Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade
Główna ulica
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Główna ulica
Główna ulica znajdująca się w sercu Hogsmeade, magicznej wioski zamieszkanej całkowicie przez czarodziejów i czarownice. Wzdłuż ulicy ciągną się kamienice, puby, kawiarnie i sklepy - Miodowe Królestwo, Pub pod Trzema Miotłami, Gospoda Pod Świńskim Łbem, sklep Derwisza i Bangesa, Sowia Poczta, sklep Scrivenshafta czy McBloom & McMuck. Od niej odchodzą mniejsze uliczki, które - wijąc się jak węże - prowadzą m.in. na stację kolejową, na cmentarz, i do Hogwartu.
Od czasów wojennej zawieruchy Hogsmeade stało jakby mniej wesołe, mniej kolorowe; nocą ulice świeca pustkami. Pomimo wynegocjowanego z Grindelwaldem pokoju czarodzieje czują, że coś wisi w powietrzu. Nikt jednak nie potrafi powiedzieć, co.
Od czasów wojennej zawieruchy Hogsmeade stało jakby mniej wesołe, mniej kolorowe; nocą ulice świeca pustkami. Pomimo wynegocjowanego z Grindelwaldem pokoju czarodzieje czują, że coś wisi w powietrzu. Nikt jednak nie potrafi powiedzieć, co.
Nie mogły komentować rozmowy z panią Blythe, jeśli istniało prawdopodobieństwo, że ktoś był w pobliżu. Mógł je śledzić, choć była pewna, że nikogo za własnymi plecami nie widziała. Lucy sprawdzała, ufała jej umiejętnościom, jej zmysłom. Przecież nie były nowicjuszkami, wiedziały, jak należy się zachować, a jednak istniało przecież tak wiele sposobów, by ukryć się przed ludzkim, jakże zawodnym wzrokiem. Popełniły błąd. Ktoś musiał tu być, ktoś czyhał na nie. Nie, to było znacznie gorsze. Ktoś czyhał na niewinnych ludzi, którzy musieli się tu ukrywać. Kiedy Lucinda zatrzymała ją, zakleszczając palce na jej ramieniu, spojrzała na nią wystraszona, ale i zdezorientowana.
— Co robisz?— Dlaczego próbowała ją powstrzymać? — Wiem, kto to mógł być. Przyszła tu, bo wiedziała, że tu będę. Mieszkała kiedyś na tej ulicy, robiłam dla niej miotły. Jej rodzice mówili, że zaginęła, ale na pewno to ona. A teraz grozi jej niebezpieczeństwo, Lucy. Jeśli ją szukają, jeśli depczą nam po piętach, stanie się coś złego, rozumiesz? Nie wezmą jej do Tower, po prostu ją zabiją na miejscu. Nie mogę na to pozwolić.— Próbowała wyswobodzić rękę. — Była tu przed chwilą, pukała. Nie słyszałaś tego? Jak mogłaś nie słyszeć. Musiała iść za nami, ukryta pod eliksirem albo zaklęciem… Napewno.— SPuściła wzrok, gorączkowo błądząc nim po ziemi, szukając na niej jakiś śladów jej obecności, ale nie widziała niczego, co mogłoby temu potwierdzić. Serce zaczęło bić jej w piersi, jak szalone, palce zacisnęła na swojej różdżkę i zadrżała. Czuła nagły przypływ rosnącej paniki. Tak, jak wtedy — obrazy z Tower dotarły do niej nagle, podobnie jak krzyki tamtych kobiet. Na moment otoczył ją ze wszystkich stron dym duszący, ale po dwóch mrugnięciach powiekami zniknął. Tylko jej się przywidziało. — Lucy, muszę iść. Potrzebuje mojej pomocy, rozumiesz? Muszę iść — powtarzała gorączkowo, drżąc. Nie potrafiła sobie przypomnieć imienia tej dziewczyny, ale zdawało jej się, ze była sporo młodsza od nich. Pamiętała jej twarz. Nie wiedziała, dlaczego akurat ona przyszła jej na myśl, zwykle miała fatalną intuicję, nie ufała jej, ale teraz była pewna, że się nie myli, że ma rację. — Puść mnie — nie prosiła, zażądała zdecydowanie, zaczynając rozglądać się po ulicy za dziewczyną. A potem przyłożyła dłoń do czoła, jakby o czymś zapomniała. Była zagubiona, zdekoncentrowana, nie potrafiła zebrać własnych myśli, przypomnieć sobie oczywistych faktów. Nie mogła skupić się na pani Blythe, jej głowę ogarnęły dziwne przekonania, którym nie potrafiła się przeciwstawić. Była pewna, co do swojej racji. Co do tego, że musi iść na ratunek.
— Co robisz?— Dlaczego próbowała ją powstrzymać? — Wiem, kto to mógł być. Przyszła tu, bo wiedziała, że tu będę. Mieszkała kiedyś na tej ulicy, robiłam dla niej miotły. Jej rodzice mówili, że zaginęła, ale na pewno to ona. A teraz grozi jej niebezpieczeństwo, Lucy. Jeśli ją szukają, jeśli depczą nam po piętach, stanie się coś złego, rozumiesz? Nie wezmą jej do Tower, po prostu ją zabiją na miejscu. Nie mogę na to pozwolić.— Próbowała wyswobodzić rękę. — Była tu przed chwilą, pukała. Nie słyszałaś tego? Jak mogłaś nie słyszeć. Musiała iść za nami, ukryta pod eliksirem albo zaklęciem… Napewno.— SPuściła wzrok, gorączkowo błądząc nim po ziemi, szukając na niej jakiś śladów jej obecności, ale nie widziała niczego, co mogłoby temu potwierdzić. Serce zaczęło bić jej w piersi, jak szalone, palce zacisnęła na swojej różdżkę i zadrżała. Czuła nagły przypływ rosnącej paniki. Tak, jak wtedy — obrazy z Tower dotarły do niej nagle, podobnie jak krzyki tamtych kobiet. Na moment otoczył ją ze wszystkich stron dym duszący, ale po dwóch mrugnięciach powiekami zniknął. Tylko jej się przywidziało. — Lucy, muszę iść. Potrzebuje mojej pomocy, rozumiesz? Muszę iść — powtarzała gorączkowo, drżąc. Nie potrafiła sobie przypomnieć imienia tej dziewczyny, ale zdawało jej się, ze była sporo młodsza od nich. Pamiętała jej twarz. Nie wiedziała, dlaczego akurat ona przyszła jej na myśl, zwykle miała fatalną intuicję, nie ufała jej, ale teraz była pewna, że się nie myli, że ma rację. — Puść mnie — nie prosiła, zażądała zdecydowanie, zaczynając rozglądać się po ulicy za dziewczyną. A potem przyłożyła dłoń do czoła, jakby o czymś zapomniała. Była zagubiona, zdekoncentrowana, nie potrafiła zebrać własnych myśli, przypomnieć sobie oczywistych faktów. Nie mogła skupić się na pani Blythe, jej głowę ogarnęły dziwne przekonania, którym nie potrafiła się przeciwstawić. Była pewna, co do swojej racji. Co do tego, że musi iść na ratunek.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie wiedziała dlaczego tak ciężko było jej uwierzyć w słowa Han. Może za bardzo ufała własnej intuicji, która podpowiadała jej, że to wszystko ma drugie, ukryte dno. Ona sama przechodziła przez podobne rzeczy, a Azkaban pokazał im, że rzeczywistość lubi się zniekształcać. Widząc Jessę obok siebie wierzyła w jej obecność. Raz za razem łapała się na tym, że chce do niej coś powiedzieć, albo przed nią uciec. Obecność wron i kruków nad jej głową też budowało w niej przekonanie, że ciągle jest obserwowana, że nigdy nie jest sama. To wszystko zmieniało się dopiero, gdy ktoś ją w tych omamach uświadomił. Brzmiało to absurdalnie, bo bez względu na to ile razy ktoś ją w swym błędzie uświadamiał, to ona i tak wpadała w to samo bagno aż po pas. Nie wiedziała czy to samo dzieje się teraz z Zakonniczką, nie wiedziała czy kobieta naprawdę słyszała pukanie do drzwi czy jedynie jej psychika dała o sobie znać w taki szalony sposób, w tak nieodpowiedniej ku temu chwili. – Skąd wiedziała, że tu będziesz? – zapytała szeptem nie puszczając kobiety. – Skoro zapukała, to dlaczego miałaby uciekać? – bo niby skąd Wright miałaby to wszystko teraz wiedzieć skoro przed drzwiami domu Pani Blythe nikogo nie było.
Nie powinny tego robić teraz. Lucinda kątem oka spojrzała na wstającą od stołu Panią Blythe. Kobieta wyglądała na wystraszoną i blondynka wiedziała, że już nic nie uda im się dzisiaj ugrać. Nawet jeśli na początku czarownica była gotowa na negocjacje tak teraz po tej sytuacji całkowicie zamknęła się w sobie i najchętniej wyrzuciłaby kobiety na ulice. Nie mogła się jej dziwić. – Nic nie słyszałam – powtórzyła jeszcze raz z naciskiem. – Nikogo tu nie ma. – dodała zatrzymując spojrzenie na oczach czarownicy. Widziała w nich przestrach, widziała, że kobieta naprawdę w to wierzy i nie mogła jej tego zabrać. Nie mogła, bo co jeśli miała rację? Co jeśli tam naprawdę ktoś był, a teraz grozi jej niebezpieczeństwo? Co jeśli swoim uporem maniaka skaże kogoś na śmierć? Miała wątpliwości, ale nie chciała tego pokazywać szatynce. Nie teraz.
Zanim blondynka opuściła dłoń skinęła głową. – Dobrze – zaczęła przyznając jej rację. – Pójdziemy razem. Nie upieraj się, bo samej cię nigdzie nie puszczę. – dodała z westchnięciem i nie spuszczając wzroku z Wright skierowała słowa do mieszkanki. – Przepraszamy. Najlepiej będzie jak już pójdziemy. Proszę się nie bać. Nikt nie dowie się o naszej wizycie. – dodała, ale czy mogła być tego właściwie taka pewna? Teraz już sama nie wiedziała w co ma wierzyć.
Lucinda ruszyła w stronę drzwi i jeszcze raz przeniosła spojrzenie na czarownicę. – Jesteś tego pewna? – zapytała.
Nie powinny tego robić teraz. Lucinda kątem oka spojrzała na wstającą od stołu Panią Blythe. Kobieta wyglądała na wystraszoną i blondynka wiedziała, że już nic nie uda im się dzisiaj ugrać. Nawet jeśli na początku czarownica była gotowa na negocjacje tak teraz po tej sytuacji całkowicie zamknęła się w sobie i najchętniej wyrzuciłaby kobiety na ulice. Nie mogła się jej dziwić. – Nic nie słyszałam – powtórzyła jeszcze raz z naciskiem. – Nikogo tu nie ma. – dodała zatrzymując spojrzenie na oczach czarownicy. Widziała w nich przestrach, widziała, że kobieta naprawdę w to wierzy i nie mogła jej tego zabrać. Nie mogła, bo co jeśli miała rację? Co jeśli tam naprawdę ktoś był, a teraz grozi jej niebezpieczeństwo? Co jeśli swoim uporem maniaka skaże kogoś na śmierć? Miała wątpliwości, ale nie chciała tego pokazywać szatynce. Nie teraz.
Zanim blondynka opuściła dłoń skinęła głową. – Dobrze – zaczęła przyznając jej rację. – Pójdziemy razem. Nie upieraj się, bo samej cię nigdzie nie puszczę. – dodała z westchnięciem i nie spuszczając wzroku z Wright skierowała słowa do mieszkanki. – Przepraszamy. Najlepiej będzie jak już pójdziemy. Proszę się nie bać. Nikt nie dowie się o naszej wizycie. – dodała, ale czy mogła być tego właściwie taka pewna? Teraz już sama nie wiedziała w co ma wierzyć.
Lucinda ruszyła w stronę drzwi i jeszcze raz przeniosła spojrzenie na czarownicę. – Jesteś tego pewna? – zapytała.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
To coś wypaczało rzeczywistość. Pełzło pod skórą, tuż pod nią, cienką jak papier, szukając porów, którymi mogłoby wydostać się na zewnątrz. Kierowało jej myślami, odczuciami i odruchami. To wspomnienie dementora, kiedy pochylał się nad nią, by złożyć na niej swój ostatni pocałunek. Te krzyki kobiet pozamykanych w celach tuż przed tym, jak opuścili wieżę. Zostawili je tam na śmierć. Zostawili je, by udusiły się eliksirem, który strażnicy bez skrupułów wrzucili do środka. Umarły z ich powodu, bo poszli zrobić zamieszanie. Chciała wierzyć, że ratując parę osób zrobiły dobrze. Że to wciąż było tego warte, a śmierć ukróciła cierpienie ludzi, którzy byli tam torturowani i niesłusznie przetrzymywani. Ale nie potrafiła. Nie zdawała sobie sprawy, że to, co słyszała i to co wiedziała, to były zaledwie omamy, przywidzenia. Błędne przeświadczenie rodził strach i nagła, niemożliwa do powstrzymania potrzeba niesienia pomocy — a może poczucia winy, które chciała zrekompensować za tamtą śmierć w Tower. Trauma, z którą sobie nie radziła dawała znać. Kiedy Lucy zadała jej pytanie, nie potrafiła na nie odpowiedzieć. Stanęła jak wryta, patrząc na nią przez chwilę wyraźnie skonfundowana. Nic nie przychodziło jej do głowy.
— Ja... Nie wiem... Ale może...— zaczęła dukać, patrząc na lewo i na prawo, po czym wplotła drżącą dłoń we włosy. BYła pewna, że jej się nie przesłyszało. — Musiała mnie widzieć. Rozpoznała mnie, jak szłam. Nie wiem, Lucy... — zaczynała się irytować tymi wszystkimi pytaniami, tym, że nie wierzy, ale także tym, że sama nie umiała wybrnąć z sytuacji i wyjaśnić tego wszystkiego. Nie ruszyła się z miejsca. Złapała się za brzuch, poczuła jak ją boli, zaciska się na czymś, jakimś rozżarzonym pręcie w środku.
Poczekała na zakonniczkę, w końcu obiecała jej, że z nią pójdzie. Rozmasowywała w tym czasie brzuch, rozglądając się gorączkowo, za niewidzialną kobietą, która miała tu być. Po co uciekała? DLaczego? Przecież mogła wejść do środka, jeśli jej szukała, prawda?
— Ja... Tak....— mruknęła, z większym zdecydowaniem potakując głową niż mówiąc. Przetarła czoło, a potem policzek i ruszyła przed siebie. — Może ukryła się w którejś z uliczek? Musi tu gdzieś być...
— Ja... Nie wiem... Ale może...— zaczęła dukać, patrząc na lewo i na prawo, po czym wplotła drżącą dłoń we włosy. BYła pewna, że jej się nie przesłyszało. — Musiała mnie widzieć. Rozpoznała mnie, jak szłam. Nie wiem, Lucy... — zaczynała się irytować tymi wszystkimi pytaniami, tym, że nie wierzy, ale także tym, że sama nie umiała wybrnąć z sytuacji i wyjaśnić tego wszystkiego. Nie ruszyła się z miejsca. Złapała się za brzuch, poczuła jak ją boli, zaciska się na czymś, jakimś rozżarzonym pręcie w środku.
Poczekała na zakonniczkę, w końcu obiecała jej, że z nią pójdzie. Rozmasowywała w tym czasie brzuch, rozglądając się gorączkowo, za niewidzialną kobietą, która miała tu być. Po co uciekała? DLaczego? Przecież mogła wejść do środka, jeśli jej szukała, prawda?
— Ja... Tak....— mruknęła, z większym zdecydowaniem potakując głową niż mówiąc. Przetarła czoło, a potem policzek i ruszyła przed siebie. — Może ukryła się w którejś z uliczek? Musi tu gdzieś być...
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
W innej sytuacji nie miałaby wątpliwości. Ufała Wright. Ufała jej osądowi, ufała jej magii. Wiedziała, że jest zdolną czarownicą i poszłaby za jej słowami niemal od razu, gdyby po wizycie w Tower nie nosiła takiego samego ciężaru. Sama niejednokrotnie złapała się na tym, że jej psychika płata figla. Wmawia jej istnienie rzeczy, które nie istnieją. Rozmawiała też z innymi i ci podobnie radzili sobie z traumą, która miała miejsce w murach więzienia. Nie mogła jednak mierzyć wszystkich jedną miarą. To, że ona w swoich omamach widziała Jessę, której nie zdołała uratować nie znaczyło wcale, że Hannah w taki sam sposób reaguje na te wszystkie negatywne emocje. Może była silniejsza psychiczne? Może to właśnie ona dzisiejszego dnia myślała o wiele bardziej świadomie niż Lucinda? Nikt nie mógł znać odpowiedzi na to pytanie, nikt nie siedział w jej głowie i nie znały się na tyle dobrze by móc przewidywać podobne kwestie. Intuicja podpowiadała jej jednak, że leży za tym coś więcej. Siła, której nieświadomie ulegają. Żyły z wojną jak z najlepszym przyjacielem. Każdego dnia odpierały ataki wroga tylko po to by znaleźć czas. Wydłużyć życie innym, uratować ich. Nikt noszący tak wielki ciężar nie jest w pełni normalny. A za drzwiami choć nie widziała kobiety, o której mówiła Wright było wiele innych rzeczy. Niebezpieczeństwo, którego nie były w stanie przewidzieć.
Lucinda była już gotowa pójść za tym co mówi czarownica. Uniosła różdżkę chcąc być gotowa na każdą ewentualność. Widziała jednak w oczach towarzyszki wahanie. Ta złapała się za brzuch jakby nagle poczuła cios skierowany w swoją stronę. Próbowała to zrozumieć, ale nie miała aż tak wiele czasu. Pewności i tak nie będzie miała. – Zdarzało ci się już to wcześniej? – zapytała spokojnym tonem podchodząc do drzwi zaraz za kobietą. – Bo mi tak – zaczęła z lekką niepewnością. – Widzę Jessę. Widzę ją obok siebie prawie każdego dnia. Jest tak realna, tak żywa. Łapie się czasem na tym, że słyszę jej głos, wiesz? Dopiero gdy zdam sobie sprawę z tego, że widzę ją tylko ja, to uzmysławiam sobie, że to tylko moja chora głowa. Zwichrowana psychika. – dodała krzywiąc się delikatnie, bo samo wspomnienie przychodziło do niej z trudem.
- Przejdziemy się. Po prostu bądź ostrożna, Hann. Czasami wszystko jest inne niż nam się pierwotnie wydaje. – nie mówiła tu już tylko o tej konkretnej osobie. Nie mówiła o pukaniu, którego nie słyszała. Chodziło jej o ludzi i niekończącą się chęć pomagania im. Ci potrafią to wykorzystać, a nie każdy jest tym dobrym.
Lucinda była już gotowa pójść za tym co mówi czarownica. Uniosła różdżkę chcąc być gotowa na każdą ewentualność. Widziała jednak w oczach towarzyszki wahanie. Ta złapała się za brzuch jakby nagle poczuła cios skierowany w swoją stronę. Próbowała to zrozumieć, ale nie miała aż tak wiele czasu. Pewności i tak nie będzie miała. – Zdarzało ci się już to wcześniej? – zapytała spokojnym tonem podchodząc do drzwi zaraz za kobietą. – Bo mi tak – zaczęła z lekką niepewnością. – Widzę Jessę. Widzę ją obok siebie prawie każdego dnia. Jest tak realna, tak żywa. Łapie się czasem na tym, że słyszę jej głos, wiesz? Dopiero gdy zdam sobie sprawę z tego, że widzę ją tylko ja, to uzmysławiam sobie, że to tylko moja chora głowa. Zwichrowana psychika. – dodała krzywiąc się delikatnie, bo samo wspomnienie przychodziło do niej z trudem.
- Przejdziemy się. Po prostu bądź ostrożna, Hann. Czasami wszystko jest inne niż nam się pierwotnie wydaje. – nie mówiła tu już tylko o tej konkretnej osobie. Nie mówiła o pukaniu, którego nie słyszała. Chodziło jej o ludzi i niekończącą się chęć pomagania im. Ci potrafią to wykorzystać, a nie każdy jest tym dobrym.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
To, co się wydarzyło, było silniejsze od niej. Przekonanie, że ktoś za nimi musiał iść, pukał, szukał u nich pomocy. U niej i Lucindy. Czy były to omamy, czy piętrzące się wyrzuty sumienia? Nie wiedziała, ale nie potrafiła zignorować głosu serca, podszeptu podświadomości, który pchał ją właśnie w stronę drzwi, a potem dalej, na ulicę, za róg budynku, chociaż nikogo nie było na horyzoncie, chociaż nikt ich nie śledził i nic nie wskazywało na to, że nawet obserwował. Parła przed siebie, przekonana o swojej racji — jak zawsze, nie biorąc nawet pod uwagę, że mogła być w błędzie, że to tylko przywidzenie. To przeczucie było w niej tak silne i tak dotkliwe, że nie słuchała do końca wątpliwości Lucindy, nie zwracała już nawet uwagi na kobietę, którą odwiedziły. W dłoni wciskała różdżkę. Czuła przez chwilę, jak drży jej serce, jak z trudem łapie oddech — jakby była tam, w Tower, jakby to wszystko znowu się działo wokół niej. Słowa Hensley w końcu sprowokowały ją do spojrzenia w jej stronę.
— Słucham?— Odwróciła się już na zewnątrz, patrząc za stojącą w progu kobietą. Dopiero wtedy zaczęła się zastanawiać nad tym wszystkim. — Tak... Zdarzyło...— odparła po chwili, opuszczając różdżkę. Szybkim obrotem głowy zerknęła jeszcze przez ramię, w kierunku, w którym jak sądziła uciekła osoba, która jej potrzebowała. Ale nikogo tam nie było. Nie słyszała kroków, nawoływania, krzyków. —Jessę? — Dopiero teraz do niej dotarło, że może nie była w tym wszystkim sama. Lucinda także przechodziła przez to piekło. Próbowały je uratować. Te kobiety w Tower. Pomóc im się wydostać, a jedyne co, to ściągnęły na nie piekło. A może to była w jakiś sposób łaska, spotkało je przeznaczenie. Może śmierć była nieunikniona, nie mogły im pomóc, a jedynie przyspieszyły cały proces swoją obecnością w więzieniu? — jak sobie z tym radzisz? — spytała spokojniej, podchodząc do niej powoli. — Ja... Zdarzyło mi się, że czułam... i widziałam czyjąś dłoń na ramieniu. Trzymała mnie mocno. Samą dłoń. Wyrwaną z ręki.— Jak wtedy tam, w Tower, kiedy deportowała się, porywając ze sobą dłoń strażnika. — Mogłybyśmy to sprawdzić? jeśli to tylko fałszywy alarm, wrócimy tu, dobrze?— poprosiła dziewczynę niepewnie, a potem poczekała, aż zrównają się krokiem. Wciąż czujnie i powoli sprawdziły okolicę, by upewnić się, że to było tylko złudzenie.
| zt
— Słucham?— Odwróciła się już na zewnątrz, patrząc za stojącą w progu kobietą. Dopiero wtedy zaczęła się zastanawiać nad tym wszystkim. — Tak... Zdarzyło...— odparła po chwili, opuszczając różdżkę. Szybkim obrotem głowy zerknęła jeszcze przez ramię, w kierunku, w którym jak sądziła uciekła osoba, która jej potrzebowała. Ale nikogo tam nie było. Nie słyszała kroków, nawoływania, krzyków. —Jessę? — Dopiero teraz do niej dotarło, że może nie była w tym wszystkim sama. Lucinda także przechodziła przez to piekło. Próbowały je uratować. Te kobiety w Tower. Pomóc im się wydostać, a jedyne co, to ściągnęły na nie piekło. A może to była w jakiś sposób łaska, spotkało je przeznaczenie. Może śmierć była nieunikniona, nie mogły im pomóc, a jedynie przyspieszyły cały proces swoją obecnością w więzieniu? — jak sobie z tym radzisz? — spytała spokojniej, podchodząc do niej powoli. — Ja... Zdarzyło mi się, że czułam... i widziałam czyjąś dłoń na ramieniu. Trzymała mnie mocno. Samą dłoń. Wyrwaną z ręki.— Jak wtedy tam, w Tower, kiedy deportowała się, porywając ze sobą dłoń strażnika. — Mogłybyśmy to sprawdzić? jeśli to tylko fałszywy alarm, wrócimy tu, dobrze?— poprosiła dziewczynę niepewnie, a potem poczekała, aż zrównają się krokiem. Wciąż czujnie i powoli sprawdziły okolicę, by upewnić się, że to było tylko złudzenie.
| zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Trzynasty raz zaklęła siarczyście, wznosząc szkocki akcent ponad chwiejną wymowę angielskich słów, które jeszcze chwilę wcześniej kierowała do handlarza. Drżącymi palcami lewej dłoni chwyciła miękką skórę na karku niuchacza, podnosząc stworzenie na wysokość twarzy, obracając je ku sobie, by z cichym westchnieniem odebrać mu ukradziony naparstek w barwie postarzanego srebra. Zdawać się mogło, że bez większego zainteresowania zlustrowała przedmiot, jednak było to złudzenie godne teatralnego artysty, gdyż w tym czasie kątem oka zarejestrowała odwróconego w przeciwnym kierunku handlarza. Mimowolnie spięła mięśnie, zwinnie chowając naparstek do przepastnej, choć dziś wyjątkowo wypełnionej po brzegi kieszeni bordowej spódnicy. Przez ułamek sekundy drażniące uczucie niepokoju przebiło się przez fasadę nacechowanej zaklęciem potrzeby złodziejskiego cechu. Czuła się podle wszak przedmioty, które gromadziła w swych kieszeniach, nijak nie były jej potrzebne, a nawet jeśli byłyby, to przecież jej materialny status pozwalał na uczciwy zakup, nie musząc uciekać się do grabieży. Nie zdawała sobie sprawy z patowej sytuacji, bo choć była bardziej niż pewna, że jej zachowanie ma podłoże w czymś silniejszym niż nagła, niezrozumiała potrzeba stania się marginesem społecznym godnym rynsztokowego pochodzenia, tak nie potrafiła znaleźć powodu, by zaprzestać niecnych działań.
Szybkim krokiem ruszyła dalej, by czym prędzej minąć niewielkie targowisko stojące jej na drodze powrotnej z domu Edgara, niegdyś wiernego przyjaciela Philipa Despensera, dziś lojalnego pracownika hodowli. Wiedziała, że ten nie był zachwycony tą skonkretyzowaną wizytą, wszak nigdy nie polubił się z magicznym talentem i choć operowanie czarami szło mu niezgorzej, tak jego niechęć do tego świata była większa. Od miesięcy szukała z jego żoną sposobu na pozbycie się uporczywego uczucia bólu, który nawiedzał kruczowłosą od pamiętnej wigilijnej nocy, podczas której jej brat zdradził rodzinne więzy, doprowadzając swą bliźniaczkę na skraj życia i śmierci do miejsca, z którego ponoć nie było już drogi powrotnej. Przeżyła, choć do tej pory nie wiedziała jak, jednak za tę łaskę przyszło jej płacić wygórowaną cenę aż po dziś. Mirabell była uzdrowicielką, dobrą duszą, lecz nie znała lekarstwa, które mogłoby pomóc, co jednak nie oznaczało, że się poddała. Testowała więc coraz to nowe eliksiry, napary i zaklęcia, a Evelyn przyjmowała najróżniejsze ich skutki. Czyżby nagła potrzeba wypełniania kieszeni skradzionymi przedmiotami się do tego zaliczała? Wszak pierwsze dowody lepkich rąk znajdujące się w jej kieszeniach pochodziły właśnie z ich domu.
Była zbyt rozdrażniona i rozgoryczona porażką, ledwo osłabłym problemem i próbą przeanalizowania całej sytuacji, by zauważyć, że po drodze mimochodem zgarniała coraz to nowe przedmioty, które uporczywie ciążyły na jej kieszeniach. Minęła targowisko, skręcając w jedną z niewielkich uliczek kierujących ją wprost na drogę powrotną ku jej ziemiom i pewnie nie zorientowałaby się aż do spotkania z Arraxem, którego pozostawiła na obrzeżach miasteczka, gdyby nie Rufus i jego chorobliwe nawyki, które dziś tak bardzo podzielała. Stworzenie zniknęło z jej ramienia, a gdy odnalazła łajdaka stalowoniebieskim spojrzeniem, ten już sięgał chciwymi łapkami w kierunku jakiegoś pozłacanego wihajstra wystającego z kieszeni postawnego mężczyzny o wyrazie twarzy wskazującym na niedogadanie się w przypadku podejmowania późniejszych prób wytłumaczenia ów niezręcznej sytuacji, do której doprowadzić mógł jej podopieczny. Ruszyła pędem, przeraźliwie obawiając się potencjalnie uwłaczającej rozmowy. Gwałtownie zgarnęła niuchacza, opiekuńczo przyciskając go do piersi obiema dłońmi, wybałuszając zaraz oczy na widok rzeczonego wihajstra, który najwyraźniej ukradła sama, choć nie miała pojęcia, kiedy i jak, wszystko przecież działo się tak prędko. Boleśnie zacisnęła zęby, nie rozumiejąc, co dokładnie miało miejsce i dlaczego ciało i umysł płatają jej figle, skoro tak bardzo brzydziła się czynami, które mimowolnie popełniała.
Chaos zapanował nad myślami, nie pozwalając się skupić, odnaleźć odpowiedzi, podjąć sensownych działań. Chciała uciec i jednocześnie nie mogła tego zrobić, zamiast tego zbaczając w kolejną uliczkę, pokonując zakręt i wreszcie zatrzymując się nagle, tuż przed zderzeniem z drugim ciałem. Gwałtowność jej działania sprawiła nieuchronną kolej rzeczy – niuchacz wypadł z jej dłoni, a w próbie ratowania go, pochyliła się prędko, czego zaś nie wytrzymały kieszenie, z których poczęły wysypywać się skradzione przedmioty, świadectwa jej zbrodni. W całej tej niedoli zdołała jednak bezpiecznie pochwycić Rufusa, choć ten zawisł teraz do góry nogami, a zawartość jego torby również zaczęła wysypywać się na ziemię, tuż pod stopy rzeczonej osoby, z którą zderzenia uniknęli.
Blade usta rozchyliły się w wyrazie niemego szoku, spojrzenie z wolna poczęło się wznosić, śledząc filigradową kobiecą sylwetkę od stóp wprost ku twarzy okalanej jasnymi kosmykami blond włosów, z niepokojem odnajdując znajome rysy, które aż nazbyt przypominały labiryntowy koszmar doznań. Stalowoniebieskie tęczówki lustrowały enigmatyczną głębię barw skrywanych w oczach młodocianej czarownicy.
- Celine? – posłała pytanie, nie wiedząc jak zareagować, którą strategię obrać, mając przemożne wrażenie, że opuszcza ją cała zwyczajowo gromadzona siła. Przecież sama dobitnie zdawała sobie sprawę z tego, jak to wszystko wygląda. Zwiesiła ramiona, nie uciekając jednak spojrzeniem, jakby każde umknięcie mogło być dowodem ku jej zgubie. – Cóż za spotkanie, ja… To nie najlepszy moment… - westchnęła z rozgoryczeniem, bo co miała powiedzieć? To nie tak jak myślisz? Potrafię to wytłumaczyć? Wszystko zdawało się zbyt błahe i proste w obliczu czynów, które dziś popełniała raz za razem, nie potrafiąc znaleźć ucieczki od nagłego szaleństwa ogarniającego jej duszę. Skrzywiła się, mknąc spojrzeniem ku nagłemu dźwiękowi; najwyraźniej Rufus już postanowił wyswobodzić się z jej uścisku, zbierając rozrzucone przedmioty z wprawną łapczywością wprost do swej niuchaczowej torby. Tak, jeszcze na dodatek ten łajdak również nie zamierzał jej pomóc, pogrążając w próbie rozwiązania sprawy metodą niezależnej zosi samosi.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Wciąż wyczuwała w powietrzu zapach porannej mgły. Choć ta zdążyła cofnąć się z wężowiska brukowanych uliczek i ustąpiła pod naporem rezonujących w nich dźwięków rozmów, targowych nawoływań i odgłosów obcasów stukających o chodnik, Celine miała wrażenie, że jej woń nigdy tak naprawdę nie znikała, wpisana w jesień. Ciepłą, spokojniejszą niż sierpień, którego druga połowa upłynęła na borykaniu się z pogorzeliskiem pozostawionym przez gwiazdy i zaleczaniu ran, jakie jeszcze na dobre nie zbladły. Półwila nie nadstawiała uszu, gdy wśród mieszkańców Hogsmeade krążyły wieści z brytyjskich hrabstw i wojennych działań, skupiała się za to na wodzeniu wzrokiem po kolorowych szyldach i twarzach, do których zaczynały powracać uśmiechy po tym, jak mięśnie mimiczne zamarzły w sierpniowym przerażeniu. Tu i ówdzie dostrzegała wyraźne ślady zniszczeń, dowiedziała się, że sklep, który chciała odwiedzić, zniknął z powierzchni ziemi, zmiażdżony w pyle cegieł i drzazgach drewna, spopielony wraz z sympatycznym, leciwym właścicielem, na co żołądek półwili ciężko opadł o kilka cali, jakby nagle wypełniony kamieniami. Całe budynki, całe rodziny, całe niedokończone historie... I nic, co mogłoby ich na to wszystko przygotować.
Skierowała więc swoje kroki w przeciwległą alejkę, po prawdziwy powód wizyty w Hogsmeade. Miodowe Królestwo, obrośnięta legendą mekka słodyczy. Nie zamierzała kupować ich dla siebie, a dla Orestesa, licząc, że kilka równie słodkich uśmiechów, odpowiednich gestów i aksamitnych słów zjedna jej przychylność sprzedawcy na tyle, by udało się kupić odrobinę łakoci po specjalnej, lepszej cenie, nawet symboliczną garstkę, cokolwiek, co mogłoby ucieszyć ośmiolatka. Może to nierozsądne, poświęcać w ten sposób część skromnej wypłaty płynącej z Palace Theatre, ale wyobrażała sobie roziskrzone oczy chłopca na widok przyniesionych przez nią łupów i to wystarczyło, by tego dnia odwiedziła miasteczko, nieświadoma dramatu rozgrywającego się tuż obok - pobrzękującego metalicznym dostatkiem zdobyczy, których nie powstydziłaby się żadna sroka. Akurat miała skręcić, wiedziona coraz przyjemniejszym zapachem wytyczającym szlak jej wędrówki lepiej niż wskazówki ludzkiej życzliwości, po jakie raz na jakiś czas zatrzymywała przechodniów, gdy nagle wyrosła przed nią nienaturalnie blada postać znajomej, kruczowłosej czarownicy o błękitnych oczach przetykanych pobłyskiem srebra. Chmurnie ściągnięte w dół brwi strzegły jej spojrzenia, do tej pory najwidoczniej pogrążonego w zadumie, i to na nie w pierwszej kolejności Celine zwróciła uwagę. Błękitne tarcze wydawały się zatroskane, w pewien sposób zziębnięte, aż nagle... Trzask pękających nici, huk, brzęk, chrobot toczących się po ziemi przedmiotów o bardziej obłym kształcie. Wystraszyło ją to, półwila drgnęła, jakby ktoś pod jej nogi upuścił kajdany, i szybko spojrzała w dół, lecz to, co tam zobaczyła, nie przypominało więzów z Tower of London. Masa, masa kosztowności! Skrzących się spinek do mankietów, prostszych spinek do włosów, łańcuszków, kieszonkowych zegarków, gdzieś mignęła jej nawet polerowana gałka od klamki, a do tego mnóstwo imitacji, drobnych monet i połyskliwych części jakichś mechanizmów. Zamrugawszy z bezbrzeżnym zdumieniem przyglądała się trofeom, które wypadły zarówno z rozdartych kieszeni Evelyn, jak i niuchaczowej torby. Paciorkowate ślepka patrzyły na nią tak, jakby próbowały rozszyfrować, czy dziewczyna się odwróci, by znaleźć pierwszego funkcjonariusza porządku, jednak wcale nie zamierzała tego robić, nie tyle zbita z tropu i zdezorientowana, co przekonana, że musiało dojść do strasznego nieporozumienia.
- Pani Despenser - rzuciła na niepewnym, zaniepokojonym wydechu, z trudem odrywając wzrok od skarbów pani i jej wiernego towarzysza, by przenieść go na twarz Evelyn. Wydawała się blada jak świeży pergamin, który nie poznał jeszcze ani dnia upływu czasu. Ognia i pewności, którymi kobieta emanowała w labiryncie, dziś w niej nie było. - Wszystko w porządku? Co to... co to jest? - wskazała na kupkę kosztowności, mniejszych lub większych, jednak zgromadzonych w takiej ilości, że nie mogły być przypadkiem. Jak miała ubrać w słowa krążącą po jej myślach wątpliwość? Przepraszam, czy pani jest złodziejką? W Weymouth nie sprawiała wrażenia osoby o lepkich dłoniach, ba, nakreśliła do niej niesamowicie życzliwy, ciepły list obarczony troską i zrozumieniem; bardzo wygodnie byłoby więc uwierzyć, że skarby wypadły po prostu z kieszeni trzymanego przez nią niuchacza, lecz Celine widziała, jak runęły także z zakamarków jej własnych kieszeni. Odsunęła się o pół kroku, kiedy stworzonko z gracją złodziejaszka opadło na ziemię i zaczęło upychać w swoim sejfie utracone łupy, i odruchowo dotknęła opuszkami palców połyskliwej pary srebrnych spinek wplecionych w swoje włosy. Dwa łabędzie otaczały się szyjami, raz po raz poruszając parami pięknych, magicznych skrzydeł - pamiątka od Hectora z festiwalu, niespodzianka, impulsywny zakup, gdy jeszcze nie był pewien, czy uczucia, które do niej żywił, były odwzajemnione. Za nic w świecie nie mogła ich stracić. - Nie chciałabym wyciągnąć pochopnych wniosków - zapewniła ostrożnie, mając nadzieję, że gdzieś w gmatwaninie występku czaił się powód, który Evelyn mogłaby jej wyjawić. Zaufałaby jej przecież, uwierzyłaby, choć nie bez wątpliwości, gdyby czarownica powiedziała, że akurat zmierzała do prawowitych właścicieli, chcąc rozdać skradzione przez niuchacza przedmioty, które wcześniej sama wydobyła z jego torby - a gdyby tak właśnie było, oskarżenie przedwcześnie rzucone pod jej adresem byłoby zwyczajnie krzywdzące.
Skierowała więc swoje kroki w przeciwległą alejkę, po prawdziwy powód wizyty w Hogsmeade. Miodowe Królestwo, obrośnięta legendą mekka słodyczy. Nie zamierzała kupować ich dla siebie, a dla Orestesa, licząc, że kilka równie słodkich uśmiechów, odpowiednich gestów i aksamitnych słów zjedna jej przychylność sprzedawcy na tyle, by udało się kupić odrobinę łakoci po specjalnej, lepszej cenie, nawet symboliczną garstkę, cokolwiek, co mogłoby ucieszyć ośmiolatka. Może to nierozsądne, poświęcać w ten sposób część skromnej wypłaty płynącej z Palace Theatre, ale wyobrażała sobie roziskrzone oczy chłopca na widok przyniesionych przez nią łupów i to wystarczyło, by tego dnia odwiedziła miasteczko, nieświadoma dramatu rozgrywającego się tuż obok - pobrzękującego metalicznym dostatkiem zdobyczy, których nie powstydziłaby się żadna sroka. Akurat miała skręcić, wiedziona coraz przyjemniejszym zapachem wytyczającym szlak jej wędrówki lepiej niż wskazówki ludzkiej życzliwości, po jakie raz na jakiś czas zatrzymywała przechodniów, gdy nagle wyrosła przed nią nienaturalnie blada postać znajomej, kruczowłosej czarownicy o błękitnych oczach przetykanych pobłyskiem srebra. Chmurnie ściągnięte w dół brwi strzegły jej spojrzenia, do tej pory najwidoczniej pogrążonego w zadumie, i to na nie w pierwszej kolejności Celine zwróciła uwagę. Błękitne tarcze wydawały się zatroskane, w pewien sposób zziębnięte, aż nagle... Trzask pękających nici, huk, brzęk, chrobot toczących się po ziemi przedmiotów o bardziej obłym kształcie. Wystraszyło ją to, półwila drgnęła, jakby ktoś pod jej nogi upuścił kajdany, i szybko spojrzała w dół, lecz to, co tam zobaczyła, nie przypominało więzów z Tower of London. Masa, masa kosztowności! Skrzących się spinek do mankietów, prostszych spinek do włosów, łańcuszków, kieszonkowych zegarków, gdzieś mignęła jej nawet polerowana gałka od klamki, a do tego mnóstwo imitacji, drobnych monet i połyskliwych części jakichś mechanizmów. Zamrugawszy z bezbrzeżnym zdumieniem przyglądała się trofeom, które wypadły zarówno z rozdartych kieszeni Evelyn, jak i niuchaczowej torby. Paciorkowate ślepka patrzyły na nią tak, jakby próbowały rozszyfrować, czy dziewczyna się odwróci, by znaleźć pierwszego funkcjonariusza porządku, jednak wcale nie zamierzała tego robić, nie tyle zbita z tropu i zdezorientowana, co przekonana, że musiało dojść do strasznego nieporozumienia.
- Pani Despenser - rzuciła na niepewnym, zaniepokojonym wydechu, z trudem odrywając wzrok od skarbów pani i jej wiernego towarzysza, by przenieść go na twarz Evelyn. Wydawała się blada jak świeży pergamin, który nie poznał jeszcze ani dnia upływu czasu. Ognia i pewności, którymi kobieta emanowała w labiryncie, dziś w niej nie było. - Wszystko w porządku? Co to... co to jest? - wskazała na kupkę kosztowności, mniejszych lub większych, jednak zgromadzonych w takiej ilości, że nie mogły być przypadkiem. Jak miała ubrać w słowa krążącą po jej myślach wątpliwość? Przepraszam, czy pani jest złodziejką? W Weymouth nie sprawiała wrażenia osoby o lepkich dłoniach, ba, nakreśliła do niej niesamowicie życzliwy, ciepły list obarczony troską i zrozumieniem; bardzo wygodnie byłoby więc uwierzyć, że skarby wypadły po prostu z kieszeni trzymanego przez nią niuchacza, lecz Celine widziała, jak runęły także z zakamarków jej własnych kieszeni. Odsunęła się o pół kroku, kiedy stworzonko z gracją złodziejaszka opadło na ziemię i zaczęło upychać w swoim sejfie utracone łupy, i odruchowo dotknęła opuszkami palców połyskliwej pary srebrnych spinek wplecionych w swoje włosy. Dwa łabędzie otaczały się szyjami, raz po raz poruszając parami pięknych, magicznych skrzydeł - pamiątka od Hectora z festiwalu, niespodzianka, impulsywny zakup, gdy jeszcze nie był pewien, czy uczucia, które do niej żywił, były odwzajemnione. Za nic w świecie nie mogła ich stracić. - Nie chciałabym wyciągnąć pochopnych wniosków - zapewniła ostrożnie, mając nadzieję, że gdzieś w gmatwaninie występku czaił się powód, który Evelyn mogłaby jej wyjawić. Zaufałaby jej przecież, uwierzyłaby, choć nie bez wątpliwości, gdyby czarownica powiedziała, że akurat zmierzała do prawowitych właścicieli, chcąc rozdać skradzione przez niuchacza przedmioty, które wcześniej sama wydobyła z jego torby - a gdyby tak właśnie było, oskarżenie przedwcześnie rzucone pod jej adresem byłoby zwyczajnie krzywdzące.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Spodziewała się, że utrata przedmiotów przyniesie chwilową ulgę, choćby tę znikomą, nietrwałą, nim umysł pojmie głębię zdarzenia. Nie sądziła jednak, że upuszczenie błyskotek wprawi ją w złość, poczucie chorobliwej niesprawiedliwości i tęsknotę za wypełnionymi po brzegi kieszeniami. Zacietrzewiła się, podejmując kontakt wzrokowy ze swym niewielkim towarzyszem, który zdawał się podzielać niezrozumiałe, graniczące z obłędem emocje, lecz on zbierał je łapczywie z ziemi, gdy ona po prostu stała, panicznym spojrzeniem skacząc od przedmiotu do przedmiotu, nie wiedząc nawet jakim sposobem znaczna część z nich znalazła się w jej posiadaniu. To już samo w sobie było przerażające, lecz najwyraźniej niewystarczająco bowiem nastręczające myśli prędko znalazły wszystkie słabe punkty, które pochwyciły ostrymi pazurami, wtłaczając poczucie winy w toń rozdrganego umysłu. Powzięła nierówny, płytki wdech, czując jak płuca zaciskają się boleśnie pod ogromem sprzeczności wirujących tornad rozdzierających duszę, po czym zupełnie niespodziewanie parsknęła bezdźwięcznym śmiechem, dając ujście emocjonalnej spuściźnie. Było to absurdalne, cała ta sytuacja nie mogła przecież mieć miejsca, musiała być nierealna, przecież nie mogłaby czegoś takiego uczynić, prawda? Śnienie na jawie? Zwidy od natłoku hodowlanych prac? Merlinowska kara za parszywy żywot, którego zaciekle trzymała się każdego nadchodzącego dnia? Chciałaby móc uwierzyć, że zaraz się obudzi, a ten skrajnie niegodziwy obraz zniknie sprzed jej oczu, przywracając ukojenie nierówno kołatającemu sercu.
Niepokój Celine był wręcz namacalny, przypominał sieć, bagaż dla sumienia, którego niełatwo było się pozbyć. Ciężar jej spojrzenia zaczynał być dotkliwy, wypalając niewidzialne piętna, nadając nowe znaczenie łatkom, których Szkotka w swym niedługim życiu zdążyła nabyć nader wiele. Nie musiała się skupiać, specjalnie szukać potwierdzenia dla swych założeń, wystarczył drobny gest, potencjalnie błahe pogładzenie wpiętej w blond włosy spinki, by wywołać u Evelyn reakcję godną przyjęcia ciosu obuchem – cofnęła się o krok, zaciskając zęby usilnie, aż do rozpoznania charakterystycznego bólu szczęki. Wystraszyła się, lecz nie tyle reakcji czarownicy, co własnej, ponieważ gdy tylko zauważyła przedmiot wpięty we frywolne kosmyki, jej myśli zaczęły szeptać kusząco, by powziąć srebrne spinki w posiadanie. Nie, nie, nie, proszę, nie. Splotła drżące dłonie ciasno brzuchu, niemal wykręcając sobie przy tym palce, jakby właśnie ten sposób miał ocalić ją od haniebnych zapędów.
- B-byłam u znachorki i… wydaje mi się, że… – słowa plątały się, gdy kruczowłosa nie potrafiła wystarczająco zebrać myśli, by znaleźć odpowiednie, niewstydliwe wytłumaczenie. Westchnęła cicho, drżąc na ciele jakby nagle ogarnęło ją dotkliwe zimno. – Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła, n-nigdy, naprawdę – mówiła prędko, emocjonalnie, ściśnięta wezbranym przerażeniem zmieszanym z obezwładniającym szokiem. Stalowoniebieskie spojrzenie utkwione było w stercie błyszczących przedmiotów, skupiając się na tym, że większość z nich nie miała ze sobą nic wspólnego, jedynie ten niepokojąco powabny błysk. – Coś mi się s-s-stało, nie po-potrafię t-te-tego wyjaśnić, nawet n-nie wiem, gdzie to wszystko znalazłam – mówiła, a im więcej słów z siebie wylewała, tym bardziej drżała jej szczęka, akcent się wzmagał, a słowa stawały się z każdą kolejną chwilą mniej zrozumiałe. To by było na tyle z silnej pani Despenser, bo ta zdawała się wiedzieć, że wbrew sobie zburzyła istotny filar własnych wartości, coś, czego nigdy by nie naruszyła. – Ja… Ja chy-chyba… Chyba potrzebuję p-p-pomocy – w oczach, mieszance niebieskiej szarości, wezbrała się wilgoć. Powiedziała to, wydusiła z siebie potrzebę wsparcia, zaopiekowania ze strony drugiej osoby, choć niemal obcej, nie mając pewności, czy mogła jej zaufać. Nie miała jednak wyboru, lękając się, że inaczej jej zapędy będą dalej siać koszmarne dla sumienia czyny, których nigdy nie będzie w stanie sobie wybaczyć. Zacisnęła mocniej palce na materiale odzienia, wbijając paznokcie w tkaninę, niemalże je łamiąc. Teraz nie pozostało jej nic, prócz oczekiwania, wiary w ślepy fart i to, że młoda czarownica jej uwierzy, zamiast poddawać oskarżeniu. W tym czasie gdzieś w podświadomości krążyła jej niespokojna myśl, że scenariusz może nie być dla niej pomyślny, a podszepty w umyśle podsuwały jej słowa matki, która nigdy nie wierzyła w tłumaczenia, każdorazowo karząc ją za prawdę. Teraz, po latach, w tym miejscu, była w stanie uwierzyć w matczyne opinie, pogardliwe słowa, że jest najgorszym brzemieniem obarczającym rodzinę swym ciężarem i chyba właśnie ta świadomość uderzyła w jedno z najbardziej czułych miejsc. Przepraszam, przepraszam, przepraszam, krzyczała w myślach, bezgłośnie.
Niepokój Celine był wręcz namacalny, przypominał sieć, bagaż dla sumienia, którego niełatwo było się pozbyć. Ciężar jej spojrzenia zaczynał być dotkliwy, wypalając niewidzialne piętna, nadając nowe znaczenie łatkom, których Szkotka w swym niedługim życiu zdążyła nabyć nader wiele. Nie musiała się skupiać, specjalnie szukać potwierdzenia dla swych założeń, wystarczył drobny gest, potencjalnie błahe pogładzenie wpiętej w blond włosy spinki, by wywołać u Evelyn reakcję godną przyjęcia ciosu obuchem – cofnęła się o krok, zaciskając zęby usilnie, aż do rozpoznania charakterystycznego bólu szczęki. Wystraszyła się, lecz nie tyle reakcji czarownicy, co własnej, ponieważ gdy tylko zauważyła przedmiot wpięty we frywolne kosmyki, jej myśli zaczęły szeptać kusząco, by powziąć srebrne spinki w posiadanie. Nie, nie, nie, proszę, nie. Splotła drżące dłonie ciasno brzuchu, niemal wykręcając sobie przy tym palce, jakby właśnie ten sposób miał ocalić ją od haniebnych zapędów.
- B-byłam u znachorki i… wydaje mi się, że… – słowa plątały się, gdy kruczowłosa nie potrafiła wystarczająco zebrać myśli, by znaleźć odpowiednie, niewstydliwe wytłumaczenie. Westchnęła cicho, drżąc na ciele jakby nagle ogarnęło ją dotkliwe zimno. – Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła, n-nigdy, naprawdę – mówiła prędko, emocjonalnie, ściśnięta wezbranym przerażeniem zmieszanym z obezwładniającym szokiem. Stalowoniebieskie spojrzenie utkwione było w stercie błyszczących przedmiotów, skupiając się na tym, że większość z nich nie miała ze sobą nic wspólnego, jedynie ten niepokojąco powabny błysk. – Coś mi się s-s-stało, nie po-potrafię t-te-tego wyjaśnić, nawet n-nie wiem, gdzie to wszystko znalazłam – mówiła, a im więcej słów z siebie wylewała, tym bardziej drżała jej szczęka, akcent się wzmagał, a słowa stawały się z każdą kolejną chwilą mniej zrozumiałe. To by było na tyle z silnej pani Despenser, bo ta zdawała się wiedzieć, że wbrew sobie zburzyła istotny filar własnych wartości, coś, czego nigdy by nie naruszyła. – Ja… Ja chy-chyba… Chyba potrzebuję p-p-pomocy – w oczach, mieszance niebieskiej szarości, wezbrała się wilgoć. Powiedziała to, wydusiła z siebie potrzebę wsparcia, zaopiekowania ze strony drugiej osoby, choć niemal obcej, nie mając pewności, czy mogła jej zaufać. Nie miała jednak wyboru, lękając się, że inaczej jej zapędy będą dalej siać koszmarne dla sumienia czyny, których nigdy nie będzie w stanie sobie wybaczyć. Zacisnęła mocniej palce na materiale odzienia, wbijając paznokcie w tkaninę, niemalże je łamiąc. Teraz nie pozostało jej nic, prócz oczekiwania, wiary w ślepy fart i to, że młoda czarownica jej uwierzy, zamiast poddawać oskarżeniu. W tym czasie gdzieś w podświadomości krążyła jej niespokojna myśl, że scenariusz może nie być dla niej pomyślny, a podszepty w umyśle podsuwały jej słowa matki, która nigdy nie wierzyła w tłumaczenia, każdorazowo karząc ją za prawdę. Teraz, po latach, w tym miejscu, była w stanie uwierzyć w matczyne opinie, pogardliwe słowa, że jest najgorszym brzemieniem obarczającym rodzinę swym ciężarem i chyba właśnie ta świadomość uderzyła w jedno z najbardziej czułych miejsc. Przepraszam, przepraszam, przepraszam, krzyczała w myślach, bezgłośnie.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Tak nie zachowywała się zwykła sroka. Celine z rosnącym niepokojem obserwowała mocne zaciśnięcie szczęk, rozbiegane, dzikie spojrzenie, w którym tliła się zachłanność natychmiast przeradzająca się w niedowierzanie i lęk, splecione dłonie ukazywały pobielałe knykcie. Słyszała o ludziach, którzy w drobnych kradzieżach poszukiwali adrenaliny, słodkiej i uzależniającej kochanki, a słyszała też o nieszczęśnikach, którzy nie mieli wpływu na bezwolne reakcje ciała, które samoistnie wyciągało ręce po obce własności.
Znała obezwładniającą siłę uzależnienia, doświadczyła jej na własnej skórze, a patrząc w oczy Evelyn, widziała odbicie przeszłości, znów czując się jak Celine sprzed kilku miesięcy, grzęznąca w trzęsawisku potrzeby i otumaniającego pragnienia. Czy to, co dolegało kruczowłosej czarownicy, mogło być chorobą? Półwila nie widziała na to innego wytłumaczenia, postawa kobiety zmieniła się w momencie dotknięcia przez nią srebrnych łabędzich spinek, jakby powstrzymanie się przed ich dosięgnięciem wywoływało w niej fizyczny ból. Walczyła z tym jednak, to było jasne: zwiększała panujący pomiędzy nimi dystans, zajmowała dłonie wykręcaniem palców, świerzbiących po błyskotkę, jak narkomana świerzbiły palce po kolejną działkę. Wspomnienie o tym, do czego sama była zdolna się posunąć, by zaspokoić ssący jej duszę głód, dziś przysparzało ją o zawroty głowy i łańcuch ciasno okręcający się wokół wnętrzności.
- Spokojnie, wiem, wiem - zapewniła szybko i łagodnie, niemal wchodząc jej w słowo; mając przed sobą tak roztrzęsioną Evelyn, nie posądzała jej już o spędzenie popołudnia na łapczywym napychaniu sobie kieszeni, bo miała na to ochotę. Coś było na rzeczy, coś jeszcze nieoczywistego, a ulga, którą Celine w tym odnalazła, wydała się jej nieodpowiednia. Bo czy nie byłoby lepiej, gdyby Despenser z uśmiechem wertowała swoje łupy, zamiast skręcać się teraz i drżeć, przytłoczona przez łakomstwo, którego sobie nie wybrała? Ale półwila nie chciała myśleć o niej w ten sposób - jak o złodzieju przemykającym przez uliczne cienie i odciążającym nieznajomych z kosztowności przez własny egoizm. - Zaraz znajdziemy pomoc - obiecała z pasją, przecież nie mogłaby jej zostawić z tym samej, nie to miała w zwyczaju robić, mając przed sobą wystraszone i załamane istoty. - To stało się dzisiaj? Kiedy się zaczęło? - zapytała z nadzieją, że coś w planie dnia Evelyn lub sekwencja odbytych spotkań mogłyby zdradzić źródło początku tej przypadłości, czymkolwiek by nie była.
Zbliżyła do niej dłonie i łagodnie dotknęła opuszkami napiętej skóry, przy okazji znów zerkając w dół, na kopiec fantów, z których coraz więcej znikało upchniętych w niuchaczowej torbie - i naraz uderzył w nią pomysł tak niedorzeczny i abstrakcyjny, a przy tym tak w pewien sposób oczywisty, iż miała wrażenie, że rozwiązanie łamigłówki znajduje się tuż przed ich nosami. - To pani przyjaciel? W labiryncie też opiekowała się pani niuchaczem, a tak wprawna ręka chyba nie wzięłaby się znikąd. Proszę mi powiedzieć, pani Evelyn... Czy on może dziś panią ugryzł? - ściszyła głos do szeptu. Niektóre zwierzęta miały w swoich ślinach toksyny, potrafiły uczulać, wywołując ogromne spektrum reakcji i symptomów, a świat czarodziejów pełen był spozierającej z każdego kąta magii: wachlarza nieskończonych możliwości, także tych nieodkrytych. I to, że półwila nigdy nie słyszała o kimś zarażonym kleptomanią po ugryzieniu niuchacza, wcale nie znaczyło, że takie sytuacje nie miały miejsca - w końcu ile wiedziała o medycynie? Wiele chorób pozostawało dla niej nieodkrytych, chorób, o których Hector wiedziałby znacznie więcej. Przez moment rozważała nawet zabranie kobiety ze sobą do Walii, ale nie miała pojęcia, czy Evelyn kiedyś już tam była, z kolei dotarcie do Rhyl czy Cardiff z najbliższego innego miejsca, do którego zabrałaby je teleportacja, mogłoby być czasochłonne. Kolejna porcja ciągnących się w czasie tortur tylko wzmogłaby z kolei jej strach, podsyciłaby wstyd, wyrzuty wobec siebie, a do tego Celine doprowadzić nie chciała. - Na pewno przyjmuje tutaj jakiś uzdrowiciel - powiedziała z przekonaniem. Fachowiec powinien rzucić okiem na nieszczęśniczkę w pierwszej kolejności, a jeśli bezradnie rozłoży ręce, potem mogłyby poszukać kogoś zdolnego sprawdzić obecność klątw - choć sama myśl o tym napawała półwilę zaniepokojeniem. Kto mógłby życzyć Evelyn tak źle, by obłożyć ją klątwą? Odruchowo odrobinę mocniej ujęła jej dłonie, by podkreślić, że jej nie zostawi i wcale nie jest nią rozczarowana, że jej nie potępia, że jej wierzy; że rozumie.
Znała obezwładniającą siłę uzależnienia, doświadczyła jej na własnej skórze, a patrząc w oczy Evelyn, widziała odbicie przeszłości, znów czując się jak Celine sprzed kilku miesięcy, grzęznąca w trzęsawisku potrzeby i otumaniającego pragnienia. Czy to, co dolegało kruczowłosej czarownicy, mogło być chorobą? Półwila nie widziała na to innego wytłumaczenia, postawa kobiety zmieniła się w momencie dotknięcia przez nią srebrnych łabędzich spinek, jakby powstrzymanie się przed ich dosięgnięciem wywoływało w niej fizyczny ból. Walczyła z tym jednak, to było jasne: zwiększała panujący pomiędzy nimi dystans, zajmowała dłonie wykręcaniem palców, świerzbiących po błyskotkę, jak narkomana świerzbiły palce po kolejną działkę. Wspomnienie o tym, do czego sama była zdolna się posunąć, by zaspokoić ssący jej duszę głód, dziś przysparzało ją o zawroty głowy i łańcuch ciasno okręcający się wokół wnętrzności.
- Spokojnie, wiem, wiem - zapewniła szybko i łagodnie, niemal wchodząc jej w słowo; mając przed sobą tak roztrzęsioną Evelyn, nie posądzała jej już o spędzenie popołudnia na łapczywym napychaniu sobie kieszeni, bo miała na to ochotę. Coś było na rzeczy, coś jeszcze nieoczywistego, a ulga, którą Celine w tym odnalazła, wydała się jej nieodpowiednia. Bo czy nie byłoby lepiej, gdyby Despenser z uśmiechem wertowała swoje łupy, zamiast skręcać się teraz i drżeć, przytłoczona przez łakomstwo, którego sobie nie wybrała? Ale półwila nie chciała myśleć o niej w ten sposób - jak o złodzieju przemykającym przez uliczne cienie i odciążającym nieznajomych z kosztowności przez własny egoizm. - Zaraz znajdziemy pomoc - obiecała z pasją, przecież nie mogłaby jej zostawić z tym samej, nie to miała w zwyczaju robić, mając przed sobą wystraszone i załamane istoty. - To stało się dzisiaj? Kiedy się zaczęło? - zapytała z nadzieją, że coś w planie dnia Evelyn lub sekwencja odbytych spotkań mogłyby zdradzić źródło początku tej przypadłości, czymkolwiek by nie była.
Zbliżyła do niej dłonie i łagodnie dotknęła opuszkami napiętej skóry, przy okazji znów zerkając w dół, na kopiec fantów, z których coraz więcej znikało upchniętych w niuchaczowej torbie - i naraz uderzył w nią pomysł tak niedorzeczny i abstrakcyjny, a przy tym tak w pewien sposób oczywisty, iż miała wrażenie, że rozwiązanie łamigłówki znajduje się tuż przed ich nosami. - To pani przyjaciel? W labiryncie też opiekowała się pani niuchaczem, a tak wprawna ręka chyba nie wzięłaby się znikąd. Proszę mi powiedzieć, pani Evelyn... Czy on może dziś panią ugryzł? - ściszyła głos do szeptu. Niektóre zwierzęta miały w swoich ślinach toksyny, potrafiły uczulać, wywołując ogromne spektrum reakcji i symptomów, a świat czarodziejów pełen był spozierającej z każdego kąta magii: wachlarza nieskończonych możliwości, także tych nieodkrytych. I to, że półwila nigdy nie słyszała o kimś zarażonym kleptomanią po ugryzieniu niuchacza, wcale nie znaczyło, że takie sytuacje nie miały miejsca - w końcu ile wiedziała o medycynie? Wiele chorób pozostawało dla niej nieodkrytych, chorób, o których Hector wiedziałby znacznie więcej. Przez moment rozważała nawet zabranie kobiety ze sobą do Walii, ale nie miała pojęcia, czy Evelyn kiedyś już tam była, z kolei dotarcie do Rhyl czy Cardiff z najbliższego innego miejsca, do którego zabrałaby je teleportacja, mogłoby być czasochłonne. Kolejna porcja ciągnących się w czasie tortur tylko wzmogłaby z kolei jej strach, podsyciłaby wstyd, wyrzuty wobec siebie, a do tego Celine doprowadzić nie chciała. - Na pewno przyjmuje tutaj jakiś uzdrowiciel - powiedziała z przekonaniem. Fachowiec powinien rzucić okiem na nieszczęśniczkę w pierwszej kolejności, a jeśli bezradnie rozłoży ręce, potem mogłyby poszukać kogoś zdolnego sprawdzić obecność klątw - choć sama myśl o tym napawała półwilę zaniepokojeniem. Kto mógłby życzyć Evelyn tak źle, by obłożyć ją klątwą? Odruchowo odrobinę mocniej ujęła jej dłonie, by podkreślić, że jej nie zostawi i wcale nie jest nią rozczarowana, że jej nie potępia, że jej wierzy; że rozumie.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Oszołomienie przybierało na sile, podobnie jak ból odczuwalny w skroniach, niejako wyraz przerażenia podyktowany wilkołaczą naturą. Czy nie miała już dość problemów? Czy niewystarczająco zajmowało ją pozbywanie się dzikiej strony swej tożsamości z szarej codzienności? Ten kleptomański wybryk, plugastwo bez skonkretyzowanego, możliwego do odnalezienia źródła, było jedynie zapalnikiem dla łaknącego spokoju umysłu pełnego cienistych chmur i przemożnie wielu niewiadomych. Nie rozumiała sytuacji w jakiej przyszło jej się znaleźć, co nie pomagało w opanowaniu cwałujących emocji, podsycających likantropijne pragnienie przemiany odbierające utrzymujące świadomość zmysły. Tak łatwo byłoby zapomnieć, pozbyć się świadomości, oddać istnienie najdzikszym instynktom i uciec w niebyt. Przeszło osiem lat uczyła się kontroli i chyba właśnie doświadczała kolejnego kluczowego momentu w którym wykorzystywała swoje życiowe doświadczenie, powstrzymując się przed szaleństwem na tych kilka lichych i niekonwencjonalnych sposobów, które nie były w owej sytuacji definiujące, wszak większość normalnych ludzi z jej przypadłością zareagowałaby podobnie, prawda?
Uspokajające zapewnienia Celine zdawały się być szczere i prawdę mówiąc, chciała móc jej zaufać, znaleźć choć światełko nadziei dla swojej absurdalnej sytuacji. Jednak nikłe pokłady zaufania nie przysparzały Szkotce upragnionego poczucia spokoju, a objawy zażarcie nie ustępowały miejsca częściowej uldze, przyćmiewając chwilowe odczucie setką pytań bez odpowiedzi, których nie mogła zignorować. Skupiła się na oczach kobiety, słuchając słów spływających z jej ust.
- Kiedy? – Powtórzyła, nie potrafiąc w mig odnaleźć sensownej odpowiedzi. Ile to już trwało? Godzinę? Pół? A może dwie? Zmarszczyła brwi, niepokojąc się nad własnym stanem, gdy zdała sobie sprawę, że nie potrafi się dokładnie określić. – Dzisiaj, mniej więcej po tym jak wyszłam z tamtego domu, ale nic szczególnego się w tym czasie nie stało – sapnęła, zerkając na nadgarstek, gdzie znajdował się zaklęty zegarek, który przypominał jej o najważniejszych zaplanowanych czynnościach; jeszcze nie dzwonił, więc nie mogło to trwać długo, wszak świeżo po tutejszej wizycie miała udać się do właściciela hodowli wozaków, który chciał zaciągnąć u niej rady dotyczącej zdrowia jednego ze swoich podopiecznych. Najwyraźniej tamten gość sobie jeszcze trochę poczeka, bo ktoś tu zachorował na obłęd, normalna sprawa.
Zauważyła błądzące w jej kierunku obce dłonie, ten gest zawsze była w stanie wychwycić mimochodem. Zacisnęła zęby, nie wiedząc czego tak do końca powinna się spodziewać, jednak rozumiała, że ludzie zwykle lubili dotykać innych, by dodać otuchy, a przynajmniej tak zwykli to argumentować. Brednie.
- Proszę - urwała, odsuwając dłonie. – Proszę mnie nie dotykać, tak będzie lepiej, zapewniam – wyjaśniła jedynie, nie chcąc się zagłębiać we własny dyskomfort, bo choć ten ostatnimi miesiącami słabł, tak teraz wydawał się być namolnie wyczulony, pewnie za sprawą poczucia winy i obaw, że mogłaby przypadkiem wykorzystać ową sytuację i ukraść coś czarownicy. Nie chciała znów powrócić do miejsca z którego wyniosła swoją kolejną niedogodność, do czynów i słów, które zapędziły ją w kozi róg na lata. Owszem, może nie potrafiła w pełni wyjść z tych traum, ale przecież już było inaczej, lepiej i nie mogła pozwolić sobie na tę stratę.
– Rufus? Jest ze mną od dzieciństwa i jestem pewna, że nie zrobiłby mi krzywdy, jego ugryzienia nigdy nie powodowały anomalii w ludzkim zachowaniu, to… to byłoby bardziej niż niedorzeczne, nawet z naukowego punktu widzenia – potrząsnęła głową, wycofując się z rozwinięcia odpowiedzi, nawiązania na setek przeczytanych artykułów i książek z dziedzin ściśle związanych w kontekście magicznych zwierząt. Zapewne gdyby mogła, wykorzystałaby przestrzeń do paplania, byleby odciągnąć uwagę od problemu, ale przechodnie ją dekoncentrowali swoimi dobrami. Czy w tych czasach niemal każdy posiadał jakąś błyskotkę? Gdzie podziała się ta wymieniana w gazetach bieda i upadek materialnych dóbr? Ze zniecierpliwieniem odczepiła babciną broszę od płaszcza, obracając ją w dłoniach tak, aby ukoić kleptomańskie zapędy. Nie była pewna, czy ów sposób zadziała, ale lepiej było spróbować, niż się zupełnie poddać.
- Uzdrowiciel? – zapytała, krzywiąc wargi w grymasie przepełnionym niesmakiem. Nie ufała uzdrowicielom, wszak jej ojca nie udało się im wyleczyć, więc jak mieliby poradzić sobie z nią? Zaraz jednak wyrósł jej przed oczami kolejny problem – a co jeśli uzdrowiciel rozpozna jej klątwę i objawi ją wszem i wobec? Co, jeśli ta jedna wizyta przyciągnie za sobą szereg kłopotów z których nie będzie potrafiła się wykręcić? Często podchodzono do jej przypadku stereotypowo, traktowano ją jak wynaturzenie, nie widząc samego człowieka, który toczył wojny o własne jestestwo, o odzyskanie choć namiastki normalnego życia. Pomyślała o swoich zwierzętach, o tym, że mogłoby jej przy nich zabraknąć na dłużej. Nagle zrobiło jej się niedobrze – ze strachu, natłoku myśli, ciążącego dyskomfortu i dezorientacji. Ucisnęła dłonią brzuch, zaciskając palce do zbielałych kłykci na bordowym materiale spódnicy. – Prawdę mówiąc, obawiam się, że uzdrowiciel zrzuci winę na Rufusa, ewentualnie na mój… mój stan – przełknęła gulę goryczy, nie wiedząc jak na okrętkę nazwać to z czym się borykała od lat. Wiedziała, że jej wytłumaczenie może nie być odpowiednio przyjęte, w końcu powinna chcieć znaleźć odpowiedź mimo wszystko i szukać jej wszędzie, gdzie tylko się da. Westchnęła drżąco, zwieszając ramiona w poddańczym geście. – Oczywiście nie chciałabym ci przysparzać kłopotu, możemy więc spróbować – skwitowała z fałszywym optymizmem, mając nadzieję, że po tym, jak Celine odstawi ją pod drzwi uzdrowiciela, będzie mogła się ulotnić do domu i próbować na własną rękę znaleźć ratunek u osób, którym ufała i przed którymi nie musiała utrzymywać sekretu swojej klątwy. Nie chciała wyjść na niewdzięczną, nie wobec kogoś, kto wyciągnął w jej stronę pomocną dłoń, ale była bezsilna wobec siły wyższej, gdzie poczucie bezpieczeństwa musiała stawiać na pierwszym miejscu.
Uspokajające zapewnienia Celine zdawały się być szczere i prawdę mówiąc, chciała móc jej zaufać, znaleźć choć światełko nadziei dla swojej absurdalnej sytuacji. Jednak nikłe pokłady zaufania nie przysparzały Szkotce upragnionego poczucia spokoju, a objawy zażarcie nie ustępowały miejsca częściowej uldze, przyćmiewając chwilowe odczucie setką pytań bez odpowiedzi, których nie mogła zignorować. Skupiła się na oczach kobiety, słuchając słów spływających z jej ust.
- Kiedy? – Powtórzyła, nie potrafiąc w mig odnaleźć sensownej odpowiedzi. Ile to już trwało? Godzinę? Pół? A może dwie? Zmarszczyła brwi, niepokojąc się nad własnym stanem, gdy zdała sobie sprawę, że nie potrafi się dokładnie określić. – Dzisiaj, mniej więcej po tym jak wyszłam z tamtego domu, ale nic szczególnego się w tym czasie nie stało – sapnęła, zerkając na nadgarstek, gdzie znajdował się zaklęty zegarek, który przypominał jej o najważniejszych zaplanowanych czynnościach; jeszcze nie dzwonił, więc nie mogło to trwać długo, wszak świeżo po tutejszej wizycie miała udać się do właściciela hodowli wozaków, który chciał zaciągnąć u niej rady dotyczącej zdrowia jednego ze swoich podopiecznych. Najwyraźniej tamten gość sobie jeszcze trochę poczeka, bo ktoś tu zachorował na obłęd, normalna sprawa.
Zauważyła błądzące w jej kierunku obce dłonie, ten gest zawsze była w stanie wychwycić mimochodem. Zacisnęła zęby, nie wiedząc czego tak do końca powinna się spodziewać, jednak rozumiała, że ludzie zwykle lubili dotykać innych, by dodać otuchy, a przynajmniej tak zwykli to argumentować. Brednie.
- Proszę - urwała, odsuwając dłonie. – Proszę mnie nie dotykać, tak będzie lepiej, zapewniam – wyjaśniła jedynie, nie chcąc się zagłębiać we własny dyskomfort, bo choć ten ostatnimi miesiącami słabł, tak teraz wydawał się być namolnie wyczulony, pewnie za sprawą poczucia winy i obaw, że mogłaby przypadkiem wykorzystać ową sytuację i ukraść coś czarownicy. Nie chciała znów powrócić do miejsca z którego wyniosła swoją kolejną niedogodność, do czynów i słów, które zapędziły ją w kozi róg na lata. Owszem, może nie potrafiła w pełni wyjść z tych traum, ale przecież już było inaczej, lepiej i nie mogła pozwolić sobie na tę stratę.
– Rufus? Jest ze mną od dzieciństwa i jestem pewna, że nie zrobiłby mi krzywdy, jego ugryzienia nigdy nie powodowały anomalii w ludzkim zachowaniu, to… to byłoby bardziej niż niedorzeczne, nawet z naukowego punktu widzenia – potrząsnęła głową, wycofując się z rozwinięcia odpowiedzi, nawiązania na setek przeczytanych artykułów i książek z dziedzin ściśle związanych w kontekście magicznych zwierząt. Zapewne gdyby mogła, wykorzystałaby przestrzeń do paplania, byleby odciągnąć uwagę od problemu, ale przechodnie ją dekoncentrowali swoimi dobrami. Czy w tych czasach niemal każdy posiadał jakąś błyskotkę? Gdzie podziała się ta wymieniana w gazetach bieda i upadek materialnych dóbr? Ze zniecierpliwieniem odczepiła babciną broszę od płaszcza, obracając ją w dłoniach tak, aby ukoić kleptomańskie zapędy. Nie była pewna, czy ów sposób zadziała, ale lepiej było spróbować, niż się zupełnie poddać.
- Uzdrowiciel? – zapytała, krzywiąc wargi w grymasie przepełnionym niesmakiem. Nie ufała uzdrowicielom, wszak jej ojca nie udało się im wyleczyć, więc jak mieliby poradzić sobie z nią? Zaraz jednak wyrósł jej przed oczami kolejny problem – a co jeśli uzdrowiciel rozpozna jej klątwę i objawi ją wszem i wobec? Co, jeśli ta jedna wizyta przyciągnie za sobą szereg kłopotów z których nie będzie potrafiła się wykręcić? Często podchodzono do jej przypadku stereotypowo, traktowano ją jak wynaturzenie, nie widząc samego człowieka, który toczył wojny o własne jestestwo, o odzyskanie choć namiastki normalnego życia. Pomyślała o swoich zwierzętach, o tym, że mogłoby jej przy nich zabraknąć na dłużej. Nagle zrobiło jej się niedobrze – ze strachu, natłoku myśli, ciążącego dyskomfortu i dezorientacji. Ucisnęła dłonią brzuch, zaciskając palce do zbielałych kłykci na bordowym materiale spódnicy. – Prawdę mówiąc, obawiam się, że uzdrowiciel zrzuci winę na Rufusa, ewentualnie na mój… mój stan – przełknęła gulę goryczy, nie wiedząc jak na okrętkę nazwać to z czym się borykała od lat. Wiedziała, że jej wytłumaczenie może nie być odpowiednio przyjęte, w końcu powinna chcieć znaleźć odpowiedź mimo wszystko i szukać jej wszędzie, gdzie tylko się da. Westchnęła drżąco, zwieszając ramiona w poddańczym geście. – Oczywiście nie chciałabym ci przysparzać kłopotu, możemy więc spróbować – skwitowała z fałszywym optymizmem, mając nadzieję, że po tym, jak Celine odstawi ją pod drzwi uzdrowiciela, będzie mogła się ulotnić do domu i próbować na własną rękę znaleźć ratunek u osób, którym ufała i przed którymi nie musiała utrzymywać sekretu swojej klątwy. Nie chciała wyjść na niewdzięczną, nie wobec kogoś, kto wyciągnął w jej stronę pomocną dłoń, ale była bezsilna wobec siły wyższej, gdzie poczucie bezpieczeństwa musiała stawiać na pierwszym miejscu.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Czyż na świecie nie było tysięcy odmian szaleństwa? Chwilowego i permanentnego, impulsywnego i wystudiowanego, przypadkowego i celowego; czyż nie przesycało sztuki, nie inspirowało od zarania dziejów, nie prowokowało zainteresowania? Spoglądając jednak na Evelyn, nie widziała osoby obłąkanej, dostrzegała kogoś, komu magia lub wszechobecne zarazki po prostu spłatały niefortunnego psikusa. Wstyd błyszczący w stalowych oczach kobiety wzbudzał w niej naturalny pokład ciepła i współczucia, chęć pomocy, znalezienia rozwiązania problemu, na którego trzęsawisku Despenser utknęła samotnie, lub raczej: tylko ona i jej towarzysz o kaczym dzióbku oraz lepkich rączkach, najwyraźniej ścigający się ze swoją panią w tym, kto zbierze tego popołudnia największe wiano cudzych błyskotek. Musiało na to istnieć jakieś remedium, nie wierzyła, że dolegliwość była nauce obca, a uzdrowiciele albo wprawni czarodzieje, wiedzący czego szukać, nie potrafiliby sobie z tym poradzić.
W innym wypadku błyskotki całego Hogsmeade, zarówno wykonane z kosztownych materiałów, jak i kryte imitującymi bogactwo całunami, byłyby zagrożone.
Pomysły kiełkowały w głowie półwili wraz z kolejnymi rozdziałami łamigłówki opowiadanymi przez Evelyn, natomiast kocio zmrużone oczy połyskiwały kontemplacją. Czarownica wyglądała na szczerze przejętą i przytłoczoną, zagubioną, zamotaną we własnej niewiedzy, ale Celine nie była pewna, czy większa ilość informacji na cokolwiek by im się zdała. Zagadnienie zdawało się tak abstrakcyjne, a jednocześnie tak dziwnie w jej mniemaniu zrozumiałe, że dodatkowe wiadomości mogłyby tylko zrujnować jej nadchodzącą wielkimi krokami dedukcję.
- A czy ona posiadała niuchacze? Ta znachorka. Albo czy czymś ją pani uraziła? Wzgardziła pani jej diagnozą, doborem ziół? Próbuję wymyślić powód, dla którego ta kobieta mogłaby być winowajczynią i stać za... za tym, co się pani przytrafiło - zniżyła głos do szeptu, nie chciała przecież, by głos poniósł się uliczkami wioski i wślizgnął się przez szparę pod drzwiami uzdrowicielki, nie daj Merlinie prowokując jej zemstę wobec samej półwili. Wiatr zaś chętnie tańczył ze słowami, odkryły już także, że działy się wokół nich rzeczy dziwne, tak dziwne, że nie chciała igrać ze swoim losem.
Bezzwłocznie cofnęła dłonie, kiedy Evelyn zaznaczyła, że dotyk był niewskazany; nie pomyślała o tym, samej dotykiem poznając świat, oswajając go, ubierając w niego swoje emocje. Ciepło skóry muskającej skórę było dla niej prawdziwsze niż słowa, jednak i ona musiała ponownie do nich dojrzeć, zanim po Tower of London była w stanie dopuścić do siebie drugiego człowieka. Zbyt mocno kojarzyła wówczas bliskość z krzywdą, z upodleniem i wstydem, z bólem, który niechybnie po niej nadchodził, lub zstępował na nią w jego trakcie. Tyle że tam bliskość była zupełnie inna - i chociaż Celine znów w ten sposób komunikowała się w swym najczystszym emocjonalnie wydaniu, wierzyła, być może lepiej niż kiedykolwiek, że w chwili strachu można uciekać od dotyku. Stronić od niego, odpędzać go, uchylać się przed nim, bo zlewał się w jedność z cierniami.
- Rozumiem - odpowiedziała miękko, bez wyrzutu, bo naprawdę rozumiała. Naprawdę to szanowała. Zamiast tego zaplotła więc dłonie za swoimi plecami, pamiętając jak bardzo pomagały jej podobne postawy u ludzi świadomych jej własnych bolączek. Paradoksalnie - to było czymś znajomym, czymś co potrafiła już rozłożyć na czynniki pierwsze, w porównaniu do dolegliwości wysuwających się na prowadzenie w samopoczuciu Evelyn. A jeśli nie Rufus, nie jego kaczy dzióbek, sprytne odnóża i rozbiegane paciorkowate oczęta, kto inny niż uzdrowicielka mógł stać za wyrządzoną jej krzywdą? - Może więc to naprawdę była tamta pani? Słyszałam o czarownicach zdolnych do tworzenia wymyślnych klątw. Niekiedy bardzo przerażających, innym razem - po prostu niewygodnych i dokuczliwych, pozornie niegroźnych, utrudniających codzienne życie. Chociaż nie chciałabym nikogo obarczać bezpodstawną winą, bo równie dobrze zupełnym przypadkiem mogła pani dotknąć czegoś nasączonego szkodliwą magią i takie są tego konsekwencje... - zastanawiała się na głos. Pierwsza iskra podniecenia, towarzysząca jej w momencie wytypowania potencjalnej winowajczyni, szybko zbladła, zastąpiona charakterystyczną dla niej empatią, różowymi okularami noszonymi na nosie, przez które świat wydawał się mniej okrutny i straszny, samo Hogsmeade z kolei było przecież domeną czarodziejów. Miejscem pękającym w szwach od przeróżnych przedmiotów, które nawet się jej nie śniły. - Spróbujmy zapytać o to u uzdrowiciela, choć myślę też, że powinnyśmy zatrzymać się przy sklepie z magicznym wyposażeniem, jeśli jakiś miniemy. A nuż okaże się, że to coś, czemu łatwo jest zaradzić? Coś, co będzie oczywiste dla kogoś, kto wie, na co patrzeć i czego szukać - nazwała jedną ze swoich myśli na głos, posławszy Evelyn pokrzepiający uśmiech. Wskazała w cichym zaproszeniu gardło uliczki otwarte na pasaż pomiędzy zakrzywionymi budyneczkami wioski, a w jej oczach skrzyła się determinacja i wiara w to, że odnajdą dziś rozwiązanie. Przecież jej tak nie zostawi; nie po tym, jak zobaczyła na twarzy kobiety odbicie tak znajomej dla niej emocji, tak dogłębnie niszczącej, wdzierającej się pod skórę tysiącami zaostrzonych igieł, miażdżącej narządy. Wstydu.
W innym wypadku błyskotki całego Hogsmeade, zarówno wykonane z kosztownych materiałów, jak i kryte imitującymi bogactwo całunami, byłyby zagrożone.
Pomysły kiełkowały w głowie półwili wraz z kolejnymi rozdziałami łamigłówki opowiadanymi przez Evelyn, natomiast kocio zmrużone oczy połyskiwały kontemplacją. Czarownica wyglądała na szczerze przejętą i przytłoczoną, zagubioną, zamotaną we własnej niewiedzy, ale Celine nie była pewna, czy większa ilość informacji na cokolwiek by im się zdała. Zagadnienie zdawało się tak abstrakcyjne, a jednocześnie tak dziwnie w jej mniemaniu zrozumiałe, że dodatkowe wiadomości mogłyby tylko zrujnować jej nadchodzącą wielkimi krokami dedukcję.
- A czy ona posiadała niuchacze? Ta znachorka. Albo czy czymś ją pani uraziła? Wzgardziła pani jej diagnozą, doborem ziół? Próbuję wymyślić powód, dla którego ta kobieta mogłaby być winowajczynią i stać za... za tym, co się pani przytrafiło - zniżyła głos do szeptu, nie chciała przecież, by głos poniósł się uliczkami wioski i wślizgnął się przez szparę pod drzwiami uzdrowicielki, nie daj Merlinie prowokując jej zemstę wobec samej półwili. Wiatr zaś chętnie tańczył ze słowami, odkryły już także, że działy się wokół nich rzeczy dziwne, tak dziwne, że nie chciała igrać ze swoim losem.
Bezzwłocznie cofnęła dłonie, kiedy Evelyn zaznaczyła, że dotyk był niewskazany; nie pomyślała o tym, samej dotykiem poznając świat, oswajając go, ubierając w niego swoje emocje. Ciepło skóry muskającej skórę było dla niej prawdziwsze niż słowa, jednak i ona musiała ponownie do nich dojrzeć, zanim po Tower of London była w stanie dopuścić do siebie drugiego człowieka. Zbyt mocno kojarzyła wówczas bliskość z krzywdą, z upodleniem i wstydem, z bólem, który niechybnie po niej nadchodził, lub zstępował na nią w jego trakcie. Tyle że tam bliskość była zupełnie inna - i chociaż Celine znów w ten sposób komunikowała się w swym najczystszym emocjonalnie wydaniu, wierzyła, być może lepiej niż kiedykolwiek, że w chwili strachu można uciekać od dotyku. Stronić od niego, odpędzać go, uchylać się przed nim, bo zlewał się w jedność z cierniami.
- Rozumiem - odpowiedziała miękko, bez wyrzutu, bo naprawdę rozumiała. Naprawdę to szanowała. Zamiast tego zaplotła więc dłonie za swoimi plecami, pamiętając jak bardzo pomagały jej podobne postawy u ludzi świadomych jej własnych bolączek. Paradoksalnie - to było czymś znajomym, czymś co potrafiła już rozłożyć na czynniki pierwsze, w porównaniu do dolegliwości wysuwających się na prowadzenie w samopoczuciu Evelyn. A jeśli nie Rufus, nie jego kaczy dzióbek, sprytne odnóża i rozbiegane paciorkowate oczęta, kto inny niż uzdrowicielka mógł stać za wyrządzoną jej krzywdą? - Może więc to naprawdę była tamta pani? Słyszałam o czarownicach zdolnych do tworzenia wymyślnych klątw. Niekiedy bardzo przerażających, innym razem - po prostu niewygodnych i dokuczliwych, pozornie niegroźnych, utrudniających codzienne życie. Chociaż nie chciałabym nikogo obarczać bezpodstawną winą, bo równie dobrze zupełnym przypadkiem mogła pani dotknąć czegoś nasączonego szkodliwą magią i takie są tego konsekwencje... - zastanawiała się na głos. Pierwsza iskra podniecenia, towarzysząca jej w momencie wytypowania potencjalnej winowajczyni, szybko zbladła, zastąpiona charakterystyczną dla niej empatią, różowymi okularami noszonymi na nosie, przez które świat wydawał się mniej okrutny i straszny, samo Hogsmeade z kolei było przecież domeną czarodziejów. Miejscem pękającym w szwach od przeróżnych przedmiotów, które nawet się jej nie śniły. - Spróbujmy zapytać o to u uzdrowiciela, choć myślę też, że powinnyśmy zatrzymać się przy sklepie z magicznym wyposażeniem, jeśli jakiś miniemy. A nuż okaże się, że to coś, czemu łatwo jest zaradzić? Coś, co będzie oczywiste dla kogoś, kto wie, na co patrzeć i czego szukać - nazwała jedną ze swoich myśli na głos, posławszy Evelyn pokrzepiający uśmiech. Wskazała w cichym zaproszeniu gardło uliczki otwarte na pasaż pomiędzy zakrzywionymi budyneczkami wioski, a w jej oczach skrzyła się determinacja i wiara w to, że odnajdą dziś rozwiązanie. Przecież jej tak nie zostawi; nie po tym, jak zobaczyła na twarzy kobiety odbicie tak znajomej dla niej emocji, tak dogłębnie niszczącej, wdzierającej się pod skórę tysiącami zaostrzonych igieł, miażdżącej narządy. Wstydu.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
To było niczym zstępujący z wolna kataklizm, któremu nijak nie szło zaradzić i przed którym nie można było się ustrzec. Porównywała sytuację do sennego koszmaru, łącząc ją niejako z niesprawiedliwie tkniętym ją tragizmem. Nie lubiła czuć się słabo, szczególnie w towarzystwie, gdzie ubierała manierę dyktującą papierową siłę charakteru, cóż, najwyraźniej dziś ta postanowiła posypać się niczym domek z kart, ujawniając słabość w obliczu abstrakcyjnych zdarzeń przed osobą praktycznie obcą. Co pozostało czynić i gdzie znajdował się wspólny mianownik? Pojęcia nie miała, lecz dostrzegła ten charakterystyczny błysk w oczach zdradzający pokłady zaufania wobec przedstawionej wersji, co choć odrobinę zrzuciło ciężar z płuc, pozwalając nabrać minimalistyczny haust powietrza na drodze ku wyzwoleniu się z kajdan nieczystego uroku.
Drżenie ciała było instynktowną reakcją obronną w sytuacji zagrożenia, nie miała więc wątpliwości co do słuszności swojego przerażenia – to nie był sen, to nie była żadna cholerna mara, a najprawdziwsza jawa w której przyszło jej uczestniczyć z mentalną świadomością zagrożenia wobec własnych prawd i reguł. Znowu – chciałoby się rzecz, wszak ostatnie miesiące nie oszczędzały Szkotki, raz za razem wymuszając jej wyjście z własnej strefy komfortu, kłamliwie splecionego poczucia bezpieczeństwa, które przecież tak długo przyszło jej budować.
Padła ofiarą uroku, czy innej nieczystej zmory, jak niegdyś, mogąc wyliczać na palcach sytuacje, gdzie nie powinna się znaleźć, a w których mimo wszystko przyszło jej uczestniczyć. Ta była kolejną, silną w uporze, bolesną w skutkach i najpewniej zagnieżdżającą się bezpośrednio w koronie wyrzeczeń. Mogłaby teraz gdybać, kajać się za bycie nieostrożną, za wyjście poza strefę komfortu, za próbę uchwycenia pozornie pomocnej dłoni. Jednak zdążyła przekonać się na własnej skórze, że potknięcia zdarzają się zawsze, niezależnie od praw i intencji i choć pewnie przez kolejne miesiące przyjdzie jej zaakceptować zdarzenia dzisiejszego dnia, tak nie chciała z góry przekreślać wszystkich istnień ludzkich, skazując je tym samym na wrogość i niechęć. Minęło zbyt wiele lat w których tonęła we własnej truciźnie sporządzonej z negatywnych odczuć i teraz miała pewność, że zatracało to sens istnienia.
- A gdzieżby, ona nawet kwiatu przy życiu utrzymać nie potrafi, co dopiero mówić o… - urwała, marszcząc brwi, co sugerowało zaistnienie swego rodzaju procesu myślowego w tym jakże odrealnionym dziś umyśle - sukces nad sukcesy. - J-ja? Proszę na mnie spojrzeć, czy sprawiam wrażenie osoby, która mogłaby kogoś urazić? – Zapytała, wypuszczając resztę nagromadzonego w płucach powietrza ze świstem, zdając sobie sprawę, że kobieta w całym tym śledztwie mogła właśnie znaleźć coś wskazującego na sprawcę i cóż, naprawdę nie chciała w to wierzyć, nawet jeżeli sądziła iż powodów rzeczonej obrazy mogło być i ze sto. – Oczywiście, że zapewne czymś ją uraziłam – skwitowała ze wzruszeniem ramion, nie mając zamiaru ukrywać własnej świadomości co do słów, które zwykły opuszczać jej usta. - Za nic nie chciałam jej obrazić, przyszłam po pomoc, a to, że od razu stwierdziłam iż nie poradzi sobie z moją dolegliwością nie powinno być powodem do zwady i skazania mnie na taki los - zauważyła, broniąc niejako znachorkę, nie chciała przecież wierzyć w tę wersję wydarzeń. Świat już wcześniej wydawał się skomplikowany, ale ostatnie miesiące wzniosły ów pojęcie na wyżyny abstrakcji, aż strach się było bać, co też się stanie, gdy całe społeczeństwo pocznie obrażać się o byle błahostkę.
Stłamsiła w sobie potrzebę ucieczki, bo gdzieżby miała teraz umknąć? Wokół się znajdował się nikt bliski, nikt, kto mógłby ją zasłonić własnym ciałem, udając, że jest to najlepsza z możliwych osłon. Poczucie beznadziei wprawiało ją w melancholię, a to z kolei przyczyniało się do wyogromnionej bezsilności, bowiem nie była w stanie nic zaradzić, dopóki nie pozbędzie się nienaturalnie nabytego natręctwa. Koło się zamykało, a boczne wyjścia zaczynały zdawać się fikcją.
- Klątw? Moja matka była klątwołamaczką, jakaż to mnie musiałaby spotkać ironia losu, by wpaść prosto w sidła jednej z licho splecionych przez byle frustratkę – skrzywiła się, wyobrażając sobie jak jej rodzicielka właśnie przekręca się w grobie wiedząc, że nawet nie potrafiła nauczyć córki ostrożności wobec takich ataków. Przez chwilę, ledwie sekundę, przebrnęła przez kłującą myśl o Sorenie, zastanawiając się, czy jego nauczyła więcej, wszak po kilku pierwszych latach przestała zauważać ich bliźniaczą więź, podejmując się osobnego wychowywania i znacznego faworyzowania jednego z bliźniąt. Może to i lepiej, że właśnie przewraca się w grobie, pomyślała - przynajmniej zazna odrobinę ruchu jędza wredna, skwitowała ironicznie w myślach, kręcąc zaraz głową celem odpędzenia myśli związanych z osobą nie wartą wspominania.
Czy naprawdę coś się do niej przypałętało? Czy z powodu nieuwagi dotknęła przedmiotu, który przeniósł na nią to paskudztwo? A może to Rufus przytargał coś splątanego klątwą, niechcący doświadczając swą opiekunkę niecodzienną dolegliwością? Głowa zaczynała jej pękać od ilości potencjalnych wariantów i niezależnie od tego, jak mocno starała się połączyć kropki, tak niestety nie było jej dane znaleźć punktu zaczepienia, nie mówiąc już o samym winowajcy. Zwiesiła ramiona w poddańczym geście, pragnąc wewnętrznie, by wszystko wróciło do normy jak za pstryknięciem palcami. Nauczona była jednak, że życzenia zwykle nie lubiły się spełniać, stając okoniem wobec osoby, która je wypowiadała. Utwierdziła się w tymże myśleniu, gdy mimochodem zerknęła na mijającego je przechodnia, kierując stalowoniebieskie spojrzenie wprost na nadgarstek jegomościa i spoczywający na nim zegarek. Był zapięty na tyle luźno, że gdyby tylko sensownie odwrócić uwagę mężczyzny…
Nie. Otrząsnęła się, z przerażeniem dostrzegając iż z każdą kolejną minutą siła rozpaczliwej potrzeby odbierała jej zmysły, może nie do końca wprost, lecz na tyle skutecznie, by zaburzyć logikę myślenia. Zacietrzewiła się, prędko wracając spojrzeniem do czarownicy, która – o dziwo – wciąż trwała ku jej boku, próbując doszukać się rozwiązania.
- Spróbuję wszystkiego, byleby się pozbyć tych chciwych podszeptów; podczas naszej rozmowy w myślach okradłam każdą przechodzącą koło nas osobę i nawet nie chcę się zastanawiać skąd ludzie w tych czasach mają tyle kuszących świecidełek na sobie – ostatnie słowa wyburczała z niechęcią, a poniekąd również i z hipokryzją, ponieważ sama z dumą nosiła na piersi broszę po swej babce, a na szyi diadem matki swego dziadka. Teraz, w tej konkretnej chwili pragnęła wzbogacić się bardziej, chwycić cokolwiek, lecz normalnie, na co dzień, zwykła sądzić, że i tak ma aż nadto, stąd też była pewna iż to, co się z nią działo nijak do naturalnego zachowania nie przystawało. – Proszę prowadzić i byłabym wdzięczna za choć częściowe obserwowanie mnie – opiekuńczo ścisnęła niuchacza za kark, prędko przytulając stworzenie ku swej piersi mimo jego oczywistego niezadowolenia. Dopiero, gdy miała pewność, że podopieczny się jej nie wymknie, ruszyła chwiejnie wprzód, w kierunku wskazywanym przez czarownicę. – Chciałabym uniknąć większego upokorzenia niż to, które ciąży na mnie w tej chwili – wymamrotała, czując już nie tylko nagromadzony do granic wstyd, ale i utratę resztek godności, o charakterze nie wspominając. Była naga, przynajmniej mentalnie i to stawało się gwoździem do jej trumny, lecz co miała począć? Sytuacja przedstawiała się na tyle beznadziejnie, że dumę zmuszona była schować do kieszeni, licząc na to, że głębokie jej skrycie nie spowoduje większych strat w przyszłości. Jedno było pewne – po tym całym incydencie, gdy dotrze już do własnego łóżka, zakopie się w nim, wmawiając sobie, że to najlepszy sposób do ukrycia się przed światem.
Drżenie ciała było instynktowną reakcją obronną w sytuacji zagrożenia, nie miała więc wątpliwości co do słuszności swojego przerażenia – to nie był sen, to nie była żadna cholerna mara, a najprawdziwsza jawa w której przyszło jej uczestniczyć z mentalną świadomością zagrożenia wobec własnych prawd i reguł. Znowu – chciałoby się rzecz, wszak ostatnie miesiące nie oszczędzały Szkotki, raz za razem wymuszając jej wyjście z własnej strefy komfortu, kłamliwie splecionego poczucia bezpieczeństwa, które przecież tak długo przyszło jej budować.
Padła ofiarą uroku, czy innej nieczystej zmory, jak niegdyś, mogąc wyliczać na palcach sytuacje, gdzie nie powinna się znaleźć, a w których mimo wszystko przyszło jej uczestniczyć. Ta była kolejną, silną w uporze, bolesną w skutkach i najpewniej zagnieżdżającą się bezpośrednio w koronie wyrzeczeń. Mogłaby teraz gdybać, kajać się za bycie nieostrożną, za wyjście poza strefę komfortu, za próbę uchwycenia pozornie pomocnej dłoni. Jednak zdążyła przekonać się na własnej skórze, że potknięcia zdarzają się zawsze, niezależnie od praw i intencji i choć pewnie przez kolejne miesiące przyjdzie jej zaakceptować zdarzenia dzisiejszego dnia, tak nie chciała z góry przekreślać wszystkich istnień ludzkich, skazując je tym samym na wrogość i niechęć. Minęło zbyt wiele lat w których tonęła we własnej truciźnie sporządzonej z negatywnych odczuć i teraz miała pewność, że zatracało to sens istnienia.
- A gdzieżby, ona nawet kwiatu przy życiu utrzymać nie potrafi, co dopiero mówić o… - urwała, marszcząc brwi, co sugerowało zaistnienie swego rodzaju procesu myślowego w tym jakże odrealnionym dziś umyśle - sukces nad sukcesy. - J-ja? Proszę na mnie spojrzeć, czy sprawiam wrażenie osoby, która mogłaby kogoś urazić? – Zapytała, wypuszczając resztę nagromadzonego w płucach powietrza ze świstem, zdając sobie sprawę, że kobieta w całym tym śledztwie mogła właśnie znaleźć coś wskazującego na sprawcę i cóż, naprawdę nie chciała w to wierzyć, nawet jeżeli sądziła iż powodów rzeczonej obrazy mogło być i ze sto. – Oczywiście, że zapewne czymś ją uraziłam – skwitowała ze wzruszeniem ramion, nie mając zamiaru ukrywać własnej świadomości co do słów, które zwykły opuszczać jej usta. - Za nic nie chciałam jej obrazić, przyszłam po pomoc, a to, że od razu stwierdziłam iż nie poradzi sobie z moją dolegliwością nie powinno być powodem do zwady i skazania mnie na taki los - zauważyła, broniąc niejako znachorkę, nie chciała przecież wierzyć w tę wersję wydarzeń. Świat już wcześniej wydawał się skomplikowany, ale ostatnie miesiące wzniosły ów pojęcie na wyżyny abstrakcji, aż strach się było bać, co też się stanie, gdy całe społeczeństwo pocznie obrażać się o byle błahostkę.
Stłamsiła w sobie potrzebę ucieczki, bo gdzieżby miała teraz umknąć? Wokół się znajdował się nikt bliski, nikt, kto mógłby ją zasłonić własnym ciałem, udając, że jest to najlepsza z możliwych osłon. Poczucie beznadziei wprawiało ją w melancholię, a to z kolei przyczyniało się do wyogromnionej bezsilności, bowiem nie była w stanie nic zaradzić, dopóki nie pozbędzie się nienaturalnie nabytego natręctwa. Koło się zamykało, a boczne wyjścia zaczynały zdawać się fikcją.
- Klątw? Moja matka była klątwołamaczką, jakaż to mnie musiałaby spotkać ironia losu, by wpaść prosto w sidła jednej z licho splecionych przez byle frustratkę – skrzywiła się, wyobrażając sobie jak jej rodzicielka właśnie przekręca się w grobie wiedząc, że nawet nie potrafiła nauczyć córki ostrożności wobec takich ataków. Przez chwilę, ledwie sekundę, przebrnęła przez kłującą myśl o Sorenie, zastanawiając się, czy jego nauczyła więcej, wszak po kilku pierwszych latach przestała zauważać ich bliźniaczą więź, podejmując się osobnego wychowywania i znacznego faworyzowania jednego z bliźniąt. Może to i lepiej, że właśnie przewraca się w grobie, pomyślała - przynajmniej zazna odrobinę ruchu jędza wredna, skwitowała ironicznie w myślach, kręcąc zaraz głową celem odpędzenia myśli związanych z osobą nie wartą wspominania.
Czy naprawdę coś się do niej przypałętało? Czy z powodu nieuwagi dotknęła przedmiotu, który przeniósł na nią to paskudztwo? A może to Rufus przytargał coś splątanego klątwą, niechcący doświadczając swą opiekunkę niecodzienną dolegliwością? Głowa zaczynała jej pękać od ilości potencjalnych wariantów i niezależnie od tego, jak mocno starała się połączyć kropki, tak niestety nie było jej dane znaleźć punktu zaczepienia, nie mówiąc już o samym winowajcy. Zwiesiła ramiona w poddańczym geście, pragnąc wewnętrznie, by wszystko wróciło do normy jak za pstryknięciem palcami. Nauczona była jednak, że życzenia zwykle nie lubiły się spełniać, stając okoniem wobec osoby, która je wypowiadała. Utwierdziła się w tymże myśleniu, gdy mimochodem zerknęła na mijającego je przechodnia, kierując stalowoniebieskie spojrzenie wprost na nadgarstek jegomościa i spoczywający na nim zegarek. Był zapięty na tyle luźno, że gdyby tylko sensownie odwrócić uwagę mężczyzny…
Nie. Otrząsnęła się, z przerażeniem dostrzegając iż z każdą kolejną minutą siła rozpaczliwej potrzeby odbierała jej zmysły, może nie do końca wprost, lecz na tyle skutecznie, by zaburzyć logikę myślenia. Zacietrzewiła się, prędko wracając spojrzeniem do czarownicy, która – o dziwo – wciąż trwała ku jej boku, próbując doszukać się rozwiązania.
- Spróbuję wszystkiego, byleby się pozbyć tych chciwych podszeptów; podczas naszej rozmowy w myślach okradłam każdą przechodzącą koło nas osobę i nawet nie chcę się zastanawiać skąd ludzie w tych czasach mają tyle kuszących świecidełek na sobie – ostatnie słowa wyburczała z niechęcią, a poniekąd również i z hipokryzją, ponieważ sama z dumą nosiła na piersi broszę po swej babce, a na szyi diadem matki swego dziadka. Teraz, w tej konkretnej chwili pragnęła wzbogacić się bardziej, chwycić cokolwiek, lecz normalnie, na co dzień, zwykła sądzić, że i tak ma aż nadto, stąd też była pewna iż to, co się z nią działo nijak do naturalnego zachowania nie przystawało. – Proszę prowadzić i byłabym wdzięczna za choć częściowe obserwowanie mnie – opiekuńczo ścisnęła niuchacza za kark, prędko przytulając stworzenie ku swej piersi mimo jego oczywistego niezadowolenia. Dopiero, gdy miała pewność, że podopieczny się jej nie wymknie, ruszyła chwiejnie wprzód, w kierunku wskazywanym przez czarownicę. – Chciałabym uniknąć większego upokorzenia niż to, które ciąży na mnie w tej chwili – wymamrotała, czując już nie tylko nagromadzony do granic wstyd, ale i utratę resztek godności, o charakterze nie wspominając. Była naga, przynajmniej mentalnie i to stawało się gwoździem do jej trumny, lecz co miała począć? Sytuacja przedstawiała się na tyle beznadziejnie, że dumę zmuszona była schować do kieszeni, licząc na to, że głębokie jej skrycie nie spowoduje większych strat w przyszłości. Jedno było pewne – po tym całym incydencie, gdy dotrze już do własnego łóżka, zakopie się w nim, wmawiając sobie, że to najlepszy sposób do ukrycia się przed światem.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Główna ulica
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade