Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade
Główna ulica
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Główna ulica
Główna ulica znajdująca się w sercu Hogsmeade, magicznej wioski zamieszkanej całkowicie przez czarodziejów i czarownice. Wzdłuż ulicy ciągną się kamienice, puby, kawiarnie i sklepy - Miodowe Królestwo, Pub pod Trzema Miotłami, Gospoda Pod Świńskim Łbem, sklep Derwisza i Bangesa, Sowia Poczta, sklep Scrivenshafta czy McBloom & McMuck. Od niej odchodzą mniejsze uliczki, które - wijąc się jak węże - prowadzą m.in. na stację kolejową, na cmentarz, i do Hogwartu.
Od czasów wojennej zawieruchy Hogsmeade stało jakby mniej wesołe, mniej kolorowe; nocą ulice świeca pustkami. Pomimo wynegocjowanego z Grindelwaldem pokoju czarodzieje czują, że coś wisi w powietrzu. Nikt jednak nie potrafi powiedzieć, co.
Od czasów wojennej zawieruchy Hogsmeade stało jakby mniej wesołe, mniej kolorowe; nocą ulice świeca pustkami. Pomimo wynegocjowanego z Grindelwaldem pokoju czarodzieje czują, że coś wisi w powietrzu. Nikt jednak nie potrafi powiedzieć, co.
Właśnie dlatego też nie poruszał niektórych tematów w obecności brata. Nie zrozumieliby się tak jak kiedyś, a uzewnętrznianie się nigdy nie wychodziło młodszemu bliźniakowi najlepiej. Jeśli w ogóle można było w jego przypadku mówić o podobnym koncepcie. Teraz jednak Lyall milczał nie z powodu braku chęci rozmowy z bratem, a dlatego, że ich wizje życia różniły się aż za bardzo i dyskusja nie miałaby żadnego sensu. Randall wciąż wierzył w ideały oraz możliwość człowieczej zmiany idącej ku lepszemu. Chodzenie z głową w chmurach i natura romantyka wybijały się w nim silniej niż chciał to przyznać, chociaż to brygadzista wcześniej uchodził za tego bardziej oderwanego od ziemi. Nic bardziej mylnego, bo pomimo szaleństwa i młodzieńczej energii to Randy z ich dwójki wciąż był marzycielem dążącym ku fundamentalnemu dobru a Lyall twardym realistą. Ten drugi już dawno wyzbył się podobnego nastawienia cechującego jego brata. W końcu nie tylko patrzył na świat, ale widział go w prawdziwych barwach. Nie starał się go koloryzować, byle tylko poczuć się lepiej czy liczyć na to, że w przyszłości miało się odmienić. Nie. Idea mówiąca o tym, że wystarczyło jedynie chcieć, a można było osiągnąć wszystko, w ogóle to niego nie przemawiała. Podobnie zresztą jak zapędy brata, by spróbować wrócić na łono społeczeństwa — jak chociażby w momencie tej koszmarnej randki w ciemno. Łowca wilkołaków doceniał to, co chciał zrobić drugi z Lupinów, ale Randall musiał zrozumieć, że Lyall wcale nie chciał wracać. Stracił kogoś ważnego, kogoś, dla kogo chciał żyć. Odebrał jej życie własnymi rękami, dlatego też nie było nawet możliwości, żeby było jak dawniej. Nie. Nie było takiej opcji. Brygadzista wiedział, co chciał robić, a równało się to ze ściganiem każdego wilkołaka aż na kraniec świata, jeśli taka była potrzeba. Ich niestety nie miało zabraknąć, dlatego dopóty dopóki istniały, czarodziej miał je tępić. Wiedział, że bliźniak nie miał tego zrozumieć. W końcu... W końcu to wciąż był ten sam chłopak z czarującym uśmiechem, którego pamiętał ze szkoły i po niej, gdy wszystkim ich rówieśniczkom nogi uginały się na sam jego widok. Nigdy nie był niewinny, lecz w porównaniu z późniejszymi czynami Lyalla wyskoki i pakowanie się w kłopoty dawnego aurora były dziecięcą igraszką. Zerkając z ukosa na brata, brygadzista zastanawiał się, czy Randy był skłonny do agresji. Czy kiedykolwiek zachował się w ten sposób, że stracił panowanie. Czy mógłby to zrobić? Wolał, żeby tak się nigdy nie stało i żeby żaden z nich nie musiał się o tym przekonywać. McIntyre działał niczym zapalnik na ich dwóch i chociaż obaj mieli prawo do zemsty, jednak Lyall nie zamierzał dopuszczać do tego, by jego starsza połówka stała się mordercą. Już jeden w rodzinie wystarczył... Być może właśnie na tym polegał problem — że on nie chciał ocalenia, które tak bardzo pragnął mu przynieść Randall, bo nie zasługiwał. Być może znał i chciał tkwić już we własnym, niekończącym się cierpieniu na zawsze jako kara za swoje zbrodnie. Jego własnej piekło na ziemi.
Słuchając wypowiedzi brata po wyjściu ze sklepu, nie odezwał się ani razu. Nie chciał i nie zamierzał mu przerywać. W końcu był policjantem, niedoszłym aurorem. Ich praca różniła się od tej, którą wykonywał Lyall dla Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami i jak łowcy byli lepsi w tropieniu, stróże prawa umieli wyszukiwać informacji wśród ludzi. To potrafiło robić wrażenie jak chociażby w tym momencie. Musiał przyznać, że żałował, że jego brat nie zdołał zostać pełnoprawnym aurorem, by rozszerzyć swoje umiejętności i przysłużyć się czemuś większemu. Miał do tego talent. I niebywałą łatwość, którą najwyraźniej wolał zmarnować nie mając pracy... - I tego wszystkiego dowiedziałeś się z rozmowy z nią? - spytał bez emocji w głosie, jednak Randall znał swojego brata. Nawet jeśli był zaskoczony, nie okazywał tego. Nad dalszymi słowami jednak musiał się dłużej zastanowić. - Nie wiem tylko, kto miałby nam zaszkodzić - przyznał szczerze. - Albo kogo wybrać. Spotkałem całą masę popaprańców. - Nie musiał się tłumaczyć. Obaj wiedzieli, co miał na myśli. Równie dobrze jakiś przymknięty przez nich czarodziej mógł chcieć się zemścić na którymś z braci, ale równie dobrze nikt nie musiał za tym stać. Na samą myśl o dokach i sugestii, by je sprawdzić, Lyall poczuł dziwny dreszcz. Jego brat lubił ryzykować, skoro chciał się tam zapuścić bez rejestracji różdżki. Lepiej, żeby się tam nie pojawiał. - Betty napisała mi jeden list, gdy... - Gdy byłem poza zasięgiem i nigdy na niego nie odpisałem. - Wspominała w nim, że obawia się, że jej mąż lubi hazard. Za dwa tygodnie rozgrywa się walka w dokach. Rozejrzę się - stwierdził, milknąc na moment, by później przenieść spojrzenie na Randalla. Jego brat. Bliźniak. Człowiek, który powinien być mu najbliższy ze wszystkich. Kiedy się tak oddalili? Czy było to w momencie, w którym nie ruszyli wspólnie na kurs brygady, czy później? A może wcześniej? Kiedy stali się kompletnie obcymi sobie ludźmi? Chciał znać odpowiedź na pytanie, które zamierzał zadać? - Długo zadajesz się z Zakonem Feniksa? - Nie odrywał spojrzenia od doskonale znanej sobie twarzy. Nazwisko, ich nazwisko wisiało na liście podejrzanych o kolaborację z grupą samozwańczych buntowników i należało do Randalla. Jako jego krewny, Lyall został porządnie prześwietlony w celu oznaczenia wszelkich możliwych relacji. Wieści w Ministerstwie Magii zresztą szybko się rozchodziły, a były auror od zawsze pakował się w kłopoty. Brygadzistę nie zdziwiłoby to, gdyby i teraz dał się włączyć w coś tak cholernie głupiego...
Słuchając wypowiedzi brata po wyjściu ze sklepu, nie odezwał się ani razu. Nie chciał i nie zamierzał mu przerywać. W końcu był policjantem, niedoszłym aurorem. Ich praca różniła się od tej, którą wykonywał Lyall dla Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami i jak łowcy byli lepsi w tropieniu, stróże prawa umieli wyszukiwać informacji wśród ludzi. To potrafiło robić wrażenie jak chociażby w tym momencie. Musiał przyznać, że żałował, że jego brat nie zdołał zostać pełnoprawnym aurorem, by rozszerzyć swoje umiejętności i przysłużyć się czemuś większemu. Miał do tego talent. I niebywałą łatwość, którą najwyraźniej wolał zmarnować nie mając pracy... - I tego wszystkiego dowiedziałeś się z rozmowy z nią? - spytał bez emocji w głosie, jednak Randall znał swojego brata. Nawet jeśli był zaskoczony, nie okazywał tego. Nad dalszymi słowami jednak musiał się dłużej zastanowić. - Nie wiem tylko, kto miałby nam zaszkodzić - przyznał szczerze. - Albo kogo wybrać. Spotkałem całą masę popaprańców. - Nie musiał się tłumaczyć. Obaj wiedzieli, co miał na myśli. Równie dobrze jakiś przymknięty przez nich czarodziej mógł chcieć się zemścić na którymś z braci, ale równie dobrze nikt nie musiał za tym stać. Na samą myśl o dokach i sugestii, by je sprawdzić, Lyall poczuł dziwny dreszcz. Jego brat lubił ryzykować, skoro chciał się tam zapuścić bez rejestracji różdżki. Lepiej, żeby się tam nie pojawiał. - Betty napisała mi jeden list, gdy... - Gdy byłem poza zasięgiem i nigdy na niego nie odpisałem. - Wspominała w nim, że obawia się, że jej mąż lubi hazard. Za dwa tygodnie rozgrywa się walka w dokach. Rozejrzę się - stwierdził, milknąc na moment, by później przenieść spojrzenie na Randalla. Jego brat. Bliźniak. Człowiek, który powinien być mu najbliższy ze wszystkich. Kiedy się tak oddalili? Czy było to w momencie, w którym nie ruszyli wspólnie na kurs brygady, czy później? A może wcześniej? Kiedy stali się kompletnie obcymi sobie ludźmi? Chciał znać odpowiedź na pytanie, które zamierzał zadać? - Długo zadajesz się z Zakonem Feniksa? - Nie odrywał spojrzenia od doskonale znanej sobie twarzy. Nazwisko, ich nazwisko wisiało na liście podejrzanych o kolaborację z grupą samozwańczych buntowników i należało do Randalla. Jako jego krewny, Lyall został porządnie prześwietlony w celu oznaczenia wszelkich możliwych relacji. Wieści w Ministerstwie Magii zresztą szybko się rozchodziły, a były auror od zawsze pakował się w kłopoty. Brygadzistę nie zdziwiłoby to, gdyby i teraz dał się włączyć w coś tak cholernie głupiego...
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To musi być potworne, żyć bez nadziei. Nie, nawet nie żyć, a jedynie egzystować. Porównywać siebie do skorupy powstałej przez pocałunek dementora. Czy to można w ogóle wyleczyć? Istnieje na to jakieś lekarstwo, które mógłbym podać i wszystko byłoby jak dawniej? Nie, to nie jest naiwność ani lekkomyślność, świat jest okrutny i doskonale o tym wiem; to poddawanie mu się bez walki jest głupstwem. Głupstwem lub strachem, skrajną depresją. Nie umiem jej leczyć, zresztą Lyall z pewnością nie przyjąłby pomocnej dłoni, od nikogo. Myśli, że jest w tym wszystkim sam, woli polegać na samemu sobie, ale to przykry los, który nie powinien spotykać nikogo. Boję się, że zmiany stały się właśnie nieodwracalne, że jedyne co mogę zrobić to patrzeć na ten marazm oraz upadek. Dlaczego zaniknęła więź, gdzie popełniłem błąd? Już nigdy nie przestanę o tym myśleć. Tracę rodzinę jeden po drugim nie potrafiąc tego zatrzymać. Czuję potworną niemoc, ból odbierający zdolność logicznego rozumowania. Może jakbym wymyślił jakiś plan działania, ustalił strategię… podobne wątpliwości już zawsze będą nawiedzać mój umysł. Jednocześnie szamoczę się w niezgodzie z rzeczywistością i poddaję się biernie okrucieństwu losowi. Nie pojmuję jak jeden człowiek może mieścić w sobie tak skrajne sprzeczności. Okrutne, rozdzierające duszę na pół. Dlaczego nie jesteśmy w stanie po prostu usiąść i porozmawiać? Kiedy i dlaczego sprawy pokomplikowały się tak mocno, że nie sposób je rozsznurować? Westchnąłbym, gdyby nie zadanie przedstawione przed naszą dwójką. Nie wiem czy to odpowiedni moment na próby odbudowy naszego małego świata - teraz okrutnie przedzielonego grubym, wysokim murem. Może chciałbym poruszyć parę prywatnych tematów, dotknąć głęboko skrywanych lęków, ale to jednak nie jest ten czas. Czy kiedyś w ogóle nadejdzie? Ostatnio chyba obaj nagminnie szukamy różnych wymówek, byleby tylko uniknąć konfrontacji. Bo tak jest lepiej, spokojniej, bez wyrzutów sumienia. Kolejnych zresztą. Żaden z nas nie jest wolny od win, żadnego z nas nie okrzykną nigdy wzorowym obywatelem Wielkiej Brytanii. Nie dostaniemy broszki dzielnych bohaterów ratujących magiczny świat. Nadal pozostajemy jedynie zlepkiem własnych błędów oraz porażek. Dlaczego nie chciał tego dostrzec? Że wcale nie chodzi o żadne różnice, bo lepiej jest przecież łączyć. Szukać porozumienia, nie budując coraz większy dystans. Tylko jak powiedzieć to tak, żeby słowa wsiąknęły w zbolałą duszę? Nie znam odpowiedzi na żadne pytanie.
Wolę więc udawać, że wszystko jest w porządku, że przecież nic się nie dzieje. To nic strasznego, takie tam spotkanie w braterskim gronie. Może nawet poplotkowaliśmy podczas zbierania miar przez krawcową i niebawem doczekamy się nowych, eleganckich szat. Brzmi niedorzecznie, ale może postronne osoby obserwujące nas teraz na głównej ulicy powiedziałby dokładnie to samo. Z tą różnicą, że pewnie uraziłem czymś bliźniaka, skoro na jego ustach nie widnieje identyczny co mój uśmiech. To nic. Muszę skoncentrować się na upolowaniu tego parszywca, więc zmuszam rozum do pracy na najwyższych obrotach - i od razu dzielę się przemyśleniami z drugim Lupinem. - No… tak - odpowiadam nie mniej zaskoczony. Co w tym dziwnego, dlaczego zadał to pytanie? Nie rozumiem, ale to już nie pierwsza dzisiaj rzecz, której mam nie pojąć. - Też nie wiem. U mnie lista też jest całkiem spora - wzdycham. Wielu zbirów posłałem za kratki w Tower i chociaż jeszcze nikogo do Azkabanu, to pewnie niedługo zmieniłoby się to wszystko. Gdybym tylko miał jeszcze pracę… potrząsam głową z dezaprobatą. Drapię się skonfundowany po karku, nadal myśląc. Wreszcie wywracam oczami. - Świetnie, a co ja będę robić w tym czasie? - mruczę niezadowolony, chociaż wiem, że obecny stan rzeczy to moja wina. Mimo to nie bronię się przed okazaniem niezadowolenia. W końcu nie lubię być nieprzydatny. - Może rozejrzę się za podejrzanymi miejscami poza Londynem. - Wreszcie sam sobie wyznaczam zadanie. Skoncentrowałbym się na nim gdyby nie nagłe pytanie. Takiego, którego zdecydowanie się nie spodziewałem. Mrugam intensywnie patrząc na Lyalla zdezorientowany. Dopiero potem nadchodzi myśl - no tak, ministerstwo. Pewnie jestem na liście odkąd próbowaliśmy pomóc mugolom uciec ze stolicy. Kolejne westchnięcie, ręka przejeżdżająca po gęstych włosach. - Nie wiem czy to dobre miejsce na tego typu dyskusje - stwierdzam wreszcie. W końcu dosłownie znajdujemy się w centrum Hogsmeade, wolałbym więc, żeby nikt nie zasłyszał podobnych rozmów. - Kończymy tu na dziś? - pytam, podbródkiem wskazując na niedawno opuszczony lokal. Może powinniśmy zatem zastanowić się nad dalszym planem działania, chociaż preferowałbym inne miejsce.
Wolę więc udawać, że wszystko jest w porządku, że przecież nic się nie dzieje. To nic strasznego, takie tam spotkanie w braterskim gronie. Może nawet poplotkowaliśmy podczas zbierania miar przez krawcową i niebawem doczekamy się nowych, eleganckich szat. Brzmi niedorzecznie, ale może postronne osoby obserwujące nas teraz na głównej ulicy powiedziałby dokładnie to samo. Z tą różnicą, że pewnie uraziłem czymś bliźniaka, skoro na jego ustach nie widnieje identyczny co mój uśmiech. To nic. Muszę skoncentrować się na upolowaniu tego parszywca, więc zmuszam rozum do pracy na najwyższych obrotach - i od razu dzielę się przemyśleniami z drugim Lupinem. - No… tak - odpowiadam nie mniej zaskoczony. Co w tym dziwnego, dlaczego zadał to pytanie? Nie rozumiem, ale to już nie pierwsza dzisiaj rzecz, której mam nie pojąć. - Też nie wiem. U mnie lista też jest całkiem spora - wzdycham. Wielu zbirów posłałem za kratki w Tower i chociaż jeszcze nikogo do Azkabanu, to pewnie niedługo zmieniłoby się to wszystko. Gdybym tylko miał jeszcze pracę… potrząsam głową z dezaprobatą. Drapię się skonfundowany po karku, nadal myśląc. Wreszcie wywracam oczami. - Świetnie, a co ja będę robić w tym czasie? - mruczę niezadowolony, chociaż wiem, że obecny stan rzeczy to moja wina. Mimo to nie bronię się przed okazaniem niezadowolenia. W końcu nie lubię być nieprzydatny. - Może rozejrzę się za podejrzanymi miejscami poza Londynem. - Wreszcie sam sobie wyznaczam zadanie. Skoncentrowałbym się na nim gdyby nie nagłe pytanie. Takiego, którego zdecydowanie się nie spodziewałem. Mrugam intensywnie patrząc na Lyalla zdezorientowany. Dopiero potem nadchodzi myśl - no tak, ministerstwo. Pewnie jestem na liście odkąd próbowaliśmy pomóc mugolom uciec ze stolicy. Kolejne westchnięcie, ręka przejeżdżająca po gęstych włosach. - Nie wiem czy to dobre miejsce na tego typu dyskusje - stwierdzam wreszcie. W końcu dosłownie znajdujemy się w centrum Hogsmeade, wolałbym więc, żeby nikt nie zasłyszał podobnych rozmów. - Kończymy tu na dziś? - pytam, podbródkiem wskazując na niedawno opuszczony lokal. Może powinniśmy zatem zastanowić się nad dalszym planem działania, chociaż preferowałbym inne miejsce.
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
I nic dziwnego, że jego brat nie potrafił tego zrozumieć. Nie potrafił lub zwyczajnie bał się spojrzeć prawdzie w oczy i dostrzec, że sam również musiałby działać na podobnych zasadach, gdyby odrzucił mrzonkę wpychaną mu do głowy przez poronionych, samozwańczych przywódców walczących o lepsze jutro. Lyall nigdy nie sądził, że zobaczy to w Randallu - ów poddańczość i ślepotę. Wystarczyło jednak odczytanie jego nazwiska na liście buntowników. by pojąć, że auror wcale się nie zmienił. Dalej był naiwnym Gryfonem starającym się zbawić świat i który uważał, że walka ze złymi Ślizgonami czyniła z niego herosa. Nie zauważył jednak, że świat, który od dziecka tak bardzo chciał zbawić już nie istniał. Brygadzista byłby hipokrytą, oceniając brata, bo przecież sam zachowywał się jeszcze parę lat wcześniej dokładnie tak samo. Ufając w wielkie przeznaczenie oraz górujące nad czernią dobro. Klapki spadły mu z oczu w bolesny i brutalny sposób, sprawiając, że Lyall przestał wybielać swoje czyny i przyznał się, że był mordercą. Że nie był żadnym pieprzony bohaterem cierpiącym w cieniach społeczeństwa. Że od zawsze był katem, tylko próbowano przedstawiać jego wydział w roli misjonarzy ratujących pokrzywdzonych obywateli. Lub w ten sposób sobie tłumaczył ścieżkę kariery - jakoby różnił się od innych. Bo miał powołanie. Gówno prawda. Nie tęsknił za uważaniem na agresywne podejście do łapania nocnych psów, za szczędzeniem na nich srebra, za wstrzymywaniem się przed zaklęciami. Nie umiał, nie chciał już żyć inaczej. Nie potrafiłby wrócić do dawnych dni, gdzie wszystko zdawało się być tak absurdalnie sielskie. Gdzie wraz z rodzeństwem odwiedzali rodziców w każdą sobotę, by zostać do niedzieli. Gdzie w ciągu tygodnia największym zmartwieniem okazywały się nienaoliwione zawiasy w drzwiach. Gdzie noce były nasączone ciszą, spokojem, równym oddechem. To było nie do pojęcia dla Lyalla, a przynajmniej już nie w aktualnym momencie. Nie rozumiał, jak kiedykolwiek mógł poddawać się temu, co wszyscy - złudnej imitacji życia, podczas gdy prawda była brutalna. Nie chciał wracać do czegoś, co nie było dla niego pięknie nieosiągalne - Lyall wiedział, że to nie było coś, dla czego warto było się poświęcać. Bo w końcu to nie łowca wilkołaków był przerażający, a rzeczywistość dokoła - on był jako jedyny szczery w tym wszystkim.
Może rozejrzę się za podejrzanymi miejscami poza Londynem.
- Dobra myśl - odparł, nie wiedząc czy dodawać, że starszy z Lupinów powinien teraz martwić się o swoją skórę. W końcu nie był kimś z pierwszych stron gazet, ale jako pracownik Ministerstwa Magii Lyall teoretycznie powinien był na niego donieść. Brygadzista nie był jednak aż tak skończonym chujem, żeby wystawiać własnego brata kolejnym świrom. Zresztą dlaczego miałby to w ogóle robić? Zajmował się inną stroną poszukiwań i jego zadaniem było tylko i wyłącznie ściganie wilkołaków. Nie zwykłych czarodziejów czy czarownic. Nie taką miał pracę i nie wydałby brata. Chociaż nie oznaczało to, że ich relacja wciąż trwała tak samo silna jak kiedyś - szczerze młodszy z bliźniaków nie wiedział, co tak naprawdę kierowało nim przy przyjęciu go pod swój dach. Sentyment? Dawna powinność? Zaraz jednak dostrzegł to zaskoczenie w oczach brata równocześnie pozbawione zaprzeczenia - to przypomniało Lyallowi, że obaj byli ulepieni z tej samej gliny. Gliny wojowników. W takiej chwili Randall nie sięgnął po ów tanią i żałosną zagrywkę próby przekonania brygadzisty, że się mylił. Miał tyle odwagi, by tego nie zrobić. Czy jednak kierował się odwagą, dając się w to wszystko wplątać? Młodszy Lupin szczerze w to wątpił.
Nie wiem czy to dobre miejsce na tego typu dyskusje.
- Nie mamy o czym rozmawiać, Rad. - Głos Lyalla nie zadrżał, gdy odwracał spojrzenie, by zerknąć na ulicę wioski. Nie szukał niczego konkretnego. Chyba po prostu był zmęczony chwilą w salonie krawcowej. - Zawsze pakowałeś się w każdą kabałę. Odkąd tylko byliśmy dziećmi - urwał na moment, wracając uwagą do brata. Randall musiał zrozumieć, że wszystkie słowa, które między nimi padały były prawdziwe, szczere i pozbawione jakiegokolwiek humoru. Byli braćmi, jednak nie oznaczało to, że ich relacja się nie zmieniła. Że on się nie zmienił. - Nie interesuje mnie, co robisz. To nie moja sprawa. Po prostu nie przychodź z tym do mnie. - Nie oderwał wzroku od oczu brata, mówiąc mu o tym. Mieli zadanie do wykonania i na tym powinni byli się skupić. Randall był dorosły i znał konsekwencje swoich działań, a aktualnie działał poza prawem. Lyall mógł mu pomóc pod względem udostępnienia mu swojego domu, lecz w niczym więcej. Nie chciał nic wiedzieć o Zakonie Feniksa, nie chciał nic słyszeć o nim słyszeć. Wystarczyło mu potwierdzenie, że Rad siedział w tym gównie po uszy. A skoro już sobie to wyjaśnili, mogli przejść dalej. Słysząc kolejne słowa brata, wzruszył ramionami. Dla niego od ponad dwóch i pół roku nie istniało coś takiego jak przerwa. Czy dlatego tak dziwnie było mu przyjąć ów przesłanie do wiadomości? - Możemy się napić - bąknął pod nosem. Nie zamierzał jednak trafić na uczniaków Hogwartu, którzy zalewali Trzy Miotły i tylko gapili się na dorosłych. Zresztą nie było nic bardziej irytującego niż banda nastolatków, a o tej godzinie wszystko było możliwe. Machnął na brata ręką, kierując się ku Gospodzie pod Świńskim Łbem - tam na pewno nie było żadnych uczniaków. Ani ludzi w ogóle.
Może rozejrzę się za podejrzanymi miejscami poza Londynem.
- Dobra myśl - odparł, nie wiedząc czy dodawać, że starszy z Lupinów powinien teraz martwić się o swoją skórę. W końcu nie był kimś z pierwszych stron gazet, ale jako pracownik Ministerstwa Magii Lyall teoretycznie powinien był na niego donieść. Brygadzista nie był jednak aż tak skończonym chujem, żeby wystawiać własnego brata kolejnym świrom. Zresztą dlaczego miałby to w ogóle robić? Zajmował się inną stroną poszukiwań i jego zadaniem było tylko i wyłącznie ściganie wilkołaków. Nie zwykłych czarodziejów czy czarownic. Nie taką miał pracę i nie wydałby brata. Chociaż nie oznaczało to, że ich relacja wciąż trwała tak samo silna jak kiedyś - szczerze młodszy z bliźniaków nie wiedział, co tak naprawdę kierowało nim przy przyjęciu go pod swój dach. Sentyment? Dawna powinność? Zaraz jednak dostrzegł to zaskoczenie w oczach brata równocześnie pozbawione zaprzeczenia - to przypomniało Lyallowi, że obaj byli ulepieni z tej samej gliny. Gliny wojowników. W takiej chwili Randall nie sięgnął po ów tanią i żałosną zagrywkę próby przekonania brygadzisty, że się mylił. Miał tyle odwagi, by tego nie zrobić. Czy jednak kierował się odwagą, dając się w to wszystko wplątać? Młodszy Lupin szczerze w to wątpił.
Nie wiem czy to dobre miejsce na tego typu dyskusje.
- Nie mamy o czym rozmawiać, Rad. - Głos Lyalla nie zadrżał, gdy odwracał spojrzenie, by zerknąć na ulicę wioski. Nie szukał niczego konkretnego. Chyba po prostu był zmęczony chwilą w salonie krawcowej. - Zawsze pakowałeś się w każdą kabałę. Odkąd tylko byliśmy dziećmi - urwał na moment, wracając uwagą do brata. Randall musiał zrozumieć, że wszystkie słowa, które między nimi padały były prawdziwe, szczere i pozbawione jakiegokolwiek humoru. Byli braćmi, jednak nie oznaczało to, że ich relacja się nie zmieniła. Że on się nie zmienił. - Nie interesuje mnie, co robisz. To nie moja sprawa. Po prostu nie przychodź z tym do mnie. - Nie oderwał wzroku od oczu brata, mówiąc mu o tym. Mieli zadanie do wykonania i na tym powinni byli się skupić. Randall był dorosły i znał konsekwencje swoich działań, a aktualnie działał poza prawem. Lyall mógł mu pomóc pod względem udostępnienia mu swojego domu, lecz w niczym więcej. Nie chciał nic wiedzieć o Zakonie Feniksa, nie chciał nic słyszeć o nim słyszeć. Wystarczyło mu potwierdzenie, że Rad siedział w tym gównie po uszy. A skoro już sobie to wyjaśnili, mogli przejść dalej. Słysząc kolejne słowa brata, wzruszył ramionami. Dla niego od ponad dwóch i pół roku nie istniało coś takiego jak przerwa. Czy dlatego tak dziwnie było mu przyjąć ów przesłanie do wiadomości? - Możemy się napić - bąknął pod nosem. Nie zamierzał jednak trafić na uczniaków Hogwartu, którzy zalewali Trzy Miotły i tylko gapili się na dorosłych. Zresztą nie było nic bardziej irytującego niż banda nastolatków, a o tej godzinie wszystko było możliwe. Machnął na brata ręką, kierując się ku Gospodzie pod Świńskim Łbem - tam na pewno nie było żadnych uczniaków. Ani ludzi w ogóle.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/ 16 czerwca
Nigdy nie była osobą, która umiała komukolwiek odmówić pomocy. To był jej dar, ale i przekleństwo. Kiedy świat stanął na głowie, a Londyn pogrążył się w ogniu walki wszystko przestało przypominać normalność. Nawet zdefiniowanie jej na nowo przychodziło z wielkim trudem i blondynka porzuciła już nadzieje na to, że kiedykolwiek będzie w stanie spojrzeć na świat tak jak wcześniej. Nie walczyła jednak dla siebie. To nie ona miała czerpać korzyści z pokoju, bo ryzykowała wystarczająco dużo by wiedzieć, że może tego pokoju nie doczekać. Gdzieś jednak w jej świadomości rodziła się myśl, że nie chciałaby by młodsze pokolenia musiały cierpieć na błędach przeszłości. Na fałszywych ideach, na fanatyzmie, który wydawał się być już niemal nie do opanowania. Stanęła na pierwszej linii frontu dla całego młodego pokolenia. Nawet własnych dzieci jeśli kiedykolwiek miałaby je mieć.
Aktualnie jej twarz tak jak i twarz innych znanych Zakonników zdobiła mury stolicy. Historia stara jak świat. Daj ludziom pieniądze, a zrobią dla ciebie wszystko. Lucinda starała się nie wychylać, bo w takich okolicznościach nigdy nie można być pewnym kto jest twoim przyjacielem a kto wrogiem. Komu w ogóle można ufać. Wiedziała jednak, że jej natura nie pozwoli na to by siedzieć w miejscu nazbyt długo. Choć w Londynie starała się bywać nadzwyczaj rzadko to jednak reszta ich magicznego świata pozostawała dla niej otwarta.
Blondynka nie chciała przyjmować żadnych zleceń. Nie po drodze jej było teraz z łamaniem klątw czy poszukiwaniem artefaktów. Zawsze mogłaby się w końcu natknąć na kogoś kto ją rozpozna i zamiast polować na magiczne przedmioty zapoluje na nią. Tym bardziej, że jej wydziedziczenie odbiło się echem w świecie czarodziei. Każdy już wiedział kim jest Lucinda Selwyn i kim się stała. Czasami żałowała, że nie mogła schować się w cieniu, gdy było to konieczne. Żałowała też, że nie może stać się kimś innym, zmienić swoją twarz i zacząć z czystą kartką. Życie jednak zweryfikowało jej marzenia, a to przez co przeszła pozwoliło jej znaleźć się w miejscu, w którym właśnie była. Tego nie żałowała.
Do Hogsmeade przybyła wczesnym rankiem. Słońce już wstawało, ale na ulicy nadal panował półmrok. Specjalnie wybierała takie pory wiedząc, że w tłumie ludzi wcale nie będzie taka bezpieczna. Od zleceniodawcy dostała wiele listów z prośbą o pomoc. Na początku je ignorowała nie chcąc angażować się w sprawę, która może okazać się pułapką. W końcu przezorny zawsze ubezpieczony. Kolejnych wiadomości jednak nie mogła ignorować. Sprawa była na tyle poważna, że musiała pomóc. Chociażby w ucieczce przed późniejszymi wyrzutami sumienia.
Przypadek był trudny. Kobieta, która prosiła ją o pomoc tylko pokrótce streściła jej to co działo się w ich domu. Od pokoleń żadna kobieta mieszkająca w tym domu nie urodziła dziecka. Mogłoby się to wydawać naturalne. W końcu choroby często przekazywane są z pokolenia na pokolenie – a tak przynajmniej kiedyś powiedział jej Alex. Zadziwiający był jednak fakt, że kobiety w tej rodzinie w ciążę zachodziły całkowicie normalnie. Uzdrowiciele także, że nie widzieli w tym niczego patologicznego. Problem pojawiał się około drugiego miesiąca ciąży. Jak za dotknięciem magii kobiety w ciągu nocy traciły swoje dzieci wijąc się przy tym w bólu. Przypadek powtarzał się latami i za każdym razem było to samo. Ciąża i poronienie. Ciąża i poronienie. Rodzina była już w strzępach. Nie wiedzieli czy to Bóg na nich pluje czy los się na nich uwziął. Dopiero teraz, gdy syn właściciela domu ożenił się, a jego młoda żona poroniła dziecko postanowili się nad tym faktem pochylić trochę głębiej. W ich myślach pojawiła się myśl, że są przeklęci. Lucinda nie dziwiła się takiemu spojrzeniu. Klątwy były częste. To oznaka równowagi nad dobrą i złą magią. I jedna i druga była obecna w ich świecie i tego nie można było zmienić.
Choć blondynka nigdy nie miała do czynienia z tego typu klątwą to znała jej naturę. Studiowanie run pomogło jej poznać działanie wielu klątw. Niektóre były lekki, przypominające kawał, który wymknął się spod kontroli, niektóre jednak były takie jak ta – niszczące wszystko co dobre. Zabierające to co najważniejsze. Pod tym musiała się ugiąć nawet jeśli w oczach wojny była zbrodniarzem, który powinien bać się o swój los i życie.
Lucinda podeszła blisko domu, ale nie przekroczyła jego progu. Jeżeli klątwa została założona na to miejsce to nie mogła ryzykować. Te klątwy zawsze były najbardziej zdradliwe. Często przekraczając czyś próg nie zastanawiała się nad tym co może ją tam spotkać. Nie rzucała zaklęć na prawo i lewo by sprawdzić czy aby na pewno jest bezpieczna. Przy zleceniach zawsze zachowywała należytą czujność. Tylko to ją ratowało. – Od kiedy to trwa? – zapytała kiedy jedna z kobiet wyszła by ją przywitać.
- Już dobre trzydzieści lat. Mój mąż był ostatnim dzieckiem jakie się w tej rodzinie urodziło. Później kobiety w ogóle nie mogły zachodzić w ciążę lub traciły dziecko po drugim miesiącu. Nie wiem dlaczego nigdy wcześniej nie pomyśleli o tym, że to może być klątwa. Przecież takie rzeczy nie są normalne, prawda? – zapytała jasnowłosa kobieta. Lucinda nie miała wątpliwości, że to właśnie ona wysłała do niej sowę z prośbą o pomoc.
- Nie są, ale się zdarzają. Warto jednak sprawdzać coś co nas niepokoi. Jeśli ktoś nałożył na to miejsce klątwę to magia mi to pokaże. Proszę o chwile cierpliwości. – dodała, a w jej głosie dało się usłyszeć zmęczenie. Kiedyś prawdopodobnie byłaby w stanie wykrzesać z siebie wystarczająco by podnieść kobietę na duchu. Teraz działała mechanicznie. Zająć się zleceniem i zniknąć stąd jak najszybciej mogła.
Lucinda uniosła różdżkę podchodząc bliżej drzwi domu. - Hexa Revelio – rzuciła układając dłoń w odpowiednim ruchu. Po chwili powietrze obok kobiet zgęstniało tworząc wyraźną mgłę wydobywającą się zza drzwi domostwa. Lucinda skinęła głową. – To na pewno nie jest normalne. – dodała chcąc upewnić kobietę w tym, że miała rację. – Będę potrzebować pani pomocy. Czy w domu, na ścianach nie zauważyła pani jakichś dziwnych znaków? Proszę się skupić to bardzo ważne. – jasnowłosa zamyśliła się na chwile i pokręciła z przestrachem głową. – Niestety. Wprowadziłam się tutaj dość niedawno, a dom został wyremontowany, ale mogę pójść i zapytać o to męża. – czarownica przystała na tę propozycję, a gdy kobieta zniknęła za drzwiami domu zaczęła przyglądać się zewnętrznej ścianie domu. Miała przeczucie, że klątwa nie została nałożona na konkretne pomieszczenie w domu, a na cały budynek dlatego zaczęła intensywnie przeszukiwać mury. Wiedziała jednak, że runy mogły zostać ukryte i trochę zajmie zanim uda jej się je odnaleźć.
Jasnowłosa kobieta wróciła do przeszukującej ściany domu Lucindy. Towarzyszył jej też mąż. – Niestety nikt o podobnych znakach nie słyszał. – Lucinda w odpowiedzi jedynie skinęła głową i nadal przeszukiwała ściany wytężając wzrok. Polegała na swojej własnej spostrzegawczości. W końcu po długich trudach udało jej się odnaleźć to czego poszukiwała. Wyryte na murze tuż pod okiennicą runy były doskonale widoczne choć czas wywarł na nich swój wpływ.
- Proszę zabrać wszystkich domowników i zostawić mnie samą. Nie chce żeby wam się coś stało gdyby mi się nie udało. – powiedziała i posłała w końcu kobiecie delikatny uśmiech. Zdawała sobie sprawę z tego jak stresująca była ta sytuacja, ale blondynka musiała się przede wszystkim skupić na runach. Poznać klątwę, a później się jej pozbyć.
Kiedy domownicy zniknęli z pola jej widzenia blondynka przykucnęła i zaczęła analizować nałożone runy. Pierwsza z nich i najbardziej wyraźna to Fehu – w języku runicznym oznaczała płodność, ale na ścianie była w postaci odwróconej. Kolejną runą była Ïhwaz, która symbolizowała śmierć i tutaj w dosłownym znaczeniu odnosiła się do zakończenia rozpoczętego już życia. Kolejną runą jaką dostrzegła blondynka była Pertho, która w języku runicznym oznaczała ognisko domowe, ale i tajemnice oraz sekrety. Te wszystkie runy w swej kombinacji przypominały jej o klątwie, którą już wcześniej przepuszczała. Klątwa Demetria to klątwa zakładana na miejsce. Każdy kto przekroczy próg pomieszczenia, na które klątwa została założona stawał się bezpłodny, a jeśli nawet kobiecie udało się zajść w ciążę to ta traciła dziecko zwykle na początku drugiego miesiąca. Była to silna klątwa i potrafiła narobić wiele szkód. Lucinda nie rozumiała dlaczego ktoś miały chcieć sprawić komuś tak wiele bólu. Nie była tu jednak od tego. Nie wchodziła w relacje w tej rodzinie ani nie zastanawiała się nad tym jakiś mieli wrogów domownicy. Jej zadaniem, za które miała otrzymać wynagrodzenie było pozbycie się tej klątwy i właśnie to miała w zamiarze teraz zrobić.
Blondynka odsunęła się od run i spojrzała na dom. Miejsce, które powinno być ostoją stało się dla tych ludzi cierpieniem. To dało jej motywację i pozwoliło jej się przede wszystkim skupić. Lucinda przymknęła na chwile oczy, zacisnęła mocniej w dłoni różdżkę po czym w myślach wypowiedziała inkantacje tak dobrze znanego jej zaklęcia. Finite Incantatem.
Na początku poczuła tylko delikatny zryw powietrza. Klątwa była silna i Lucinda już wcześniej podejrzewała, że ściągnięcie jej przyjdzie jej z trudem. Aczkolwiek posłane zaklęcie zadziałało niwelując działania klątwy. Lucinda podeszła bliżej drzwi, jeszcze raz spojrzała w miejsce, w którym powinny znajdować się runy. Wszystko poszło zgodnie z planem. Mogła odetchnąć z ulgą.
- Gotowe – powiedziała kiedy domownicy wrócili ciekawi rezultatów jej działań. – Klątwa zdjęta. – dodała mając nadzieje, że już teraz będą mogli wieść spokojne życie w tym niespokojnym świecie.
/zt
Nigdy nie była osobą, która umiała komukolwiek odmówić pomocy. To był jej dar, ale i przekleństwo. Kiedy świat stanął na głowie, a Londyn pogrążył się w ogniu walki wszystko przestało przypominać normalność. Nawet zdefiniowanie jej na nowo przychodziło z wielkim trudem i blondynka porzuciła już nadzieje na to, że kiedykolwiek będzie w stanie spojrzeć na świat tak jak wcześniej. Nie walczyła jednak dla siebie. To nie ona miała czerpać korzyści z pokoju, bo ryzykowała wystarczająco dużo by wiedzieć, że może tego pokoju nie doczekać. Gdzieś jednak w jej świadomości rodziła się myśl, że nie chciałaby by młodsze pokolenia musiały cierpieć na błędach przeszłości. Na fałszywych ideach, na fanatyzmie, który wydawał się być już niemal nie do opanowania. Stanęła na pierwszej linii frontu dla całego młodego pokolenia. Nawet własnych dzieci jeśli kiedykolwiek miałaby je mieć.
Aktualnie jej twarz tak jak i twarz innych znanych Zakonników zdobiła mury stolicy. Historia stara jak świat. Daj ludziom pieniądze, a zrobią dla ciebie wszystko. Lucinda starała się nie wychylać, bo w takich okolicznościach nigdy nie można być pewnym kto jest twoim przyjacielem a kto wrogiem. Komu w ogóle można ufać. Wiedziała jednak, że jej natura nie pozwoli na to by siedzieć w miejscu nazbyt długo. Choć w Londynie starała się bywać nadzwyczaj rzadko to jednak reszta ich magicznego świata pozostawała dla niej otwarta.
Blondynka nie chciała przyjmować żadnych zleceń. Nie po drodze jej było teraz z łamaniem klątw czy poszukiwaniem artefaktów. Zawsze mogłaby się w końcu natknąć na kogoś kto ją rozpozna i zamiast polować na magiczne przedmioty zapoluje na nią. Tym bardziej, że jej wydziedziczenie odbiło się echem w świecie czarodziei. Każdy już wiedział kim jest Lucinda Selwyn i kim się stała. Czasami żałowała, że nie mogła schować się w cieniu, gdy było to konieczne. Żałowała też, że nie może stać się kimś innym, zmienić swoją twarz i zacząć z czystą kartką. Życie jednak zweryfikowało jej marzenia, a to przez co przeszła pozwoliło jej znaleźć się w miejscu, w którym właśnie była. Tego nie żałowała.
Do Hogsmeade przybyła wczesnym rankiem. Słońce już wstawało, ale na ulicy nadal panował półmrok. Specjalnie wybierała takie pory wiedząc, że w tłumie ludzi wcale nie będzie taka bezpieczna. Od zleceniodawcy dostała wiele listów z prośbą o pomoc. Na początku je ignorowała nie chcąc angażować się w sprawę, która może okazać się pułapką. W końcu przezorny zawsze ubezpieczony. Kolejnych wiadomości jednak nie mogła ignorować. Sprawa była na tyle poważna, że musiała pomóc. Chociażby w ucieczce przed późniejszymi wyrzutami sumienia.
Przypadek był trudny. Kobieta, która prosiła ją o pomoc tylko pokrótce streściła jej to co działo się w ich domu. Od pokoleń żadna kobieta mieszkająca w tym domu nie urodziła dziecka. Mogłoby się to wydawać naturalne. W końcu choroby często przekazywane są z pokolenia na pokolenie – a tak przynajmniej kiedyś powiedział jej Alex. Zadziwiający był jednak fakt, że kobiety w tej rodzinie w ciążę zachodziły całkowicie normalnie. Uzdrowiciele także, że nie widzieli w tym niczego patologicznego. Problem pojawiał się około drugiego miesiąca ciąży. Jak za dotknięciem magii kobiety w ciągu nocy traciły swoje dzieci wijąc się przy tym w bólu. Przypadek powtarzał się latami i za każdym razem było to samo. Ciąża i poronienie. Ciąża i poronienie. Rodzina była już w strzępach. Nie wiedzieli czy to Bóg na nich pluje czy los się na nich uwziął. Dopiero teraz, gdy syn właściciela domu ożenił się, a jego młoda żona poroniła dziecko postanowili się nad tym faktem pochylić trochę głębiej. W ich myślach pojawiła się myśl, że są przeklęci. Lucinda nie dziwiła się takiemu spojrzeniu. Klątwy były częste. To oznaka równowagi nad dobrą i złą magią. I jedna i druga była obecna w ich świecie i tego nie można było zmienić.
Choć blondynka nigdy nie miała do czynienia z tego typu klątwą to znała jej naturę. Studiowanie run pomogło jej poznać działanie wielu klątw. Niektóre były lekki, przypominające kawał, który wymknął się spod kontroli, niektóre jednak były takie jak ta – niszczące wszystko co dobre. Zabierające to co najważniejsze. Pod tym musiała się ugiąć nawet jeśli w oczach wojny była zbrodniarzem, który powinien bać się o swój los i życie.
Lucinda podeszła blisko domu, ale nie przekroczyła jego progu. Jeżeli klątwa została założona na to miejsce to nie mogła ryzykować. Te klątwy zawsze były najbardziej zdradliwe. Często przekraczając czyś próg nie zastanawiała się nad tym co może ją tam spotkać. Nie rzucała zaklęć na prawo i lewo by sprawdzić czy aby na pewno jest bezpieczna. Przy zleceniach zawsze zachowywała należytą czujność. Tylko to ją ratowało. – Od kiedy to trwa? – zapytała kiedy jedna z kobiet wyszła by ją przywitać.
- Już dobre trzydzieści lat. Mój mąż był ostatnim dzieckiem jakie się w tej rodzinie urodziło. Później kobiety w ogóle nie mogły zachodzić w ciążę lub traciły dziecko po drugim miesiącu. Nie wiem dlaczego nigdy wcześniej nie pomyśleli o tym, że to może być klątwa. Przecież takie rzeczy nie są normalne, prawda? – zapytała jasnowłosa kobieta. Lucinda nie miała wątpliwości, że to właśnie ona wysłała do niej sowę z prośbą o pomoc.
- Nie są, ale się zdarzają. Warto jednak sprawdzać coś co nas niepokoi. Jeśli ktoś nałożył na to miejsce klątwę to magia mi to pokaże. Proszę o chwile cierpliwości. – dodała, a w jej głosie dało się usłyszeć zmęczenie. Kiedyś prawdopodobnie byłaby w stanie wykrzesać z siebie wystarczająco by podnieść kobietę na duchu. Teraz działała mechanicznie. Zająć się zleceniem i zniknąć stąd jak najszybciej mogła.
Lucinda uniosła różdżkę podchodząc bliżej drzwi domu. - Hexa Revelio – rzuciła układając dłoń w odpowiednim ruchu. Po chwili powietrze obok kobiet zgęstniało tworząc wyraźną mgłę wydobywającą się zza drzwi domostwa. Lucinda skinęła głową. – To na pewno nie jest normalne. – dodała chcąc upewnić kobietę w tym, że miała rację. – Będę potrzebować pani pomocy. Czy w domu, na ścianach nie zauważyła pani jakichś dziwnych znaków? Proszę się skupić to bardzo ważne. – jasnowłosa zamyśliła się na chwile i pokręciła z przestrachem głową. – Niestety. Wprowadziłam się tutaj dość niedawno, a dom został wyremontowany, ale mogę pójść i zapytać o to męża. – czarownica przystała na tę propozycję, a gdy kobieta zniknęła za drzwiami domu zaczęła przyglądać się zewnętrznej ścianie domu. Miała przeczucie, że klątwa nie została nałożona na konkretne pomieszczenie w domu, a na cały budynek dlatego zaczęła intensywnie przeszukiwać mury. Wiedziała jednak, że runy mogły zostać ukryte i trochę zajmie zanim uda jej się je odnaleźć.
Jasnowłosa kobieta wróciła do przeszukującej ściany domu Lucindy. Towarzyszył jej też mąż. – Niestety nikt o podobnych znakach nie słyszał. – Lucinda w odpowiedzi jedynie skinęła głową i nadal przeszukiwała ściany wytężając wzrok. Polegała na swojej własnej spostrzegawczości. W końcu po długich trudach udało jej się odnaleźć to czego poszukiwała. Wyryte na murze tuż pod okiennicą runy były doskonale widoczne choć czas wywarł na nich swój wpływ.
- Proszę zabrać wszystkich domowników i zostawić mnie samą. Nie chce żeby wam się coś stało gdyby mi się nie udało. – powiedziała i posłała w końcu kobiecie delikatny uśmiech. Zdawała sobie sprawę z tego jak stresująca była ta sytuacja, ale blondynka musiała się przede wszystkim skupić na runach. Poznać klątwę, a później się jej pozbyć.
Kiedy domownicy zniknęli z pola jej widzenia blondynka przykucnęła i zaczęła analizować nałożone runy. Pierwsza z nich i najbardziej wyraźna to Fehu – w języku runicznym oznaczała płodność, ale na ścianie była w postaci odwróconej. Kolejną runą była Ïhwaz, która symbolizowała śmierć i tutaj w dosłownym znaczeniu odnosiła się do zakończenia rozpoczętego już życia. Kolejną runą jaką dostrzegła blondynka była Pertho, która w języku runicznym oznaczała ognisko domowe, ale i tajemnice oraz sekrety. Te wszystkie runy w swej kombinacji przypominały jej o klątwie, którą już wcześniej przepuszczała. Klątwa Demetria to klątwa zakładana na miejsce. Każdy kto przekroczy próg pomieszczenia, na które klątwa została założona stawał się bezpłodny, a jeśli nawet kobiecie udało się zajść w ciążę to ta traciła dziecko zwykle na początku drugiego miesiąca. Była to silna klątwa i potrafiła narobić wiele szkód. Lucinda nie rozumiała dlaczego ktoś miały chcieć sprawić komuś tak wiele bólu. Nie była tu jednak od tego. Nie wchodziła w relacje w tej rodzinie ani nie zastanawiała się nad tym jakiś mieli wrogów domownicy. Jej zadaniem, za które miała otrzymać wynagrodzenie było pozbycie się tej klątwy i właśnie to miała w zamiarze teraz zrobić.
Blondynka odsunęła się od run i spojrzała na dom. Miejsce, które powinno być ostoją stało się dla tych ludzi cierpieniem. To dało jej motywację i pozwoliło jej się przede wszystkim skupić. Lucinda przymknęła na chwile oczy, zacisnęła mocniej w dłoni różdżkę po czym w myślach wypowiedziała inkantacje tak dobrze znanego jej zaklęcia. Finite Incantatem.
Na początku poczuła tylko delikatny zryw powietrza. Klątwa była silna i Lucinda już wcześniej podejrzewała, że ściągnięcie jej przyjdzie jej z trudem. Aczkolwiek posłane zaklęcie zadziałało niwelując działania klątwy. Lucinda podeszła bliżej drzwi, jeszcze raz spojrzała w miejsce, w którym powinny znajdować się runy. Wszystko poszło zgodnie z planem. Mogła odetchnąć z ulgą.
- Gotowe – powiedziała kiedy domownicy wrócili ciekawi rezultatów jej działań. – Klątwa zdjęta. – dodała mając nadzieje, że już teraz będą mogli wieść spokojne życie w tym niespokojnym świecie.
/zt
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
1.07
Zdawała sobie sprawę, że jej prośba sprawiła Tomowi trochę kłopotu. Że będzie się musiał nieco nagimnastykować, żeby dotrzeć do Hogsmeade. Ale nie mogła na to nic poradzić. Nie raz i nie dwa Florence zdążyła się już przekonać, że Anglia nie była bezpiecznym miejscem - nawet jeśli budynek, w którym zamieszkiwała, obłożony był zaklęciami. Nie obawiała się przemieszczać sama po Oazie, co to to nie. To miejsce zdawało się być naprawdę - naprawdę - zabezpieczone. Nie bez przyczyny Zakon właśnie tam sprowadzał wszystkich tych, którzy próbowali uchronić się przed śmiercią i tyranią Voldemorta. Jeśli istniał jakiś raj na ziemi, Florence bez zawahania orzekłaby, że była to właśnie Oaza. Choć nie posiadali wiele, ciężko pracując aby posiadać choć namiastkę wygód dostępnych w mieście, mogli cieszyć się ciszą i spokojem, szumem licznych, krystalicznie czystych źródeł, świeżym powietrzem przepełnionym wonią lasu oraz swoim towarzystwem. Florence wkładała całe swoje serce w to, aby uczynić życie na wyspie znośniejszym dla siebie oraz swoich sąsiadów. Nie było to jednak prostym zadaniem w momencie, gdy jej samej zaczynało brakować podstawowych produktów i przedmiotów codziennego użytku. A musiała być przecież w formie, by pomagać. Nie godziła się na bycie ciężarem!
Przesuwała decyzję o udaniu się poza granicę Oazy tak długo, ja się tylko dało. Nie chciała oddalać się od bezpiecznego schronienia. Nikt z resztą nie mógł dziwić się jej obawom - dwukrotnie zaatakowano przecież jej dom. Gdy jednak nie dało się już dłużej odkładać w czasie wizyty na targu, wiedziała, że nie może udać się tam sama. Nie chciała przez cały czas oglądać się przez ramię, to już zwyczajnie podpadałoby pod paranoję. Sama pewnie wyglądałaby dużo bardziej podejrzanie niż jakiś prawdziwy zbir. Jednocześnie nie chciała kłopotać nikogo z Zakonu. Wiedziała, ze wszyscy jego członkowie byli strasznie zajęci. Miałaby jeszcze im zabierać czas, marudząc o zakupach? Tak nieodpowiedzialne zachowanie nie było zupełnie w jej stylu!
Na całe szczęście... jej ratunkiem okazał się Tom. Ufała mu - oczywiście że tak, znali się przecież nie od dziś. Wiedziała, że jeśli poprosi go o pomoc, to mężczyzna jej nie odmówi. Tu chodziło przecież o kwestie bezpieczeństwa. Ale... dzięki temu że Florence znów go zobaczy, przynajmniej będzie mogła przekonać się, jak Genthon trzymał się podczas tej całej wojennej zawieruchy. Wiele wody w rzece upłynęło odkąd widzieli się po raz ostatni. Aż niedowierzanie ją brało, gdy przypomniała sobie, że kiedyś byli sąsiadami na Pokątnej. Kiedy to było? Całą wieczność temu! Zdążyła się za nim po prostu stęsknić.
Hogsmeade było daleko - daleko od Anglii, od Londynu, od głównych miejsc konfliktu. Mieściło się także dość blisko Oazy, stąd też jej wybór padł na to miejsce. Miała tylko nadzieję, że Tom wybaczy mu wyciąganie go aż tutaj. Czekała na niego przy wejściu do Trzech Mioteł - tak jak się umówili. Miasteczko było zdecydowanie cichsze niż zapamiętała. Z tego samego powodu Florence czujnie rozglądała się na boki. Wiedziała, że nie poczuje się pewniej, dopóki nie dołączy do niej jej towarzysz.
Zdawała sobie sprawę, że jej prośba sprawiła Tomowi trochę kłopotu. Że będzie się musiał nieco nagimnastykować, żeby dotrzeć do Hogsmeade. Ale nie mogła na to nic poradzić. Nie raz i nie dwa Florence zdążyła się już przekonać, że Anglia nie była bezpiecznym miejscem - nawet jeśli budynek, w którym zamieszkiwała, obłożony był zaklęciami. Nie obawiała się przemieszczać sama po Oazie, co to to nie. To miejsce zdawało się być naprawdę - naprawdę - zabezpieczone. Nie bez przyczyny Zakon właśnie tam sprowadzał wszystkich tych, którzy próbowali uchronić się przed śmiercią i tyranią Voldemorta. Jeśli istniał jakiś raj na ziemi, Florence bez zawahania orzekłaby, że była to właśnie Oaza. Choć nie posiadali wiele, ciężko pracując aby posiadać choć namiastkę wygód dostępnych w mieście, mogli cieszyć się ciszą i spokojem, szumem licznych, krystalicznie czystych źródeł, świeżym powietrzem przepełnionym wonią lasu oraz swoim towarzystwem. Florence wkładała całe swoje serce w to, aby uczynić życie na wyspie znośniejszym dla siebie oraz swoich sąsiadów. Nie było to jednak prostym zadaniem w momencie, gdy jej samej zaczynało brakować podstawowych produktów i przedmiotów codziennego użytku. A musiała być przecież w formie, by pomagać. Nie godziła się na bycie ciężarem!
Przesuwała decyzję o udaniu się poza granicę Oazy tak długo, ja się tylko dało. Nie chciała oddalać się od bezpiecznego schronienia. Nikt z resztą nie mógł dziwić się jej obawom - dwukrotnie zaatakowano przecież jej dom. Gdy jednak nie dało się już dłużej odkładać w czasie wizyty na targu, wiedziała, że nie może udać się tam sama. Nie chciała przez cały czas oglądać się przez ramię, to już zwyczajnie podpadałoby pod paranoję. Sama pewnie wyglądałaby dużo bardziej podejrzanie niż jakiś prawdziwy zbir. Jednocześnie nie chciała kłopotać nikogo z Zakonu. Wiedziała, ze wszyscy jego członkowie byli strasznie zajęci. Miałaby jeszcze im zabierać czas, marudząc o zakupach? Tak nieodpowiedzialne zachowanie nie było zupełnie w jej stylu!
Na całe szczęście... jej ratunkiem okazał się Tom. Ufała mu - oczywiście że tak, znali się przecież nie od dziś. Wiedziała, że jeśli poprosi go o pomoc, to mężczyzna jej nie odmówi. Tu chodziło przecież o kwestie bezpieczeństwa. Ale... dzięki temu że Florence znów go zobaczy, przynajmniej będzie mogła przekonać się, jak Genthon trzymał się podczas tej całej wojennej zawieruchy. Wiele wody w rzece upłynęło odkąd widzieli się po raz ostatni. Aż niedowierzanie ją brało, gdy przypomniała sobie, że kiedyś byli sąsiadami na Pokątnej. Kiedy to było? Całą wieczność temu! Zdążyła się za nim po prostu stęsknić.
Hogsmeade było daleko - daleko od Anglii, od Londynu, od głównych miejsc konfliktu. Mieściło się także dość blisko Oazy, stąd też jej wybór padł na to miejsce. Miała tylko nadzieję, że Tom wybaczy mu wyciąganie go aż tutaj. Czekała na niego przy wejściu do Trzech Mioteł - tak jak się umówili. Miasteczko było zdecydowanie cichsze niż zapamiętała. Z tego samego powodu Florence czujnie rozglądała się na boki. Wiedziała, że nie poczuje się pewniej, dopóki nie dołączy do niej jej towarzysz.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Tom i Florence ostatnim razem widzieli się na ulicy Pokątnej, dawno temu, zanim jeszcze lodziarnia rodzeństwa Fortescue została zniszczona. Czarodziejski Warsztat Genthona znajdował się niedaleko niej, niemal po sąsiedzku. Tom - już nieco jak przez mgłę, ale nadal - pamiętał te słoneczne dni, w czasie których wybierał się na drobny spacer po swoje ulubione lody o smaku fiołkowym i ustawiał w kolejce czarodziejów tłoczących się przed ladą. Florence i Florean byli bardzo sympatycznym rodzeństwem. Kiedyś nawet był u nich w interesach - pomagał z naprawą wielkiej zaczarowanej szafy chłodniczej na zapleczu lodziarni.
Dziś lodziarnia znajdowała się w opłakanym stanie i była już tylko smętną pieśnią przeszłości, którą Tom mijał za każdym razem, gdy tylko pojawiał się na ulicy Pokątnej, zmierzając do swojego warsztatu. Ciężko było mu na to patrzeć: front budynku przestał istnieć, a w jego miejscu spozierała ciemna, głucha wyrwa, która odsłaniała zniszczone wnętrze: zerwany sufit, połamane meble i wszechobecny gruz. Na szczęście Florence i Floreanowi nic się nie stało, jednak do dziś pamiętał artykuł w „Proroku Codziennym” i wzmiankę o Cyntii Vanity, właścicielce Słodkiej Próżności, która zmarła w pożarze na Pokątnej, a także o Albercie i Dorothy Tabbersach, właścicielach sklepu z magicznym sprzętem muzycznym, którzy wybiegli ze swego mieszkania, aby pomóc w opanowaniu pożaru przed cukiernią i już nigdy nie wrócili do domu. Tom był pewien, że gdyby jego ojciec był tej nocy w Czarodziejskim Warsztacie Genthona, to również rzuciłby się do pomocy…
„Przecież nie zrobiliśmy nikomu żadnej krzywdy”, przypomniał sobie słowa Florence i napis, który pojawił się na lodziarni: „Niech to będzie nauczka dla wielbicieli szlamu”. Nikt nie wiedział, że to było preludium do tego, co dopiero miało zacząć się w Londynie.
Dlatego też, gdy tylko Florence się z nim skontaktowała, bez wahania zgodził się jej pomóc. Tom wiedział oczywiście, że niezbyt mądrym było pojawiać się w jej towarzystwie w Hogsmeade - wiosce pełnej czarodziejów. Wizerunek jej brata spozierał z plakatów gończych Ministerstwa Magii porozwieszanych w całej magicznej Anglii: „Poszukiwany Florean Fortescue, niebezpieczny członek Zakonu Feniksa, zwolennik Herolda Longbottoma, przeciwnik rządu, szlam. Nagroda: 5000 galeonów. Wszelkie informacje dotyczące miejsca pobytu poszukiwanego należy niezwłocznie zgłosić przedstawicielom Ministerstwa Magii”, krzyczały z każdego muru, każdego słupa i płotu w magicznym Londynie. Jednak Florence (ani Florean - gdziekolwiek był i cokolwiek się z nim działo) nie musieli się go obawiać.
Do Hogsmeade dotarł, jak zwykle, Błędnym Rycerzem. Wysiadł niedaleko potoku Kirke i stamtąd drogę pokonał już spacerem, pojawiając się na głównej ulicy kilkanaście minut później. Słońce przyjemnie świeciło w twarz, a w powietrzu co rusz przelatywała jakaś sowa, zmierzając zapewne do budynku Sowiej Poczty. Wioska była dziś cicha i spokojna, zupełnie nie jak Hogsmeade, które pamiętał sprzed lat.
Tak jak się umawiali, Florence czekała na niego przy wejściu do Trzech Mioteł. Dostrzegł ją z oddali, rozglądającą się czujnie na boki. Gdy podszedł bliżej, zauważył, że, na szczęście, niewiele się zmieniła - wciąż była cała i zdrowa.
— Dzień dobry — przywitał się uprzejmie i uśmiechnął. — Dobrze cię widzieć. Jak podróż? Mam nadzieję, że nie czekałaś zbyt długo? — zapytał. Aby nie stać zbyt długo w jednym miejscu i nie zwracać na siebie większej uwagi, niczym prawdziwy gentlemen zaoferował czarownicy swoje ramię i spytał: — Dokąd idziemy?
Dziś lodziarnia znajdowała się w opłakanym stanie i była już tylko smętną pieśnią przeszłości, którą Tom mijał za każdym razem, gdy tylko pojawiał się na ulicy Pokątnej, zmierzając do swojego warsztatu. Ciężko było mu na to patrzeć: front budynku przestał istnieć, a w jego miejscu spozierała ciemna, głucha wyrwa, która odsłaniała zniszczone wnętrze: zerwany sufit, połamane meble i wszechobecny gruz. Na szczęście Florence i Floreanowi nic się nie stało, jednak do dziś pamiętał artykuł w „Proroku Codziennym” i wzmiankę o Cyntii Vanity, właścicielce Słodkiej Próżności, która zmarła w pożarze na Pokątnej, a także o Albercie i Dorothy Tabbersach, właścicielach sklepu z magicznym sprzętem muzycznym, którzy wybiegli ze swego mieszkania, aby pomóc w opanowaniu pożaru przed cukiernią i już nigdy nie wrócili do domu. Tom był pewien, że gdyby jego ojciec był tej nocy w Czarodziejskim Warsztacie Genthona, to również rzuciłby się do pomocy…
„Przecież nie zrobiliśmy nikomu żadnej krzywdy”, przypomniał sobie słowa Florence i napis, który pojawił się na lodziarni: „Niech to będzie nauczka dla wielbicieli szlamu”. Nikt nie wiedział, że to było preludium do tego, co dopiero miało zacząć się w Londynie.
Dlatego też, gdy tylko Florence się z nim skontaktowała, bez wahania zgodził się jej pomóc. Tom wiedział oczywiście, że niezbyt mądrym było pojawiać się w jej towarzystwie w Hogsmeade - wiosce pełnej czarodziejów. Wizerunek jej brata spozierał z plakatów gończych Ministerstwa Magii porozwieszanych w całej magicznej Anglii: „Poszukiwany Florean Fortescue, niebezpieczny członek Zakonu Feniksa, zwolennik Herolda Longbottoma, przeciwnik rządu, szlam. Nagroda: 5000 galeonów. Wszelkie informacje dotyczące miejsca pobytu poszukiwanego należy niezwłocznie zgłosić przedstawicielom Ministerstwa Magii”, krzyczały z każdego muru, każdego słupa i płotu w magicznym Londynie. Jednak Florence (ani Florean - gdziekolwiek był i cokolwiek się z nim działo) nie musieli się go obawiać.
Do Hogsmeade dotarł, jak zwykle, Błędnym Rycerzem. Wysiadł niedaleko potoku Kirke i stamtąd drogę pokonał już spacerem, pojawiając się na głównej ulicy kilkanaście minut później. Słońce przyjemnie świeciło w twarz, a w powietrzu co rusz przelatywała jakaś sowa, zmierzając zapewne do budynku Sowiej Poczty. Wioska była dziś cicha i spokojna, zupełnie nie jak Hogsmeade, które pamiętał sprzed lat.
Tak jak się umawiali, Florence czekała na niego przy wejściu do Trzech Mioteł. Dostrzegł ją z oddali, rozglądającą się czujnie na boki. Gdy podszedł bliżej, zauważył, że, na szczęście, niewiele się zmieniła - wciąż była cała i zdrowa.
— Dzień dobry — przywitał się uprzejmie i uśmiechnął. — Dobrze cię widzieć. Jak podróż? Mam nadzieję, że nie czekałaś zbyt długo? — zapytał. Aby nie stać zbyt długo w jednym miejscu i nie zwracać na siebie większej uwagi, niczym prawdziwy gentlemen zaoferował czarownicy swoje ramię i spytał: — Dokąd idziemy?
Jakieś tęsknoty się we mnie szamocą,
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Tom Genthon
Zawód : Złota rączka, właściciel "Czarodziejskiego Warsztatu Genthona"
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Kto pod kim zaklęcie rzuca, ten sam w siebie celuje.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Właściwie to nie mogła się specjalnie dziwić, że Hogsmeade jest o tej porze cichsze - przede wszystkim były wakacje. Nic więc dziwnego, że w okolicy nie kręcił się żaden z uczniów. Niestety, nie była to jedyna z przyczyn - ślady wojny nawet tutaj odcisnęły swoje piętno. Idąc ulicą, Florence widziała kilka zamkniętych sklepów, z witrynami zabitymi deskami. Nie było tak tragicznie jak na Pokątnej, o nie. Być może jednak nieco już podminowany i stale czujny umysł panny Fortescue sprawiał, że widziała wszystko w znacznie ciemniejszych barwach, niż to było w rzeczywistości. Ulice miasteczka nadal były zaludnione, a Trzy Miotły także gościły dość liczną klientelę - nawet pomimo dość wczesnej pory. Nad całym tym miejscem górował także znajomy, majaczący w oddali Hogwart. Choć z daleka wyglądał mrocznie i posępnie, Florence spoglądała na jego mury z pewną tęsknotą. Jakże łatwiejsze były lata, kiedy jej jedynym zmartwieniem było to, że Joseph znów wpakował się w jakąś miłosną kabałę, a ona, jako ta dobra przyjaciółka, musiała wyciągnąć go za uszy z kłopotów?
Musiała się opamiętać - nie przyszła w to miejsce przecież po to, by sobie wspominać. A im dłużej bujałaby w obłokach, pogrążając się we wspomnieniach, tym mniej czujna by była. Na całe szczęście Florence kątem oka dostrzegła znajomą postać. Na brodę Merlina, ile tak naprawdę lat minęło odkąd ostatnio widziała się z Tomem? Nie była pewna. Pewna była jednak tego, co widziała przed sobą - mężczyzna sporo się zmienił. Spoważniał i chyba nabrał trochę mięśni? Nie była do końca pewna. Nadal widziała w jego oku znajomy ognik, choć zdawało jej się, że iskierka ta była odrobinę przygaszona. Tym akurat nie była zaskoczona, niewiele było osób, które w ostatnim czasie w ogóle nie ucierpiały.
- Tom! - zawołała, gdy już znalazł się blisko. Nawet nie wiedział, jak się cieszyła, że widziała go w tak dobrym stanie. Za dużo się ostatnio naoglądała cierpień i bólu. - Dziękuję ci, że się zgodziłeś. Normalnie nie chciałabym być dla nikogo ciężarem, ale... sam rozumiesz. - zaczęła, chcąc się nieco wytłumaczyć, dlaczego ciągnęła go z Anglii aż tutaj. Jego obecność pozwoliła jej się nieco rozluźnić. Nie spodziewała się, że ktoś mógłby próbować im zagrozić tutaj, w środku dnia, w dość ruchliwym miasteczku, kiedy byli we dwójkę. - Czekałam tylko chwilkę, dziękuję że i ty przyjechałeś tak szybko. Obiecuję nie zajmować ci dużo czasu. - przyrzekła, chętnie przyjmując oferowane przez niego ramię. Nie odpowiedziała tylko na jego pytanie o przebytą podróż - głównie dlatego że nie była ona długa. Z terenów Zakazanego Lasu, na którym ukryte było przejście do Oazy, nie miała daleko. Poza tym, w razie potrzeby w jej kieszeni schowany był świstoklik. Nigdy nie można było być zbyt ostrożnym! - Może najpierw tutaj, tu będzie najbliżej... - wskazała jeden ze sklepów. Na całe szczęście jej lista zakupów nie była długa - Jak się trzymasz? Jak wygląda sytuacja z warsztatem? - zagaiła.
Musiała się opamiętać - nie przyszła w to miejsce przecież po to, by sobie wspominać. A im dłużej bujałaby w obłokach, pogrążając się we wspomnieniach, tym mniej czujna by była. Na całe szczęście Florence kątem oka dostrzegła znajomą postać. Na brodę Merlina, ile tak naprawdę lat minęło odkąd ostatnio widziała się z Tomem? Nie była pewna. Pewna była jednak tego, co widziała przed sobą - mężczyzna sporo się zmienił. Spoważniał i chyba nabrał trochę mięśni? Nie była do końca pewna. Nadal widziała w jego oku znajomy ognik, choć zdawało jej się, że iskierka ta była odrobinę przygaszona. Tym akurat nie była zaskoczona, niewiele było osób, które w ostatnim czasie w ogóle nie ucierpiały.
- Tom! - zawołała, gdy już znalazł się blisko. Nawet nie wiedział, jak się cieszyła, że widziała go w tak dobrym stanie. Za dużo się ostatnio naoglądała cierpień i bólu. - Dziękuję ci, że się zgodziłeś. Normalnie nie chciałabym być dla nikogo ciężarem, ale... sam rozumiesz. - zaczęła, chcąc się nieco wytłumaczyć, dlaczego ciągnęła go z Anglii aż tutaj. Jego obecność pozwoliła jej się nieco rozluźnić. Nie spodziewała się, że ktoś mógłby próbować im zagrozić tutaj, w środku dnia, w dość ruchliwym miasteczku, kiedy byli we dwójkę. - Czekałam tylko chwilkę, dziękuję że i ty przyjechałeś tak szybko. Obiecuję nie zajmować ci dużo czasu. - przyrzekła, chętnie przyjmując oferowane przez niego ramię. Nie odpowiedziała tylko na jego pytanie o przebytą podróż - głównie dlatego że nie była ona długa. Z terenów Zakazanego Lasu, na którym ukryte było przejście do Oazy, nie miała daleko. Poza tym, w razie potrzeby w jej kieszeni schowany był świstoklik. Nigdy nie można było być zbyt ostrożnym! - Może najpierw tutaj, tu będzie najbliżej... - wskazała jeden ze sklepów. Na całe szczęście jej lista zakupów nie była długa - Jak się trzymasz? Jak wygląda sytuacja z warsztatem? - zagaiła.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
— To drobiazg — odpowiedział z uprzejmym uśmiechem, słysząc z ust Florence podziękowania. — Zawsze możesz na mnie liczyć — dodał. Po chwili czarownica ujęła jego ramię i ruszyli w kierunku jednego z najbliższych sklepów.
Okropne czasy, przemknęło mu ponuro przez myśl, gdy sunął wzrokiem po cichej i wyludnionej ulicy. Choć od czasu powrotu do Anglii był w Hogsmeade już kilka razy, to jednak nadal nie przyzwyczaił się do tego nowego, posępnego wcielenia czarodziejskiej wioski. Wciąż pamiętał ją jako gwarną, wesołą i pełną ludzi, jeszcze z czasów, gdy chodził do Hogwartu. To tu obrzucał się śnieżkami z Edrisem w czasie zimowych weekendowych wyjść ze szkoły, to tu umawiał się na pierwsze szkolne randki (choć w sumie nie było ich tak wiele), to tu rzucił też raz zaklęcie Jęzlep na tego okropnego Ślizgana z piątego roku, który był tak okropny dla Lydii… Wiele by dał, aby móc wrócić do tamtych beztroskich szkolnych czasów - choćby na jeden dzień.
Zastanawiał się, jak się czuła Florence, gdy mijali kolejne witryny sklepów. Choć od czasu ataku na lodziarnię minęło już trochę czasu, pewnie nadal za nią tęskniła. Pamiętał, że uwielbiała to miejsce. Jak on by się czuł, gdyby stracił warsztat ojca? Czy mijane sklepowe witryny przypominałaby mu od czasu do czasu o tej stracie? Nie wiedział i trudno było mu to sobie w ogóle wyobrazić, choć miał świadomość, że to była zapewne kwestia zupełnego przypadku, że w czasie Nocy Czystki jego warsztat przetrwał, a lodziarnia Fortescue nie. Celem mógł być w zasadzie każdy sklep na Pokątnej, chodziło po prostu o danie odpowiedniego przekazu.
Kątem oka spojrzał na Florence. Czarownica wyglądała dobrze i w zasadzie niewiele zmieniła się od ich ostatniego spotkania. Uznał to za dobry znak.
— U mnie wszystko dobrze — odpowiedział i uśmiechnął się lekko. — Warsztat nadal działa, choć większość klientów boi się pojawiać w Londynie i na Pokątnej, więc jeżdżę po całej magicznej Anglii i tam naprawiam. Niedługo chyba zamieszkam w Błędnym Rycerzu — zażartował. — A jak u ciebie, jak sobie radzisz? — dodał po chwili już poważniejszym tonem. Skoro wybrali się razem na zwykłe zakupy do Hogsmeade, to wyglądało na to, że Florence jakoś sobie radziła i choć trochę ułożyła sobie życie; a w każdym razie miała jakąś stałą w postaci listy zakupów, jakkolwiek głupio mogło to brzmieć.
Tom nie wiedział, czy powinien pytać ją o Floreana. Oczywiście kojarzył plakaty gończe Ministerstwa Magii, z których spozierał wizerunek brata Florence. Nie chciał jednak wychodzić na wścibskiego lub przestraszyć Florence. Ani tym bardziej nie chciał sprawiać czarownicy przykrości i przypominać o tym, że na jej brata dybie teraz cały czystomagiczny świat. Nie był też do końca pewien, czy - nawet gdyby Florence jakimś cudem postanowiła podzielić się z nim tą informacją - rzeczywiście chciałby poznać prawdę i wiedzieć, co się teraz dzieje z Floreanem, nawet pomimo sympatii, którą czuł do dawnego znajomego. Im bardziej spoglądasz w otchłań, tym bardziej otchłań spogląda na ciebie, pomyślał. Czy jakoś tak.
Okropne czasy, przemknęło mu ponuro przez myśl, gdy sunął wzrokiem po cichej i wyludnionej ulicy. Choć od czasu powrotu do Anglii był w Hogsmeade już kilka razy, to jednak nadal nie przyzwyczaił się do tego nowego, posępnego wcielenia czarodziejskiej wioski. Wciąż pamiętał ją jako gwarną, wesołą i pełną ludzi, jeszcze z czasów, gdy chodził do Hogwartu. To tu obrzucał się śnieżkami z Edrisem w czasie zimowych weekendowych wyjść ze szkoły, to tu umawiał się na pierwsze szkolne randki (choć w sumie nie było ich tak wiele), to tu rzucił też raz zaklęcie Jęzlep na tego okropnego Ślizgana z piątego roku, który był tak okropny dla Lydii… Wiele by dał, aby móc wrócić do tamtych beztroskich szkolnych czasów - choćby na jeden dzień.
Zastanawiał się, jak się czuła Florence, gdy mijali kolejne witryny sklepów. Choć od czasu ataku na lodziarnię minęło już trochę czasu, pewnie nadal za nią tęskniła. Pamiętał, że uwielbiała to miejsce. Jak on by się czuł, gdyby stracił warsztat ojca? Czy mijane sklepowe witryny przypominałaby mu od czasu do czasu o tej stracie? Nie wiedział i trudno było mu to sobie w ogóle wyobrazić, choć miał świadomość, że to była zapewne kwestia zupełnego przypadku, że w czasie Nocy Czystki jego warsztat przetrwał, a lodziarnia Fortescue nie. Celem mógł być w zasadzie każdy sklep na Pokątnej, chodziło po prostu o danie odpowiedniego przekazu.
Kątem oka spojrzał na Florence. Czarownica wyglądała dobrze i w zasadzie niewiele zmieniła się od ich ostatniego spotkania. Uznał to za dobry znak.
— U mnie wszystko dobrze — odpowiedział i uśmiechnął się lekko. — Warsztat nadal działa, choć większość klientów boi się pojawiać w Londynie i na Pokątnej, więc jeżdżę po całej magicznej Anglii i tam naprawiam. Niedługo chyba zamieszkam w Błędnym Rycerzu — zażartował. — A jak u ciebie, jak sobie radzisz? — dodał po chwili już poważniejszym tonem. Skoro wybrali się razem na zwykłe zakupy do Hogsmeade, to wyglądało na to, że Florence jakoś sobie radziła i choć trochę ułożyła sobie życie; a w każdym razie miała jakąś stałą w postaci listy zakupów, jakkolwiek głupio mogło to brzmieć.
Tom nie wiedział, czy powinien pytać ją o Floreana. Oczywiście kojarzył plakaty gończe Ministerstwa Magii, z których spozierał wizerunek brata Florence. Nie chciał jednak wychodzić na wścibskiego lub przestraszyć Florence. Ani tym bardziej nie chciał sprawiać czarownicy przykrości i przypominać o tym, że na jej brata dybie teraz cały czystomagiczny świat. Nie był też do końca pewien, czy - nawet gdyby Florence jakimś cudem postanowiła podzielić się z nim tą informacją - rzeczywiście chciałby poznać prawdę i wiedzieć, co się teraz dzieje z Floreanem, nawet pomimo sympatii, którą czuł do dawnego znajomego. Im bardziej spoglądasz w otchłań, tym bardziej otchłań spogląda na ciebie, pomyślał. Czy jakoś tak.
Jakieś tęsknoty się we mnie szamocą,
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Tom Genthon
Zawód : Złota rączka, właściciel "Czarodziejskiego Warsztatu Genthona"
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Kto pod kim zaklęcie rzuca, ten sam w siebie celuje.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/11 listopada
W ostatnim czasie działo się naprawdę wiele. Misja odbicia Justine z Azkabanu, przeniesienie Oazy oraz misja ewakuacyjna. Przez długi czas była prawdziwie wycieńczona. Potrzebowała czasu by się zregenerować i odpocząć. Kiedy w końcu stanęła na nogi i poczuła się trochę lepiej doszło do niej, że nie zrobiła nadal wielu rzeczy, które sobie zaplanowała. Miała obowiązki, rzeczy, którymi musiała się zająć i takie, które nie mogły już dłużej czekać. Ciężko było jej jednak skupić się na tym co istotne. – Jak się czujesz, Hann? – zapytała spoglądając na Wright z troską. Wcześniej nie miały ze sobą najlepszych kontaktów. Kojarzyły się ze szkoły, zdarzało im się wcześniej zamienić ze sobą kilka słów, ale to dopiero Zakon je do siebie trochę zbliżył. Kiedy musisz oddać swoje życie pod pieczę kogoś innego, to przede wszystkim musisz mu ufać, a misja w Tower była już kolejną, na której wzajemnie się pilnowały. Było jej dobrze ze świadomością, że w tak trudnych chwilach ma przy sobie kogoś takiego jak Hannah. Była dobrym człowiekiem, zdolną czarownicą, a w sytuacjach zagrażających życiu potrafiła myśleć jasno i klarownie. Lucinda była pewna, że ostatnia misja także i na niej odbiła swoje piętno.
Lucinda rozejrzała się po głównej ulicy Hogsmeade. Ubrana była w ciemny płacz, a twarz zakrywała dużym kapturem. Nad Szkocją zapadł już zmrok. Nie czuła się tutaj dobrze, wiedziała, że mogą zostać tu rozpoznane, a wtedy misja zakończyłaby się niepowodzeniem. Zaopatrzenie Oazy było trudnym zadaniem. Szła zima i nie mogli dłużej polegać na dobrach natury. Ludzi w Oazie wciąż przybywało, a jedzenia było niewiele. Jeśli chcieli przetrwać zimę musieli zacząć coś robić. Dlatego na spotkaniu Zakonu, Lucinda poruszyła ten ważny dla wszystkich temat. Ona mogła niewiele zdziałać. Miała mało kontaktów w tym konkretnym otoczeniu, ale znała się na negocjacjach, umiała przekonywać do siebie ludzi i przede wszystkim mogła być konieczną obstawą dla biegłej w tym temacie Wright. – To już blisko? – zapytała. Nie chciała wiedzieć dokąd idą, nie chciała znać personaliów sprzedawcy, do którego się udają. Te kwestie zostawiała już Wright.
rzucam na poeventowe szaleństwo:
1 - W niedalekiej odległości od ciebie dostrzegasz kruka, przysiada na gałęzi drzewa, gzymsie dachu lub parapecie (jeśli znajdujesz się w pomieszczeniu) i przygląda ci się intensywnie; nie jesteś świadoma, że widzisz go jedynie ty. Zaczyna towarzyszyć ci nieodparte wrażenie, że w rzeczywistości nie jest to ptak, a przemieniony człowiek - który potrzebuje twojej pomocy i próbuje zwrócić na siebie twoją uwagę. Jeśli do niego podejdziesz, odleci, ale po chwili zobaczysz go znów - w innym miejscu. Omamy będą towarzyszyć ci do końca wątku, chyba że inna z obecnych w nim postaci uświadomi cię, że to, co widzisz, nie jest prawdą.
2 - Odnosisz wrażenie, że gdzieś w pobliżu słyszysz krakanie wron, lecz nawet, jeśli spróbujesz, nie będziesz w stanie zlokalizować jego źródła. Dźwięk nie będzie uporczywy, będzie ci jednak towarzyszył do końca wątku, budząc niepokój.
3 - Kątem oka dostrzegasz Jessę, znajduje się gdzieś w twoim otoczeniu, w pozie naturalnej dla danego miejsca - może siedzieć w fotelu, na ławce, spacerować chodnikiem na ulicy lub wczytywać się w najnowsze wydanie gazety; jedynym, co świadczy o tym, że nie jest prawdziwa, jest więzienny strój i trupioblada twarz. Nie patrzy na ciebie, zajmując się swoimi sprawami, ale nie jesteś w stanie przestać jej widzieć; jeśli do niej podejdziesz lub się odezwiesz, nie zwróci na ciebie uwagi - tak, jakbyś była dla niej niewidzialna. Mara rozwieje się, gdy inna z postaci w wątku uświadomi cię, że jej nie widzi.
4, 5, 6 - Nic się nie dzieje.
W ostatnim czasie działo się naprawdę wiele. Misja odbicia Justine z Azkabanu, przeniesienie Oazy oraz misja ewakuacyjna. Przez długi czas była prawdziwie wycieńczona. Potrzebowała czasu by się zregenerować i odpocząć. Kiedy w końcu stanęła na nogi i poczuła się trochę lepiej doszło do niej, że nie zrobiła nadal wielu rzeczy, które sobie zaplanowała. Miała obowiązki, rzeczy, którymi musiała się zająć i takie, które nie mogły już dłużej czekać. Ciężko było jej jednak skupić się na tym co istotne. – Jak się czujesz, Hann? – zapytała spoglądając na Wright z troską. Wcześniej nie miały ze sobą najlepszych kontaktów. Kojarzyły się ze szkoły, zdarzało im się wcześniej zamienić ze sobą kilka słów, ale to dopiero Zakon je do siebie trochę zbliżył. Kiedy musisz oddać swoje życie pod pieczę kogoś innego, to przede wszystkim musisz mu ufać, a misja w Tower była już kolejną, na której wzajemnie się pilnowały. Było jej dobrze ze świadomością, że w tak trudnych chwilach ma przy sobie kogoś takiego jak Hannah. Była dobrym człowiekiem, zdolną czarownicą, a w sytuacjach zagrażających życiu potrafiła myśleć jasno i klarownie. Lucinda była pewna, że ostatnia misja także i na niej odbiła swoje piętno.
Lucinda rozejrzała się po głównej ulicy Hogsmeade. Ubrana była w ciemny płacz, a twarz zakrywała dużym kapturem. Nad Szkocją zapadł już zmrok. Nie czuła się tutaj dobrze, wiedziała, że mogą zostać tu rozpoznane, a wtedy misja zakończyłaby się niepowodzeniem. Zaopatrzenie Oazy było trudnym zadaniem. Szła zima i nie mogli dłużej polegać na dobrach natury. Ludzi w Oazie wciąż przybywało, a jedzenia było niewiele. Jeśli chcieli przetrwać zimę musieli zacząć coś robić. Dlatego na spotkaniu Zakonu, Lucinda poruszyła ten ważny dla wszystkich temat. Ona mogła niewiele zdziałać. Miała mało kontaktów w tym konkretnym otoczeniu, ale znała się na negocjacjach, umiała przekonywać do siebie ludzi i przede wszystkim mogła być konieczną obstawą dla biegłej w tym temacie Wright. – To już blisko? – zapytała. Nie chciała wiedzieć dokąd idą, nie chciała znać personaliów sprzedawcy, do którego się udają. Te kwestie zostawiała już Wright.
rzucam na poeventowe szaleństwo:
1 - W niedalekiej odległości od ciebie dostrzegasz kruka, przysiada na gałęzi drzewa, gzymsie dachu lub parapecie (jeśli znajdujesz się w pomieszczeniu) i przygląda ci się intensywnie; nie jesteś świadoma, że widzisz go jedynie ty. Zaczyna towarzyszyć ci nieodparte wrażenie, że w rzeczywistości nie jest to ptak, a przemieniony człowiek - który potrzebuje twojej pomocy i próbuje zwrócić na siebie twoją uwagę. Jeśli do niego podejdziesz, odleci, ale po chwili zobaczysz go znów - w innym miejscu. Omamy będą towarzyszyć ci do końca wątku, chyba że inna z obecnych w nim postaci uświadomi cię, że to, co widzisz, nie jest prawdą.
2 - Odnosisz wrażenie, że gdzieś w pobliżu słyszysz krakanie wron, lecz nawet, jeśli spróbujesz, nie będziesz w stanie zlokalizować jego źródła. Dźwięk nie będzie uporczywy, będzie ci jednak towarzyszył do końca wątku, budząc niepokój.
3 - Kątem oka dostrzegasz Jessę, znajduje się gdzieś w twoim otoczeniu, w pozie naturalnej dla danego miejsca - może siedzieć w fotelu, na ławce, spacerować chodnikiem na ulicy lub wczytywać się w najnowsze wydanie gazety; jedynym, co świadczy o tym, że nie jest prawdziwa, jest więzienny strój i trupioblada twarz. Nie patrzy na ciebie, zajmując się swoimi sprawami, ale nie jesteś w stanie przestać jej widzieć; jeśli do niej podejdziesz lub się odezwiesz, nie zwróci na ciebie uwagi - tak, jakbyś była dla niej niewidzialna. Mara rozwieje się, gdy inna z postaci w wątku uświadomi cię, że jej nie widzi.
4, 5, 6 - Nic się nie dzieje.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Hensley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
Czas miał leczyć rany; sprawiać, że z jego biegiem poczuje się lepiej. I choć blizna przestawała jej doskwierać, swędzieć, a niepokój powoli odchodził, gdy zerkała w gładką taflę lustra, czasem wciąż miewała koszmary. Zrywały ją w nocy, kiedy zlana potem próbowała zakotwiczyć się w aktualnej rzeczywistości; w rodzinnym domu, dalekiej Szkocji. W tych snach widywała zarówno więźniów, strażników, wrogo nastawione olbrzymy, jak i złowrogo kraczące kruki i głowy przyjaciół nabite na pale. Te wyrastały z mlecznej mgły na opustoszałym placu Tower of London. Nie miała apetytu. Zmęczenie czasem dawało się we znaki, kiedy nie mogła skupić się na prostej rozmowie z matką, bezwiednie powtarzając wykonywane czynności niewymagające szczególnego wysiłku. Wyprawa z Lucy sprowadziła ją na ziemię, zmusiła do skupienia i uwagi. Ubrana w jesienną pelerynę z kapturem i wysokie skórkowe buty na niewysokim obcasie nie czuła tak dogryzającego powiewu jesieni. Spojrzała na czarownicę i uśmiechnęła się do niej. Powoli, niepewnie, jakby nie była sama przekonana, czy to było odpowiednie dla ich wspólnego samopoczucia.
— Coraz lepiej — odparła, ryzykując nieco bardziej entuzjastycznym tonem, ale zaraz westchnęła. — Czasem miewam koszmary, to wszystko — dodała lekceważąco, starając się za wszelką cenę uwierzyć we własne słowa. — A ty? — Nie spuszczając z niej wzroku przechyliła nieco głowę i uniosła brwi, spodziewając się, że wszystko dobrze. Dotknęła lekko jej przedramienia i ruszyła główną ulicą. Nie powinny stać na środku zbyt długo. — Ta pani mieszka tu niedaleko. Przejdziemy główną ulicą i skręcimy za tamtym, jaśniejszym domem w prawo. Jej mąż pracował w tartaku, z którego brałam przez pewien czas drewno, ona sama zajmuje się głównie krawiectwem, ale też handluje materiałami. Z listu, jaki od niej otrzymałam zrozumiałam, że wiedzie im się kiepsko, ale mam nadzieję, że mimo wszystko zechcą nam pomóc. Mało kto teraz może wieść spokojne życie.— Chyba tylko poplecznicy Lorda Voldemorta i pracownicy Ministerstwa Magii.
Obejrzała się za siebie przez ramię, upewniając, że nikt ich nie obserwował, a potem skręciła zgodnie z wcześniejszymi słowami. Szły jeszcze chwilę, aż w końcu stanęły przed kamienicą, przed której drzwiami się obie zatrzymały. Spojrzała na Hensley, jakby chciała spytać, czy jest gotowa i zapukała, nie zadają ostatecznie żadnego pytania. Po krótkiej chwili drzwi delikatnie rozchyliła starsza kobieta. Zablokowały się na starym, przyrdzewiałym łańcuszku, nie pozwalając wtargnąć do środka.
— Dobry wieczór, pani Blythe. Pisałam... — nie chciała się przedstawiać głośno, ale wyglądało na to, że wcale nie musiała. Kobiecina zamknęła drzwi, słychać było szczęk łańcuszka, a potem otwarły się, wpuszczając obie czarownice do środka skromie urządzonego domu.
| rzucam na skutki
— Coraz lepiej — odparła, ryzykując nieco bardziej entuzjastycznym tonem, ale zaraz westchnęła. — Czasem miewam koszmary, to wszystko — dodała lekceważąco, starając się za wszelką cenę uwierzyć we własne słowa. — A ty? — Nie spuszczając z niej wzroku przechyliła nieco głowę i uniosła brwi, spodziewając się, że wszystko dobrze. Dotknęła lekko jej przedramienia i ruszyła główną ulicą. Nie powinny stać na środku zbyt długo. — Ta pani mieszka tu niedaleko. Przejdziemy główną ulicą i skręcimy za tamtym, jaśniejszym domem w prawo. Jej mąż pracował w tartaku, z którego brałam przez pewien czas drewno, ona sama zajmuje się głównie krawiectwem, ale też handluje materiałami. Z listu, jaki od niej otrzymałam zrozumiałam, że wiedzie im się kiepsko, ale mam nadzieję, że mimo wszystko zechcą nam pomóc. Mało kto teraz może wieść spokojne życie.— Chyba tylko poplecznicy Lorda Voldemorta i pracownicy Ministerstwa Magii.
Obejrzała się za siebie przez ramię, upewniając, że nikt ich nie obserwował, a potem skręciła zgodnie z wcześniejszymi słowami. Szły jeszcze chwilę, aż w końcu stanęły przed kamienicą, przed której drzwiami się obie zatrzymały. Spojrzała na Hensley, jakby chciała spytać, czy jest gotowa i zapukała, nie zadają ostatecznie żadnego pytania. Po krótkiej chwili drzwi delikatnie rozchyliła starsza kobieta. Zablokowały się na starym, przyrdzewiałym łańcuszku, nie pozwalając wtargnąć do środka.
— Dobry wieczór, pani Blythe. Pisałam... — nie chciała się przedstawiać głośno, ale wyglądało na to, że wcale nie musiała. Kobiecina zamknęła drzwi, słychać było szczęk łańcuszka, a potem otwarły się, wpuszczając obie czarownice do środka skromie urządzonego domu.
| rzucam na skutki
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Słońce już niemal zaszło, a powietrze pachniało zimą. W ciemnościach o wiele łatwiej było im się skryć, ale też czyhało na nie o wiele więcej niebezpieczeństw. Lucinda wiedziała, że powinny się śpieszyć jeśli chcą dzisiejszego wieczora dowiedzieć się czegokolwiek. Nie mogła oprzeć się jednak chęci rozmowy. Pobyt w Tower odbił się na jej psychice. Nie spodziewała się, że ta akcja sabotażowa będzie miała na nią tak wielki wpływ, ale z drugiej strony czy w ogóle powinna się temu dziwić? Nie istniały już proste misje i łatwe zadania. Wszędzie gdzie szli, wszystko co robili miało swoje daleko idące konsekwencje. Było ryzkiem, z którym musieli sobie radzić i jeśli wciąż żyli i wciąż mieli siłę by walczyć, to omamy były najmniejszym z problemów. Zastanawiała się jednak czy była jedyna. Może zwyczajnie była słaba? Nie mogła nazwać się wojownikiem, nigdy nie zamierzała wykorzystywać swojej magii do walki. Okazałaby się jednak hipokrytką mówiąc, że nie była na to gotowa. Nikt nie był. Tylko nieliczni czarodzieje należący do Zakonu Feniksa mogli pochwalić się wojennym przeszkoleniem. Większość uczyła się podstaw już po decyzji o zaangażowaniu się w konflikt. Nie chciała być słaba i codziennie zmuszała się do kolejnych aktywności wiedząc jak wiele przy tym ryzykuje. Nie myśląc całkowicie świadomie narażała siebie i swoich towarzyszy. Mogła jedynie mieć nadzieje, że jej próby utrzymania halucynacji na wodzach się powiodą. Prawdą jednak był fakt, że nigdy wcześniej jej się to nie udało.
Kiedy Hannah wspomniała o koszmarach, Lucinda utkwiła spojrzenie w jej twarzy. Blondynka wiedziała, że Wright równie mocno przeżyła, to co wydarzyło się w Tower. To ona rozpoznała Bertiego Botta, to ona stała przy oknie, gdy to roztrzaskało się w drobny mak. Miała prawo śnić w czarnych barwach. Miała prawo nawet w takich żyć i nikt nie miałby jej nic do zarzucenia. Była jednak silna, twarda. Potrafiła się pozbierać i na pewno robiła do lepiej niż Hensley. Entuzjastyczny ton głosu Wright trochę ją zaskoczył. Westchnęła przeciągle sama nie do końca wiedząc co jej na to odpowiedzieć. – Sama nie wiem – zaczęła kierując spojrzenie na własne dłonie. – Czasem mam wrażenie, że ciągle tam jestem. Tak jakbyśmy nigdy stamtąd nie wrócili. – dodała z wahaniem. Wiedziała, że im się udało. Wiedziała, że zdołali uratować kilku uwięzionych. To były fakty, którym nie mogła zaprzeczyć.
Blondynka skinęła głową, gdy czarownica streściła jej drogę, którą muszą pokonać. W dłoni ściskała różdżkę, ale ulice zdawały się być już pogrążone we śnie. Dziwnie było patrzeć na miejsce, które dawniej tętniło życiem. Kiedy dotarły do drzwi czarownicy, która miała im pomóc, Lucinda spojrzała jeszcze kontrolnie na swoją towarzyszkę. Musiały zaufać tej kobiecie. Mogła ich zdradzić, zagarnąć nagrodę za ich głowy. Blondynka jednak chciała wierzyć, że są jeszcze na świecie dobrzy ludzie. Ludzie, którzy są gotowi by pomóc.
Starsza kobieta wpuściła je do środka. Lucinda weszła do domu zaraz za Hannah oglądając się jeszcze za siebie. Czarownica poprowadziła kobiety do skromnie urządzonej kuchni i wskazała im miejsca przy stole. – Herbaty? – zapytała, a jej głos się załamał. Bała się. Lucinda nie znała Pani Blythe, nie wiedziała też jak wiele kobieta ryzykuje przyjmując Zakonniczki w swoim rodzinnym domu. Chciała ją uspokoić. – Proszę nie robić sobie problemu – zaczęła spokojnie, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. – Jesteśmy bardzo wdzięczne, że zgodziła się pani z nami spotkać. Coraz trudniej chociażby o szczerą rozmowę w tych trudnych czasach, a przecież najgorsze wciąż przed nami. Jeśli chcemy przetrwać, to musimy sobie pomagać. Proszę nam powiedzieć czy jest pani w stanie nam jakoś pomóc. – dodała zajmując wskazane przez kobietę miejsce. Nie chciała się wtrącać w ustalenia Wright, ale też milczeniem nie zyskałaby przychylności kobiety, a nie chciała, żeby ta poczuła się skrępowana w jej obecności. Musiały ugrać cokolwiek.
Kiedy Hannah wspomniała o koszmarach, Lucinda utkwiła spojrzenie w jej twarzy. Blondynka wiedziała, że Wright równie mocno przeżyła, to co wydarzyło się w Tower. To ona rozpoznała Bertiego Botta, to ona stała przy oknie, gdy to roztrzaskało się w drobny mak. Miała prawo śnić w czarnych barwach. Miała prawo nawet w takich żyć i nikt nie miałby jej nic do zarzucenia. Była jednak silna, twarda. Potrafiła się pozbierać i na pewno robiła do lepiej niż Hensley. Entuzjastyczny ton głosu Wright trochę ją zaskoczył. Westchnęła przeciągle sama nie do końca wiedząc co jej na to odpowiedzieć. – Sama nie wiem – zaczęła kierując spojrzenie na własne dłonie. – Czasem mam wrażenie, że ciągle tam jestem. Tak jakbyśmy nigdy stamtąd nie wrócili. – dodała z wahaniem. Wiedziała, że im się udało. Wiedziała, że zdołali uratować kilku uwięzionych. To były fakty, którym nie mogła zaprzeczyć.
Blondynka skinęła głową, gdy czarownica streściła jej drogę, którą muszą pokonać. W dłoni ściskała różdżkę, ale ulice zdawały się być już pogrążone we śnie. Dziwnie było patrzeć na miejsce, które dawniej tętniło życiem. Kiedy dotarły do drzwi czarownicy, która miała im pomóc, Lucinda spojrzała jeszcze kontrolnie na swoją towarzyszkę. Musiały zaufać tej kobiecie. Mogła ich zdradzić, zagarnąć nagrodę za ich głowy. Blondynka jednak chciała wierzyć, że są jeszcze na świecie dobrzy ludzie. Ludzie, którzy są gotowi by pomóc.
Starsza kobieta wpuściła je do środka. Lucinda weszła do domu zaraz za Hannah oglądając się jeszcze za siebie. Czarownica poprowadziła kobiety do skromnie urządzonej kuchni i wskazała im miejsca przy stole. – Herbaty? – zapytała, a jej głos się załamał. Bała się. Lucinda nie znała Pani Blythe, nie wiedziała też jak wiele kobieta ryzykuje przyjmując Zakonniczki w swoim rodzinnym domu. Chciała ją uspokoić. – Proszę nie robić sobie problemu – zaczęła spokojnie, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. – Jesteśmy bardzo wdzięczne, że zgodziła się pani z nami spotkać. Coraz trudniej chociażby o szczerą rozmowę w tych trudnych czasach, a przecież najgorsze wciąż przed nami. Jeśli chcemy przetrwać, to musimy sobie pomagać. Proszę nam powiedzieć czy jest pani w stanie nam jakoś pomóc. – dodała zajmując wskazane przez kobietę miejsce. Nie chciała się wtrącać w ustalenia Wright, ale też milczeniem nie zyskałaby przychylności kobiety, a nie chciała, żeby ta poczuła się skrępowana w jej obecności. Musiały ugrać cokolwiek.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uśmiechnęła się, choć lekko, nieco blado. Nie chciała do tego wracać, myśleć o tamtych zdarzeniach, o koszmarach, o obrazach, które nawiedzały ją nocą. Nie chciała wspominać tamtych twarzy i krzyków kobiet zamkniętych w celach, kiedy fiolka z eliksirem rozbiła się na ich piętrze. Praca odciągała ją od tego. Zajmowała umysł, koncentrowała na prostych, niewymagających zbyt wiele myślenia czynnościach. Robiła wszystko, by nie myśleć, by nie wracać. Czasem jej się udawało. Czasem naprawdę wierzyła w to, że jest w porządku, nigdy przecież nie potrafiła kłamać, nie robiła też tego i teraz. I kiedy Lucy wyznała jej jak się czuje, potwierdzając, że w swych obawach nie jest osamotniona, spoważniała. Jakiś dziwny, nieprzyjemny chłód ją otulił, dreszcz przebiegł jej po plecach. Były w tym razem wtedy, widziała jej wielką, olbrzymią wolę walki, siłę charakteru, zawziętość i trzeźwe podejście do sytuacji. Nie odpowiedziała jej. Teraz nie był dobry moment na to, by powracać do tamtych chwil, miały sprawę do załatwienia, rodzinę do odwiedzenia. To spotkanie było ważne, mogło zaważyć na ich przyszłości podczas nadchodzącej zimy.
Mieszkanie było przytulne, skromnie urządzone, w stylu jaki właściwie oczekiwała od kobiety takiej jak pani Blythe. Po drodze zsunęła z głowy kaptur, rozejrzała się uważnie, obawiając się, że mogły nie być tutaj same — być może to dziwne przeczucie, które od pewnej chwili jej towarzyszyło sprawiało, że czuła się nieswojo. Zdjęła z ramienia torbę i przysiadła na krześle przy stole, kręcąc głową, kiedy Lucinda podziękowała za propozycję.
— Pani Blythe, tak jak pisałam w liście. Potrzebujemy materiałów i ubrań, koców. Wszystkiego, co może okazać się potrzebne, by przetrwać zimę.— Nie kłamała. Nie okłamała jej też w wiadomości, wiedząc, że prędzej czy później zdradzi się ze wszystkim, zawodząc jej zaufanie. To nie była jej gra.
Kobieta wydawała się niezdecydowana. Spojrzała na nie obie po kolei, chwilę milcząc, błądząc tylko wzrokiem po blacie, w końcu odwracając się, by przemieszać zawartość szczerbionej filiżanki, którą musiała zalać przed samym ich przyjściem. Nie wzięła jej jednak w dłonie, nie upiła łyka.
— Na początku byłam zdecydowana, myślałam, że mogę pomóc, ale... Niestety. Przykro mi — odpowiedziała, spoglądając wpierw na nie, a później na drzwi, którymi weszły wszystkie trzy do kuchni. Nikogo w nich nie było. Wright odwróciła się intuicyjnie.
— Pani Blythe, niczym się pani nie narazi, daję słowo. Chciałybyśmy uczciwie zapłacić pani za wszystko.— Sami nie dadzą rady tego wszystkiego obrobić. Potrzebujących było mnóstwo, zbyt dużo na ich możliwości.
I wtedy to usłyszała. Pukanie do drzwi. Serce podskoczyło jej so gardła, poczuła w żołądku okropny niepokój. Chwytając jedną dłonią za torbę, drugą wyciągając różdżkę, poderwała się z miejsca. — Ktoś nas śledził?— spytała Lucindę, nie zdając sobie sprawy, że własnymi słowami tylko wystraszyła gospodynię. Ruszyła w kierunku drzwi. Przystanęła przy nich, nasłuchując, ale prócz świstu wiatru, przemykającego do środka szczelinami, nie usłyszała zupełnie nic. Otwarła je z impetem, mierząc różdżką do nieznajomego lub nieznajomej, ale przed nią nie stał nikt. Pomyliła się — to musiał być ktoś, kto potrzebował pomocy. Musiał. Nie zamykając drzwi wróciła do kuchni. — Lucy, muszę iść. Zostaniesz z panią Blythe, prawda? Omówicie wszystko? Ja muszę ją znaleźć. Ona potrzebuje pomocy. Wiem, że to ona, przyszła tu za nami. Musiała widzieć, jak szłyśmy tu. Jeśli jej nie znajdę, trafi w ręce policji, wiem o tym — zaczęła się tłumaczyć gorączkowo, po czym ruszyła znów w stronę wyjścia.
| 1 - Jeśli znajdujesz się w pomieszczeniu zamkniętym, słyszysz nagle pukanie do drzwi, lecz po ich otworzeniu nie dostrzegasz za nimi nikogo - czujesz za to silną potrzebę odnalezienia osoby, która próbowała się do ciebie dostać, masz wrażenie, że jeśli tego nie zrobisz, stanie się jej coś bardzo złego. Jeśli znajdujesz się na zewnątrz, słyszysz wołanie - głos kojarzy ci się z kobietą, którą przez przypadek zamknęłaś w celi. Nabierasz przekonania, że udało jej się uwolnić i uciec, ale potrzebuje twojej pomocy - musisz ją tylko odnaleźć; w innym wypadku na pewno znajdą ją strażnicy. W obu przypadkach wrażenie ustanie dopiero, gdy któraś z postaci obecnych w wątku uświadomi cię, że wokół nikogo nie ma.
Mieszkanie było przytulne, skromnie urządzone, w stylu jaki właściwie oczekiwała od kobiety takiej jak pani Blythe. Po drodze zsunęła z głowy kaptur, rozejrzała się uważnie, obawiając się, że mogły nie być tutaj same — być może to dziwne przeczucie, które od pewnej chwili jej towarzyszyło sprawiało, że czuła się nieswojo. Zdjęła z ramienia torbę i przysiadła na krześle przy stole, kręcąc głową, kiedy Lucinda podziękowała za propozycję.
— Pani Blythe, tak jak pisałam w liście. Potrzebujemy materiałów i ubrań, koców. Wszystkiego, co może okazać się potrzebne, by przetrwać zimę.— Nie kłamała. Nie okłamała jej też w wiadomości, wiedząc, że prędzej czy później zdradzi się ze wszystkim, zawodząc jej zaufanie. To nie była jej gra.
Kobieta wydawała się niezdecydowana. Spojrzała na nie obie po kolei, chwilę milcząc, błądząc tylko wzrokiem po blacie, w końcu odwracając się, by przemieszać zawartość szczerbionej filiżanki, którą musiała zalać przed samym ich przyjściem. Nie wzięła jej jednak w dłonie, nie upiła łyka.
— Na początku byłam zdecydowana, myślałam, że mogę pomóc, ale... Niestety. Przykro mi — odpowiedziała, spoglądając wpierw na nie, a później na drzwi, którymi weszły wszystkie trzy do kuchni. Nikogo w nich nie było. Wright odwróciła się intuicyjnie.
— Pani Blythe, niczym się pani nie narazi, daję słowo. Chciałybyśmy uczciwie zapłacić pani za wszystko.— Sami nie dadzą rady tego wszystkiego obrobić. Potrzebujących było mnóstwo, zbyt dużo na ich możliwości.
I wtedy to usłyszała. Pukanie do drzwi. Serce podskoczyło jej so gardła, poczuła w żołądku okropny niepokój. Chwytając jedną dłonią za torbę, drugą wyciągając różdżkę, poderwała się z miejsca. — Ktoś nas śledził?— spytała Lucindę, nie zdając sobie sprawy, że własnymi słowami tylko wystraszyła gospodynię. Ruszyła w kierunku drzwi. Przystanęła przy nich, nasłuchując, ale prócz świstu wiatru, przemykającego do środka szczelinami, nie usłyszała zupełnie nic. Otwarła je z impetem, mierząc różdżką do nieznajomego lub nieznajomej, ale przed nią nie stał nikt. Pomyliła się — to musiał być ktoś, kto potrzebował pomocy. Musiał. Nie zamykając drzwi wróciła do kuchni. — Lucy, muszę iść. Zostaniesz z panią Blythe, prawda? Omówicie wszystko? Ja muszę ją znaleźć. Ona potrzebuje pomocy. Wiem, że to ona, przyszła tu za nami. Musiała widzieć, jak szłyśmy tu. Jeśli jej nie znajdę, trafi w ręce policji, wiem o tym — zaczęła się tłumaczyć gorączkowo, po czym ruszyła znów w stronę wyjścia.
| 1 - Jeśli znajdujesz się w pomieszczeniu zamkniętym, słyszysz nagle pukanie do drzwi, lecz po ich otworzeniu nie dostrzegasz za nimi nikogo - czujesz za to silną potrzebę odnalezienia osoby, która próbowała się do ciebie dostać, masz wrażenie, że jeśli tego nie zrobisz, stanie się jej coś bardzo złego. Jeśli znajdujesz się na zewnątrz, słyszysz wołanie - głos kojarzy ci się z kobietą, którą przez przypadek zamknęłaś w celi. Nabierasz przekonania, że udało jej się uwolnić i uciec, ale potrzebuje twojej pomocy - musisz ją tylko odnaleźć; w innym wypadku na pewno znajdą ją strażnicy. W obu przypadkach wrażenie ustanie dopiero, gdy któraś z postaci obecnych w wątku uświadomi cię, że wokół nikogo nie ma.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Lucinda potrafiła wiele wyczytać z zachowania innych osób. Przez lata była oparciem dla wielu znanych jej i nieznanych ludzi. To było łatwe zadanie. Dobrze czuła się słuchając o sprawach innych, bo nie musiała wtedy angażować się we własne. Nie było to zdrowe, nie było to na pewno dla niej dobre, ale na pewno było łatwe. W zachowaniu ich rozmówczyni zauważyła wahanie i niepewność. To nie przemawiało na korzyść Zakonniczek, ale na szczęście wciąż miały szansę by nakłonić kobietę do pomocy im. Lucinda doskonale rozumiała to wahanie. Obie były poszukiwane listem gończym i sama rozmowa z kobietami mogła przynieść do domu czarownicy śmierć. Zapraszając je do domu, kobieta wykazała się wielką odwagą. Nie wiedziała czy było to spowodowane dawnymi zażyłościami Wright z Panią Blythe, czy może kobieta dopiero teraz zrozumiała jak wielką odpowiedzialność bierze na swoje barki. Głos Hannah był spokojny, kojący. Nie wiedzieć czemu, ale w głowie Lucindy pojawiła się myśl, że z takim podejściem do ludzi byłaby naprawdę dobrą matką. Głos blondynki też bywał kojący i kiedyś o wiele częściej dostrzegała wpływ barwy na rozmówce. Wraz ze zmianą jej nastawienia, wraz z nasilającą się wojną, wszystko się zmieniło. – Wiemy, że to duża odpowiedzialność i nie chcemy pani narażać, ale naprawdę nie musi się pani… - urwała w pół zdania, gdy Wright obróciła się do drzwi i spojrzała na Lucindę z przestrachem.
W pierwszej chwili blondynka sięgnęła po różdżkę. Sama nie słyszała żadnego pukania, ale wyczulona na zmysły innych postanowiła nie zwlekać. W takich sytuacjach każda sekunda była ważna. Zmarszczyła brwi lekko zdezorientowana. Lucinda dokładnie zbadała okolicę zanim weszły do środka, obracała się kilkukrotnie by sprawdzić czy na pewno nikt za nimi nie kroczy. Mimowolnie spojrzała na siedzącą przy stole Panią Blythe, która wyglądała na niesamowicie przejęta całą sytuacją. Przerażona tym co może dostrzec za drzwiami. Staruszka uniosła ręce w obronnym geście, gdy w oczach Lucindy pojawiło się pytanie. Zdradziła ich? Sprzedała chcąc ratować własny los? Wszystko trwało zaledwie chwile, a kiedy Hannah otworzyła drzwi, a za nimi nie dostrzegły nikogo zaczęła się nad tą sytuacją zastanawiać. W końcu były naprawdę ostrożne, a do uszu blondynki nie dotarł żaden dźwięk zwiastujący przybycie gości. – Poczekaj – odparła, gdy brunetka ruszyła w stronę drzwi. Lucinda chwyciła towarzyszkę za ramię i odciągnęła na bok, aby nie wpływać na i tak poruszoną już staruszkę. – Co się dzieje, Hann? Ja nic nie słyszałam, a za drzwiami nikogo nie ma. Jestem też niemal pewna, że nikt nas nie śledził. Kto potrzebuje pomocy? O jakiej kobiecie mówisz? – zapytała spoglądając na Zakonniczkę z troską w głosie. Może dostrzegła coś czego nie widziała Lucinda? Może naprawdę ktoś tam był? Tak czy inaczej, blondynka nie mogła puścić czarownicy samej. Mogły to zrobić razem, albo wcale, ale podejrzewała, że to drugie nie istniało.
W pierwszej chwili blondynka sięgnęła po różdżkę. Sama nie słyszała żadnego pukania, ale wyczulona na zmysły innych postanowiła nie zwlekać. W takich sytuacjach każda sekunda była ważna. Zmarszczyła brwi lekko zdezorientowana. Lucinda dokładnie zbadała okolicę zanim weszły do środka, obracała się kilkukrotnie by sprawdzić czy na pewno nikt za nimi nie kroczy. Mimowolnie spojrzała na siedzącą przy stole Panią Blythe, która wyglądała na niesamowicie przejęta całą sytuacją. Przerażona tym co może dostrzec za drzwiami. Staruszka uniosła ręce w obronnym geście, gdy w oczach Lucindy pojawiło się pytanie. Zdradziła ich? Sprzedała chcąc ratować własny los? Wszystko trwało zaledwie chwile, a kiedy Hannah otworzyła drzwi, a za nimi nie dostrzegły nikogo zaczęła się nad tą sytuacją zastanawiać. W końcu były naprawdę ostrożne, a do uszu blondynki nie dotarł żaden dźwięk zwiastujący przybycie gości. – Poczekaj – odparła, gdy brunetka ruszyła w stronę drzwi. Lucinda chwyciła towarzyszkę za ramię i odciągnęła na bok, aby nie wpływać na i tak poruszoną już staruszkę. – Co się dzieje, Hann? Ja nic nie słyszałam, a za drzwiami nikogo nie ma. Jestem też niemal pewna, że nikt nas nie śledził. Kto potrzebuje pomocy? O jakiej kobiecie mówisz? – zapytała spoglądając na Zakonniczkę z troską w głosie. Może dostrzegła coś czego nie widziała Lucinda? Może naprawdę ktoś tam był? Tak czy inaczej, blondynka nie mogła puścić czarownicy samej. Mogły to zrobić razem, albo wcale, ale podejrzewała, że to drugie nie istniało.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Główna ulica
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade