej porze podobnych jej klientów. - Moim mistrzem, droga pani, był mój ojciec, magicznej pamięci Jean Paul Waffling drugi. Och, gdyby tylko mogła go panienka zobaczyć przy pracy! Nikt nie miał dłoni tak dokładnych, ruchów tak precyzyjnych. Każdy z jego zegarów grał przepiękną melodię równo o dziewiątej trzydzieści siedem, budząc domowników wyważoną harmonią - zachwycił się wspomnieniem, uśmiechnięty, choć mimikę przysłaniała mu obszerna, zadbana broda. Na jej słowa o ich pokoleniu, ich czasach Benedict aż klasnął w dłonie, urzeczony. - Pięknie powiedziane, panienko! Czuję rozpierającą mnie dumę - westchnął w rozanieleniu, to przypominało śpiew syren czy taniec półwil.
Waffling cierpliwie oczekiwał jej decyzji, a gdy już ją obwieściła, uniósł ku górze brwi w wyrazie miłego zaskoczenia. Wspaniale, czyli dysponowała pieniędzmi... Ale nie spodziewał się, by miała ich wystarczająco, by pozwolić sobie na aż dwa zegary, białe kruki z jego najcenniejszych zbiorów.
- Jak wspominałem, praca nad jego odrestaurowaniem powinna zająć nie dłużej niż dwa miesiące. Czy to pannę satysfakcjonuje? - spytał i wskazał gestem jeszcze następny pokój, w którym przechowywał kroniki klientów, zapiski na temat zamówień i różne inne dokumenty. Benedict usiadł za biurkiem, zapraszając Aquilę na miejsce naprzeciwko, po czym otworzył opasłą księgę i zanotował w niej coś ostrym piórem. Na osobnym skrawku pergaminu zapisał cenę, po czym podsunął ją szlachciance. - Zegar królowej Wiktorii Hanowerskiej będzie dostępny do odebrania za cztery godziny. Chciałbym jeszcze raz upewnić się, że jest w nienagannej kondycji, a dodatkowo odpowiednio go dla panny zapakować. Każda z moich prac posiada sygnowaną kartotekę, którą także muszę przejrzeć. Precyzja i dokładność to dewiza Wafflinga i synów - wyjaśnił solennie. - Co do czcigodnego Ludwika, myślę, że dzień drugiego grudnia jest realną datą odbioru zamówienia. Możemy także dostarczyć je pod wskazany adres, oczywiście.
I show not your face but your heart's desire
til the end of time
Aquila uśmiechnęła się nieco na entuzjastyczny głos zegarmistrza. Zbyt prosta była to chwila, zwłaszcza gdy on nie zdawał sobie sprawy z kim tak naprawdę rozmawiał. W pewien sposób jednak, nawet ją rozbawił. Zwykle Ci gorzej urodzeni nie rozmawiali tak chętnie, ale pan Waffling wydawał się być pochłonięty, gdy opowiadał o swoim ojcu, Jeanie Paulu. Nawet miło im się rozmawiało. Kiedyś jeszcze tu wróci, podywagować o historii.
- Cieszy mnie, że przyznaje mi pan rację - powiedziała krótko. Lepiej, że nie zaprzeczył, że nie próbowałby wysnuwać teorii o tym, że ktokolwiek z Ministerstwa źle czyni. Na pogrzebie przemowa Cronusa Malfoya i Czarnego Pana zbyt wyraźnie wbiła jej się w głowę. A już jutro miała dalej realizować swoje plany.
- Drugi grudnia nie wchodzi w grę - powiedziała krótko, marszcząc brwi. - Potrzebuję tego zegara na najpóźniej 30 listopada - musiała być pewna, że będzie gotowy odpowiednio wcześniej by w razie nagłej zmiany planów, albo jakiegokolwiek przypadku, mogła jeszcze zmienić prezent. Nie chciała oczywiście ograniczać się tylko do wiekowego przedmiotu, była przecież dobrą córką. Ojciec zasługiwał na znacznie więcej, zwłaszcza gdy wyraźnie było widać jak wiele ma pracy. - Proszę - wyciągnęła z torebki odliczoną ilość galeonów i zrobiła to bez najmniejszego zawahania. - A to... - dołożyła dodatkową niemal połowę ceny. - Za pana fatygę ze względu na szybszy czas realizacji - przecież nie mógł jej teraz odpowiedzieć nie. - Dobrze więc. Za cztery godziny mój skrzat... - pstryknęła na Marudka, który podbiegł do niej, omal potykając się o własne nogi. Książki, które niósł, kompletnie zasłaniały mu całą głowę. - ...zjawi się po nie.
Dobili więc targu, a Black mogła spać nieco spokojniej, pewna, że mistrz zegarów zajmuje się jej prezentem. Miał on zresztą dla niej znaczenie o wiele większe niż zakładałaby na początku. Czas nieuchronnie się kończył, a Blackowie nie mieli go dużo. Ojciec w końcu odejdzie, tak samo jak odszedł Alphard. Teraz liczyła się każda godzina, każda minuta i każda sekunda, nie było czasu do stracenia. Wszystko poszło już zdecydowanie za daleko, a Aquila potrzebowała tylko by coś jej o tym przypominało, by nie zatraciła się we własnych rozważaniach i fantazjach. Musiała skupić się na celu. Będzie z niej dumny...
zt x2
Aquila uśmiechnęła się nieco na entuzjastyczny głos zegarmistrza. Zbyt prosta była to chwila, zwłaszcza gdy on nie zdawał sobie sprawy z kim tak naprawdę rozmawiał. W pewien sposób jednak, nawet ją rozbawił. Zwykle Ci gorzej urodzeni nie rozmawiali tak chętnie, ale pan Waffling wydawał się być pochłonięty, gdy opowiadał o swoim ojcu, Jeanie Paulu. Nawet miło im się rozmawiało. Kiedyś jeszcze tu wróci, podywagować o historii.
- Cieszy mnie, że przyznaje mi pan rację - powiedziała krótko. Lepiej, że nie zaprzeczył, że nie próbowałby wysnuwać teorii o tym, że ktokolwiek z Ministerstwa źle czyni. Na pogrzebie przemowa Cronusa Malfoya i Czarnego Pana zbyt wyraźnie wbiła jej się w głowę. A już jutro miała dalej realizować swoje plany.
- Drugi grudnia nie wchodzi w grę - powiedziała krótko, marszcząc brwi. - Potrzebuję tego zegara na najpóźniej 30 listopada - musiała być pewna, że będzie gotowy odpowiednio wcześniej by w razie nagłej zmiany planów, albo jakiegokolwiek przypadku, mogła jeszcze zmienić prezent. Nie chciała oczywiście ograniczać się tylko do wiekowego przedmiotu, była przecież dobrą córką. Ojciec zasługiwał na znacznie więcej, zwłaszcza gdy wyraźnie było widać jak wiele ma pracy. - Proszę - wyciągnęła z torebki odliczoną ilość galeonów i zrobiła to bez najmniejszego zawahania. - A to... - dołożyła dodatkową niemal połowę ceny. - Za pana fatygę ze względu na szybszy czas realizacji - przecież nie mógł jej teraz odpowiedzieć nie. - Dobrze więc. Za cztery godziny mój skrzat... - pstryknęła na Marudka, który podbiegł do niej, omal potykając się o własne nogi. Książki, które niósł, kompletnie zasłaniały mu całą głowę. - ...zjawi się po nie.
Dobili więc targu, a Black mogła spać nieco spokojniej, pewna, że mistrz zegarów zajmuje się jej prezentem. Miał on zresztą dla niej znaczenie o wiele większe niż zakładałaby na początku. Czas nieuchronnie się kończył, a Blackowie nie mieli go dużo. Ojciec w końcu odejdzie, tak samo jak odszedł Alphard. Teraz liczyła się każda godzina, każda minuta i każda sekunda, nie było czasu do stracenia. Wszystko poszło już zdecydowanie za daleko, a Aquila potrzebowała tylko by coś jej o tym przypominało, by nie zatraciła się we własnych rozważaniach i fantazjach. Musiała skupić się na celu. Będzie z niej dumny...
zt x2
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 22/12/1957 |
W zeszłym roku o tej porze świat wyglądał zgoła inaczej. Większość ludzi w dość swobodnej, radosnej atmosferze szykowała się do świętowania. W oknach licznych kawiarni widać było bożonarodzeniowe ozdoby, a ludzie śmiali się i żartowali wesoło. Wojna przyniosła zmiany, niezliczoną ilość, która rzutowała na wszystkie płaszczyzny życia, nie tylko w hrabstwach, ale również w samym centrum Londynu. Mniej tłoczne ulice, mniej ludzi… dziwne uczucie pustki. Idąc przez samą pokątną zobaczyć można było pozasłaniane witryny, świecące pustką, pozbawione swej dawnej świetności, obdarte do granic możliwości. Czy żałował? Zapewne brakowało mu wielu urozmaiceń, ale tak musiało to wszystko wyglądać, aby przyszłość malowała się w jaśniejszych barwach.
Świąteczny czas to nie tylko zwolnienie tempa, ale również czas na refleksje i pobyt z rodziną. W zeszłym roku o tej porze kupował prezent dla nowonarodzonego bratanka, a teraz Evan miał już rok. Jak ten czas szybko uciekał. Wtedy też wybierał prezent dla Isabelli, ale gdzieś po drodze wszystko zostało zburzone i zniszczone. Teraz mógł wybrać to co chciał dla swoich najbliższych i nic więcej nie miało dla niego znaczenia. Niestety, z uwagi na polityczną sytuację i czasy wojny dostanie czegokolwiek było rzeczą niebywale trudną, choć być może wycieczka do Londynu nie okaże się kompletnym bezsensem. Zboczył z głównej ulicy, okrywając się szczelniej płaszczem. Leniwie opadające płatki śniegu odznaczały się wyraźnie na jego ciemnych włosach. Szedł raczej skupiony, rozglądał się na witryny tych sklepów, które na pasażu Laverne de Montmorency funkcjonowały bądź funkcjonować mogły.
Dość niespodziewanie z jednych drzwi wyszła młoda kobieta, wpadając prosto na niego. Mathieu odruchowo objął ją w pasie, aby nie dopuścić do nieszczęśliwego upadku. Nie zdążył jeszcze spojrzeć na twarz uroczej blondynki, kiedy zorientował się kto wyrósł za jej plecami... i więcej nie było mu potrzebne.
- Lady Carrow. Nie spodziewałem się, że aż tak się stęskniłaś. - rzucił z rozbawieniem, upewniając się że Calypso stoi na równych nogach i nic jej nie grozi. Nie hamował się też, jeśli chodziło o dobór słów. Nie przepadał za jej "ochroniarzem", z jakiegoś powodu od kiedy pamiętał satysfakcjonujące było dla niego doprowadzanie przyzwoitek czy tam służących młodych dam do szewskiej pasji, chyba należałoby wrócić do tego zwyczaju. - Nic Ci nie jest? - spytał, nieco poważniejąc. Naprawdę rozbawiło go to, że na siebie wpadli? A może bardziej zabawnym był fakt, że po prostu trafia właśnie na nią. Los najwyraźniej lubił sobie z niego drwić.
W zeszłym roku o tej porze świat wyglądał zgoła inaczej. Większość ludzi w dość swobodnej, radosnej atmosferze szykowała się do świętowania. W oknach licznych kawiarni widać było bożonarodzeniowe ozdoby, a ludzie śmiali się i żartowali wesoło. Wojna przyniosła zmiany, niezliczoną ilość, która rzutowała na wszystkie płaszczyzny życia, nie tylko w hrabstwach, ale również w samym centrum Londynu. Mniej tłoczne ulice, mniej ludzi… dziwne uczucie pustki. Idąc przez samą pokątną zobaczyć można było pozasłaniane witryny, świecące pustką, pozbawione swej dawnej świetności, obdarte do granic możliwości. Czy żałował? Zapewne brakowało mu wielu urozmaiceń, ale tak musiało to wszystko wyglądać, aby przyszłość malowała się w jaśniejszych barwach.
Świąteczny czas to nie tylko zwolnienie tempa, ale również czas na refleksje i pobyt z rodziną. W zeszłym roku o tej porze kupował prezent dla nowonarodzonego bratanka, a teraz Evan miał już rok. Jak ten czas szybko uciekał. Wtedy też wybierał prezent dla Isabelli, ale gdzieś po drodze wszystko zostało zburzone i zniszczone. Teraz mógł wybrać to co chciał dla swoich najbliższych i nic więcej nie miało dla niego znaczenia. Niestety, z uwagi na polityczną sytuację i czasy wojny dostanie czegokolwiek było rzeczą niebywale trudną, choć być może wycieczka do Londynu nie okaże się kompletnym bezsensem. Zboczył z głównej ulicy, okrywając się szczelniej płaszczem. Leniwie opadające płatki śniegu odznaczały się wyraźnie na jego ciemnych włosach. Szedł raczej skupiony, rozglądał się na witryny tych sklepów, które na pasażu Laverne de Montmorency funkcjonowały bądź funkcjonować mogły.
Dość niespodziewanie z jednych drzwi wyszła młoda kobieta, wpadając prosto na niego. Mathieu odruchowo objął ją w pasie, aby nie dopuścić do nieszczęśliwego upadku. Nie zdążył jeszcze spojrzeć na twarz uroczej blondynki, kiedy zorientował się kto wyrósł za jej plecami... i więcej nie było mu potrzebne.
- Lady Carrow. Nie spodziewałem się, że aż tak się stęskniłaś. - rzucił z rozbawieniem, upewniając się że Calypso stoi na równych nogach i nic jej nie grozi. Nie hamował się też, jeśli chodziło o dobór słów. Nie przepadał za jej "ochroniarzem", z jakiegoś powodu od kiedy pamiętał satysfakcjonujące było dla niego doprowadzanie przyzwoitek czy tam służących młodych dam do szewskiej pasji, chyba należałoby wrócić do tego zwyczaju. - Nic Ci nie jest? - spytał, nieco poważniejąc. Naprawdę rozbawiło go to, że na siebie wpadli? A może bardziej zabawnym był fakt, że po prostu trafia właśnie na nią. Los najwyraźniej lubił sobie z niego drwić.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Święta. Można by pomyśleć, że skoro w ich obchodzeniu nie było niczego odkrywczego, Lady Carrow nie będzie nimi zainteresowana. Nic jednak bardziej mylnego — ten okres w roku wzbudzał w niej nieposkromioną dziecięcą radość i ekscytację. Nigdy nie wysyłała też służby po podarki, uważając, że to bardzo osobista czynność.
Wiadomo — dla dalszych znajomych nie było to niezbędne, jeśli chodziło o raczej upominki, wskazujące na pamięć, aniżeli prawdziwą zażyłość. Tam ograniczała się do odręcznego wypisania kartki. Teraz jednak była na poszukiwaniach prezentów dla najbliższych. Towarzyszyła jej tradycyjnie już Lilianna, która dosłownie nie odpuszczała jej na krok.
Nastroje w mieście były tak różne od tych, które pamiętała z lat poprzednich i czasem miała wrażenie, że nie przystoi jej się tak uśmiechać, ale ostatecznie nie mogła nic na to poradzić, gdy znalazła dla Aresa przecudowny zegarek kieszonkowy. Zostawiła go do graweru, żeby z tyłu miał swoje inicjały otoczone roślinnym motywem, a dokładniej rodową różą.
Zegarek miał być do odebrania za nie dłużej niż godzinę — Calypso przypuszczała, że taki zabieg przedłużający niby wykonanie zaklęciem graweru, miało podnieść poczucie prestiżu. Calypso jednak nie zaprotestowała, gdyż dawało jej to nieco więcej czasu na przebywanie w Londynie. Jej ojciec dla bezpieczeństwa, niezbyt chętnie puszczał ją na wojaże, jednak dla świątecznych sprawunków zrobił wyjątek.
Podekscytowana możliwością wydania jeszcze czegoś na prezenty, pospiesznie opuściła sklep, ale tylko po to, by niespodziewanie wpaść wprost w czyjeś ramiona…
Rozpoznała go w pierwszej chwili po przedziwnej kombinacji zapachów, które wyczuła, gdy po raz pierwszy spacerowali pod rękę po jego hodowli aetonanów. Następnie spotkali się na koncercie charytatywnym wydanym przez rodzinę Burke i Calypso musiała przyznać sama przed sobą, że ten wieczór sporo zmienił w jej postrzeganiu tej rodziny.
Mathieu cały wieczór prawił jej komplementy, a ona również nie żałowała sobie pochlebnych słów w jego stronę. Oczywiście nie zakłócali przebiegu całej imprezy, ale kilka sów, które wymienili po całym wydarzeniu, sprawiały, że z przyjemnością odbierała niebanalne listy od smoczego Lorda.
Czy robiła sobie względem niego jakieś nadzieje? Trudno stwierdzić. Nie była pewna, czy nestor jej rodu pochwaliłby jej znajomość z Lordem Rosier, ale na wszelki wypadek korzystała z każdego listu, jako do okazji do nauki.
A teraz proszę… Znalazła się wprost w jego objęciach.
Przyjemny, zimowy kożuszek, który opinał się na jej talii, miał towarzystwo… Lordowską dłoń, a w niej i w słowach, troskę. Uśmiechnęła się więc naprawdę wdzięczna za ratunek.
- Lord Mathieu… - Sama nie wiedziała, gdy z tytulatury bardzo oficjalnej, przeszła do tej nieco mniej. - No od ostatniego listu minęło już kilka dni, więc nic dziwnego, że postanowiłam udać damę w opałach, co by przypadkiem dać się uratować. - Odparła, doskonale wiedząc, że Lilianna jest tuż za nią.
Słysząc jego nieco poważniejsze pytanie, pomału skinęła głową, pozwalając by luźne, blond kosmyki, oprószone migotliwym śniegiem opadły na jasną twarz.
- Tak. Teraz już tak. - Powiedziała nieco ciszej, ale posyłając mu znaczące spojrzenie, zaraz jednak prostując się, nie do końca jednak wyswobadzając się z zasięgu jego ramion. Ostatecznie, chodnik o tej porze roku był bardzo ośnieżony i należało uważać na następne wypadki.
- Czyżbyś wybrał się na świąteczne sprawunki? - Spytała, unosząc dłoń. - Lord pozwoli. - Na kołnierzu jego zewnętrznego odzienia zebrało się nieco śniegu, który ona strzepała ruchem drobnej dłoni.
Wiadomo — dla dalszych znajomych nie było to niezbędne, jeśli chodziło o raczej upominki, wskazujące na pamięć, aniżeli prawdziwą zażyłość. Tam ograniczała się do odręcznego wypisania kartki. Teraz jednak była na poszukiwaniach prezentów dla najbliższych. Towarzyszyła jej tradycyjnie już Lilianna, która dosłownie nie odpuszczała jej na krok.
Nastroje w mieście były tak różne od tych, które pamiętała z lat poprzednich i czasem miała wrażenie, że nie przystoi jej się tak uśmiechać, ale ostatecznie nie mogła nic na to poradzić, gdy znalazła dla Aresa przecudowny zegarek kieszonkowy. Zostawiła go do graweru, żeby z tyłu miał swoje inicjały otoczone roślinnym motywem, a dokładniej rodową różą.
Zegarek miał być do odebrania za nie dłużej niż godzinę — Calypso przypuszczała, że taki zabieg przedłużający niby wykonanie zaklęciem graweru, miało podnieść poczucie prestiżu. Calypso jednak nie zaprotestowała, gdyż dawało jej to nieco więcej czasu na przebywanie w Londynie. Jej ojciec dla bezpieczeństwa, niezbyt chętnie puszczał ją na wojaże, jednak dla świątecznych sprawunków zrobił wyjątek.
Podekscytowana możliwością wydania jeszcze czegoś na prezenty, pospiesznie opuściła sklep, ale tylko po to, by niespodziewanie wpaść wprost w czyjeś ramiona…
Rozpoznała go w pierwszej chwili po przedziwnej kombinacji zapachów, które wyczuła, gdy po raz pierwszy spacerowali pod rękę po jego hodowli aetonanów. Następnie spotkali się na koncercie charytatywnym wydanym przez rodzinę Burke i Calypso musiała przyznać sama przed sobą, że ten wieczór sporo zmienił w jej postrzeganiu tej rodziny.
Mathieu cały wieczór prawił jej komplementy, a ona również nie żałowała sobie pochlebnych słów w jego stronę. Oczywiście nie zakłócali przebiegu całej imprezy, ale kilka sów, które wymienili po całym wydarzeniu, sprawiały, że z przyjemnością odbierała niebanalne listy od smoczego Lorda.
Czy robiła sobie względem niego jakieś nadzieje? Trudno stwierdzić. Nie była pewna, czy nestor jej rodu pochwaliłby jej znajomość z Lordem Rosier, ale na wszelki wypadek korzystała z każdego listu, jako do okazji do nauki.
A teraz proszę… Znalazła się wprost w jego objęciach.
Przyjemny, zimowy kożuszek, który opinał się na jej talii, miał towarzystwo… Lordowską dłoń, a w niej i w słowach, troskę. Uśmiechnęła się więc naprawdę wdzięczna za ratunek.
- Lord Mathieu… - Sama nie wiedziała, gdy z tytulatury bardzo oficjalnej, przeszła do tej nieco mniej. - No od ostatniego listu minęło już kilka dni, więc nic dziwnego, że postanowiłam udać damę w opałach, co by przypadkiem dać się uratować. - Odparła, doskonale wiedząc, że Lilianna jest tuż za nią.
Słysząc jego nieco poważniejsze pytanie, pomału skinęła głową, pozwalając by luźne, blond kosmyki, oprószone migotliwym śniegiem opadły na jasną twarz.
- Tak. Teraz już tak. - Powiedziała nieco ciszej, ale posyłając mu znaczące spojrzenie, zaraz jednak prostując się, nie do końca jednak wyswobadzając się z zasięgu jego ramion. Ostatecznie, chodnik o tej porze roku był bardzo ośnieżony i należało uważać na następne wypadki.
- Czyżbyś wybrał się na świąteczne sprawunki? - Spytała, unosząc dłoń. - Lord pozwoli. - Na kołnierzu jego zewnętrznego odzienia zebrało się nieco śniegu, który ona strzepała ruchem drobnej dłoni.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wpadanie na Calypso Carrow chyba zostanie jego ulubionym zajęciem. Dziewczyna była piękna, młoda i niezwykle intrygująca. Posiadała cechy, których łaknął. Brakowało jej pokory, potrafiła pokazać ogień… choć jej skóra była delikatna, zdecydowanie wyglądała na młodą kobietę stąpającą po ziemi twardo, z uniesioną głową. Pewność siebie biła od niej z daleka, a to było imponujące. Mężczyźni powinni mieć obok siebie tak silne kobiety, które nie tylko będą uroczą ozdobą u ich boku, ale również odpowiednim wsparciem i podporą. Przyszły małżonek Lady Carrow miał prawdziwe szczęście, a jego żona będzie wszystkim, czego potrzebuje wysoce postawiony mężczyzna.
Uśmiechnął się tajemniczo na jej słowa, patrząc Calypso głęboko w oczy. Zignorował kompletnie obecność jej służki i krzywe spojrzenie, którym postanowiła go obdarować, kiedy jego dłonie tak wprawnie objęły młodą Lady w pasie. Jakże inaczej miał uchronić ją przed upadkiem, jeżeli nie w ten właśnie sposób? Czy według Liliany powinien dopuścić do tego, aby Calypso stała się krzywda? To dopiero byłoby niedopatrzenie, fatalne, ze strony Lorda Rosiera. Jak on bardzo nie znosił tych wszystkich służek i ograniczeń, patrzyły mu na ręce, a tego kompletnie nie znosił. Ich obecność od zawsze drażniła go niemiłosiernie, ale zdążył przełknąć to i przeboleć. Może kiedyś nadejdą czasy, w których nie będzie potrzebna ich „zbawienna” opieka.
- Ehecatl bardzo polubił wyczerpujące podróże do York. – odparł lekko zachrypniętym, subtelnym tonem. Nie sądził, że wymiana korespondencji z Calypso będzie tak uroczym umileniem wieczorów. Czuł się trochę jak szczeniak, który dla własnego widzimisię łamał wszelkie zasady. Dobrze, że nikt w Sandal Castle nie wiedział, że ów sowa należy do Rosiera, bo zapewne pożegnałby się z wieloletnim druhem, a tego wolałby uniknąć. Niemniej jednak, łamanie tych reguł poprawiało mu humor, nawet bardziej niż ktokolwiek mógłby sobie to wyobrazić. O ironio, od zawsze to lubił. Nie był pretendentem do objęcia stanowiska Nestora rodu, więc pozwalał sobie na zasadniczo więcej. Podobnie było przecież z Callistą Avery, do której wymykał się nocami, aby na moście w Ludlow Castle spotykać się nią o północy. Łamanie reguł miał we krwi, ale jeszcze na tym źle nie wyszedł.
- Postanowiłem znaleźć kilka drobiazgów dla najbliższych, większość witryn niestety świeci pustkami. – odparł. Był odrobinę rozczarowany tym faktem, ale czego innego mógł spodziewać się w czasach wojny? Nie tylko ludzie cierpieli, również gospodarka przechodziła swój krach i każdy towar stawał się droższy, zwiększał swoją wartość i jednocześnie stawał się coraz bardziej niedostępny. – Lady udało się znaleźć coś… odpowiedniego? – spytał zaciekawiony, w końcu może Calypso zechce mu coś doradzić w kwestii kupienia odpowiednich prezentów. Zawsze miał z tym problem, a kobiece oko było wrażliwsze na ciekawe okazje.
Uśmiechnął się tajemniczo na jej słowa, patrząc Calypso głęboko w oczy. Zignorował kompletnie obecność jej służki i krzywe spojrzenie, którym postanowiła go obdarować, kiedy jego dłonie tak wprawnie objęły młodą Lady w pasie. Jakże inaczej miał uchronić ją przed upadkiem, jeżeli nie w ten właśnie sposób? Czy według Liliany powinien dopuścić do tego, aby Calypso stała się krzywda? To dopiero byłoby niedopatrzenie, fatalne, ze strony Lorda Rosiera. Jak on bardzo nie znosił tych wszystkich służek i ograniczeń, patrzyły mu na ręce, a tego kompletnie nie znosił. Ich obecność od zawsze drażniła go niemiłosiernie, ale zdążył przełknąć to i przeboleć. Może kiedyś nadejdą czasy, w których nie będzie potrzebna ich „zbawienna” opieka.
- Ehecatl bardzo polubił wyczerpujące podróże do York. – odparł lekko zachrypniętym, subtelnym tonem. Nie sądził, że wymiana korespondencji z Calypso będzie tak uroczym umileniem wieczorów. Czuł się trochę jak szczeniak, który dla własnego widzimisię łamał wszelkie zasady. Dobrze, że nikt w Sandal Castle nie wiedział, że ów sowa należy do Rosiera, bo zapewne pożegnałby się z wieloletnim druhem, a tego wolałby uniknąć. Niemniej jednak, łamanie tych reguł poprawiało mu humor, nawet bardziej niż ktokolwiek mógłby sobie to wyobrazić. O ironio, od zawsze to lubił. Nie był pretendentem do objęcia stanowiska Nestora rodu, więc pozwalał sobie na zasadniczo więcej. Podobnie było przecież z Callistą Avery, do której wymykał się nocami, aby na moście w Ludlow Castle spotykać się nią o północy. Łamanie reguł miał we krwi, ale jeszcze na tym źle nie wyszedł.
- Postanowiłem znaleźć kilka drobiazgów dla najbliższych, większość witryn niestety świeci pustkami. – odparł. Był odrobinę rozczarowany tym faktem, ale czego innego mógł spodziewać się w czasach wojny? Nie tylko ludzie cierpieli, również gospodarka przechodziła swój krach i każdy towar stawał się droższy, zwiększał swoją wartość i jednocześnie stawał się coraz bardziej niedostępny. – Lady udało się znaleźć coś… odpowiedniego? – spytał zaciekawiony, w końcu może Calypso zechce mu coś doradzić w kwestii kupienia odpowiednich prezentów. Zawsze miał z tym problem, a kobiece oko było wrażliwsze na ciekawe okazje.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
I jej spotkania z młodym Lordem pasowały do tego stopnia, że sama z chęcią nazwałaby je ulubionymi. Miał w sobie pewną moc, której nie spodziewała się odczuć od mężczyzny szlacheckiego pochodzenia. Większość z nich rozrywkę odnajdywała jedynie w licznych romansach i poniżaniu kobiet, gdy już im się znudziły.
Lord Mathieu Rosier nie zdawał się robić ani tego, ani tego. Traktował ją zawsze jako rozmówcę równego sobie, a co za tym idzie, słuchał, co miała do powiedzenia, nie zniżając jej do ozdóbki, której można było skreślić kilka bezsensownych słów.
- Zawsze traktowany jest u nas, jak ważny posłaniec. Jedzenie, picie i schronienie, teraz przyjmuje, chociaż muszę przyznać, że początkowo mierzył dziobem dość celnie. Dopiero kurze serca przekupiły go nieco. - Sama rzecz jasna nie karmiła ptaka, a robiła to służka. Calypso za to, co nie zdarzało jej się zbyt często wcześniej — osobiście odpinała każdy list od Mathieu, jakby chcąc mieć pewność, że nikt postronny nie przeczyta jego treści.
Nie, żeby pisała z Lordem Rosier jakieś niegodne rzeczy. Nie, nie — był on wszak mężczyzną najwyżej klasy i niezwykle kulturalny. Chociaż zdarzało im się wymieniać docinki, które w sumie przypominały ich rozmowy w trakcie spotkań.
W przeciwieństwie do niego jednak nigdy wcześniej nie łamała zasad tak notorycznie, a przecież wystarczyło jedno nieostrożne słowo jej służki, a mogłaby mieć spore tarapaty. Najbardziej jednak martwiło ją to, że jej ojciec coraz częściej wspomina o tym, że powinien znaleźć jej męża, bo wszystkie panny już nie dość, że są żonami, to często również matkami.
Czy rzeczywiście więc przyszły małżonek Lady Carrow miałby mieć tak dobrze, gdyby oczekiwał żony łagodnej i spolegliwej, a w zamian otrzymał żądną wrażeń, blond malarkę?
Wiedziała, że Liliana w duchu marzy, żeby jej pani znalazła sobie innego kandydata, niż tego, który spoglądał na nią z taką wyższością, ale jak to mówią — serce nie sługa i chociaż Calypso za nic nie przyznałaby się do tego głośno, ale nie umiała pozbyć się Lorda Rosiera z myśli. Przypadkowość ich spotkań, a jednocześnie częstotliwość kazały jej uśmiechać się nieznacznie za każdym razem, gdy niezwykła sowa, pukała w jej okno.
A zdanie służącej miało teraz najmniejsze znaczenie.
- Udało mi się znaleźć bardzo ładny zegarek kieszonkowy dla mojego brata Aresa. - Powiedziała, szczerze zdziwiona, że on ma jakieś trudności ze znalezieniem podarków. Ale z drugiej strony… Gdy ona właśnie namyślała się nad grawerem, inny mężczyzna również został odprawiony z kwitkiem. Można by więc sądzić, że znając kobiece niepohamowanie w wydawaniu pieniędzy, to one stały się bardziej cenionym klientem.
- Mogę Lordowi pomóc, jeśli chce mnie później Lord zaprosić na herbatę, bo z pewnością zmarzniemy. - Nieliczne lokale, jakie były otwarte, oferowały swoje produkty o nieco świątecznym zabarwieniu — wszystko pachniało grzanym winem lub orzechami. Nuty pomarańczy mieszały się z nutami świeżego świerku.
I w zasadzie Calypso mogłaby przysiąc, że niespodziewanie, te wszystkie zapachy, które do tej pory kojarzyły się jej wyłącznie ze świętami, teraz zaczynały kojarzyć się również ze stojącym przed nią Lordem. Wszystko przez ten silny uchwyt na jej talii. To pewne spojrzenie ciemnych oczu. I ten uśmieszek, który tylko prosił się o to, żeby go lekko podpuszczać.
Lord Mathieu Rosier nie zdawał się robić ani tego, ani tego. Traktował ją zawsze jako rozmówcę równego sobie, a co za tym idzie, słuchał, co miała do powiedzenia, nie zniżając jej do ozdóbki, której można było skreślić kilka bezsensownych słów.
- Zawsze traktowany jest u nas, jak ważny posłaniec. Jedzenie, picie i schronienie, teraz przyjmuje, chociaż muszę przyznać, że początkowo mierzył dziobem dość celnie. Dopiero kurze serca przekupiły go nieco. - Sama rzecz jasna nie karmiła ptaka, a robiła to służka. Calypso za to, co nie zdarzało jej się zbyt często wcześniej — osobiście odpinała każdy list od Mathieu, jakby chcąc mieć pewność, że nikt postronny nie przeczyta jego treści.
Nie, żeby pisała z Lordem Rosier jakieś niegodne rzeczy. Nie, nie — był on wszak mężczyzną najwyżej klasy i niezwykle kulturalny. Chociaż zdarzało im się wymieniać docinki, które w sumie przypominały ich rozmowy w trakcie spotkań.
W przeciwieństwie do niego jednak nigdy wcześniej nie łamała zasad tak notorycznie, a przecież wystarczyło jedno nieostrożne słowo jej służki, a mogłaby mieć spore tarapaty. Najbardziej jednak martwiło ją to, że jej ojciec coraz częściej wspomina o tym, że powinien znaleźć jej męża, bo wszystkie panny już nie dość, że są żonami, to często również matkami.
Czy rzeczywiście więc przyszły małżonek Lady Carrow miałby mieć tak dobrze, gdyby oczekiwał żony łagodnej i spolegliwej, a w zamian otrzymał żądną wrażeń, blond malarkę?
Wiedziała, że Liliana w duchu marzy, żeby jej pani znalazła sobie innego kandydata, niż tego, który spoglądał na nią z taką wyższością, ale jak to mówią — serce nie sługa i chociaż Calypso za nic nie przyznałaby się do tego głośno, ale nie umiała pozbyć się Lorda Rosiera z myśli. Przypadkowość ich spotkań, a jednocześnie częstotliwość kazały jej uśmiechać się nieznacznie za każdym razem, gdy niezwykła sowa, pukała w jej okno.
A zdanie służącej miało teraz najmniejsze znaczenie.
- Udało mi się znaleźć bardzo ładny zegarek kieszonkowy dla mojego brata Aresa. - Powiedziała, szczerze zdziwiona, że on ma jakieś trudności ze znalezieniem podarków. Ale z drugiej strony… Gdy ona właśnie namyślała się nad grawerem, inny mężczyzna również został odprawiony z kwitkiem. Można by więc sądzić, że znając kobiece niepohamowanie w wydawaniu pieniędzy, to one stały się bardziej cenionym klientem.
- Mogę Lordowi pomóc, jeśli chce mnie później Lord zaprosić na herbatę, bo z pewnością zmarzniemy. - Nieliczne lokale, jakie były otwarte, oferowały swoje produkty o nieco świątecznym zabarwieniu — wszystko pachniało grzanym winem lub orzechami. Nuty pomarańczy mieszały się z nutami świeżego świerku.
I w zasadzie Calypso mogłaby przysiąc, że niespodziewanie, te wszystkie zapachy, które do tej pory kojarzyły się jej wyłącznie ze świętami, teraz zaczynały kojarzyć się również ze stojącym przed nią Lordem. Wszystko przez ten silny uchwyt na jej talii. To pewne spojrzenie ciemnych oczu. I ten uśmieszek, który tylko prosił się o to, żeby go lekko podpuszczać.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pozory potrafiły mylić. Mathieu lubił rozrywki wszelkiej maści i nigdy nie ograniczał się do konkretów. Romansował z kobietami, zabawiając się ich kosztem, a one mogły być zadowolone z faktu, iż Lord Kent się nimi zainteresował. To była błaha rozrywka, dla zabicia czasu, choć ostatnio zdecydowanie ograniczona. W ferworze pracy nie miał szans na uganianie się za kobietami, nawet jeśli te lgnęły do niego same i chciały tego bardziej niż on. Nadal jednak był odpowiednio nauczony grzeczności i kultury, która wpisywała się w szlachecką etykietę, której uczył się od samego początku.
- Bywa dość uparty i nie za każdym przepada. – odparł na słowa Lady z lekkim uśmiechem. Ehecatl był bardzo specyficzną sową, ale Mathieu był do niego przyzwyczajony w pewnym sensie. Słuchał swego pana, wiedział doskonale co robi i nie lubił, kiedy ktoś obcy zanadto się zbliżał. Podobno zwierzęta przyjmowały charakter swoich właścicieli, może właśnie dlatego sowa Rosiera była tak nieprzystępna.
Znalezienie prezentu zawsze było dla niego problematyczną kwestią. Niby banalna sprawa, która nie powinna sprawić większych trudności, a jednak… Najmniejszy problem miał z Evanem, dla rocznego dziecka można było wybrać tak wiele rzeczy, ale reszta rodziny. Wszystko mieli, nie było rzeczy, które niezbędnie były im potrzebne do życia, dlatego tak trudnym było dobranie odpowiedniego prezentu. Dlatego zawsze stawiał na drobnostki, coś symbolicznego, przydatnego… nie widział w sensu w wymyślaniu niestworzonych rzeczy, kiedy każde z nich mogło mieć to dosłownie w dowolnym momencie. Calypso dla brata wybrała zegarek – być może nie posiadał, a może uległ zniszczeniu. To miało całkiem sporo sensu, jeśli wiedziało się czym chcemy obdarować drugą osobę.
- Jeśli tylko Lady ma ochotę, obiecują zabrać ją na herbatę. – stwierdził z lekkim uśmiechem, nie zamierzał się buntować, bo uznał to za całkiem dobry pomysł i nie, wcale nie chodziło o możliwość napicia się gorącego napoju z Lady Carrow, a o dobór tych prezentów. Kobiety miały do tego smykałkę, a on zdawał sobie z tego po prostu sprawę. Westchnął cicho i rozejrzał się. – Niespecjalnie znam się na doborze prezentów, poza tym dla mojego bratanka nie udało mu się wymyślić zupełnie nic. – rzekł lekko rozbawiony. To nie był błąd, ani faux pas, po prostu był mężczyzną i nie musiał się na tym znać. Liczył na wyrozumiałość ze strony Calypso, choć wielu pewnie uznałoby to za coś innego. A może to po prostu większa gra dla osiągnięcia ciekawszych efektów małego doświadczenia o nazwie Rosier-Carrow? Tego jeszcze nie było, od wielu, wielu lat… - A co Ty byś chciała dostać, Calypso? – spytał, przekraczając granicę i kończąc z idiotyczną tytulaturą, nie było to im do niczego potrzebne.
- Bywa dość uparty i nie za każdym przepada. – odparł na słowa Lady z lekkim uśmiechem. Ehecatl był bardzo specyficzną sową, ale Mathieu był do niego przyzwyczajony w pewnym sensie. Słuchał swego pana, wiedział doskonale co robi i nie lubił, kiedy ktoś obcy zanadto się zbliżał. Podobno zwierzęta przyjmowały charakter swoich właścicieli, może właśnie dlatego sowa Rosiera była tak nieprzystępna.
Znalezienie prezentu zawsze było dla niego problematyczną kwestią. Niby banalna sprawa, która nie powinna sprawić większych trudności, a jednak… Najmniejszy problem miał z Evanem, dla rocznego dziecka można było wybrać tak wiele rzeczy, ale reszta rodziny. Wszystko mieli, nie było rzeczy, które niezbędnie były im potrzebne do życia, dlatego tak trudnym było dobranie odpowiedniego prezentu. Dlatego zawsze stawiał na drobnostki, coś symbolicznego, przydatnego… nie widział w sensu w wymyślaniu niestworzonych rzeczy, kiedy każde z nich mogło mieć to dosłownie w dowolnym momencie. Calypso dla brata wybrała zegarek – być może nie posiadał, a może uległ zniszczeniu. To miało całkiem sporo sensu, jeśli wiedziało się czym chcemy obdarować drugą osobę.
- Jeśli tylko Lady ma ochotę, obiecują zabrać ją na herbatę. – stwierdził z lekkim uśmiechem, nie zamierzał się buntować, bo uznał to za całkiem dobry pomysł i nie, wcale nie chodziło o możliwość napicia się gorącego napoju z Lady Carrow, a o dobór tych prezentów. Kobiety miały do tego smykałkę, a on zdawał sobie z tego po prostu sprawę. Westchnął cicho i rozejrzał się. – Niespecjalnie znam się na doborze prezentów, poza tym dla mojego bratanka nie udało mu się wymyślić zupełnie nic. – rzekł lekko rozbawiony. To nie był błąd, ani faux pas, po prostu był mężczyzną i nie musiał się na tym znać. Liczył na wyrozumiałość ze strony Calypso, choć wielu pewnie uznałoby to za coś innego. A może to po prostu większa gra dla osiągnięcia ciekawszych efektów małego doświadczenia o nazwie Rosier-Carrow? Tego jeszcze nie było, od wielu, wielu lat… - A co Ty byś chciała dostać, Calypso? – spytał, przekraczając granicę i kończąc z idiotyczną tytulaturą, nie było to im do niczego potrzebne.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Nie zdziwiła się, gdy oznajmił, że jego sowa nie za każdym przepada. Palce Liliany były podziobane, ale może to wskazywało, że z dziewczyną było coś nie tak? Nie myślała o tym jednak zupełnie, bo była zbyt zaabsorbowana spotkaniem z Lordem, dlatego skinęła głową, na jego słowa.
- Proszę uważać, bo dam go którejś z moich sów na wychowanie. A należy zastrzec, że wszystkie kobiety z naszego zamku znają drogę do serca mężczyzny. Niezależnie od gatunku. - Odparła z uśmiechem, nawet na moment nie spuszczając spojrzenia z jego twarzy. Bo po co marnować te chwile? Niby wpadali na siebie nieprzyzwoicie często, że aż przeszło jej przez myśl, że może jednak nie był to do końca przypadek, ale jednak nawet jego sowa nie była w stanie zastąpić jego uśmiechu.
Co by zrobiła jednak Lady Carrow, gdyby dowiedziała się, że mężczyzna wcześniej prowadził życie hulaszcze? Zachwycona by nie była. Nie lubiła być któraś w kolejce. Nie lubiła być opcją. Mogła się starać, owszem, ale do tej pory nie chciała. Teraz wyszło to zupełnie naturalnie, że gra ich słów, spojrzeń i uśmiechów, ale gdyby pojawiła się konkurencja, a Calypso miała się prosić o uwagę, to nie wchodziłoby to w grę.
Na szczęście wszystko wskazywało na to, a przynajmniej tak widziała to na razie młoda Lady, że obojgu te spotkania sprawiają frajdę i radość. Nie sądziła, że jej ojciec zgodziłby na to, żeby mogła wyjść za niego kiedykolwiek.
Może dlatego właśnie to wszystko stanowiło taką pyszną zabawę? Może dlatego się tak tym ekscytowała?
- Bardzo miło z Lorda strony. - Odparła, jakby to był jego pomysł, nawet niespecjalnie zastanawiając się, że chodzi o prezenty, a nie o jej towarzystwo. Dumna młódka mogłaby zawrócić na pięcie na taką informację. Nie wahała się bowiem wyrażać głośno swojego niezadowolenia, czy oburzać się, gdy uważała to za słuszne.
Nie, wbrew pozorom nie była kłótliwą osobą, czy nawet przesadnię dumną w odniesieniu do niżej urodzonych, ale jeśli chodziło o to, czy ktoś z łaski spędzał z nią czas? Och… tego by nie zniosła.
- Zaradzimy coś na to… Powiedz mi, w jakim wieku jest twój bratanek? - Dopytała się, skłaniając dłonią na Lilianę, by podeszła bliżej i podała jej delikatne, skórkowe rękawiczki, które Lady przyjęła i pomału wsunęła na smukłe dłonie. Liliana trwała przy nich przez chwilę, ale Calypso oddaliła ją gestem. W zasadzie w samą porę, zanim Lord Rosier nie przekroczył pewnej granicy.
Calypso drgnęła, podobnie z resztą jak kąciki jej ust. Och, ta gra zaczynała przybierać coraz ciekawsze kształty. Podobało jej się brzmienie jej imienia w jego ustach, połączone z lekkim przydechem i uśmieszkiem.
- Są rzeczy, o których marzy młoda kobieta, ale nie może ich dostać… bo nie wypada. - Odparła, podsuwając mu dłoń w rękawiczce. - Czy byłbyś tak uprzejmy? - Dwa cieniutkie wiązania na wierzchu jej dłoni, odsłaniały fragment jej jasnej skóry. Rękawiczki nie były może najcieplejsze, ale przy spacerach miała mufkę, a gdy czasem dosiadała konia, z pewnością praktyczne. - Od sukien nie domyka się szafa, perfumy źle dobrane powodują ból głowy. - Ciągnęła z uśmiechem. - Ale coś pomysłowego zawsze jest w cenie. Nawet droższe bywa od samego rachunku. - Oznajmiła, a potem odrzuciła gęsty pukiel złotych włosów do tyłu. - A o czym ty marzysz w te święta Mathieu? - Zabawne… Prawie zdawać się mogło, że powiedziała o kim, a nie o czym… Ale to pewnie jedynie ta gra wiatru porwała szept Calypso gdzieś spomiędzy jej ust pociągniętych czerwienią.
- Proszę uważać, bo dam go którejś z moich sów na wychowanie. A należy zastrzec, że wszystkie kobiety z naszego zamku znają drogę do serca mężczyzny. Niezależnie od gatunku. - Odparła z uśmiechem, nawet na moment nie spuszczając spojrzenia z jego twarzy. Bo po co marnować te chwile? Niby wpadali na siebie nieprzyzwoicie często, że aż przeszło jej przez myśl, że może jednak nie był to do końca przypadek, ale jednak nawet jego sowa nie była w stanie zastąpić jego uśmiechu.
Co by zrobiła jednak Lady Carrow, gdyby dowiedziała się, że mężczyzna wcześniej prowadził życie hulaszcze? Zachwycona by nie była. Nie lubiła być któraś w kolejce. Nie lubiła być opcją. Mogła się starać, owszem, ale do tej pory nie chciała. Teraz wyszło to zupełnie naturalnie, że gra ich słów, spojrzeń i uśmiechów, ale gdyby pojawiła się konkurencja, a Calypso miała się prosić o uwagę, to nie wchodziłoby to w grę.
Na szczęście wszystko wskazywało na to, a przynajmniej tak widziała to na razie młoda Lady, że obojgu te spotkania sprawiają frajdę i radość. Nie sądziła, że jej ojciec zgodziłby na to, żeby mogła wyjść za niego kiedykolwiek.
Może dlatego właśnie to wszystko stanowiło taką pyszną zabawę? Może dlatego się tak tym ekscytowała?
- Bardzo miło z Lorda strony. - Odparła, jakby to był jego pomysł, nawet niespecjalnie zastanawiając się, że chodzi o prezenty, a nie o jej towarzystwo. Dumna młódka mogłaby zawrócić na pięcie na taką informację. Nie wahała się bowiem wyrażać głośno swojego niezadowolenia, czy oburzać się, gdy uważała to za słuszne.
Nie, wbrew pozorom nie była kłótliwą osobą, czy nawet przesadnię dumną w odniesieniu do niżej urodzonych, ale jeśli chodziło o to, czy ktoś z łaski spędzał z nią czas? Och… tego by nie zniosła.
- Zaradzimy coś na to… Powiedz mi, w jakim wieku jest twój bratanek? - Dopytała się, skłaniając dłonią na Lilianę, by podeszła bliżej i podała jej delikatne, skórkowe rękawiczki, które Lady przyjęła i pomału wsunęła na smukłe dłonie. Liliana trwała przy nich przez chwilę, ale Calypso oddaliła ją gestem. W zasadzie w samą porę, zanim Lord Rosier nie przekroczył pewnej granicy.
Calypso drgnęła, podobnie z resztą jak kąciki jej ust. Och, ta gra zaczynała przybierać coraz ciekawsze kształty. Podobało jej się brzmienie jej imienia w jego ustach, połączone z lekkim przydechem i uśmieszkiem.
- Są rzeczy, o których marzy młoda kobieta, ale nie może ich dostać… bo nie wypada. - Odparła, podsuwając mu dłoń w rękawiczce. - Czy byłbyś tak uprzejmy? - Dwa cieniutkie wiązania na wierzchu jej dłoni, odsłaniały fragment jej jasnej skóry. Rękawiczki nie były może najcieplejsze, ale przy spacerach miała mufkę, a gdy czasem dosiadała konia, z pewnością praktyczne. - Od sukien nie domyka się szafa, perfumy źle dobrane powodują ból głowy. - Ciągnęła z uśmiechem. - Ale coś pomysłowego zawsze jest w cenie. Nawet droższe bywa od samego rachunku. - Oznajmiła, a potem odrzuciła gęsty pukiel złotych włosów do tyłu. - A o czym ty marzysz w te święta Mathieu? - Zabawne… Prawie zdawać się mogło, że powiedziała o kim, a nie o czym… Ale to pewnie jedynie ta gra wiatru porwała szept Calypso gdzieś spomiędzy jej ust pociągniętych czerwienią.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Magnetyzm, który posiadała w sobie młoda Lady Carrow był niezwykły. Musiał przyznać, że potrafiła nie tylko oczarować, ale zahipnotyzować pięknymi oczami. Była niezwykle piękną kobietą, jasne kosmyki okalające jej twarz, delikatna skóra, piękny uśmiech i usta podkreślone czerwoną szminką. Nie była jak inne damy, potrafiła podkreślić swoje atuty, aby jeszcze bardziej przypodobać się mężczyźnie. Robiła to bezwiednie? Miała taki styl? A może to właśnie dla niego starała się upiększyć urodę, która i tak już była niewątpliwe piękna. Mathieu od zawsze miał słabość do blondwłosych piękności. Isabella, której postanowił zaufać choć okazało się to jego zgubą, Callista, którą zdawało mu się darzył wielkim uczuciem, a teraz… Calypso Carrow, która stanęła na jego drodze i stosowała swoje sztuczki, wyraźnie wzbudzając w nim zainteresowanie. Nie wiedział co te kobiety miały w sobie, poza łączącym je kolorem włosów.
Spojrzał na nią pytająco, kiedy wspomniała o bratanku. Uśmiechnął się lekko i spojrzał gdzieś w bok. No tak, nie trzeba było spożywać tyle rumu w Durham, bo najwyraźniej to wpływało na jego i tak już upośledzony sposób budowania zdań. Calypso go źle zrozumiała, co rzecz jasna zaraz zamierzał naprawić. Miał nadzieję, że jego wyraźnego rozbawienia nie odebrała w sposób nieodpowiedni.
- Wybacz, zmęczenie okrutnie wpływa na zdolność wypowiadania się. – powiedział z uśmiechem, jednym z tych bardziej naturalnych. Najwyraźniej nie powinien pić, skoro los tak uparcie pchał Calypso w jego objęcia i czuł się tym rozbawiony. – Evan to roczny, uroczy chłopiec. Dla niego prezent mam i w zasadzie tylko dla niego. Został mi jeszcze podarunek dla moich drogich sióstr, Fantine i Melisande, dla brata Tristana oraz dla jego małżonki, Evandry. – dopowiedział dopiero po chwili i uśmiechnął się ponownie. Nie bawił się w konwenanse, a o swoich najbliższych zawsze mówł jak o rodzeństwie. Był jedynakiem, matka nie mogła posiadać więcej dzieci, a cała reszta ferajny Rosierów, jego kuzynostwo od zawsze byli dla niego jak rodzeństwo. Tym bardziej, że jego i Tristana dzielił ledwo rok różnicy. – W zasadzie to moje kuzynostwo, nasi ojcowie byli braćmi. Jestem jedynakiem, moja matka nie mogła mieć więcej dzieci. – wyjaśnił jej tak dokładniej. Mogło to zmylić Calypso w jakiś sposób, tamte wcześniejsze słowa, dlatego wolał dopowiedzieć te kilka słów wyjaśnień, aby wszystko stało się jasne i klarowne. Nie ukrywał się z tym, jak zażyłe relacje łączyły go z rodziną. To najważniejsze dla niego osoby i nie był to żaden powód do wstydu.
Młodym damom nie wypadało mówić o wielu rzeczach… Patrząc jej w oczy zawiązał delikatnie wiązania rękawiczek, wsłuchując się w każde słowo. Był ciekaw co takiego chciała powiedzieć, jednak nie wypadało. Czy to obecność jej służki tak bardzo ograniczała jej wolność słowa? A może skrępowanie tym, że Mathieu bez zastanowienia przekraczał kolejne granice.
- Warto mieć marzenia, być może kiedyś się spełnią. – odpowiedział, kończąc działanie przy jej rękawiczkach. Musnął palcami wierzch jej dłoni, zastanawiając się o czym mogła mu właśnie mówić. Wolał sugestie wprost, to było najłatwiejsze, a wymyślenie odpowiedniego prezentu zawsze było trudniejszym, niż mogłoby się wydawać.
- Ja? Ehm… Nie zastanawiałem się nad tym. – odpowiedział, uciekając wzrokiem w bok, w kierunku witryn. – O spokoju, Calypso. O końcu tej wojny i równowadze. To jednak marzenie nieosiągalne do spełnienia. – powiedział po chwili zastanowienia, kierując się wraz z nią wzdłuż szklanych, ozdobionych witryn pasażu.
Spojrzał na nią pytająco, kiedy wspomniała o bratanku. Uśmiechnął się lekko i spojrzał gdzieś w bok. No tak, nie trzeba było spożywać tyle rumu w Durham, bo najwyraźniej to wpływało na jego i tak już upośledzony sposób budowania zdań. Calypso go źle zrozumiała, co rzecz jasna zaraz zamierzał naprawić. Miał nadzieję, że jego wyraźnego rozbawienia nie odebrała w sposób nieodpowiedni.
- Wybacz, zmęczenie okrutnie wpływa na zdolność wypowiadania się. – powiedział z uśmiechem, jednym z tych bardziej naturalnych. Najwyraźniej nie powinien pić, skoro los tak uparcie pchał Calypso w jego objęcia i czuł się tym rozbawiony. – Evan to roczny, uroczy chłopiec. Dla niego prezent mam i w zasadzie tylko dla niego. Został mi jeszcze podarunek dla moich drogich sióstr, Fantine i Melisande, dla brata Tristana oraz dla jego małżonki, Evandry. – dopowiedział dopiero po chwili i uśmiechnął się ponownie. Nie bawił się w konwenanse, a o swoich najbliższych zawsze mówł jak o rodzeństwie. Był jedynakiem, matka nie mogła posiadać więcej dzieci, a cała reszta ferajny Rosierów, jego kuzynostwo od zawsze byli dla niego jak rodzeństwo. Tym bardziej, że jego i Tristana dzielił ledwo rok różnicy. – W zasadzie to moje kuzynostwo, nasi ojcowie byli braćmi. Jestem jedynakiem, moja matka nie mogła mieć więcej dzieci. – wyjaśnił jej tak dokładniej. Mogło to zmylić Calypso w jakiś sposób, tamte wcześniejsze słowa, dlatego wolał dopowiedzieć te kilka słów wyjaśnień, aby wszystko stało się jasne i klarowne. Nie ukrywał się z tym, jak zażyłe relacje łączyły go z rodziną. To najważniejsze dla niego osoby i nie był to żaden powód do wstydu.
Młodym damom nie wypadało mówić o wielu rzeczach… Patrząc jej w oczy zawiązał delikatnie wiązania rękawiczek, wsłuchując się w każde słowo. Był ciekaw co takiego chciała powiedzieć, jednak nie wypadało. Czy to obecność jej służki tak bardzo ograniczała jej wolność słowa? A może skrępowanie tym, że Mathieu bez zastanowienia przekraczał kolejne granice.
- Warto mieć marzenia, być może kiedyś się spełnią. – odpowiedział, kończąc działanie przy jej rękawiczkach. Musnął palcami wierzch jej dłoni, zastanawiając się o czym mogła mu właśnie mówić. Wolał sugestie wprost, to było najłatwiejsze, a wymyślenie odpowiedniego prezentu zawsze było trudniejszym, niż mogłoby się wydawać.
- Ja? Ehm… Nie zastanawiałem się nad tym. – odpowiedział, uciekając wzrokiem w bok, w kierunku witryn. – O spokoju, Calypso. O końcu tej wojny i równowadze. To jednak marzenie nieosiągalne do spełnienia. – powiedział po chwili zastanowienia, kierując się wraz z nią wzdłuż szklanych, ozdobionych witryn pasażu.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Nie miała pojęcia o przeszłości matrymonialnej lorda Rosier. O tym, że dwukrotnie źle zaufał blondynkom. Ona pozostawała w tej strefie zupełnie niedoświadczona. Co prawda ciotka w ostatnim liście wspomniała o kawalerze, który był zainteresowany pojęciem jej za żonę, ale okazało się, że trafił źle i uczulonej na bez cioteczce podarował właśnie bukiet tych kwiatów. Cóż… Sama Calypso akurat te kwiaty uwielbiała, ale jeśli coś nie przeszło przez aprobatę ciotki, to trudno, żeby coś poza wieściami poszło dalej.
Mężczyźni mieli zdecydowanie łatwiej w kwestii wyboru małżonek — wiadomo było, że kawalerowie dobrych nazwisk, pomimo presji ze strony rodziny, mogli mniej więcej wybrać, komu założą pierścionek na palec. No, a przynajmniej ona tak sądziła. Ostatecznie poza tym, nie musieli się obawiać, że ich hulaszczy tryb życia przyniesie do domu coś więcej niż co najwyżej kaca. Jako kobieta mogła powrócić nawet z nieślubnym dzieckiem, które z miejsca skreślałoby ją, jako potencjalną dobrą żonę.
Ale Calypso do tej pory nie odczuwała presji zamążpójścia. Dopiero ostatnio jej ojciec poważnie zaczął podchodzić do tematu. Chyba chciał zostać dziadkiem. A przynajmniej Calypso tak żartowała, bo przecież zapewne chodziło o jakieś układy polityczne i wzmocnienie pozycji rodziny. Z jednej strony mogli pozyskać rodzinę Burke, poprzez ożenek Aresa. Kogo mogli zyskać przez Calypso?
Nie miała pojęcia, że Mathieu pił poprzedniego wieczora z jej przyszłą bratową, być może byłaby wtedy dla niego bardziej wyrozumiała. A może wręcz przeciwnie?
- Wybaczam. - Odparła, bardziej zgrywając się na łaskawy ton, niż w rzeczywistości mogłaby się gniewać. - Chociaż coś czuję, że powinnam wymyślić za to jakąś karę, a nie tak po prostu puścić płazem. - Dodała, zanim zaczął wymieniać, dla kogo musiał zakupić prezenty. Lista była całkiem długa, ale w końcu żadne z nich nie było w ciemię bite, więc z pewnością coś wymyślą.
- Och… To pewnie Lord, jako jedyne dziecko było rozpieszczane i mógł mieć wszystko, co tylko chciał…? - To było pytanie, ale w sumie chyba próbowała nadać temu tonu stwierdzenia. W tej kwestii bowiem był nieco podobny do niej. Ona co prawda nie była jedynaczką, ale była najmłodsza, więc miała podobnie do niego. Wszystko mogła dostać, stąd właśnie pojawiło się poszukiwanie adrenaliny. Stąd właśnie sięganie po rzeczy niebezpieczne, nieco poza zasięgiem. Jakby chcąc udowodnić sobie i otoczeniu, że można zdziałać coś i bez nich.
Och mężczyznom to jednak wszystko podawać na tacy. Ona jednak nie zamierzała tego robić. Niech domyśla się, co miała na myśli. A może kogo?
Nie wydawała się jednak skrępowana jego śmiałością. Ba… Miała chęć słuchać swojego imienia w jego ustach nieco częściej.
- Mam marzenia… Nawet kilka. Bez nich żyłoby się nudno… Jak te wszystkie panie, których jednym marzeniem jest to, żeby od siedzenia przed kominkiem z herbatą nie pogięła im się suknia. - Dała wyraźny znak tym razem. Że życie stateczne uważa za takie, za którym nie warto gonić. Co innego za nowymi doświadczeniami.
Ruszyli niespiesznie, a Calypso głowiła się, co takiego mogła powiedzieć o kuzynkach Mathieu na podstawie tego, co wiedziała. Słuchała go jednak równocześnie, jakby wyłapując wszystko, co mogła się w tym momencie o nim dowiedzieć.
- Pozwól, że zacytuje tutaj bardzo mądrego czarodzieja Mathieu. Warto mieć marzenia. - Powiedziała, patrząc na odbijające się w jego oczach lampki ze sklepowych witryn. I chciała coś dodać, ale wzrok akurat w tym momencie spoczął na niewielkiej wystawie, a ona aż zaciągnęła się powietrzem.
Piękny zestaw pędzli z drewnianymi rączkami wykonanymi na wzór kwiatów. W tym róż. Włosie mieniło się, jakby zostało wykonane z najlepszej sierści...
Uśmiechnęła się.
- Zdaje mi się, że Twoja kuzynka… znaczy się siostra… Fantine jest również malarką. Myślę, że taki zestaw będzie dla niej odpowiednim podarunkiem. - Dość przypadkowa użyła słowa również, bo chyba nigdy nie dzieliła się tym, że ona także maluje. - Tylko raczej, jeśli zdecydujesz się jej kupić coś za moją radą, to nie wspominaj o tym. Może nie być zachwycona. - Rzuciła bez krępacji. Na koncercie dało się to odczuć. Podobnie jak od czasów wojny dwóch róż.
Mężczyźni mieli zdecydowanie łatwiej w kwestii wyboru małżonek — wiadomo było, że kawalerowie dobrych nazwisk, pomimo presji ze strony rodziny, mogli mniej więcej wybrać, komu założą pierścionek na palec. No, a przynajmniej ona tak sądziła. Ostatecznie poza tym, nie musieli się obawiać, że ich hulaszczy tryb życia przyniesie do domu coś więcej niż co najwyżej kaca. Jako kobieta mogła powrócić nawet z nieślubnym dzieckiem, które z miejsca skreślałoby ją, jako potencjalną dobrą żonę.
Ale Calypso do tej pory nie odczuwała presji zamążpójścia. Dopiero ostatnio jej ojciec poważnie zaczął podchodzić do tematu. Chyba chciał zostać dziadkiem. A przynajmniej Calypso tak żartowała, bo przecież zapewne chodziło o jakieś układy polityczne i wzmocnienie pozycji rodziny. Z jednej strony mogli pozyskać rodzinę Burke, poprzez ożenek Aresa. Kogo mogli zyskać przez Calypso?
Nie miała pojęcia, że Mathieu pił poprzedniego wieczora z jej przyszłą bratową, być może byłaby wtedy dla niego bardziej wyrozumiała. A może wręcz przeciwnie?
- Wybaczam. - Odparła, bardziej zgrywając się na łaskawy ton, niż w rzeczywistości mogłaby się gniewać. - Chociaż coś czuję, że powinnam wymyślić za to jakąś karę, a nie tak po prostu puścić płazem. - Dodała, zanim zaczął wymieniać, dla kogo musiał zakupić prezenty. Lista była całkiem długa, ale w końcu żadne z nich nie było w ciemię bite, więc z pewnością coś wymyślą.
- Och… To pewnie Lord, jako jedyne dziecko było rozpieszczane i mógł mieć wszystko, co tylko chciał…? - To było pytanie, ale w sumie chyba próbowała nadać temu tonu stwierdzenia. W tej kwestii bowiem był nieco podobny do niej. Ona co prawda nie była jedynaczką, ale była najmłodsza, więc miała podobnie do niego. Wszystko mogła dostać, stąd właśnie pojawiło się poszukiwanie adrenaliny. Stąd właśnie sięganie po rzeczy niebezpieczne, nieco poza zasięgiem. Jakby chcąc udowodnić sobie i otoczeniu, że można zdziałać coś i bez nich.
Och mężczyznom to jednak wszystko podawać na tacy. Ona jednak nie zamierzała tego robić. Niech domyśla się, co miała na myśli. A może kogo?
Nie wydawała się jednak skrępowana jego śmiałością. Ba… Miała chęć słuchać swojego imienia w jego ustach nieco częściej.
- Mam marzenia… Nawet kilka. Bez nich żyłoby się nudno… Jak te wszystkie panie, których jednym marzeniem jest to, żeby od siedzenia przed kominkiem z herbatą nie pogięła im się suknia. - Dała wyraźny znak tym razem. Że życie stateczne uważa za takie, za którym nie warto gonić. Co innego za nowymi doświadczeniami.
Ruszyli niespiesznie, a Calypso głowiła się, co takiego mogła powiedzieć o kuzynkach Mathieu na podstawie tego, co wiedziała. Słuchała go jednak równocześnie, jakby wyłapując wszystko, co mogła się w tym momencie o nim dowiedzieć.
- Pozwól, że zacytuje tutaj bardzo mądrego czarodzieja Mathieu. Warto mieć marzenia. - Powiedziała, patrząc na odbijające się w jego oczach lampki ze sklepowych witryn. I chciała coś dodać, ale wzrok akurat w tym momencie spoczął na niewielkiej wystawie, a ona aż zaciągnęła się powietrzem.
Piękny zestaw pędzli z drewnianymi rączkami wykonanymi na wzór kwiatów. W tym róż. Włosie mieniło się, jakby zostało wykonane z najlepszej sierści...
Uśmiechnęła się.
- Zdaje mi się, że Twoja kuzynka… znaczy się siostra… Fantine jest również malarką. Myślę, że taki zestaw będzie dla niej odpowiednim podarunkiem. - Dość przypadkowa użyła słowa również, bo chyba nigdy nie dzieliła się tym, że ona także maluje. - Tylko raczej, jeśli zdecydujesz się jej kupić coś za moją radą, to nie wspominaj o tym. Może nie być zachwycona. - Rzuciła bez krępacji. Na koncercie dało się to odczuć. Podobnie jak od czasów wojny dwóch róż.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy jako dziecko był rozpieszczany? Przez matkę tak. Był jej oczkiem w głowie, największym skarbem i jedynym potomkiem. Ojciec za to twardo podchodził do wymagań stawianych własnemu synowi, nie można go było porównać do jego brata, który swoje dzieci trzymał o wiele krócej niż Anselme swojego jedynego syna. Niemniej jednak, kiedy wymagali to wymagali, a kiedy chcieli mu trochę odpuścić, wtedy odpuszczali. Po śmierci ojca Diane nie do końca radziła sobie z wymaganiami wobec Mathieu, a wuj wzmagał w niej odpowiedzialność za wychowanie syna, w końcu był Rosierem, a na jej barkach spoczęło całe zadanie. To ona musiała wyprowadzić niepokornego chłopca na prostą, szczególnie jak pobłądził po śmierci ojca. Zagubił się, nie potrafił się odnaleźć do tej pory, po zboczenie ze ścieżki dwadzieścia lat temu odczuwał do dzisiaj. Może znajdzie się pewnego dnia ktoś, kto złapie go za rękę i wyciągnie w miejsce, w którym droga będzie o wiele, wiele prostsza.
- Matka zawsze była dla mnie dobra, szczególnie po tragicznej śmierci ojca, próbowała mi zrekompensować tą stratę. To jednak na niewiele się zdało. – powiedział całkiem poważnie. Wtedy nie rozumiał tego, skąd jej prezenty i pomysły na urozmaicenie życia. Nadal pamiętał jak siedziała na plaży z nim i Tristanem, a oni budowali wioski z piasku i smoki, które je paliły. Była wtedy taka spokojna, taka wesoła... zaledwie kilka dni przed jego śmiercią. Nigdy później jej takiej nie widział.
- Wyglądasz na taką, która nie pasuje do reguł, które Cię otaczają. – mruknął, na jej słowa o marzeniach. Każdy jakieś miał, a przynajmniej powinien mieć. Lady Carrow z pewnością należała do tych kobiet, które pragnęły prowadzić życie intensywnie, a nie jak mimozy służyć własnym mężom i być niczym krawat u ich wygodnej koszuli. Ozdobą, niczym więcej. Prawdziwa kobieta powinna mieć coś do powiedzenia, coś więcej niż przytakiwanie i grzeczne, wyuczone gesty.
- Malujesz? – spytał zaraz po jej słowach. Nie wiedział o niej zbyt wiele, nie zdradziła mu do tej pory żadnych swoich sekretów, ani informacji na swój temat. Poza suchymi faktami i informacjami, które można było zaczerpnąć dosłownie wszędzie… nie wiedział o niej nic. Tak samo jak ona nie znała jego. Nie miała pojęcia czym się zajmował, poza oczywista sprawą – smokami. Nie wiedziała o służbie dla Czarnego Pana, o egzekucji na zdrajcach Kent, o łapaniu ich i przymuszaniu do wyznania win. Czy taka wersja pozbawiona skrupułów byłaby dla niej równie intrygująca? Chciałaby spędzać czas z kimś, kto bez zająknięcia stosował mroczne zaklęcia, aby zadać buntownikom ból? Nie był potulnym barankiem, choć jego subtelny, wyuczony uśmiech mógł świadczyć o czymś zupełnie innym.
- To wspaniały pomysł… i nie martw się, nie powiem Fantine, że to Twój pomysł. – zaśmiał się lekko. Jego kuzynka nie musiała wiedzieć przecież wszystkiego… A ten pomysł nie był błahostką, był czymś osobistym i niezbyt drogim. Tym bardziej, że czasy robiły się coraz bardziej niebezpieczne i spędzanie większej ilości czasu w Chateau Rose na pewno będzie dla niej nużące, a będzie mogła oddawać się swojemu ulubionemu zajęciu.
- Matka zawsze była dla mnie dobra, szczególnie po tragicznej śmierci ojca, próbowała mi zrekompensować tą stratę. To jednak na niewiele się zdało. – powiedział całkiem poważnie. Wtedy nie rozumiał tego, skąd jej prezenty i pomysły na urozmaicenie życia. Nadal pamiętał jak siedziała na plaży z nim i Tristanem, a oni budowali wioski z piasku i smoki, które je paliły. Była wtedy taka spokojna, taka wesoła... zaledwie kilka dni przed jego śmiercią. Nigdy później jej takiej nie widział.
- Wyglądasz na taką, która nie pasuje do reguł, które Cię otaczają. – mruknął, na jej słowa o marzeniach. Każdy jakieś miał, a przynajmniej powinien mieć. Lady Carrow z pewnością należała do tych kobiet, które pragnęły prowadzić życie intensywnie, a nie jak mimozy służyć własnym mężom i być niczym krawat u ich wygodnej koszuli. Ozdobą, niczym więcej. Prawdziwa kobieta powinna mieć coś do powiedzenia, coś więcej niż przytakiwanie i grzeczne, wyuczone gesty.
- Malujesz? – spytał zaraz po jej słowach. Nie wiedział o niej zbyt wiele, nie zdradziła mu do tej pory żadnych swoich sekretów, ani informacji na swój temat. Poza suchymi faktami i informacjami, które można było zaczerpnąć dosłownie wszędzie… nie wiedział o niej nic. Tak samo jak ona nie znała jego. Nie miała pojęcia czym się zajmował, poza oczywista sprawą – smokami. Nie wiedziała o służbie dla Czarnego Pana, o egzekucji na zdrajcach Kent, o łapaniu ich i przymuszaniu do wyznania win. Czy taka wersja pozbawiona skrupułów byłaby dla niej równie intrygująca? Chciałaby spędzać czas z kimś, kto bez zająknięcia stosował mroczne zaklęcia, aby zadać buntownikom ból? Nie był potulnym barankiem, choć jego subtelny, wyuczony uśmiech mógł świadczyć o czymś zupełnie innym.
- To wspaniały pomysł… i nie martw się, nie powiem Fantine, że to Twój pomysł. – zaśmiał się lekko. Jego kuzynka nie musiała wiedzieć przecież wszystkiego… A ten pomysł nie był błahostką, był czymś osobistym i niezbyt drogim. Tym bardziej, że czasy robiły się coraz bardziej niebezpieczne i spędzanie większej ilości czasu w Chateau Rose na pewno będzie dla niej nużące, a będzie mogła oddawać się swojemu ulubionemu zajęciu.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Cieszyła ją szczerość, na jaką zdobywał się przy niej Lord Rosier. Ona również nie miała powodów, by cokolwiek przed nim ukrywać, więc chociaż tego nie wiedział, to mógł liczyć na wzajemność w kwestii prawdomówności.
Nie mogła sobie w tym momencie przypomnieć, czy wiedziała o tym, że jego ojciec tragicznie zginął. Wydawało jej się, że tak, że mówiono o tym kiedyś przed wieloma laty, ale nie dałaby sobie za to ręki uciąć. Niemniej jednak rozumiała zachowanie jego matki — brak męskiej dłoni przy wychowaniu mógł wpłynąć na chłopaka niekorzystnie. Tymczasem wydawało się, że mężczyzna, na którego wyrósł, jest, co najmniej intrygujący.
- Cóż… Muszę powiedzieć, że cokolwiek czyniła twoja matka Lordzie Rosier, wszystko poszło, jak należy, bo każde nasze spotkanie jest bardziej intrygujące od poprzedniego. - Niby zwykłe wpadnięcie na ulicy, a jednak zakupy nie były już tak nużące. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że miały zakończyć się wspólną herbatą.
Czy powinna być bardziej powściągliwa w mowie? Być może. Jednak jak sam zauważył, nie do końca chciała stać w szeregu. I może właśnie dlatego tak dobrze im się spędzało wspólnie czas? Bo on również występował z szeregu, dotrzymując mu kroku.
Dlatego się uśmiechnęła na kolejne jego słowa.
- A ty wyglądasz na takiego, któremu to się podoba… - Powiedziała, a kąciki jej ust drgnęły w zupełnie nieskrępowanym uśmiechu. - Ale zasady mam… Tylko że bardziej swoje. Na przykład, żeby dać się tobie zaprosić na koncert kolęd, musiałby lord najpierw powiedzieć i chociaż zanucić jakąś swoją ulubioną. - Okres przedświąteczny obfitował w tego typu wydarzenia, ale oczywiście teraz były to jedynie przekomarzanki. Nie kazałaby Lordowi Rosier śpiewać na środku ulicy. Chciała jedynie nieco go rozbawić. A może i zaznaczyć, że były sposoby na to, by jednak dała się oficjalnie gdzieś zaprosić.
Niemniej jednak przeszli do nieco bardziej osobistych tematów, a Calypso dała się niezauważenie podejść, uchylając rąbek tajemnicy — część siebie.
- Tak… Od dziecka mnie to pasjonuje. - Przyznała, przyglądając się artystycznej wystawie. Och, z pozoru byli tak podobni, a jednocześnie tak zupełnie różni. Ona jako Lady Carrow nigdy nie zbrukała się wypowiedzeniem któregoś z trzech zaklęć uznawanych za najgorsze. Nie bawiła ją krzywda, chociaż to nie tak, że szczególnie żałowała mugoli. Była ich nieco ciekawa, jednak wydarzenia z przeszłości sprawiły, że ich życie pozostawało daleko w tyle za innymi dziedzinami, z którymi chciała się zapoznać. Trudno więc orzec, czy chciałaby spędzać czas z nim, gdyby wiedziała o nim wszystko. Jak na razie pozostawał tajemniczym lordem od smoków. - Och… jaka piękna… - Powiedziała niespodziewanie, wpatrując się w paletę pod farby, która mieniła się delikatnym blaskiem. Musiała być wykonana z materiału podobnego do tego, który zdobił sukienkę młodej Lady na koncercie u rodu Burke, bo mieniło się niczym niebo letnią nocą. A może ktoś dodał do tego nieco magii, łącząc tym samym dwie z pasji młodej kobiety — astronomię i malarstwo, bo gwiazdy na palecie zdawały się lekko migotać. - Oj… wygląda na to, że dzisiaj zamknięte. - Stwierdziła ze smutkiem, patrząc na witrynę drzwi, gdzie widniał napis, że akurat w ten dzień tygodnia mają zamknięte. - Wygląda na to, że będziesz musiał wrócić po pędzle innego dnia. - Powiedziała, sama będąc nieco zawiedziona tym, ze zakup niezwykłej palety dla siebie będzie musiała przełożyć.
Niespodziewanie za jej plecami pojawiła się Liliana, wpatrzona w twarz swojej pani, za to wzroku mężczyzny unikając jak ognia.
- Lady… Proszę o wybaczenie, że przeszkadzam, ale musimy odebrać zegarek dla Lorda. - Powiedziała pokornie.
Calypso szczerze zdziwiła się, że czas minął jej tak szybko. Spojrzała na Mathieu.
- Wygląda na to, że los ratuje Lorda przed herbatą w moim towarzystwie, bo nie zwykłam chodzić z drogimi prezentami po kawiarniach. Innym razem? - Spojrzała na niego uważnie i uśmiechnęła się. - Do zobaczenia Mathieu. - Powiedziała, Liliana się skłoniła, chociaż wciąż unikała jego wzroku i kobiety odeszły w akompaniamencie skrzypiącego śniegu.
/zt x2
Nie mogła sobie w tym momencie przypomnieć, czy wiedziała o tym, że jego ojciec tragicznie zginął. Wydawało jej się, że tak, że mówiono o tym kiedyś przed wieloma laty, ale nie dałaby sobie za to ręki uciąć. Niemniej jednak rozumiała zachowanie jego matki — brak męskiej dłoni przy wychowaniu mógł wpłynąć na chłopaka niekorzystnie. Tymczasem wydawało się, że mężczyzna, na którego wyrósł, jest, co najmniej intrygujący.
- Cóż… Muszę powiedzieć, że cokolwiek czyniła twoja matka Lordzie Rosier, wszystko poszło, jak należy, bo każde nasze spotkanie jest bardziej intrygujące od poprzedniego. - Niby zwykłe wpadnięcie na ulicy, a jednak zakupy nie były już tak nużące. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że miały zakończyć się wspólną herbatą.
Czy powinna być bardziej powściągliwa w mowie? Być może. Jednak jak sam zauważył, nie do końca chciała stać w szeregu. I może właśnie dlatego tak dobrze im się spędzało wspólnie czas? Bo on również występował z szeregu, dotrzymując mu kroku.
Dlatego się uśmiechnęła na kolejne jego słowa.
- A ty wyglądasz na takiego, któremu to się podoba… - Powiedziała, a kąciki jej ust drgnęły w zupełnie nieskrępowanym uśmiechu. - Ale zasady mam… Tylko że bardziej swoje. Na przykład, żeby dać się tobie zaprosić na koncert kolęd, musiałby lord najpierw powiedzieć i chociaż zanucić jakąś swoją ulubioną. - Okres przedświąteczny obfitował w tego typu wydarzenia, ale oczywiście teraz były to jedynie przekomarzanki. Nie kazałaby Lordowi Rosier śpiewać na środku ulicy. Chciała jedynie nieco go rozbawić. A może i zaznaczyć, że były sposoby na to, by jednak dała się oficjalnie gdzieś zaprosić.
Niemniej jednak przeszli do nieco bardziej osobistych tematów, a Calypso dała się niezauważenie podejść, uchylając rąbek tajemnicy — część siebie.
- Tak… Od dziecka mnie to pasjonuje. - Przyznała, przyglądając się artystycznej wystawie. Och, z pozoru byli tak podobni, a jednocześnie tak zupełnie różni. Ona jako Lady Carrow nigdy nie zbrukała się wypowiedzeniem któregoś z trzech zaklęć uznawanych za najgorsze. Nie bawiła ją krzywda, chociaż to nie tak, że szczególnie żałowała mugoli. Była ich nieco ciekawa, jednak wydarzenia z przeszłości sprawiły, że ich życie pozostawało daleko w tyle za innymi dziedzinami, z którymi chciała się zapoznać. Trudno więc orzec, czy chciałaby spędzać czas z nim, gdyby wiedziała o nim wszystko. Jak na razie pozostawał tajemniczym lordem od smoków. - Och… jaka piękna… - Powiedziała niespodziewanie, wpatrując się w paletę pod farby, która mieniła się delikatnym blaskiem. Musiała być wykonana z materiału podobnego do tego, który zdobił sukienkę młodej Lady na koncercie u rodu Burke, bo mieniło się niczym niebo letnią nocą. A może ktoś dodał do tego nieco magii, łącząc tym samym dwie z pasji młodej kobiety — astronomię i malarstwo, bo gwiazdy na palecie zdawały się lekko migotać. - Oj… wygląda na to, że dzisiaj zamknięte. - Stwierdziła ze smutkiem, patrząc na witrynę drzwi, gdzie widniał napis, że akurat w ten dzień tygodnia mają zamknięte. - Wygląda na to, że będziesz musiał wrócić po pędzle innego dnia. - Powiedziała, sama będąc nieco zawiedziona tym, ze zakup niezwykłej palety dla siebie będzie musiała przełożyć.
Niespodziewanie za jej plecami pojawiła się Liliana, wpatrzona w twarz swojej pani, za to wzroku mężczyzny unikając jak ognia.
- Lady… Proszę o wybaczenie, że przeszkadzam, ale musimy odebrać zegarek dla Lorda. - Powiedziała pokornie.
Calypso szczerze zdziwiła się, że czas minął jej tak szybko. Spojrzała na Mathieu.
- Wygląda na to, że los ratuje Lorda przed herbatą w moim towarzystwie, bo nie zwykłam chodzić z drogimi prezentami po kawiarniach. Innym razem? - Spojrzała na niego uważnie i uśmiechnęła się. - Do zobaczenia Mathieu. - Powiedziała, Liliana się skłoniła, chociaż wciąż unikała jego wzroku i kobiety odeszły w akompaniamencie skrzypiącego śniegu.
/zt x2
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|22/11/1957
Kolejny dzień w Londynie. Kolejny raz spotkanie z damą towarzystwa, która po koncercie chciała spotkać się z lady Burke. Nie była tak rozchwytywana od czasu swojego sabatu gdy miała siedemnaście lat. Zresztą, ród Burke nie słynął z bycia duszami towarzystwa i lwami salonowymi. Byli obserwatorami i to dobrymi. Potrafili patrzeć i słuchać, nie wypowiadając zbyt wiele słów, byli oszczędni w rozmowach co zniechęciło innych, a jednocześnie było ich tarczą. W ten sposób chronili się przed niepotrzebnymi plotkami i pilnie strzegli własnych sekretów.
Ta dama jednak nie spotykała się z Prim aby wyciągnąć od niej informacje czy nasycić swoją potrzebę ploteczek. Octavia Lestrange przeciwstawiała się panującym zasadom, myśląc podobnie jak Prim, że kobieta powinna mieć większe prawa i możliwości. Nie chciała być sterowana przez mężczyzn, pragnęła wolności i samostanowienia o sobie. Jednak otwarty bunt i tupanie nóżką niczym obrażona dziewczynka nie przyniosłaby zamierzonego efektu, a wręcz odwrotnie. Obydwie wiedziały doskonale, że sprytem i sposobem zdobywało się świat. Przynajmniej ich świat, gdzie mężczyźni wiedli prym. Obcasy trzewików stukały w kostkę brukową, a wełniany płaszcz zapinany pod samą szyją dawał ciepło i nadawał lady Burke smukłą linię, zaś całości dopełniał toczek z eleganckim piórem. Przystanęła przed witryną jednego ze sklepów by skupić wzrok na interesujących bibelotach. Jej uwagę przykuła pozytywka z primabaleriną, która tańczyła na szklanej podstawce. Była to ładnie i starannie wykonana rzecz, może nadałaby się na prezent dla kogoś? W końcu za miesiąc będą święta, a im szybciej załatwi kwestię podarunków tym lepiej.
Była zmęczona, czuła gdyż nie miała okazji wypocząć, a cieniem kładła się też relacja z narzeczonym, która wcale nie szła w kierunku jaki by sobie życzyła. Wiedziała, że będzie musiała rozmówić się z Aresem jak tylko wróci, ale nie wiedziała kiedy to nastąpi. Napisał, że wyjazd zajmie mu parę tygodni, a ona ma być wytrwała i cierpliwa. Niczym Persefona z obrazu, który wylicytował Rigel. Problem w tym, że Ares nie był Orfeuszem, a ona nie była zakochaną w nim na zabój żoną, która wiernie czekała dziesięć lat na powrót ukochanego. Bardziej ich związek przypominał historię Andromedy, ale Ares w tej chwili nie był Perseuszem, a smokiem, któremu kobieta została oddana w ofierze. Prim jednak nie miała zamiaru czekać na herosa. Uwolni się z tych kajdan i nawet kiedy stanie się lady Carrow, nie miała zamiaru porzucać swoich postanowień i pragnień. Nawet jeżeli mąż będzie stawał jej na drodze nie ulegnie, nie złamie się. Nie teraz kiedy poznawała swoją siłę, kiedy wiedziała do czego jest zdolna.
W odbiciu w szybkie sklepowej dojrzała spojrzenie lady Lestrange. Odwróciła się w jej kierunku uśmiechając się delikatnie.
-Octavio, cieszę się, że ciebie widzę. - Przywitała kobietę, a słowa te nie były jedynie zwrotem grzecznościowym. Lubiła towarzystwo zadziornej Lestrange, a fakt że była krewną Evandry sprawiał, że pałała jeszcze większą do niej sympatią.
Kolejny dzień w Londynie. Kolejny raz spotkanie z damą towarzystwa, która po koncercie chciała spotkać się z lady Burke. Nie była tak rozchwytywana od czasu swojego sabatu gdy miała siedemnaście lat. Zresztą, ród Burke nie słynął z bycia duszami towarzystwa i lwami salonowymi. Byli obserwatorami i to dobrymi. Potrafili patrzeć i słuchać, nie wypowiadając zbyt wiele słów, byli oszczędni w rozmowach co zniechęciło innych, a jednocześnie było ich tarczą. W ten sposób chronili się przed niepotrzebnymi plotkami i pilnie strzegli własnych sekretów.
Ta dama jednak nie spotykała się z Prim aby wyciągnąć od niej informacje czy nasycić swoją potrzebę ploteczek. Octavia Lestrange przeciwstawiała się panującym zasadom, myśląc podobnie jak Prim, że kobieta powinna mieć większe prawa i możliwości. Nie chciała być sterowana przez mężczyzn, pragnęła wolności i samostanowienia o sobie. Jednak otwarty bunt i tupanie nóżką niczym obrażona dziewczynka nie przyniosłaby zamierzonego efektu, a wręcz odwrotnie. Obydwie wiedziały doskonale, że sprytem i sposobem zdobywało się świat. Przynajmniej ich świat, gdzie mężczyźni wiedli prym. Obcasy trzewików stukały w kostkę brukową, a wełniany płaszcz zapinany pod samą szyją dawał ciepło i nadawał lady Burke smukłą linię, zaś całości dopełniał toczek z eleganckim piórem. Przystanęła przed witryną jednego ze sklepów by skupić wzrok na interesujących bibelotach. Jej uwagę przykuła pozytywka z primabaleriną, która tańczyła na szklanej podstawce. Była to ładnie i starannie wykonana rzecz, może nadałaby się na prezent dla kogoś? W końcu za miesiąc będą święta, a im szybciej załatwi kwestię podarunków tym lepiej.
Była zmęczona, czuła gdyż nie miała okazji wypocząć, a cieniem kładła się też relacja z narzeczonym, która wcale nie szła w kierunku jaki by sobie życzyła. Wiedziała, że będzie musiała rozmówić się z Aresem jak tylko wróci, ale nie wiedziała kiedy to nastąpi. Napisał, że wyjazd zajmie mu parę tygodni, a ona ma być wytrwała i cierpliwa. Niczym Persefona z obrazu, który wylicytował Rigel. Problem w tym, że Ares nie był Orfeuszem, a ona nie była zakochaną w nim na zabój żoną, która wiernie czekała dziesięć lat na powrót ukochanego. Bardziej ich związek przypominał historię Andromedy, ale Ares w tej chwili nie był Perseuszem, a smokiem, któremu kobieta została oddana w ofierze. Prim jednak nie miała zamiaru czekać na herosa. Uwolni się z tych kajdan i nawet kiedy stanie się lady Carrow, nie miała zamiaru porzucać swoich postanowień i pragnień. Nawet jeżeli mąż będzie stawał jej na drodze nie ulegnie, nie złamie się. Nie teraz kiedy poznawała swoją siłę, kiedy wiedziała do czego jest zdolna.
W odbiciu w szybkie sklepowej dojrzała spojrzenie lady Lestrange. Odwróciła się w jej kierunku uśmiechając się delikatnie.
-Octavio, cieszę się, że ciebie widzę. - Przywitała kobietę, a słowa te nie były jedynie zwrotem grzecznościowym. Lubiła towarzystwo zadziornej Lestrange, a fakt że była krewną Evandry sprawiał, że pałała jeszcze większą do niej sympatią.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Gdyby Octavia wiedziała jak napięty grafik miała Prim pewnie nie proponowałaby nawet spotkania wiedząc, że Burke nie jest typem osoby, która wprost by odmówiła. Jedno wolne popołudnie choćby na odespanie zabieganych dni pewnie byłby jak zbawienie, chociaż brak czasu na nic to też brak czasu na myśli, zwłaszcza te złe. Co prawda Octavia nie wiedziała ile Primrose ma na głowie i co dzieje się w jej relacji z Aresem, ale pojawiające się plotki i insynuajcje, nawet jeśli same w sobie nie do końca prawdziwe, miały przecież jakieś podstawy by w ogóle powstać. Nie zamierzała jednak poruszać tego tematu, mogła pomóc czy wysłuchać jeśli zostanie wyciągnięty, ale nie była typem osoby, która na siłę wpycha się w czyjeś prywatne sprawy. Było to dosyć odmienne od tego, jak czas spędzała większość arystokratów, jak gdyby bez plotek nie przeżyliby choćby i dnia.
Każda rozmowa z Primrose była od tego doskonałą odskocznią. Ciężko było znaleźć w ich kręgach osoby, które wolałbym patrzeć w przyszłość, niż ciągle oglądać się za siebie. Niektórzy chyba sądził, że przy każdym najmniejszym potknięciu ich przodkowie wstaną z grobów by ich ocenić. Ona wolała porzucić dawne schematy i poczuć czym jest wolność, jak to jest mieć wpływ na swój los, a to wszystko nie będąc preferowanym do podejmowania jakichkolwiek decyzji mężczyzną.
Dlatego też Octavia zmierzała właśnie uliczką z szerokim uśmiechem na ustach nastawiona na spędzenie dobrego dnia w towarzystwie inspirującej osoby. Bordowy, dopasowany płaszcz dobrze chronił przed listopadowym zimnem a puszczone wolno włosy tańczyły przy kolejnych porywach wiatru niczym u prawdziwej syreny. Kiedy dostrzegła znajomą sylwetkę przy jednej z wystaw podeszła radośnie, acz dała Primrose czas by skończyć oglądać coś, co wyraźnie ją zaintrygowało.
-Ja również. Na koncercie nie było czasu ani warunków by spokojnie porozmawiać - zbyt dużo ciekawskich uszu i plotkujących ust, cały tłum oceniających spojrzeń. Nie, zdecydowanie nie dało się tam zamienić szczerze choćby zdania.
Każda rozmowa z Primrose była od tego doskonałą odskocznią. Ciężko było znaleźć w ich kręgach osoby, które wolałbym patrzeć w przyszłość, niż ciągle oglądać się za siebie. Niektórzy chyba sądził, że przy każdym najmniejszym potknięciu ich przodkowie wstaną z grobów by ich ocenić. Ona wolała porzucić dawne schematy i poczuć czym jest wolność, jak to jest mieć wpływ na swój los, a to wszystko nie będąc preferowanym do podejmowania jakichkolwiek decyzji mężczyzną.
Dlatego też Octavia zmierzała właśnie uliczką z szerokim uśmiechem na ustach nastawiona na spędzenie dobrego dnia w towarzystwie inspirującej osoby. Bordowy, dopasowany płaszcz dobrze chronił przed listopadowym zimnem a puszczone wolno włosy tańczyły przy kolejnych porywach wiatru niczym u prawdziwej syreny. Kiedy dostrzegła znajomą sylwetkę przy jednej z wystaw podeszła radośnie, acz dała Primrose czas by skończyć oglądać coś, co wyraźnie ją zaintrygowało.
-Ja również. Na koncercie nie było czasu ani warunków by spokojnie porozmawiać - zbyt dużo ciekawskich uszu i plotkujących ust, cały tłum oceniających spojrzeń. Nie, zdecydowanie nie dało się tam zamienić szczerze choćby zdania.
Octavia A. Lestrange
Zawód : Konsultant artystyczny w rodzinnej operze
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Odrobina szaleństwa jeszcze nikomu nie zaszkodziła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-Niedaleko jest przytulna kawiarnia. O ile nie została zamknięta z powodu wojny. - Primrose wskazała na uliczkę, na której się znajdowały i ruszyła przed siebie prowadząc do wspomnianego miejsca lady Lestrange. -Dawno się nie widziałyśmy, ale jak już się pojawiłaś, to od razu znalazłaś się na językach. - Spojrzała znacząco na towarzyszącą jej czarownicę odnosząc się swoimi słowami do wydarzenia z koncertu.-Myślisz, że lord Parkinson odważy się na tworzenie podobnych kreacji?
Gdyby tak było sam znalazłby się na wielu językach, ale być może zmieniłoby to patrzeć na obecnie panującą modę wśród czarodziejskiej społeczności. Taki guru od mody narzucał trendy, wyznaczał zasady dobrego smaku, wobec tego dzierżył ogromną władzę w kierowaniu umysłami reszty społeczeństwa odnośnie ubioru. One obydwie powoli łamały te schematy ale musiały się liczyć z negatywnymi opiniami i ogólnym oburzeniem, choć dla nich nie stanowiło to problemu. Bratowa Primrose na początku też nie była zachwycona tym, że siostra nestora nosi spodnie, ale przełknęła to i nie wywracała oczami kiedy Prim w takim stroju chodziła po domu. Jeszcze jednak nie odważyła się na wyjście w takowym do ludzi, ale słowo “jeszcze” było tu kluczem. Nie chodziło o sam bunt i sprzeciw, ale również kształtowanie świadomości społecznej, pokazanie że szlachcianka jest czymś więcej niż klaczą na targowisku zwanym małżeństwem, że nie musi zajmować się jedynie działalnością charytatywną, ale może znaczyć coś w wielkim świecie. Kiedy to się zmieniło, że stały się tak podległe mężczyznom, kiedy pozwoliły odebrać sobie tą wolność? Tego młoda lady Burke nie mogła zrozumieć.
W końcu dotarły przed oszklone drzwi niedużej herbaciarni, a ich wejście oznajmił mały, miedziany dzwoneczek zawieszony tuż nad progiem. W środku pachniało ciastem oraz świeżo parzoną herbatą. Korpulentna właścicielka zaraz się zjawiła wskazując damom wolne miejsce przy niedużym stoliczku. Cała aż pokraśniała widząc dwie, tak znamienite osoby. Tego samego dnia wspomniała swojej przyjaciółce jak lady Burke i lady Lestrange raczyły się u niej herbatą i chyba wymyśli nowe ciasto z tej okazji, a może ciasteczka? Już sama nie wiedziała co będzie lepsze. Teraz jednak podała im spis herbat i łakoci jakie można było u niej nabyć. Z racji wojny towarów było mniej więc i wybór był okrojony, ale jednak nadal udawało się jej prowadzić biznes w miarę skutecznie. Była czarownicą czystej krwi nie musiała się martwić, że zostanie wyrzucona z siodełka i mogła prowadzić dalej herbaciarnię na tyle na ile rzeczywistość wojenna jej pozwalała. Primrose zamówiła herbatę różaną z powidłami oraz kruche ciastko do tego. Kiedy właścicielka odeszła zwróciła się do Octavii.
-Jak się trzymasz? I opowiadaj co u ciebie. - Trochę odnosiła się do całej sytuacji z Francisem ale również do samych nastrojów młodej Lestrange. Była ciekawa czy czarownica wpadła na jakiś szalony plan.
Gdyby tak było sam znalazłby się na wielu językach, ale być może zmieniłoby to patrzeć na obecnie panującą modę wśród czarodziejskiej społeczności. Taki guru od mody narzucał trendy, wyznaczał zasady dobrego smaku, wobec tego dzierżył ogromną władzę w kierowaniu umysłami reszty społeczeństwa odnośnie ubioru. One obydwie powoli łamały te schematy ale musiały się liczyć z negatywnymi opiniami i ogólnym oburzeniem, choć dla nich nie stanowiło to problemu. Bratowa Primrose na początku też nie była zachwycona tym, że siostra nestora nosi spodnie, ale przełknęła to i nie wywracała oczami kiedy Prim w takim stroju chodziła po domu. Jeszcze jednak nie odważyła się na wyjście w takowym do ludzi, ale słowo “jeszcze” było tu kluczem. Nie chodziło o sam bunt i sprzeciw, ale również kształtowanie świadomości społecznej, pokazanie że szlachcianka jest czymś więcej niż klaczą na targowisku zwanym małżeństwem, że nie musi zajmować się jedynie działalnością charytatywną, ale może znaczyć coś w wielkim świecie. Kiedy to się zmieniło, że stały się tak podległe mężczyznom, kiedy pozwoliły odebrać sobie tą wolność? Tego młoda lady Burke nie mogła zrozumieć.
W końcu dotarły przed oszklone drzwi niedużej herbaciarni, a ich wejście oznajmił mały, miedziany dzwoneczek zawieszony tuż nad progiem. W środku pachniało ciastem oraz świeżo parzoną herbatą. Korpulentna właścicielka zaraz się zjawiła wskazując damom wolne miejsce przy niedużym stoliczku. Cała aż pokraśniała widząc dwie, tak znamienite osoby. Tego samego dnia wspomniała swojej przyjaciółce jak lady Burke i lady Lestrange raczyły się u niej herbatą i chyba wymyśli nowe ciasto z tej okazji, a może ciasteczka? Już sama nie wiedziała co będzie lepsze. Teraz jednak podała im spis herbat i łakoci jakie można było u niej nabyć. Z racji wojny towarów było mniej więc i wybór był okrojony, ale jednak nadal udawało się jej prowadzić biznes w miarę skutecznie. Była czarownicą czystej krwi nie musiała się martwić, że zostanie wyrzucona z siodełka i mogła prowadzić dalej herbaciarnię na tyle na ile rzeczywistość wojenna jej pozwalała. Primrose zamówiła herbatę różaną z powidłami oraz kruche ciastko do tego. Kiedy właścicielka odeszła zwróciła się do Octavii.
-Jak się trzymasz? I opowiadaj co u ciebie. - Trochę odnosiła się do całej sytuacji z Francisem ale również do samych nastrojów młodej Lestrange. Była ciekawa czy czarownica wpadła na jakiś szalony plan.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Pasaż Laverne de Montmorency
Szybka odpowiedź