Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade
Ksiegarnia Beedle'a
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Ksiegarnia Beedle'a
Niewielka księgarnia ulokowana nieopodal Sowiej Poczty, na skrzyżowaniu głównej ulicy i ścieżki prowadzącej do Hogwartu.
Można tu znaleźć właściwie wszystko, od podręczników i poradników po harlequiny, horrory, thrillery, dramaty i książeczki z dowcipami. Właścicielka księgarni, Madame Reyes, szczyci się największą w Anglii kolekcją magicznych baśni. Honorowe miejsce na półkach zajmują oczywiście Baśnie Barda Beedle'a.
Na drzwiach zawieszono tabliczkę: "Zakaz wstępu dla psów, insektów i Beatrix Bloxam". Choć od śmierci Beatrix - zatwardziałej przeciwniczki Baśni Barda Beedle'a - minęło blisko czterdzieści pięć lat, właścicielka księgarni utrzymuje, że zakaz jest wciąż aktualny.
Uwaga, niektóre z tutejszych książek są zaczarowane i potrafią płatać figle!
Można tu znaleźć właściwie wszystko, od podręczników i poradników po harlequiny, horrory, thrillery, dramaty i książeczki z dowcipami. Właścicielka księgarni, Madame Reyes, szczyci się największą w Anglii kolekcją magicznych baśni. Honorowe miejsce na półkach zajmują oczywiście Baśnie Barda Beedle'a.
Na drzwiach zawieszono tabliczkę: "Zakaz wstępu dla psów, insektów i Beatrix Bloxam". Choć od śmierci Beatrix - zatwardziałej przeciwniczki Baśni Barda Beedle'a - minęło blisko czterdzieści pięć lat, właścicielka księgarni utrzymuje, że zakaz jest wciąż aktualny.
Uwaga, niektóre z tutejszych książek są zaczarowane i potrafią płatać figle!
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:02, w całości zmieniany 2 razy
Kiwnął głową. Bardzo lubił jej energię. Była niesamowicie pozytywna i naprawdę miła. A przeciez nawet nie znał jej najlepiej! No, przynajmniej tak sądził, bo zaraz miał spaść na niego przedziwny deszcz informacji. - I na pewno napiszę Ci sowę. - Uściślił. Może wezmą też Alexandra! Byłoby naprawdę sympatycznie, a może i młody w końcu zakręciłby się przy jakiejś fajnej dziewczynie. Sue jeszcze w dodatku była blondynką, a wiadomo, jaki ojciec taki syn! Chociaż przyjaźni z dzieciństwa nie powinno się tak traktować z drugiej strony... I też nie powinien mieszać się w sprawy matrymonialne Alexa, to na pewno. Jak rodzice się mieszają to nigdy nie wychodzi to dobrze, ale zazwyczaj, chociaż strasznie go kusiło, to Prue sprowadzała go na ziemię mówiąc, że zachowuje się jak taki ojciec. Taki okropny ojciec, który próbuje kontrolować swoje dzieci. Tacy są chyba najgorsi. - Wiesz, wolę słowne żarty... - Przyznał. Chociaż żarty magiczne też były czasami przednie. Na przykład miny Ministralnych szuj jak strzelił im w twarz fajerwerkami były zupełnie bezcenne. No, robiło się powoli gorąco i musieli się stąd zmywać zanim dostaną rachunek za zniszczenia wszystkich tych książek. Oby tylko nikt ich nie widział. Poszedł w jej ślady. Zsunął się z półki i rzucił pod nogi niewerbalne Lento, które bezszelestnie sprowadziło go na ziemię, zatrzymując kilka centymetrów nad podłogą. Wygodnie. Ruszył za Susanne, nadal niewydoczny, ale nawet gdyby był, wszyscy byli zajęci obecnością małych iskrzących piłeczek. Uśmiechnął się rozbawiony i wyszedł z lokalu, prosto na jedną z uliczek Hogsmeade. Zaśmiał się wtedy ciepło i rozejrzał. - Sue? Sue, muszę Ci coś powiedzieć. - powiedział, choć nadal zupełnie nie był w stanie zobaczyć dziewczyny. - Gerda Preston... Tak nazywa się moja ciotka. Nie widziałem jej od lat... - Przyznał. Chyba ostatnio widział ciocię Gerdę, kiedy był jeszcze mały. Naprawdę w jego rodzinie było więcej czarodziejów? Wprawdzie słyszał o jakimś odległym kuzynie, ale ciocia Gerda to całkiem bliska rodzina! I w takim razie... Susanne była jego kuzynką? - Chyba musimy porozmawiać, moja droga.
Nobby Leach
Zawód : radca prawny
Wiek : 47
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
Krzyk dusznej dojrzałości
zwalił mnie na kolana
ja jestem białym śniegiem
który do morza spada
zwalił mnie na kolana
ja jestem białym śniegiem
który do morza spada
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zgodziła się bezgłośnie, jeszcze przez chwilę czujnie obserwując rozmówcę - dla absolutnej pewności. Po tym wszystkim nie miała już powodów, by mężczyźnie nie wierzyć, dlatego zamieniła koncentrację na pogodny uśmiech, często zdobiący jej twarzyczkę. Alexander był jej dobrym przyjacielem, z Kaelie stanowili naprawdę zgrane, niesamowite trio, ale Sue nigdy nie patrzyła na niego przez pryzmat romantycznego uczucia - marne szanse, że kiedyś się zejdą, choć kto wie? Z Lovegood nie wyrosła wróżbitka.
- Takie też lubię, ale jak je mówię, często są niezrozumiałe dla innych - westchnęła, wzruszając ramionami. Trudno, przecież przywykła, że mało kto rozumiał jej świat, a tym bardziej oderwane od rzeczywistości żarty. Daleko jej było do czarnego humoru i sarkastycznych docinków, rozumowała prościej, trochę jak dzieci. W pierwszym odruchu cieszyła się z podjętych w księgarni akcji, po krótkim przemyśleniu odzywały się w niej prawdziwe wyrzuty sumienia, dręczące sumienie. Zrobili to wszystko niepotrzebnie, ale impuls wygrał - na szczęście nikomu nie stała się krzywda. Usłyszała głos pana Norberta, gdy tylko zamknęły się drzwi - wyrwała rękę w górę, chcąc mu pomachać, ale właśnie wtedy (znowu) zauważyła, że go nie widzi. Przewróciła oczami nad własnym roztargnieniem, głośniejszym szeptem wołając mężczyznę. Nie mogła ot tak zdjąć zaklęcia, jeszcze go złapią tuż pod progiem!
- Tutaj, panie Nobciu! Na pańskie lewo, przy gnomie - podpowiedziała, stojąc obok niewielkiej rzeźby. Usłyszała kroki i na podstawie odgłosów zdołała złapać mężczyznę za ramię, odciągając go w uliczkę - tam też dwukrotnie użyła Finite.
- Och - zareagowała, z początku zupełnie nie łącząc faktów. - Co za zbieg okoliczności, nazywały się tak samo! - zareagowała, rozglądając się, czy nikt ich przypadkiem nie goni i dopiero wtedy dotarł do niej prawdziwy sens. O. Oooo! - jej usta ułożyły się w niemą, przedłużoną literę, a brwi uniosły. Nie, to nie było możliwe, że była spokrewniona ze swoim przyjacielem! Ekscytacja wstąpiła w umysł, i tak pobudzony niespodziewaną wycieczką po regałach. - Na pewno Gerda Preston? - zapytała podejrzliwie. - Wyszła za Jeremy'ego Howella? - dwójka mugoli, których córka - Lydie - zeszła się z Atticusem Lovegoodem, dając początek jej własnej historii. - Um, zmarli pod koniec marca - dodała zakłopotana, poprawiając gryfoński szalik. Mróz bezwzględnie zaczął wdzierać się pod rozpięty płaszcz i czerwienić uszy, które prędko zakryła czerwoną czapką. Nie była pewna, czy Nobby słyszał o jej smutnej historii, Alexander musiał mu coś wspomnieć o pożarze, w którym zginęli rodzice oraz dziadkowie, zostawiając Susanne z samym bratem. Mogło się zdarzyć, że zwyczajnie o tym zapomniał, czasami inne fakty wypierały pewne historie.
- Musimy porozmawiać - uznała, zastanawiając się, czy jest coś, czego nie wiedziała o swojej babci, zaś pan Leach też wyglądał, jakby miał parę pytań. - Tam - zdecydowała szybko, wskazując lokal nadający się do spędzenia czasu przy herbacie.
| zt
- Takie też lubię, ale jak je mówię, często są niezrozumiałe dla innych - westchnęła, wzruszając ramionami. Trudno, przecież przywykła, że mało kto rozumiał jej świat, a tym bardziej oderwane od rzeczywistości żarty. Daleko jej było do czarnego humoru i sarkastycznych docinków, rozumowała prościej, trochę jak dzieci. W pierwszym odruchu cieszyła się z podjętych w księgarni akcji, po krótkim przemyśleniu odzywały się w niej prawdziwe wyrzuty sumienia, dręczące sumienie. Zrobili to wszystko niepotrzebnie, ale impuls wygrał - na szczęście nikomu nie stała się krzywda. Usłyszała głos pana Norberta, gdy tylko zamknęły się drzwi - wyrwała rękę w górę, chcąc mu pomachać, ale właśnie wtedy (znowu) zauważyła, że go nie widzi. Przewróciła oczami nad własnym roztargnieniem, głośniejszym szeptem wołając mężczyznę. Nie mogła ot tak zdjąć zaklęcia, jeszcze go złapią tuż pod progiem!
- Tutaj, panie Nobciu! Na pańskie lewo, przy gnomie - podpowiedziała, stojąc obok niewielkiej rzeźby. Usłyszała kroki i na podstawie odgłosów zdołała złapać mężczyznę za ramię, odciągając go w uliczkę - tam też dwukrotnie użyła Finite.
- Och - zareagowała, z początku zupełnie nie łącząc faktów. - Co za zbieg okoliczności, nazywały się tak samo! - zareagowała, rozglądając się, czy nikt ich przypadkiem nie goni i dopiero wtedy dotarł do niej prawdziwy sens. O. Oooo! - jej usta ułożyły się w niemą, przedłużoną literę, a brwi uniosły. Nie, to nie było możliwe, że była spokrewniona ze swoim przyjacielem! Ekscytacja wstąpiła w umysł, i tak pobudzony niespodziewaną wycieczką po regałach. - Na pewno Gerda Preston? - zapytała podejrzliwie. - Wyszła za Jeremy'ego Howella? - dwójka mugoli, których córka - Lydie - zeszła się z Atticusem Lovegoodem, dając początek jej własnej historii. - Um, zmarli pod koniec marca - dodała zakłopotana, poprawiając gryfoński szalik. Mróz bezwzględnie zaczął wdzierać się pod rozpięty płaszcz i czerwienić uszy, które prędko zakryła czerwoną czapką. Nie była pewna, czy Nobby słyszał o jej smutnej historii, Alexander musiał mu coś wspomnieć o pożarze, w którym zginęli rodzice oraz dziadkowie, zostawiając Susanne z samym bratem. Mogło się zdarzyć, że zwyczajnie o tym zapomniał, czasami inne fakty wypierały pewne historie.
- Musimy porozmawiać - uznała, zastanawiając się, czy jest coś, czego nie wiedziała o swojej babci, zaś pan Leach też wyglądał, jakby miał parę pytań. - Tam - zdecydowała szybko, wskazując lokal nadający się do spędzenia czasu przy herbacie.
| zt
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
18 II
Jest jakoś sennie, nad herbacianymi oparami pochylam twarz, filiżanka parzy palce kurczowo zaciśnięte na niej właśnie, trzymam w dłoniach fiolet, lawenda pachnie intensywnie, ale nie jestem pewna, czy lubię ten smak. Jakaś starsza pani, co znikać nie chce od dobrych kilku godzin (przesadzam, jak zawsze, ale o ileż dramatyczniej to brzmi w tej formie!) wędruje od półki do półki, zbywając moje nieśmiałe próby zagajenia i doradzenia jej w kwestiach dowolnych. Na wszystkim się może nie znam, ale tyle książek przeczytałam, że czasem mam wrażenie, jakby tak właśnie było. Potem szybko okazuje się, że jednak nie jest, wszechświat o to zawsze dba. Ale minie tydzień, dwa, a ja znowu tkwię w iluzji wszechwiedzy.
- Nie miałaby pani ochoty na herbatę? - ciepłym słowem albo herbatą równie ciepłą wiele można zdziałać, a ona jakaś taka smutna się wydaje, wciąż jednak nie wiem, co jej po głowie chodzi. Mam co prawda kilka teorii, każda bardziej dramatyczna od poprzedniej, ale obiecałam Celli, że zamiast wymyślać sobie ludzkie historie, to czasem po prostu ich zapytam, kim są. Kim myślą, że są. Ich, czyli ludzi, tak generalnie. Tych, do których dosiadam się na ławce w parku albo podchodzę na ulicy.
Nie pamiętam już, jak to sformułowała, ale brzmiało to mądrze. Tylko chyba nie potrafię zastosować tej rady w praktyce. Znacznie ciekawiej jest, kiedy mogę w swojej głowie tworzyć historię każdego, kto próg księgarni przekracza. No może nie każdego - nie ma tych klientów wielu, ale lubię tworzyć ich całe życiorysy i umieszczać ich właśnie, każdego z osobna, a czasem jako zbiorowość, między stronice książek jeszcze niewydanych (wydaje mi się, że kiedyś ubiorę strony w litery, a ktoś inny zechce po nie sięgnąć, ale bardziej prawdopodobne jest to, że ta jedna książka do końca świata zamieszkiwać będzie półkę w mojej księgarni, a ludzie czasem trącą ją palcem, szybko jednak odkładając z powrotem).
W każdym razie chodziło mi o to, że to naprawdę pracochłonne. I czasochłonne. Nawet chłonny pomysłów umysł może czasem natrafić na barierę, taki mur, przy którym stajesz i wiesz, że już dalej nie pójdziesz, po prostu nie da rady. Choćbyś wspinać się zaczął albo spróbował się przekopać pod spodem - nie da rady. Gdybym była czarodziejem, pewnie zrobiłabym w nim dziurę. Tak po prostu. Jednym machnięciem różdżki. Ale nie ma co szukać dziury w całym, pewnych rzeczy nie zmienię.
Rozkojarzyłam się nieco, ale pani w kapeluszu filcowym chyba nie odpowiedziała wcale? Nie jestem pewna, więc z filiżanką podchodzę do niej powoli, jakbym starała się jej nie przepłoszyć, choć w sumie nie wiem, czemu jestem taka ostrożna, skoro przez dobre dwie godziny nic nie zdołało tego zrobić. - Mogłabym pomóc, całkiem nieźle radzę sobie z piciem herbaty, ale zdarza mi się też polecić komuś książkę i czasem nawet taka osoba wraca później, mówiąc mi, że czytało się naprawdę dobrze - tak właściwie chyba jestem tutaj właśnie po to, herbaty powinnam traktować jako coś dodatkowego, ale są przecież esencją życia. Poza tym, sączenie filiżanki potrafi całkiem nieźle zapełnić te minuty, kiedy nie mam na kim oka zawiesić, a czytana książka rozleniwiła mnie tak bardzo, że zupełnie nic już mi się nie chce robić.
- Nie szukam przypadkowej książki - odparła w końcu, angielszczyzną tak dworską, że, przyznam szczerze, z początku zrozumiałam z tego zdania dokładnie nic. Cokolwiek by się nie działo - uśmiech na twarzy potrafi zdziałać cuda i zastąpić każde słowo w słowniku. - Kupiłam tu kiedyś na prezent małą książkę, wielkości dłoni dorosłego człowieka, cieniutką... W liliowej okładce, bez żadnych zdobień. Nie pamiętam tytułu, wiem tylko, że były w niej czarno-białe szkice, po jednym na każdą z bajek - przychodzi mi to z trudem, ale rozszyfrowuję jakoś ten komunikat, a delikatny uśmiech wciąż jeszcze łagodnie gości na mojej twarzy, zachęcając, by dama w kapeluszu nie przerywała i powiedziała mi coś więcej. Może będę w stanie jakoś jej pomóc? Do tej pory mogłam tylko patrzeć, jak błąka się od półki do półki. - Chcę znaleźć identyczną, dokładnie to samo wydanie. Ta informacja pewnie nie jest zbyt pomocna, acz przypominam sobie jeden detal, obrazek w zimowej scenerii. A na ulicy w zaułku kuliła się mała dziewczynka. Wydaje mi się, że w fartuszku miała różdżkę, nie mam jednak pewności - czemu opowiada to w taki sposób, jakby głos właśnie miał się jej załamać? Widzę przecież, jak szklą się jej oczy, jak drga dolna warga, kiedy dystyngowany, nienaganny akcent obrazuje to, czego kobieta z jakiegoś powodu szuka niemal desperacko.
Przygryzam usta, w zamyśleniu kierując się ku półkom, na których przechowujemy książki odkupione za symboliczną opłatę, te z czyichś domów. Podarowano im drugie życie, a my przekazujemy je dalej, w czyjeś czułe ręce, by wzruszały się czułe serca. Mam wrażenie, że to tam właśnie pani w kapeluszu odnalazła skarb unikatowy, okładki książek pamiętam dobrze, ta wspomniana choć nie wyróżniała się niczym szczególnym, przez swój niewielki rozmiar pewnie zostałaby przeze mnie zapamiętana. Książka kieszonkowa, do noszenia w kieszeni na sercu. Rozczulają mnie takie miniaturki.
- Kiedy dokładnie ją pani kupiła? - zadaję to pytanie, przypominając sobie, że choć czas płynie mi inaczej, to przecież pracuję tu ledwie drugi miesiąc, nie całe życie. A ona przecież mogła odwiedzać księgarnie, gdy jeszcze mnie w niej nie było.
- Dwudziestego szóstego maja - zachrypły głos odpowiada cicho, pewnie, jakby data ta wyryta była w jej pamięci na zawsze. I przeczucie podpowiada mi szeptem, że tak właśnie jest. - W tamtym roku - dodaje jeszcze, już nieco roztargniona, jej wzrok ponownie zaczyna wędrować po półkach, po tych samych, które sprawdziła już tyle razy... nie znajdując na nich tego, czego szuka.
Nie lubię przekazywać złych wieści, ale pewna jestem, że żadnej takiej książki po prostu u nas nie ma. Znam każdą z nich, opuszkiem palca dosuwam je do ścianki szafek, dbając o to, by w okładkowym chaasie zachować choć pozory reżimu porządku. Ale ten obrazek coś mi mówi.
Przypomina mi dwie historie. Tę jedną, którą czytałam córkom wuja, opowieść o dziewczynce z zapałkami. I tę, którą w dzieciństwie czytałam sama, a łzy ściekały po moich policzkach gęsto, opowieść o dziewczynce z różdżką. Choć atrybuty miały różne, historie były niemalże identyczne.
- Tej książki u nas pani nie dostanie, ale proszę chwilę poczekać, powinnam mieć coś... co na ten moment będzie mogło ją zastąpić - dodaję już pędząc przed siebie, na przód księgarni. Ona podąża za mną, nagle jakby uszła z niej cała energia, przysiada na parapecie ciężko, przyglądając mi się posępnie.
Wspinam się na krzesło, sięgając po wydanie bajek, które schowałam przez klientami tak wysoko, żeby nigdy go nie znaleźli. Uwielbiam je całe. Za piękne, ruchome ilustracje i słowa, które poruszają wyobraźnię. Za każdą z łez, która wsiąknęła w mój sweter, gdy powracałam do znanych mi sprzed lat opowieści.
Siadam tuż obok niej, już z książką otwartą na odpowiedniej stronie, a dama w kapeluszu zerka na to, co przyniosłam i chyba widzę w końcu cień zainteresowania na jej twarzy. Nie wiem, czemu po prostu nie przekazuję jej tej książki, ale zaczynam czytać tę historię na głos, a staruszka blednie, z każdym wypowiadanym przeze mnie słowem. Nie przestaję, podświadomie przeczuwam, że chce, żebym kontynuowała, więc czytam dalej.
Tragedia niezauważonej przez nikogo dziewczynki, która zamarzła na jednej ze skostniałych śnieżnym zimnem ulic. W ręku miała różdżkę, z której nie potrafiła skorzystać, dziecięca magia wzniecała tylko malutkie płomyki, nic więcej - to nie wystarczyło, żeby się rozgrzać.
- Nazajutrz w kąciku pod murem, ujrzano zmarznięte ciało dziewczynki. Na twarzy miała uśmiech na ustach, w dłoni różdżkę - głos w końcu mi się załamuje, nie upewniam się, czy ona także płacze, wiem, że tak jest, wiem, co zobaczę w jej oczach i nie mam odwagi, żeby się z tym skonfrontować. - Nikt się nie domyślił, co widziała przed śmiercią w świetle tych kilku płomieni i w jakim blasku wstąpiła do nieba w objęciach zmarłej babki - ostatnie zdanie, a potem cisza krzyczy wznieconym stratą bólem. Moja ręka znajduje rozedrganą, pomarszczoną dłoń pani w kapeluszu, która cicho szepce, że to ona powinna być na jej miejscu, że to ona powinna odejść pierwsza.
Nie jestem pewna, czy ciepła herbata tym razem coś wskóra.
zt
Jest jakoś sennie, nad herbacianymi oparami pochylam twarz, filiżanka parzy palce kurczowo zaciśnięte na niej właśnie, trzymam w dłoniach fiolet, lawenda pachnie intensywnie, ale nie jestem pewna, czy lubię ten smak. Jakaś starsza pani, co znikać nie chce od dobrych kilku godzin (przesadzam, jak zawsze, ale o ileż dramatyczniej to brzmi w tej formie!) wędruje od półki do półki, zbywając moje nieśmiałe próby zagajenia i doradzenia jej w kwestiach dowolnych. Na wszystkim się może nie znam, ale tyle książek przeczytałam, że czasem mam wrażenie, jakby tak właśnie było. Potem szybko okazuje się, że jednak nie jest, wszechświat o to zawsze dba. Ale minie tydzień, dwa, a ja znowu tkwię w iluzji wszechwiedzy.
- Nie miałaby pani ochoty na herbatę? - ciepłym słowem albo herbatą równie ciepłą wiele można zdziałać, a ona jakaś taka smutna się wydaje, wciąż jednak nie wiem, co jej po głowie chodzi. Mam co prawda kilka teorii, każda bardziej dramatyczna od poprzedniej, ale obiecałam Celli, że zamiast wymyślać sobie ludzkie historie, to czasem po prostu ich zapytam, kim są. Kim myślą, że są. Ich, czyli ludzi, tak generalnie. Tych, do których dosiadam się na ławce w parku albo podchodzę na ulicy.
Nie pamiętam już, jak to sformułowała, ale brzmiało to mądrze. Tylko chyba nie potrafię zastosować tej rady w praktyce. Znacznie ciekawiej jest, kiedy mogę w swojej głowie tworzyć historię każdego, kto próg księgarni przekracza. No może nie każdego - nie ma tych klientów wielu, ale lubię tworzyć ich całe życiorysy i umieszczać ich właśnie, każdego z osobna, a czasem jako zbiorowość, między stronice książek jeszcze niewydanych (wydaje mi się, że kiedyś ubiorę strony w litery, a ktoś inny zechce po nie sięgnąć, ale bardziej prawdopodobne jest to, że ta jedna książka do końca świata zamieszkiwać będzie półkę w mojej księgarni, a ludzie czasem trącą ją palcem, szybko jednak odkładając z powrotem).
W każdym razie chodziło mi o to, że to naprawdę pracochłonne. I czasochłonne. Nawet chłonny pomysłów umysł może czasem natrafić na barierę, taki mur, przy którym stajesz i wiesz, że już dalej nie pójdziesz, po prostu nie da rady. Choćbyś wspinać się zaczął albo spróbował się przekopać pod spodem - nie da rady. Gdybym była czarodziejem, pewnie zrobiłabym w nim dziurę. Tak po prostu. Jednym machnięciem różdżki. Ale nie ma co szukać dziury w całym, pewnych rzeczy nie zmienię.
Rozkojarzyłam się nieco, ale pani w kapeluszu filcowym chyba nie odpowiedziała wcale? Nie jestem pewna, więc z filiżanką podchodzę do niej powoli, jakbym starała się jej nie przepłoszyć, choć w sumie nie wiem, czemu jestem taka ostrożna, skoro przez dobre dwie godziny nic nie zdołało tego zrobić. - Mogłabym pomóc, całkiem nieźle radzę sobie z piciem herbaty, ale zdarza mi się też polecić komuś książkę i czasem nawet taka osoba wraca później, mówiąc mi, że czytało się naprawdę dobrze - tak właściwie chyba jestem tutaj właśnie po to, herbaty powinnam traktować jako coś dodatkowego, ale są przecież esencją życia. Poza tym, sączenie filiżanki potrafi całkiem nieźle zapełnić te minuty, kiedy nie mam na kim oka zawiesić, a czytana książka rozleniwiła mnie tak bardzo, że zupełnie nic już mi się nie chce robić.
- Nie szukam przypadkowej książki - odparła w końcu, angielszczyzną tak dworską, że, przyznam szczerze, z początku zrozumiałam z tego zdania dokładnie nic. Cokolwiek by się nie działo - uśmiech na twarzy potrafi zdziałać cuda i zastąpić każde słowo w słowniku. - Kupiłam tu kiedyś na prezent małą książkę, wielkości dłoni dorosłego człowieka, cieniutką... W liliowej okładce, bez żadnych zdobień. Nie pamiętam tytułu, wiem tylko, że były w niej czarno-białe szkice, po jednym na każdą z bajek - przychodzi mi to z trudem, ale rozszyfrowuję jakoś ten komunikat, a delikatny uśmiech wciąż jeszcze łagodnie gości na mojej twarzy, zachęcając, by dama w kapeluszu nie przerywała i powiedziała mi coś więcej. Może będę w stanie jakoś jej pomóc? Do tej pory mogłam tylko patrzeć, jak błąka się od półki do półki. - Chcę znaleźć identyczną, dokładnie to samo wydanie. Ta informacja pewnie nie jest zbyt pomocna, acz przypominam sobie jeden detal, obrazek w zimowej scenerii. A na ulicy w zaułku kuliła się mała dziewczynka. Wydaje mi się, że w fartuszku miała różdżkę, nie mam jednak pewności - czemu opowiada to w taki sposób, jakby głos właśnie miał się jej załamać? Widzę przecież, jak szklą się jej oczy, jak drga dolna warga, kiedy dystyngowany, nienaganny akcent obrazuje to, czego kobieta z jakiegoś powodu szuka niemal desperacko.
Przygryzam usta, w zamyśleniu kierując się ku półkom, na których przechowujemy książki odkupione za symboliczną opłatę, te z czyichś domów. Podarowano im drugie życie, a my przekazujemy je dalej, w czyjeś czułe ręce, by wzruszały się czułe serca. Mam wrażenie, że to tam właśnie pani w kapeluszu odnalazła skarb unikatowy, okładki książek pamiętam dobrze, ta wspomniana choć nie wyróżniała się niczym szczególnym, przez swój niewielki rozmiar pewnie zostałaby przeze mnie zapamiętana. Książka kieszonkowa, do noszenia w kieszeni na sercu. Rozczulają mnie takie miniaturki.
- Kiedy dokładnie ją pani kupiła? - zadaję to pytanie, przypominając sobie, że choć czas płynie mi inaczej, to przecież pracuję tu ledwie drugi miesiąc, nie całe życie. A ona przecież mogła odwiedzać księgarnie, gdy jeszcze mnie w niej nie było.
- Dwudziestego szóstego maja - zachrypły głos odpowiada cicho, pewnie, jakby data ta wyryta była w jej pamięci na zawsze. I przeczucie podpowiada mi szeptem, że tak właśnie jest. - W tamtym roku - dodaje jeszcze, już nieco roztargniona, jej wzrok ponownie zaczyna wędrować po półkach, po tych samych, które sprawdziła już tyle razy... nie znajdując na nich tego, czego szuka.
Nie lubię przekazywać złych wieści, ale pewna jestem, że żadnej takiej książki po prostu u nas nie ma. Znam każdą z nich, opuszkiem palca dosuwam je do ścianki szafek, dbając o to, by w okładkowym chaasie zachować choć pozory reżimu porządku. Ale ten obrazek coś mi mówi.
Przypomina mi dwie historie. Tę jedną, którą czytałam córkom wuja, opowieść o dziewczynce z zapałkami. I tę, którą w dzieciństwie czytałam sama, a łzy ściekały po moich policzkach gęsto, opowieść o dziewczynce z różdżką. Choć atrybuty miały różne, historie były niemalże identyczne.
- Tej książki u nas pani nie dostanie, ale proszę chwilę poczekać, powinnam mieć coś... co na ten moment będzie mogło ją zastąpić - dodaję już pędząc przed siebie, na przód księgarni. Ona podąża za mną, nagle jakby uszła z niej cała energia, przysiada na parapecie ciężko, przyglądając mi się posępnie.
Wspinam się na krzesło, sięgając po wydanie bajek, które schowałam przez klientami tak wysoko, żeby nigdy go nie znaleźli. Uwielbiam je całe. Za piękne, ruchome ilustracje i słowa, które poruszają wyobraźnię. Za każdą z łez, która wsiąknęła w mój sweter, gdy powracałam do znanych mi sprzed lat opowieści.
Siadam tuż obok niej, już z książką otwartą na odpowiedniej stronie, a dama w kapeluszu zerka na to, co przyniosłam i chyba widzę w końcu cień zainteresowania na jej twarzy. Nie wiem, czemu po prostu nie przekazuję jej tej książki, ale zaczynam czytać tę historię na głos, a staruszka blednie, z każdym wypowiadanym przeze mnie słowem. Nie przestaję, podświadomie przeczuwam, że chce, żebym kontynuowała, więc czytam dalej.
Tragedia niezauważonej przez nikogo dziewczynki, która zamarzła na jednej ze skostniałych śnieżnym zimnem ulic. W ręku miała różdżkę, z której nie potrafiła skorzystać, dziecięca magia wzniecała tylko malutkie płomyki, nic więcej - to nie wystarczyło, żeby się rozgrzać.
- Nazajutrz w kąciku pod murem, ujrzano zmarznięte ciało dziewczynki. Na twarzy miała uśmiech na ustach, w dłoni różdżkę - głos w końcu mi się załamuje, nie upewniam się, czy ona także płacze, wiem, że tak jest, wiem, co zobaczę w jej oczach i nie mam odwagi, żeby się z tym skonfrontować. - Nikt się nie domyślił, co widziała przed śmiercią w świetle tych kilku płomieni i w jakim blasku wstąpiła do nieba w objęciach zmarłej babki - ostatnie zdanie, a potem cisza krzyczy wznieconym stratą bólem. Moja ręka znajduje rozedrganą, pomarszczoną dłoń pani w kapeluszu, która cicho szepce, że to ona powinna być na jej miejscu, że to ona powinna odejść pierwsza.
Nie jestem pewna, czy ciepła herbata tym razem coś wskóra.
zt
magnolie chylą na bok ciężar białych twarzy
nie mówmy dziś o śmierci, gdy świat się rozmarzył
nie mówmy dziś o śmierci, gdy świat się rozmarzył
Ella Figg
Zawód : nić widmo
Wiek : 26
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
nie wypełniony tobą
mój pokój się nie kończy
nie ma ścian
ani okien
mój niepokój o ciebie
ogromnieje
mój pokój się nie kończy
nie ma ścian
ani okien
mój niepokój o ciebie
ogromnieje
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
8 IV
Madame Reyes nie należała do najłatwiejszych rozmówców, ale wystarczyło tylko udobruchać ją porcją kruchych ciasteczek (upieczonych według szkockiego przepisu, oczywiście, żadne inne w grę nie wchodziły), żeby dała się zmiękczyć. Może nie bez znaczenia był fakt, że jeszcze kilka dni temu jej wnuki też mieszkały w Londynie, zanim syn z rodziną uciekł stamtąd, zostawiając tak właściwie dorobek swojego życia na pastwę wojennej zawieruchy, która pochłaniała wszystko.
Pięćdziesiąt książek. Tyle mieli przekazać jako darowiznę Prorokowi Codziennemu albo grupie, która zajmuje się pomocą tym, którzy utknęli, którzy wciąż szukają nowego domu; bajki były przeznaczone do rozdysponowania pośród rodzin ukrywających się przed reżimem. Dla dzieci, których cały świat przybrał teraz potworne kształty, nasączone krwią i śmiercią.
Wybrała książki sama, starając się odrzucać te zbyt okrutne, na pochmurne dni, w których zło zdaje się królować, ledwie tylko dopuszczając dobro do pretendowania do władzy. Ale może nie powinna była tego robić. Może nie bez powodu te najczęściej kupowane bajki miały w sobie dominujący element grozy - teraz jednak dzieci potrzebowały bardziej stron zabarwionych kolorami niż gęstym mrokiem, a przynajmniej tak jej się wydawało.
Nie była pewna, czy może zrzucić na Floreana ciężar (dosłownie, zebrane razem ważyły naprawdę sporo, a ona nie miała pojęcia, jak właściwie mieliby je przetransportować) odpowiedzialności za szkockie dary. Czy będzie miał możliwość, żeby jakoś dotrzeć do zorganizowanej pomocy?
Uchyliła drzwi do księgarni, chcąc, by chłodne, wiosenne powietrze, nasączone górami, wdarło się do środka; było pusto, znowu czas płynął ospale, żaden klient nie snuł się pośród półek, tańczył tam tylko wiatr, a ona mogła się skupić na dokończeniu małego prezentu od siebie. Ze skrawków materiału wyszywała książkowe zakładki - w kształcie uroczych stworów, przedstawiające zniekształcone wyobrażenia tego, co zapamiętała na temat magicznych stworzeń. Wydawały się jednak smutne - nieruchome pośród książkowych obrazków, w których bajkowy świat migotał jak filmy na wielkim ekranie wuja. Brakowało w nich magii.
Mogła dać im serce, magii nie potrafiła.
Ale może - może potrafił to ktoś, kto przez próg przejdzie już za chwilę, wedrze się do środka z cieplejszym podmuchem wiatru?
Madame Reyes nie należała do najłatwiejszych rozmówców, ale wystarczyło tylko udobruchać ją porcją kruchych ciasteczek (upieczonych według szkockiego przepisu, oczywiście, żadne inne w grę nie wchodziły), żeby dała się zmiękczyć. Może nie bez znaczenia był fakt, że jeszcze kilka dni temu jej wnuki też mieszkały w Londynie, zanim syn z rodziną uciekł stamtąd, zostawiając tak właściwie dorobek swojego życia na pastwę wojennej zawieruchy, która pochłaniała wszystko.
Pięćdziesiąt książek. Tyle mieli przekazać jako darowiznę Prorokowi Codziennemu albo grupie, która zajmuje się pomocą tym, którzy utknęli, którzy wciąż szukają nowego domu; bajki były przeznaczone do rozdysponowania pośród rodzin ukrywających się przed reżimem. Dla dzieci, których cały świat przybrał teraz potworne kształty, nasączone krwią i śmiercią.
Wybrała książki sama, starając się odrzucać te zbyt okrutne, na pochmurne dni, w których zło zdaje się królować, ledwie tylko dopuszczając dobro do pretendowania do władzy. Ale może nie powinna była tego robić. Może nie bez powodu te najczęściej kupowane bajki miały w sobie dominujący element grozy - teraz jednak dzieci potrzebowały bardziej stron zabarwionych kolorami niż gęstym mrokiem, a przynajmniej tak jej się wydawało.
Nie była pewna, czy może zrzucić na Floreana ciężar (dosłownie, zebrane razem ważyły naprawdę sporo, a ona nie miała pojęcia, jak właściwie mieliby je przetransportować) odpowiedzialności za szkockie dary. Czy będzie miał możliwość, żeby jakoś dotrzeć do zorganizowanej pomocy?
Uchyliła drzwi do księgarni, chcąc, by chłodne, wiosenne powietrze, nasączone górami, wdarło się do środka; było pusto, znowu czas płynął ospale, żaden klient nie snuł się pośród półek, tańczył tam tylko wiatr, a ona mogła się skupić na dokończeniu małego prezentu od siebie. Ze skrawków materiału wyszywała książkowe zakładki - w kształcie uroczych stworów, przedstawiające zniekształcone wyobrażenia tego, co zapamiętała na temat magicznych stworzeń. Wydawały się jednak smutne - nieruchome pośród książkowych obrazków, w których bajkowy świat migotał jak filmy na wielkim ekranie wuja. Brakowało w nich magii.
Mogła dać im serce, magii nie potrafiła.
Ale może - może potrafił to ktoś, kto przez próg przejdzie już za chwilę, wedrze się do środka z cieplejszym podmuchem wiatru?
magnolie chylą na bok ciężar białych twarzy
nie mówmy dziś o śmierci, gdy świat się rozmarzył
nie mówmy dziś o śmierci, gdy świat się rozmarzył
Ella Figg
Zawód : nić widmo
Wiek : 26
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
nie wypełniony tobą
mój pokój się nie kończy
nie ma ścian
ani okien
mój niepokój o ciebie
ogromnieje
mój pokój się nie kończy
nie ma ścian
ani okien
mój niepokój o ciebie
ogromnieje
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Wydawało mi się, że świat już dawno oszalał. Okazało się, że potrafił oszaleć jeszcze bardziej. Z niepokojem obserwowałem zmiany, które zachodziły w naszym społeczeństwie. Wprowadzano coraz więcej obostrzeń, które uderzały przede wszystkim w osoby o brudnym statusie krwi i nawet nie próbowano tego szczególnie ukrywać. Ja nawet nie poszedłem do ministerstwa się zarejestrować, przez co od początku miesiąca byłem pełnoprawnym kryminalistą. Czekałem tylko na list gończy, który dopełniłby mój wizerunek niebezpiecznego złoczyńcy, który śmiał nie zarejestrować swojej różdżki. W związku z tym unikałem Londynu jak ognia. Nie było to łatwe. Wychowałem się tam, mieszkałem, pracowałem. Teraz nie miałem prawa przekroczyć granic miasta. Na szczęście wciąż pozostawały takie miejsca jak Hogsmeade, choć tu też czułem na plecach dreszcz niepokoju. Szybko szedłem chodnikiem, trzymając dłonią kapelusz, który uparcie chciał porwać szkocki wiatr. Nie był tak zimny jak myślałem, że będzie – przynajmniej pogoda mile mnie zaskoczyła. Rzadko bywałem w tej części Wielkiej Brytanii, ale z tego co wiedziałem, takie słońce pojawiało się tutaj stosunkowo rzadko. Byłem szczęściarzem? Rzadko myślałem o sobie w tych kategoriach, ale może właśnie powinienem.
Wreszcie moim oczom ukazał się szyld księgarni. Wszedłem do środka w akompaniamencie dzwoneczka zawieszonego przy drzwiach. Uderzył mnie charakterystyczny zapach pergaminu i kurzu, który osobiście uwielbiałem. Kojarzył mi się z domem rodzinnym. Zdjąłem kapelusz i lekki płaszcz, odwieszając je na stojak przy wejściu. Dobrze wiedziałem jak się tu zachować, wystarczająco często przychodziłem w to konkretne miejsce. - Jestem - ogłosił zbyt głośno jak na pustą księgarnię, w której nie trzeba było nikogo przekrzykiwać. - Cześć - przywitał się z Arabellą, podchodząc do stolika zawalonego tuzinem materiałów. Wziął do ręki jeden z nich, przyglądając mu się z bliska. - Co to takiego? - Pytanie wydaje się naturalne, w końcu to księgarnia, a nie szwalnia. Chociaż powinien już się przyzwyczaić do kreatywności panny Figg, znali się dłużej niż mu się czasem wydawało.
Wreszcie moim oczom ukazał się szyld księgarni. Wszedłem do środka w akompaniamencie dzwoneczka zawieszonego przy drzwiach. Uderzył mnie charakterystyczny zapach pergaminu i kurzu, który osobiście uwielbiałem. Kojarzył mi się z domem rodzinnym. Zdjąłem kapelusz i lekki płaszcz, odwieszając je na stojak przy wejściu. Dobrze wiedziałem jak się tu zachować, wystarczająco często przychodziłem w to konkretne miejsce. - Jestem - ogłosił zbyt głośno jak na pustą księgarnię, w której nie trzeba było nikogo przekrzykiwać. - Cześć - przywitał się z Arabellą, podchodząc do stolika zawalonego tuzinem materiałów. Wziął do ręki jeden z nich, przyglądając mu się z bliska. - Co to takiego? - Pytanie wydaje się naturalne, w końcu to księgarnia, a nie szwalnia. Chociaż powinien już się przyzwyczaić do kreatywności panny Figg, znali się dłużej niż mu się czasem wydawało.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mało kto wchodził do księgarni, jak do domu - jak do miejsca, do którego kocha się wracać, w którym chce się spędzać jak najwięcej czasu, gubić się godzinami, by odnaleźć dopiero pośród kolejnych linijek atramentowych historii. Ona tak się tutaj czuła; po to zresztą przytargała z targu stary wieszak, który pociągnęła białą farbą; teraz to symboliczne zaproszenie na dłużej - żeby ludzie nie wpadali tu tylko na chwilę, odgradzając się warstwą płaszcza i stertą czekających na nich spraw od książek, które na szlifowanie własnej cierpliwości miały całą wieczność; po to, żeby myśli klientów nie kryły się pod kapeluszem, a spojrzenia za zaparowanymi okularami.
Mało kto z niego korzystał. Stojak stał niewzruszenie przy wejściu, odprowadzając wzrokiem tych, którzy przekraczali próg sklepu tylko po to, żeby zaraz pognać gdzieś dalej. Ale dzisiaj do jej płaszcza dołączył ten dobrze jej znany, a ona uśmiechnęła się szeroko do Floreana, kiwając głową, by podszedł bliżej.
- Cześć - odpowiedziała z lekkim opóźnieniem, kiedy już odgryzła kawałek nitki, który teraz pozostało już tylko nawlec na igłę. - Jeszcze nie zdecydowałam, jak je nazwać... to znaczy to są zakładki do książek - może kształt był mylący, ale taką miały pełnić funkcję. - Właścicielka dała mi wolną rękę i pozwoliła mi wybrać dla tych maluchów takie książki, jakie tylko zechcę, możemy za chwilę je przejrzeć, powiesz mi, czy te wstępnie wybrane na darowiznę są według ciebie w porządku. Ale chciałam też dać im coś od siebie i próbuję zrobić kilka zakładek w kształcie dwóch magicznych stworzeń, z których... powstało jedno? To znaczy, jak sfinks, chociażby, człowiek i lew w jednym ciele - chaos myśli nie był niczym niezwykłym, musiał przywyknąć. - Chcesz może herbaty? Mam dżem malinowy, mogę trochę dodać - zapomniała o standardowym pytaniu, którym gościła w tych progach niemal każdego. - W każdym razie, co do tych połączeń - to mają być dwa magiczne stworzenia w jednym; takie krzyżówki, które nie występują w naszym - Waszym? - świecie, najlepiej, żeby były choć trochę... zabawne po prostu, żeby potrafiły przywołać dziecięcy uśmiech, o to chyba teraz trudno w Londynie, accio pewnie na to nie zadziała? - pierwszy kiepski żart odhaczony - chciałam, żeby się poruszały, ale... czegoś takiego sama nie zrobię. Więc na razie plan jest taki, że szyję coś z kocią głową i kocimi przednimi łapami, potem kogucharze ciało... każdy kot jest kugucharem, ale nie każdy kuguchar kotem? Czy na odwrót? - dopytała jeszcze, wciąż na jednym wdechu ciągnąc swój wywód - powiedzmy, że to futerkowe ciało przechodzi w smocze cielsko, a skoro to połączenie smoka i sierściucha, to smokołak chyba byłby w porządku...? Smokołaków chyba nie macie? - z lekkim niepokojem zerknęła na swojego gościa; lepiej, żeby nie mieli, bo cały jej misterny plan poszedłby się namiętnie kochać. - A to zrobiłam wcześniej, ale nie wymyśliłam jeszcze nazwy... co ci to przypomina? - (po)twór numer jeden zaprezentował się przed Fortescue, podsunięty w jego stronę łokciem Elli, a ona zdążyła w międzyczasie poślinić końcówkę nitki i nawlec ją na igłę - zakładki mogłyby zamieszkać w książkach, stać się takimi... strażnikami tych dzieci. I wiesz, myślałam jeszcze o tym, żeby dołączyć niewielkie karteczki, w kształcie chmurek, takich... z komiksów - czy on w ogóle wiedział, co to jest? - te stworzenia mogłyby się wtedy przedstawić... to znaczy napisalibyśmy na tych kartkach powitanie od nich, kilka słów... nie wiem, jak to widzisz? - skończyła zarysowywać wstępny plan, zerkając na niego kontrolnie, żeby wybadać, czy to, co mówiła, brzmiało choć trochę sensownie. - A właśnie, dla ciebie też coś mam, tylko niestety bez zakładki-strażnika, ale możesz sobie wyobrazić, że jakaś w nim jest, połączenie twoich dwóch ulubionych magicznych stworzeń - dodała ona, lat dwadzieścia sześć; dojrzała, dorosła kobieta.
Mało kto z niego korzystał. Stojak stał niewzruszenie przy wejściu, odprowadzając wzrokiem tych, którzy przekraczali próg sklepu tylko po to, żeby zaraz pognać gdzieś dalej. Ale dzisiaj do jej płaszcza dołączył ten dobrze jej znany, a ona uśmiechnęła się szeroko do Floreana, kiwając głową, by podszedł bliżej.
- Cześć - odpowiedziała z lekkim opóźnieniem, kiedy już odgryzła kawałek nitki, który teraz pozostało już tylko nawlec na igłę. - Jeszcze nie zdecydowałam, jak je nazwać... to znaczy to są zakładki do książek - może kształt był mylący, ale taką miały pełnić funkcję. - Właścicielka dała mi wolną rękę i pozwoliła mi wybrać dla tych maluchów takie książki, jakie tylko zechcę, możemy za chwilę je przejrzeć, powiesz mi, czy te wstępnie wybrane na darowiznę są według ciebie w porządku. Ale chciałam też dać im coś od siebie i próbuję zrobić kilka zakładek w kształcie dwóch magicznych stworzeń, z których... powstało jedno? To znaczy, jak sfinks, chociażby, człowiek i lew w jednym ciele - chaos myśli nie był niczym niezwykłym, musiał przywyknąć. - Chcesz może herbaty? Mam dżem malinowy, mogę trochę dodać - zapomniała o standardowym pytaniu, którym gościła w tych progach niemal każdego. - W każdym razie, co do tych połączeń - to mają być dwa magiczne stworzenia w jednym; takie krzyżówki, które nie występują w naszym - Waszym? - świecie, najlepiej, żeby były choć trochę... zabawne po prostu, żeby potrafiły przywołać dziecięcy uśmiech, o to chyba teraz trudno w Londynie, accio pewnie na to nie zadziała? - pierwszy kiepski żart odhaczony - chciałam, żeby się poruszały, ale... czegoś takiego sama nie zrobię. Więc na razie plan jest taki, że szyję coś z kocią głową i kocimi przednimi łapami, potem kogucharze ciało... każdy kot jest kugucharem, ale nie każdy kuguchar kotem? Czy na odwrót? - dopytała jeszcze, wciąż na jednym wdechu ciągnąc swój wywód - powiedzmy, że to futerkowe ciało przechodzi w smocze cielsko, a skoro to połączenie smoka i sierściucha, to smokołak chyba byłby w porządku...? Smokołaków chyba nie macie? - z lekkim niepokojem zerknęła na swojego gościa; lepiej, żeby nie mieli, bo cały jej misterny plan poszedłby się namiętnie kochać. - A to zrobiłam wcześniej, ale nie wymyśliłam jeszcze nazwy... co ci to przypomina? - (po)twór numer jeden zaprezentował się przed Fortescue, podsunięty w jego stronę łokciem Elli, a ona zdążyła w międzyczasie poślinić końcówkę nitki i nawlec ją na igłę - zakładki mogłyby zamieszkać w książkach, stać się takimi... strażnikami tych dzieci. I wiesz, myślałam jeszcze o tym, żeby dołączyć niewielkie karteczki, w kształcie chmurek, takich... z komiksów - czy on w ogóle wiedział, co to jest? - te stworzenia mogłyby się wtedy przedstawić... to znaczy napisalibyśmy na tych kartkach powitanie od nich, kilka słów... nie wiem, jak to widzisz? - skończyła zarysowywać wstępny plan, zerkając na niego kontrolnie, żeby wybadać, czy to, co mówiła, brzmiało choć trochę sensownie. - A właśnie, dla ciebie też coś mam, tylko niestety bez zakładki-strażnika, ale możesz sobie wyobrazić, że jakaś w nim jest, połączenie twoich dwóch ulubionych magicznych stworzeń - dodała ona, lat dwadzieścia sześć; dojrzała, dorosła kobieta.
magnolie chylą na bok ciężar białych twarzy
nie mówmy dziś o śmierci, gdy świat się rozmarzył
nie mówmy dziś o śmierci, gdy świat się rozmarzył
Ella Figg
Zawód : nić widmo
Wiek : 26
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
nie wypełniony tobą
mój pokój się nie kończy
nie ma ścian
ani okien
mój niepokój o ciebie
ogromnieje
mój pokój się nie kończy
nie ma ścian
ani okien
mój niepokój o ciebie
ogromnieje
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
To ja zawsze jestem tym gadatliwym. Jeszcze nie przywykłem do sytuacji, kiedy ktoś inny potrafi mnie przegadać. Dlatego odruchowo co i rusz otwieram usta, żeby się wtrącić w monolog Elli, ale ostatecznie nic nie dodaję. Tym samym wyglądam jak niema ryba, która próbuje zaczerpnąć oddech. Aż wreszcie Ella kończy swoją wypowiedź, a ja kwituję ją rozbawionym uśmiechem i siadam na wolnym krześle, które stało gdzieś obok stołu zawalonego książkami i zakładkami. - Wierzę, że książki, które dla nich wybrałaś, są idealne - zacząłem od tego, mając w pamięci wszystkie najważniejsze punkty jej długiej wypowiedzi. Całe szczęście, że mam dobrą pamięć. Poza tym naprawdę wierzyłem, że każda książka, która leży na tym stole, jest nieprzypadkowa, przemyślana i idealna dla małych dziecięcych umysłów. - Masz na myśli hybrydę? - To chyba było odpowiednie słowo na połączenie dwóch zwierząt. Pozwoliłem sobie wziąć jedną do ręki, żeby przyjrzeć jej się z bliska – niewielki uśmiech naturalnie wykwitł na mojej twarzy, bo ten gest był tak miły, że nawet największemu złoczyńcy nie mógł się nie spodobać. Naprawdę lubiłem ludzi, którzy tak bezinteresownie dbali o innych. - Chętnie się napiję czegoś ciepłego, na zewnątrz nie jest aż tak ciepło jak się wydaje - odparłem, delikatnie odkładając zakładkę na miejsce, bo bałem się, że coś zepsuję. Niby był to po prostu kawałek materiału, ale przecież włożono w niego tyle serca, że zniszczenie tego zabolałoby bardziej niż jakiś drogi przedmiot. - Kiedyś próbowałem przywołać czkawkę accio, ale oczywiście mi nie wyszło. Do tej pory jestem trochę zawiedziony. Bo jeżeli ziewasz, to druga osoba też zawsze zacznie ziewać. To takie nieświadome niemagiczne accio. A jednak na czkawkę nie działa - wytłumaczyłem z lekka zawiedziony, chociaż od tamtego dnia minęło prawie dwadzieścia lat. Magia wciąż trzymała przede mną tyle tajemnic. - Pytasz się złej osoby, ledwo zdałem opiekę nad magicznymi stworzeniami - zaśmiałem się, kiedy padło pytanie o kuguchara. To moja siostra lepiej się na tym znała. W ogóle Florence znała się na wielu praktycznych rzeczach, to ja całe życie siedzę z nosem w historycznych książkach. - Ale znam się na tym wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że nie istnieją żadne smokołaki - dodałem z pewnością, zadowolony, że chociaż w tym mogę pomóc. Odebrałem od niej zakładkę, przyglądając jej się z każdej strony, trochę bojąc się odpowiedzieć, bo co jeżeli zupełnie nie trafię? - Mi to przypomina... Sklątkonia? W sensie... Sklątkę Tylnowybuchową i konia. Bo, widzisz, tutaj ma takie czułka, ale za to ten zad jest zdecydowanie koński - tak, to musiało być to. Oddałem jej zakładkę, z ciekawością przyglądając się jej wprawionym ruchom. - Chmurki to genialny pomysł! Chociaż nie uważasz, że dzieci mogłyby same je nazwać? Może lepiej niech tylko powiedzą jakim są gatunkiem - zaproponowałem, wzruszając ramionami, bo Ella na pewno miała swoją wizję i nie chciałem się w nią wtrącać. - Właśnie! Co masz dla mnie? Bo cierpię, potrzebuję nowej książki. Co prawda nie mam już gdzie ich trzymać, ale proponowałaś żebym część przyniósł tutaj i chyba to zrobię - tylko ciężko wybrać co oddam. Naprawdę. - Myślę, że poradzę sobie bez zakładki-strażnika - dodałem, chociaż byłem jej wdzięczny za troskę. Naprawdę rzadko zdarzali się tacy ludzie, nawet wśród Zakonników. Urodzona z niej Puchonka. - Ale gdybym miał ją mieć, to chyba byłaby wydra i papuga - stwierdziłem po chwili i nawet nie musiałem się szczególnie zastanawiać nad tą odpowiedzią, co zaskoczyło nawet mnie samego.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
15.10, horoskop dla Jaydena
Niech nikt lepiej nie wchodzi ci dziś w drogę, nawet drobne nieporozumienie z twoim udziałem może się stać zarzewiem awantury.
Niech nikt lepiej nie wchodzi ci dziś w drogę, nawet drobne nieporozumienie z twoim udziałem może się stać zarzewiem awantury.
Wczoraj po raz pierwszy zobaczyłam zdjęcie Samuela na rogu mojej ulicy. Jego twarz nie przypominała wcale tej, którą zapamiętałam sprzed dwóch lat. Gdzieś zniknęła mu radość życia z oczy i prawie go nie poznałam. Najpierw przykuło moją uwagę nazwisko Skamander. Zerknęłam lekko, przyzwyczajona do widoku twarzy jego kuzyna. Ale przy nazwisku było inne imię. Zmroziło mnie, zamarłam i nie mogłam iść dalej. Zawsze wydawało mi się, że poznałabym go wszędzie, ale ta twarz... to nie była jego twarz. Nie, to nie mógł być Samuel, przecież on nie żyje. Przez chwilę rozglądałam się, pewna, że ktoś robi sobie ze mnie żarty. Spreparowanie takiego zdjęcia nie było pewnie trudne dla osób działających w mediach... wtedy dotarło do mnie, ze przecież z prezesem tych osób niedawno się pokłóciłam. Może chciał się odegrać, kpiąc ze mnie i raniąc mnie do reszty, więc uknuł taki spisek? Corneliusie Sallow, biada ci, biada, że ze mną zadarłeś! Uciekłam do domu, zapominając, że wyszłam do sklepu po najważniejsze składniki na zupę.
W zaledwie kilka godzin podjęłam decyzję o tym, że wyjeżdżam z Londynu. Nie wiedziałam gdzie mogę uciec, ale musiałam się stąd wydostać. Zrozumiałam, że skoro Cornelius tak szybko dowiedział się o tym, że mam dziecko i kto jest jego ojcem, na pewno będzie chciał mi teraz utrudnić życie. Nie mogłam uwierzyć, że posunąłby się do takich rzeczy, ale z drugiej strony, czego się po nim spodziewałam? Przecież poza pustymi odbietnicami, nie pozwolił mi nawet namalować siebie tak, jak czułam, ze powinnam go namalować. Więził moją twórczość, uniezależnił od pieniędzy, a teraz jawnie groził!
Wyjechaliśmy łapiąc pociąg do Hogsmedae. Sasiadka obiecała, że jeżeli Sallow pojawi się na ulicy, to zaraz mnie poinformuje. Zostawiłam więc moje poddasze, zostawiłam napoczete płótno z kotkami, które kazał mi dla siebie wymalować jeden z kolegów Corneliusa. Nie miał gustu, ale zapłacił za materiały z góry. W Londynie pozostały po mnie trzy płótna i kilka rzeczy, których nie potrzebowałam zabierać w tę szybką podróż. Zabrałam jednak ten list gończy, by całą drogę do Hogsmedae zastanawiać się, czy gdyby Samuel żył, to na prawdę wyglądałby tak... trupio?
Przyjechaliśmy na miejsce późnym popołudniem. Zakwaterowałam się u znajomych, u których piłam pierwsze kremowe piwo, a kolejnego dnia wyszłam szukać w miasteczku miejsca dla siebie. Samo przebywanie w szkockim otoczeniu, pozwalało oderwać się od poczucia przytłoczenia, które nie opuszało mnie w Londynie. Chodziłam po uroczych uliczkach Hogsmedae, kiedy zorientowałam się, że chyba trafiłam na jeden z dni "wychodnych", kiedy uczniowie odwiedzają czarodziejską wioskę. Uznałam, że nie chcę być tutaj widziana, więc wejdę do jednego z tych miejsc, gdzie na pewno nie będzie żadnego ucznia: do księgarni.
Spędziłam tu kilka godzin i dopiero krzyk księgarza oderwał mnie od lektury książki o wróżeniu. "NO WIE PANI, niech pani pilnuje to dziecko!" słyszę i zaraz wzdrygam się, bo faktycznie Peter wypłynął z moich rąk i poszybował w kierunku innych książek . Nawet nie zauważyłam, tak się zaczytałam!
- I po co pan krzyczy! - oburzam się, jak każda matka, która nie rozumie co komu przeszkadza to, że jej dziecko żyje po swojemu. Wstaję do księgarza, ale ten już tupie zabawnie nogą zniecierpliwoony i pokazuje na książkę, którą moje dziecko uznało, że pozbawi wszystkich stron. Zaraz zaczął się domagać tego, że powinnam zapłacić za to, bo to jest dzieło znakomitego naukowca. W tym samym czasie do sklepiku weszła jeszcze jakaś osoba, ale ani księgarza, ani mnie to nie oderwało od zaistniałego problemu.
- Co tez pan opowiada, nie zapłacę tyle za książkę! - wzbraniam się, biorąc Petera na ręce. Nie mogłam zapłacić tyle ile kosztowała, bo po prostu nie miałam tych pieniędzy. - Zresztą, może być to książka napisana przez samego Merlina, albo pisana złotym atramentem, a nie zapłacę tyle, przecież to rozbój w biały dzień! Co ona niby ma w środku, że kosztuje tyle co mała miotła! - niestety nie jestem zbyt głośną osobą, więc momentalnie zrobiło mi się głupio, że tak podnoszę głos na człowieka, który wcześniej mnie sterroryzował. Mnie i moje dziecko! - Poza tym, to pana wina, że pan kładzie takie drogie ksiązki w zasięgu ręki dziecka. Pan ma dzieci? Przecież wiadomo, że one wszystko biorą co napotkają na swojej drodze! - i wtedy księgarz zaczyna mówić, że Peter jest niewychowany, bo nie wszystkie dzieci tak robią, a później robi się cały zielony, bo okazuje się, że człowiek który wszedł do księgarni sam napisał tę książkę... która teraz leżała niczym ofiara przestępstwa pod nogami Matyldy i księgarza.
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Nie podobało mu się to, co widział. Wpatrzone w niego uważne oczy odprowadzających go spojrzeń ministerialnych policjantów, sztywne ruchy mieszkańców, upadające jeden za drugim lokale, nienaturalne rozporządzenia panujące na niewielkim terenie magicznego miasteczka - to nie było normalne. To nie była tamtejsza codzienność, którą znał. Jayden mieszkał w Hogsmeade przez sześć lat i w międzyczasie zaznajomił się z magią tego miejsca na wskroś. Panująca aktualnie atmosfera nie była tą z jego dzieciństwa, z jego późniejszych lat jako mieszkańca. Dla postronnych wciąż mógł panować klimat wiecznej błogości, bajkowości, niefrasobliwości, jednak on odczuwał różnicę. Odczuwał spięcie i brak możliwości swobodnego ruchu, które ograniczały patrole Ministerstwa Magii. Wiedział dlaczego. Wiedział, że szukali czegoś w Zakazanym Lesie. Pragnęli tego tak bardzo, że wyrżnęli większość stworzeń mieszkających między drzewami starej dziczy. Armia Ministerstwa Magii i Rycerzy Walpurgii z olbrzymami i dementorami zalała tamtego dnia okolice Hogwartu, sprawiając, że nawet będąc we wnętrzu starodawnego zamku, odczuwało się chłód. Ognista łuna rozpościerała się nad czarnym tłumem wlewającym się z błoni między drzewa, aż zniknęła. Nie zniknęły jednak wycia, wrzaski, krzyki i wybuchy zaklęć. Nie trwało to długo, chociaż wydawało się, że echa rozpaczy unosiły się jeszcze na długo po bitwie - Jayden słyszał je wszak, gdy biegł przez Zakazany Las, czując, jak serce miało mu wyskoczyć z piersi. Upewniając się, że dzieci były bezpieczne, złamał zakaz dyrektora o nieopuszczaniu zamku, ale przybył już za późno. Na swoje własne szczęście i równie nieszczęście. Idąc przez ciemności, co kawałek natrafiał na truchła centaurów porzuconych przez resztę stada - dorośli, starzy. Dzieci... Zabili również i Antaresa. Centaura, który okazał mu zaufanie i pozwolił doświadczyć życia kopytnych znawców nieba pozostającego poza granicami większości czarodziejów. Ufali sobie. Przyjaźnili się. A teraz... Teraz Jayden miał wrażenie, że śmierć towarzyszyła im na każdym kroku, przeganiając się w okrucieństwie, a docierając do Hogwartu, nie znała już żadnych granic.
Tego dnia zaplanowano wyjście do Hogsmeade i chociaż początkowo to nie Vane miał być opiekunem, plany zostały zmienione. Jego mali synkowie spali, dlatego nie miał serca zabierać ich ze sobą. Zostali pod opieką Mędrka, który jako skrzat domowy fantastycznie potrafił odnaleźć się w roli opiekunki. Odciążał razem ze swoimi braćmi i siostrami przemęczone już ramiona profesora, współdzieląc rozpacz owdowiałego mężczyzny. Miesiąc. Minął dopiero niecały miesiąc, a on czuł, jakby cała wieczność... A tutaj... Tutaj wszystko przypominało mu o niej. Znajome ścieżki, którymi spacerował dość beztrosko do pracy z Pomoną u boku lub gdy ją odprowadzał. Lub gdy mijali się w drodze do zamku. Gdy siadali ramię w ramię przy nauczycielskim stole w Wielkiej Sali. Gdy z Wieży Astronomicznej miał idealny widok na szklarnie. Gdy łapał się na wpatrywaniu się w korytarz, którym zwykle nadchodziła, czekając na pojawienie się jej sylwetki. Dwa lata... Całe dwa lata zajęło mu zrozumienie, że się w niej zakochał. W tej wiecznie uśmiechniętej i pachnącej mieszanką ziół oraz świeżej ziemi dziewczynie. A teraz nigdy nie miał mieć nawet nadziei na poczucie jej rozgrzanej skóry, która za każdym razem praktycznie wibrowała pod jego palcami. Nie miał widzieć jej zamglonego spojrzenia, gdy się kochali. Nie miał usłyszeć głosu, cicho wypowiadającego jego imię. Nie miał wspólnie z nią doświadczać momentów dorastających synów. Nie miał już nigdy mieć z nią w żaden sposób do czynienia. Był zdrętwiały. Nieobecny. Wyciszony i oddalony. Na zajęciach nie okazywał większych emocji. Nocami wpatrywał się w puste łóżko, nie będąc w stanie normalnie spać. Przy kontaktach z innymi zdawał się być obojętny. I listy gończe... Od samej myśli robiło mu się niedobrze. Starał się nie patrzeć. Starał się nie patrzeć na ukochaną twarz przekreśloną czerwonym napisem eksterminacji.
Nie chciał widzieć, dlatego zbiegł w miejsce, które jako jedyne zdawało się nie krzyczeć mu prosto w twarz swoim bolesnym triumfem. Jednak i tam trwała jakaś dziwna walka już w momencie, w którym przekroczył próg księgarni. Nie podsłuchiwał. Naprawdę. Ale tego nie dało się po prostu nie słyszeć. Widząc drobną, kobiecą sylwetkę stojącą do niego tyłem, mógł zauważyć trzymane w jej ramionach dziecko. Dziecko, które wpatrywało się wprost w niego dziwne znajomymi oczami. Vane przez chwilę zatrzymał się w miejscu, nie mogąc pozbyć się tego uczucia nieprzyjemnie przebiegającego mu wzdłuż kręgosłupa, ale kolejne krzyki wytrąciły go z zamyślenia. Dość. Nie mógł patrzeć i słuchać czegoś takiego w tym momencie. Podszedł więc, stanął za plecami kobiety i w końcu przykucnął, by wziąć z podłogi książkę, o którą tyle się rozchodziło. - Hm - mruknął jedynie, patrząc na lekko zdewastowaną okładkę swojego własnego dzieła. Była w koszmarnym stanie, ale nawet ona wydawała się jakaś nierealna. Unosząca się poza granicą rzeczywistości i należąca do innego wymiaru. Zupełnie, jakby sięgając po tom, Jayden przetranscendentował się przez różne światy. Pozbierał jednak powyrywane kartki, włożył je do środka i podał księgarzowi, wstając. - Zapłacę - powiedział krótko swoim głębszym i bardziej zachrypniętym głosem. Wydawało się, że mięśnie gardła ściśnięte podczas czytania listu o śmierci Pomony nie rozkurczyły się, nadając tej permanentnej trudności w mówieniu. - Ile się należy? - Ceny nie grały dla niego roli. Podczas tej wojny był jedną z niewielu osób, które mogły zaliczyć się do uprzywilejowanej klasy średniej wyższej i można było dość łatwo to dostrzec. W zachowaniu, w ubiorze. Pomimo smutku, który przebijał się na zewnątrz, można było powiedzieć, że mógł, że powinien czuć się spokojny o los swój i swoich dzieci. Ale nie był.
Tego dnia zaplanowano wyjście do Hogsmeade i chociaż początkowo to nie Vane miał być opiekunem, plany zostały zmienione. Jego mali synkowie spali, dlatego nie miał serca zabierać ich ze sobą. Zostali pod opieką Mędrka, który jako skrzat domowy fantastycznie potrafił odnaleźć się w roli opiekunki. Odciążał razem ze swoimi braćmi i siostrami przemęczone już ramiona profesora, współdzieląc rozpacz owdowiałego mężczyzny. Miesiąc. Minął dopiero niecały miesiąc, a on czuł, jakby cała wieczność... A tutaj... Tutaj wszystko przypominało mu o niej. Znajome ścieżki, którymi spacerował dość beztrosko do pracy z Pomoną u boku lub gdy ją odprowadzał. Lub gdy mijali się w drodze do zamku. Gdy siadali ramię w ramię przy nauczycielskim stole w Wielkiej Sali. Gdy z Wieży Astronomicznej miał idealny widok na szklarnie. Gdy łapał się na wpatrywaniu się w korytarz, którym zwykle nadchodziła, czekając na pojawienie się jej sylwetki. Dwa lata... Całe dwa lata zajęło mu zrozumienie, że się w niej zakochał. W tej wiecznie uśmiechniętej i pachnącej mieszanką ziół oraz świeżej ziemi dziewczynie. A teraz nigdy nie miał mieć nawet nadziei na poczucie jej rozgrzanej skóry, która za każdym razem praktycznie wibrowała pod jego palcami. Nie miał widzieć jej zamglonego spojrzenia, gdy się kochali. Nie miał usłyszeć głosu, cicho wypowiadającego jego imię. Nie miał wspólnie z nią doświadczać momentów dorastających synów. Nie miał już nigdy mieć z nią w żaden sposób do czynienia. Był zdrętwiały. Nieobecny. Wyciszony i oddalony. Na zajęciach nie okazywał większych emocji. Nocami wpatrywał się w puste łóżko, nie będąc w stanie normalnie spać. Przy kontaktach z innymi zdawał się być obojętny. I listy gończe... Od samej myśli robiło mu się niedobrze. Starał się nie patrzeć. Starał się nie patrzeć na ukochaną twarz przekreśloną czerwonym napisem eksterminacji.
Nie chciał widzieć, dlatego zbiegł w miejsce, które jako jedyne zdawało się nie krzyczeć mu prosto w twarz swoim bolesnym triumfem. Jednak i tam trwała jakaś dziwna walka już w momencie, w którym przekroczył próg księgarni. Nie podsłuchiwał. Naprawdę. Ale tego nie dało się po prostu nie słyszeć. Widząc drobną, kobiecą sylwetkę stojącą do niego tyłem, mógł zauważyć trzymane w jej ramionach dziecko. Dziecko, które wpatrywało się wprost w niego dziwne znajomymi oczami. Vane przez chwilę zatrzymał się w miejscu, nie mogąc pozbyć się tego uczucia nieprzyjemnie przebiegającego mu wzdłuż kręgosłupa, ale kolejne krzyki wytrąciły go z zamyślenia. Dość. Nie mógł patrzeć i słuchać czegoś takiego w tym momencie. Podszedł więc, stanął za plecami kobiety i w końcu przykucnął, by wziąć z podłogi książkę, o którą tyle się rozchodziło. - Hm - mruknął jedynie, patrząc na lekko zdewastowaną okładkę swojego własnego dzieła. Była w koszmarnym stanie, ale nawet ona wydawała się jakaś nierealna. Unosząca się poza granicą rzeczywistości i należąca do innego wymiaru. Zupełnie, jakby sięgając po tom, Jayden przetranscendentował się przez różne światy. Pozbierał jednak powyrywane kartki, włożył je do środka i podał księgarzowi, wstając. - Zapłacę - powiedział krótko swoim głębszym i bardziej zachrypniętym głosem. Wydawało się, że mięśnie gardła ściśnięte podczas czytania listu o śmierci Pomony nie rozkurczyły się, nadając tej permanentnej trudności w mówieniu. - Ile się należy? - Ceny nie grały dla niego roli. Podczas tej wojny był jedną z niewielu osób, które mogły zaliczyć się do uprzywilejowanej klasy średniej wyższej i można było dość łatwo to dostrzec. W zachowaniu, w ubiorze. Pomimo smutku, który przebijał się na zewnątrz, można było powiedzieć, że mógł, że powinien czuć się spokojny o los swój i swoich dzieci. Ale nie był.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Księgarz zbladl, a ja uniosłam brew i dopiero, kiedy usłyszałam za sobą jakieś westchnięcie, zorientowałam się, że ktoś jeszcze uczestniczy w tym zdarzeniu. Zrozumiałam, że jest to dla mnie sytuacja, w której wcale nie chciałam się znaleźć. Rzucanie się w oczy nie powinno być pierwszym co robię, znajdując się w nowym mieście. Mimo wszystko, mój niepokój nie był taki sam, jak wtedy, kiedy zobaczyłam pierwszy list gończy za Floreanem czy Samuelem. Tym razem uczucie było inne, a powodem było to westchnięcie. Bo brzmiało inaczej. Nie jak westchnięcie kogoś, kto jest zniecierpliwiony. Ale było w nim więcej zrezygnowania, niż śladu obecności. Ostrożnie odwróciłam się i ujrzałam mężczyznę, który chyba w całym tym swoim smutku, nie wiedział, jak ponure robi wrażenie. Ja jestem chodzącą wdową, wiecznie w czerni, wiecznie rozedrgana i niespokojna, a jednak widząc jak jego wzrok upadł na podłogę pod ciężarem zmęczonych powiek, poczułam, że w księgarni jest o jedną smutną duszę więcej. Zamilkłam, niezdolna do wymyślenia słów, które byłyby odpowiednie.
Czy zadanie pytania o stan jego serca było na miejscu? Czułam, ze krwawi ze świeżej rany i coś podpowiadało mi, że jeszcze dowiem się dokładnie z jakiego powodu. Zielone oczy otwarte szeroko, uważnie przyglądały się człowiekowi, który bez większych ceregieli, uznał, że sam zapłaci za szkodę. Nie spojrzał na mnie ani razu, całą uwagę (a było jej ledwie naparstek) poświęcając książce i księgarzowi.
A ten z kolei zmienił znów kolor, tym razem na czerwony, zakręcił swoim bujnym wąsem i mruczał coś pod nosem, wydawało mi się, że słyszę coś o "autorze, który sam musi płacić za swoje książki przez nieodpowiedzialne kobiety". Gdyby nie to, że byłam z dzieckiem, myślę, że zostałabym w tym miejscu, nie rusząjąc się, nim ta przygnębiająca dusza nie opuściłaby sklepu.
Ale wtedy czuję, że rozładowuje się napięcie, a ja budzę się z tej dziwnej myśli, która nie pozwoliła mi nic powiedzieć. Piotrek przesunął się na moich rękach, jakby też chciał przyjrzeć się panu i uśmiecha się wesoło, wsadzając łapki do buzi. Może też poznał, że pan Vayne nosi w sobie ciężar i w ten sposób chciał mu poprawić humor?
Czasami wydawało mi się, że Peter, chociaż ledwo nauczył się chodzić, przejawia wyjątkową wrażliwość emocjonalną jak na swój wiek. Może byłam jedną z tych kobiet, które uważają swoje dziecko za prawdziwy prawdziwy cud, kiedy w rzeczywistości nie różni się zbytnio od innych. Ale tego nie wiedziałam. Nie znałam zbyt wielu dzieci, nie miałam też nigdy do nich odpowiedniego podejścia . Wydaje mi się, że chyba nigdy dzieckiem sama nie byłam. Zawsze trochę inna, nawet pośród rówieśników nie odnajdywałam wspólnego języka. Teraz też nie mam od kogo uczyć się tych wszystkich matczynych rzeczy. Może byłoby mi łatwiej, gdybym nie była tak dziwna i niepasująca do wzoru kobiet lat pięćdziesiątych. Jestem zbyt artystyczna, zbyt nawiedzona, mam za duże wymagania wobec wolności, wzrost mam za mały, biodra za wąskie, nie noszę sukienek w jasnych kolorach i często myli mi się co jest prawdą, a co nie. A w księgarniach nie widać wcale całych półek poradników o macierzyństwie. Musiałabym użyć wszystkich swoich mocy jasnowidzki, by przenieść się w czasie do dwudziestego pierwszego wieku, tam przeczytać książkę dzięki której dowiem się, że demoralizuję własne dziecko, wpajając mu, że jest idealną istotą. Może też dowiedziałabym się z tej książki, że nie jest dobrze, jeżeli dzieci pocieszają zbyt często dorosłych. Że to buduje w nich pewien schemat zachowania, są później w dorosłym życiu zmanierowane i nie mogą żyć własnym życiem, całe poświęcajac na pocieszanie smutnej matki i wypełnianiu pustki po nieobecnym ojcu. Na szczęście nie wybiegam tak daleko z wizjami, moje ledwo co wychodzą miesiąc do przodu. Muszę radzić sobie z wychowaniem dziecka po swojemu. Robię to nieporadnie, powiedziałyby doświadczone guwernantki. Robię to instynktownie. IA przede wszystkim, jestem przekonana, że mały Peter sam pomaga mi w swoim rozwoju, jakby sam dobrze wiedział, co powinien już robić.
- Dziękuję Panu... - mówię w końcu i rzucam spojrzeniem na okładkę, na której chyba powinna widnieć jego twarz. To, ze jej tam nie umieścił, to bardzo dobry omen: nie mam do czynienia z zadufanym w sobie pisarzem. - I przepraszam - a słysząc moje przeprosiny księgarz prycha pod nosem, uznając, że to jemu one się należą. Może tak, ale ta książka teraz jest już pana autora, więc to jego przepraszam. - Ale mój syn uznał chyba, że skrytykuje pana książkę... zbyt dosłownie. Nie widziałam co robi, bo właśnie czytałam... - ruszam się, jakbym chciała pokazać mu, że kiedy się odchylam to za moimi plecami jest jeszcze jedna książka, wcale niepodarta. Zaczynałam czuć, jak zaczyna być mi głupio z całej tej sytuacji - co w moim przypadku objawiało się rumieńcem, który zaczynał się pojawiać na szyji i nosie.
Czy zadanie pytania o stan jego serca było na miejscu? Czułam, ze krwawi ze świeżej rany i coś podpowiadało mi, że jeszcze dowiem się dokładnie z jakiego powodu. Zielone oczy otwarte szeroko, uważnie przyglądały się człowiekowi, który bez większych ceregieli, uznał, że sam zapłaci za szkodę. Nie spojrzał na mnie ani razu, całą uwagę (a było jej ledwie naparstek) poświęcając książce i księgarzowi.
A ten z kolei zmienił znów kolor, tym razem na czerwony, zakręcił swoim bujnym wąsem i mruczał coś pod nosem, wydawało mi się, że słyszę coś o "autorze, który sam musi płacić za swoje książki przez nieodpowiedzialne kobiety". Gdyby nie to, że byłam z dzieckiem, myślę, że zostałabym w tym miejscu, nie rusząjąc się, nim ta przygnębiająca dusza nie opuściłaby sklepu.
Ale wtedy czuję, że rozładowuje się napięcie, a ja budzę się z tej dziwnej myśli, która nie pozwoliła mi nic powiedzieć. Piotrek przesunął się na moich rękach, jakby też chciał przyjrzeć się panu i uśmiecha się wesoło, wsadzając łapki do buzi. Może też poznał, że pan Vayne nosi w sobie ciężar i w ten sposób chciał mu poprawić humor?
Czasami wydawało mi się, że Peter, chociaż ledwo nauczył się chodzić, przejawia wyjątkową wrażliwość emocjonalną jak na swój wiek. Może byłam jedną z tych kobiet, które uważają swoje dziecko za prawdziwy prawdziwy cud, kiedy w rzeczywistości nie różni się zbytnio od innych. Ale tego nie wiedziałam. Nie znałam zbyt wielu dzieci, nie miałam też nigdy do nich odpowiedniego podejścia . Wydaje mi się, że chyba nigdy dzieckiem sama nie byłam. Zawsze trochę inna, nawet pośród rówieśników nie odnajdywałam wspólnego języka. Teraz też nie mam od kogo uczyć się tych wszystkich matczynych rzeczy. Może byłoby mi łatwiej, gdybym nie była tak dziwna i niepasująca do wzoru kobiet lat pięćdziesiątych. Jestem zbyt artystyczna, zbyt nawiedzona, mam za duże wymagania wobec wolności, wzrost mam za mały, biodra za wąskie, nie noszę sukienek w jasnych kolorach i często myli mi się co jest prawdą, a co nie. A w księgarniach nie widać wcale całych półek poradników o macierzyństwie. Musiałabym użyć wszystkich swoich mocy jasnowidzki, by przenieść się w czasie do dwudziestego pierwszego wieku, tam przeczytać książkę dzięki której dowiem się, że demoralizuję własne dziecko, wpajając mu, że jest idealną istotą. Może też dowiedziałabym się z tej książki, że nie jest dobrze, jeżeli dzieci pocieszają zbyt często dorosłych. Że to buduje w nich pewien schemat zachowania, są później w dorosłym życiu zmanierowane i nie mogą żyć własnym życiem, całe poświęcajac na pocieszanie smutnej matki i wypełnianiu pustki po nieobecnym ojcu. Na szczęście nie wybiegam tak daleko z wizjami, moje ledwo co wychodzą miesiąc do przodu. Muszę radzić sobie z wychowaniem dziecka po swojemu. Robię to nieporadnie, powiedziałyby doświadczone guwernantki. Robię to instynktownie. IA przede wszystkim, jestem przekonana, że mały Peter sam pomaga mi w swoim rozwoju, jakby sam dobrze wiedział, co powinien już robić.
- Dziękuję Panu... - mówię w końcu i rzucam spojrzeniem na okładkę, na której chyba powinna widnieć jego twarz. To, ze jej tam nie umieścił, to bardzo dobry omen: nie mam do czynienia z zadufanym w sobie pisarzem. - I przepraszam - a słysząc moje przeprosiny księgarz prycha pod nosem, uznając, że to jemu one się należą. Może tak, ale ta książka teraz jest już pana autora, więc to jego przepraszam. - Ale mój syn uznał chyba, że skrytykuje pana książkę... zbyt dosłownie. Nie widziałam co robi, bo właśnie czytałam... - ruszam się, jakbym chciała pokazać mu, że kiedy się odchylam to za moimi plecami jest jeszcze jedna książka, wcale niepodarta. Zaczynałam czuć, jak zaczyna być mi głupio z całej tej sytuacji - co w moim przypadku objawiało się rumieńcem, który zaczynał się pojawiać na szyji i nosie.
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Podczas gdy ona nigdy nie uważała się za dziecko, on pozostawał dzieckiem aż nazbyt długo. Trzydziestoletnie życie kontra jeden rok. Tak wiele się zmieniło przez te kilkanaście miesięcy, które zdawać by się mogły na dobrą sprawą całą epoką. Epoką zmiany. Śmierci i narodzin w nieprzerwanym, naprzemiennym cyklu. Musiała wszak wpierw nastąpić tragedia, by przejrzał i zrozumiał, czym była prawdziwa rzeczywistość. Nie ta zapisana w kronikach pozytywnego myślenia, bo przecież widząc we wszystkim dobre strony, tłumaczyło się każde złe posunięcie. A ile zła było na świecie, nie można było w stanie zliczyć. I tylko to wszechogromne wstrząsnęło nim na tyle, by się ocknął i zdał sobie sprawę z własnej ślepoty. Głupoty. Ograniczenia. Los odebrał mu boleśnie dwie bliskie osoby w zamian za wiedzę, którą aktualnie posiadał. W zamian za transformację, którą przeszedł. Bo przecież to właśnie z krwi Mii i Pandory powstał on - coś nieznanego, coś, czego nikt wcześniej nie znał o twarzy tak dobrze znanej. Chłopiec został złożony w ofierze na ołtarzu prawdy, a jego truchło rzucone psom, by nie zostało z niego kompletnie nic. Musiał umrzeć, by mężczyzna był w stanie się narodzić. Nieważne jak długo powtarzano by ów historię, w ilu wersjach by ją opowiadano, Vane nie miał nawyknąć do jej przesłania. Że musiał unicestwić własne wnętrze i dawną osobowość, żeby postrzegać wszystko klarownie, w dojrzały, dorosły sposób. Bez niedomówień, bez niedociągnięć. Bez grzechu własnych ograniczeń i słabości. To właśnie dlatego też opanował w bólach umiejętność oklumencji, poddając się torturom legilimentki - by wyzbyć się tego, czym był. Tego, czym gardził. I chociaż nie znał jeszcze do końca własnych możliwości, wiedział, kim był i gdzie przynależał. A świat miał poddawać go bez przerwy próbom. Odbierając przyjaciół, rodzinę, żonę. Po kolei wydzierał części profesorskiego serca, żywiąc się nim i rozbestwiając. Z czasem miało to do niego dotrzeć - że nie należało pogrążać się w chaosie, który nakręcał aktualne działania, lecz trzeba było się temu przeciwstawić. A im bardziej bolało, tym twardsze miało stać się ciało. Wpierw jednak musiał poradzić sobie z bólem. Lub się mu poddać i przegrać.
Nie interesowało go, jakie robił wrażenie. Nie chodziło, by zadowalać ludzi. Wiedział, jak prezentował się w oczach ludzi żyjących Hogsmeade. Jeszcze zanim wzięli ślub z Pomoną, mieszkali w miasteczku. Wpierw w sąsiadujących mieszkaniach później w jednym, a następnie wyprowadzili się tam, gdzie nikt nie mógł sięgać ich spojrzeniem. By cieszyć się swoją obecnością i w spokoju pozwolić kobiecie donosić ciążę. A jednak z obrazem nieżonatego mężczyzny, przebywającego u niezamężnej kobiety mieszał się obraz naukowego geniusz. Pisząc swoją pierwszą książkę, miał niespełna dwadzieścia trzy lata. Przed nią miał pełno innych, pomniejszych, lecz wcale nieistotniejszych publikacji. Najmłodszy profesor Hogwartu w wieku dwudziestu czterech. Jeden z nielicznych czarodziejów będących dopuszczonymi do grona centaurów. Niegdyś roztrzepany i tak niefrasobliwie otwarty. Szczery i bez zmartwień. Aktualnie zdystansowany, zamknięty, lecz wciąż niesamowicie łaknący dzielenia się wiedzą z innymi. Ostatnio awansowany na opiekuna domu Kruka. Świetny wykładowca, naukowiec pracujący nad teorią starą jak magia. Ojciec trójki noworodków, mąż poszukiwanej przez Ministerstwo Magii niebezpiecznej przeciwniczki rządu.
Dziękuję panu...
- Vane. Jayden Vane. - Gdy sprzedawca zniknął na moment z pola widzenia, chowając się na zapleczu i najwyraźniej chcąc jakoś dojść do ładu ze zniszczoną książką, astronom w końcu przeniósł wzrok na matkę niewielkiego chłopca, które znajome oczy wprawiły mężczyznę w osłupienie. To jej słowa kazały mu zwrócić się ku niej - w przeciwnym razie pozostawałby tak samo cichy, jak wcześniej. Niezauważenie zlewający się z półkami uginającymi się od nakładu wiedzy. - To tylko książka - odparł łagodnie, nie chcąc, by przepraszała. Nie miała za co. Jayden dorastał w domu, gdzie nauczono go szacunku do pracy innych ludzi oraz mądrości tych, którzy chodzili po tym świecie wcześniej, lecz czyn małego czarodzieja nie był w żaden sposób podszywany pogardą czy chęcią niszczenia. Już wystarczająco wiele negatywnych żądz kierowało ludźmi i doprowadzało do zniszczenia. Z niższej o głowę matki astronom przeniósł wzrok z powrotem na chłopca. Znał te oczy. Wiedział, że je znał. Nie wiedział tylko skąd. - Objawił swoją magię dwa razy szybciej od innych dzieci - zauważył, mówiąc bardziej do siebie niż do kobiety, jakby zastanawiał się nad naukowym powodem... Otrząsnął się jednak w momencie, w którym sprzedawca wrócił i poprosił o zapłatę. Niesamowicie naburmuszony, ale chyba też zmieszany faktem, że Jayden zakupił tom. - Rozejrzę się jeszcze - napomknął astronom, by skierować wzrok ku czarownicy, z którą zamierzał się pożegnać. - Życzę miłego dnia, pani... - Czy jej nazwisko mogło coś powiedzieć o chłopcu? Skąd wydawał mu się znajomy? Mógł wszak wyjść i nie oglądać się za siebie, ale coś kazało mu spytać wbrew rozsądkowi.
Nie interesowało go, jakie robił wrażenie. Nie chodziło, by zadowalać ludzi. Wiedział, jak prezentował się w oczach ludzi żyjących Hogsmeade. Jeszcze zanim wzięli ślub z Pomoną, mieszkali w miasteczku. Wpierw w sąsiadujących mieszkaniach później w jednym, a następnie wyprowadzili się tam, gdzie nikt nie mógł sięgać ich spojrzeniem. By cieszyć się swoją obecnością i w spokoju pozwolić kobiecie donosić ciążę. A jednak z obrazem nieżonatego mężczyzny, przebywającego u niezamężnej kobiety mieszał się obraz naukowego geniusz. Pisząc swoją pierwszą książkę, miał niespełna dwadzieścia trzy lata. Przed nią miał pełno innych, pomniejszych, lecz wcale nieistotniejszych publikacji. Najmłodszy profesor Hogwartu w wieku dwudziestu czterech. Jeden z nielicznych czarodziejów będących dopuszczonymi do grona centaurów. Niegdyś roztrzepany i tak niefrasobliwie otwarty. Szczery i bez zmartwień. Aktualnie zdystansowany, zamknięty, lecz wciąż niesamowicie łaknący dzielenia się wiedzą z innymi. Ostatnio awansowany na opiekuna domu Kruka. Świetny wykładowca, naukowiec pracujący nad teorią starą jak magia. Ojciec trójki noworodków, mąż poszukiwanej przez Ministerstwo Magii niebezpiecznej przeciwniczki rządu.
Dziękuję panu...
- Vane. Jayden Vane. - Gdy sprzedawca zniknął na moment z pola widzenia, chowając się na zapleczu i najwyraźniej chcąc jakoś dojść do ładu ze zniszczoną książką, astronom w końcu przeniósł wzrok na matkę niewielkiego chłopca, które znajome oczy wprawiły mężczyznę w osłupienie. To jej słowa kazały mu zwrócić się ku niej - w przeciwnym razie pozostawałby tak samo cichy, jak wcześniej. Niezauważenie zlewający się z półkami uginającymi się od nakładu wiedzy. - To tylko książka - odparł łagodnie, nie chcąc, by przepraszała. Nie miała za co. Jayden dorastał w domu, gdzie nauczono go szacunku do pracy innych ludzi oraz mądrości tych, którzy chodzili po tym świecie wcześniej, lecz czyn małego czarodzieja nie był w żaden sposób podszywany pogardą czy chęcią niszczenia. Już wystarczająco wiele negatywnych żądz kierowało ludźmi i doprowadzało do zniszczenia. Z niższej o głowę matki astronom przeniósł wzrok z powrotem na chłopca. Znał te oczy. Wiedział, że je znał. Nie wiedział tylko skąd. - Objawił swoją magię dwa razy szybciej od innych dzieci - zauważył, mówiąc bardziej do siebie niż do kobiety, jakby zastanawiał się nad naukowym powodem... Otrząsnął się jednak w momencie, w którym sprzedawca wrócił i poprosił o zapłatę. Niesamowicie naburmuszony, ale chyba też zmieszany faktem, że Jayden zakupił tom. - Rozejrzę się jeszcze - napomknął astronom, by skierować wzrok ku czarownicy, z którą zamierzał się pożegnać. - Życzę miłego dnia, pani... - Czy jej nazwisko mogło coś powiedzieć o chłopcu? Skąd wydawał mu się znajomy? Mógł wszak wyjść i nie oglądać się za siebie, ale coś kazało mu spytać wbrew rozsądkowi.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeżeli wcześniej nasze światy miałyby szansę się połączyć, pewnie rozpoznałabym go bez problemu. Mam dobrą pamięć do twarzy, czasami te, które widuję w snach migają mi na ulicy. Czasami zatrzymuje ich właścicieli i mówię im rzeczy, które mogą im się zdarzyć. To nierzadko spotyka się z odrzuceniem. Ludzie, którzy nie proszą o wizje, bywają bardzo obruszeni, gdy nagle rzuca się im w twarz wyrwanym z kontekstu ostrzeżeniem. Wyobraź sobie tylko, że idziesz drogą, a tutaj wyskakuje ci przed nos niska, ubrana w samą czerń, czarownica i mówi ci, żebyś uważał na kości o poranku. Dziwne pomyślisz, pójdziesz dalej, nie spytasz o co miała na myśli. Ale nigdy więcej nie dasz psu kości o poranku, nie wiedząc nawet że nie o takie chodziło, ale o te które sobie połamiesz, schodząc po schodach. A raczej z nich spadając.
Nie znam świata pana Vayne, bo z Hogwartu wyfrunęłam, wiedząc, że nie czeka mnie tu żadna kariera. On przyszedł do szkoły trzy lata później. Mineliśmy się. Bywając w Londynie wieczorami i nocą, prowadząc życie pełne uciech i skandali, nie bywałam w zakurzonych bibliotekach, czy lasach w których urzędowali centaurowie. Zakochałam się, nie widziałam nic poza twarzą mojego ukochanego. Później miałam żałobę, on poznał kobietę swojego życia. Ja mojego opłakiwałam. Wyjechałam. Wróciłam. Jayden miał dzieci, brał ślub, przeżywał swój romans a później horror - byłam w Ameryce. Teraz wróciłam i dopiero tu nasze drogi mogły się spleść. I chociaż sami o tym nie wiemy, mamy też coś, a raczej kogoś, kto łączy nas od przeszło dwóch lat. Jego zmarła żona i ojciec Petera są rodziną. Jak nazwać taką sytuację. Jest to nieświadoma zażyłość. Czy nie powinnam już o tym wiedzieć? Wyśnić, namalować? Dlaczego nic mi nie mówi to jego nazwisko? Vayne.. znane są mi te litery i ich koniugacja w tej formie. A może Samuel... Czy nie starałam się spijać słów z jego warg, jakby były dla mnie ambrozją? Czy mówił o swojej drogiej kuzynce? Nie pamiętam, nie przypomnę sobie. Dziś nie chcę nawet próbować szperać w tych wspomnieniach o zmarłym, bo serce mi znów krwawi.
Ale widzę to nazwisko też na okładce książki, ona zniknęła mi już sprzed oczu, natomiast wydaje mi się, że jednak coś jest na rzeczy. Pan Vayne wpatruje się w małego Petera z ogromnym zainteresowaniem. To budzi we mnie czujność. Tak, dziecko ma jego oczy, więc jeżeli Vayne dobrze przyjrzał się listowi gończemu, to na pewno już wie . Ten miły pan mógłby nas wydać Ministerstwu? Dreszcz przebiega po mych plecach, a uścisk na udzie chłopca staje się silniejszy, instynktownie szykuje się do obrony.
- .. tak - potwierdzam uwagę Jaydena. Mnie również zdumiało to, że Peter jest na wskroś magiczny. Nie wiedziałam o tym, że dzieci zwykle ujawniają magię nieco później, ale uświadomiła mnie o tym wcześniej moja sąsiadka. Ta sama, która pomagała mi przeżyć ostatnie kilka miesięcy. Niedługo po tym, kiedy się o tym dowiedziałam musieliśmy uciekać. Dopiero od niedawna przejawia te umiejętności. Nie oswoiłam się jeszcze z jego dziecięcą magią. Pan Jayden wydaje się być równie poruszony, co ja. Zastanawiam się, czy byłby w stanie mi pomóc. Z drugiej strony, przecież był mi obcy.
Chociaż z początku instynkt mówił mi, że powinnam się wycofać, intuicja podpowiadała, że ten mężczyzna nie jest kimś z ł y m. To, co wcześniej w nim zauważyłam: ten wielki, ciemny, ropiejący smutek, był teraz dla mnie ważniejszy. Ktoś, kto odczuwa tak głębokie emocje nie mógł być bezduszny. Otwieram już usta, żeby zadać mu pytanie, ale on się ocknął i chce mnie opuścić.
- Wrońska - odpowiadam po odpowiednio długiej chwili. Przez ułamek sekundy rozważałam, żeby przedstawić się nazwiskiem kogoś innego. Rozważałam kogoś, kto był zawsze dla mnie symbolem bohatera. Samuela. Albo kogoś kogo znałam, kto zawsze umiał wybrnąć z trudnej sytuacji. Matthew. Kogoś o dobrym sercu. Floreana. Ale po tym, jak teraz wyglądała sytuacja w Królestwie, wiedziałam, że nie byłoby to mądre. Podawanie jakiegokolwiek nazwiska, które wisiało na plakatach, było... po prostu lekkomyślne.
Poza tym, doznałam lekkiego olśnienia. Vayne. Przecież nazwisko jednej z zabitych tak brzmiało. Czy to po niej tak cierpiał? Przeszedł obok, zostawiając mnie znów rozedrganą. Biłam się w myślach, czy wyciągnąć do niego rękę i prosić o pomoc. A może dać mu pomoc? W tym samotnym świecie w którym nie widziałam już zbyt wiele przyszłości , nasze spotkanie wydało mi się jakimś przeznaczeniem.
- Pan się na tym zna Panie Vayne? Na... dzieciach? - pytam wcale nie głośno, odwracając się szybko, nim zniknie za wysokimi półkami. - Na ich magii? - doprecyzowuję, robiąc już krok w stronę miejsca w którym go dopadłam.
Nie znam świata pana Vayne, bo z Hogwartu wyfrunęłam, wiedząc, że nie czeka mnie tu żadna kariera. On przyszedł do szkoły trzy lata później. Mineliśmy się. Bywając w Londynie wieczorami i nocą, prowadząc życie pełne uciech i skandali, nie bywałam w zakurzonych bibliotekach, czy lasach w których urzędowali centaurowie. Zakochałam się, nie widziałam nic poza twarzą mojego ukochanego. Później miałam żałobę, on poznał kobietę swojego życia. Ja mojego opłakiwałam. Wyjechałam. Wróciłam. Jayden miał dzieci, brał ślub, przeżywał swój romans a później horror - byłam w Ameryce. Teraz wróciłam i dopiero tu nasze drogi mogły się spleść. I chociaż sami o tym nie wiemy, mamy też coś, a raczej kogoś, kto łączy nas od przeszło dwóch lat. Jego zmarła żona i ojciec Petera są rodziną. Jak nazwać taką sytuację. Jest to nieświadoma zażyłość. Czy nie powinnam już o tym wiedzieć? Wyśnić, namalować? Dlaczego nic mi nie mówi to jego nazwisko? Vayne.. znane są mi te litery i ich koniugacja w tej formie. A może Samuel... Czy nie starałam się spijać słów z jego warg, jakby były dla mnie ambrozją? Czy mówił o swojej drogiej kuzynce? Nie pamiętam, nie przypomnę sobie. Dziś nie chcę nawet próbować szperać w tych wspomnieniach o zmarłym, bo serce mi znów krwawi.
Ale widzę to nazwisko też na okładce książki, ona zniknęła mi już sprzed oczu, natomiast wydaje mi się, że jednak coś jest na rzeczy. Pan Vayne wpatruje się w małego Petera z ogromnym zainteresowaniem. To budzi we mnie czujność. Tak, dziecko ma jego oczy, więc jeżeli Vayne dobrze przyjrzał się listowi gończemu, to na pewno już wie . Ten miły pan mógłby nas wydać Ministerstwu? Dreszcz przebiega po mych plecach, a uścisk na udzie chłopca staje się silniejszy, instynktownie szykuje się do obrony.
- .. tak - potwierdzam uwagę Jaydena. Mnie również zdumiało to, że Peter jest na wskroś magiczny. Nie wiedziałam o tym, że dzieci zwykle ujawniają magię nieco później, ale uświadomiła mnie o tym wcześniej moja sąsiadka. Ta sama, która pomagała mi przeżyć ostatnie kilka miesięcy. Niedługo po tym, kiedy się o tym dowiedziałam musieliśmy uciekać. Dopiero od niedawna przejawia te umiejętności. Nie oswoiłam się jeszcze z jego dziecięcą magią. Pan Jayden wydaje się być równie poruszony, co ja. Zastanawiam się, czy byłby w stanie mi pomóc. Z drugiej strony, przecież był mi obcy.
Chociaż z początku instynkt mówił mi, że powinnam się wycofać, intuicja podpowiadała, że ten mężczyzna nie jest kimś z ł y m. To, co wcześniej w nim zauważyłam: ten wielki, ciemny, ropiejący smutek, był teraz dla mnie ważniejszy. Ktoś, kto odczuwa tak głębokie emocje nie mógł być bezduszny. Otwieram już usta, żeby zadać mu pytanie, ale on się ocknął i chce mnie opuścić.
- Wrońska - odpowiadam po odpowiednio długiej chwili. Przez ułamek sekundy rozważałam, żeby przedstawić się nazwiskiem kogoś innego. Rozważałam kogoś, kto był zawsze dla mnie symbolem bohatera. Samuela. Albo kogoś kogo znałam, kto zawsze umiał wybrnąć z trudnej sytuacji. Matthew. Kogoś o dobrym sercu. Floreana. Ale po tym, jak teraz wyglądała sytuacja w Królestwie, wiedziałam, że nie byłoby to mądre. Podawanie jakiegokolwiek nazwiska, które wisiało na plakatach, było... po prostu lekkomyślne.
Poza tym, doznałam lekkiego olśnienia. Vayne. Przecież nazwisko jednej z zabitych tak brzmiało. Czy to po niej tak cierpiał? Przeszedł obok, zostawiając mnie znów rozedrganą. Biłam się w myślach, czy wyciągnąć do niego rękę i prosić o pomoc. A może dać mu pomoc? W tym samotnym świecie w którym nie widziałam już zbyt wiele przyszłości , nasze spotkanie wydało mi się jakimś przeznaczeniem.
- Pan się na tym zna Panie Vayne? Na... dzieciach? - pytam wcale nie głośno, odwracając się szybko, nim zniknie za wysokimi półkami. - Na ich magii? - doprecyzowuję, robiąc już krok w stronę miejsca w którym go dopadłam.
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Jeśli kogokolwiek by pamiętała, musiałaby być to prędzej sama żona Jaydena, która była wszak mniej więcej w tym samym wieku co Mathilda. Im samym niedane było się kiedykolwiek spotkać, a jeśli nawet się udało, żadne z tych spotkań nie zapadło profesorowi w pamięć. Szczególnie teraz zdawał się być mało skoncentrowany na czymkolwiek, co wymagało większego zaangażowania - chyba że tyczyło się to dzieci, astronomii czy samego Hogwartu. Wiedział w końcu, że był w stanie pracować na tym polu. Musiał pracować na tym polu, by nie zaprzepaścić ostatków trzeźwego myślenia i własnej jaźni. Pomimo faktu, że dyrektor Dippet odesłał go na przymusowy urlop, Jayden nie był w stanie zupełnie zrezygnować z zajęć. Nie tak całkowicie. Tkwienie w miejscu jedynie wszak go ciągnęło w dół, brak celu gubił, a demony własnych myśli bombardowały, powodując nawał poczucia winy i krzywdy, które wyrządził własnej żonie. Dlatego sprzeciwił się ponownie, prosząc szefa, żeby ten pozwolił mu pojawiać się chociażby dwa razy w tygodniu. Bo pomimo własnych badań, które miał do zrobienia; pomimo dzieci pod swoją opieką, musiał działać, by być silnym. By nie popaść w całkowitą rozsypkę i nie dać zgnieść się teraźniejszości. Nie. Nie uważał, że tym samym zaniedbywał swoich synów - poświęcał im wszak każdą chwilę, bo uczestniczyli z nim na zajęciach, śpiąc w swoim koszu w rogu sali; brał ich na badania, gdy musiał coś obliczyć, wypatrzeć, zaobserwować; nie było praktycznie wyjścia z domu lub ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa, aby u boku czarodzieja nie lewitowała wiklinowa ozdoba z trójką malutkich ciałek we wnętrzu. Nie zabierał ich jednak ze sobą tam, gdzie było pewności o bezpieczeństwie. Wolał nie ryzykować, zostawiając ich pod dobrą opieką, gdy musiał przenieść się do Londynu czy chociażby jak dzisiaj, gdy z uczniami przechodził ulicami Hogsmeade. Wzmożone patrole ministerialnych pracowników nie nastrajały na spacery z trójką bezbronnych niemowląt. Tak samo jak porozwieszane listy gończe... Zbiegł przed nimi, chcąc odnaleźć spokój w księgarni Beedle'a, lecz nawet tu panował chaos. Chaos, za którym stała niewielka istota, wyciszona w swoich poczynaniach - to nie ona odpowiadała za hałas, a dwójka dorosłych zderzających się w słownej potyczce. Niepotrzebne były zwady, dlatego przerwał i tę mając takową możliwość. Wystarczyło jedynie zapłacić, a wszystko się rozwiewało. Czy właśnie na tej zasadzie działał świat? Że wystarczyło wejść z sakiewką, by kupić milczenie? Może nie wszystkie takie akty były złe - jak chociażby ten aktualny... Chciał w to wierzyć. Bardzo chciał.
Ciche tak wróciło go na ziemię, a spojrzenie przemyło się zarówno po twarzy matki jak i dziecka. Nie. To nie na listach gończył widział podobieństwo, bo w końcu ich unikał. To w podświadomej pamięci okrutnego zaklęcia obliviate jawił się wzrok ojca małego chłopca. Krótkie nieporozumienie - jak wydawało się profesorowi - sprowadziło go wtedy do karczmy stojącej niedaleko księgarni, gdzie zobaczył długowłosego czarodzieja. Nieznanego sobie. Zapomnianego. To jego oczy widział teraz wpatrujących się w niego z małej główki, jednak Jayden nie był w stanie tego pamiętać. Nie był w stanie przypomnieć sobie urywka swojej przeszłości, gdy nieświadomy niczego przepraszał mężczyznę odpowiedzialnego za wymazanie jego własnej pamięci. A teraz spotykał jego syna i kochankę... Czy gdyby zdawał sobie z tego sprawę, uwierzyłby? Zrozumiałby? Wszak same losy postawione obok siebie brzmiały niedorzecznie, ale czy i tym nie była prawda? Niedorzecznością? Wrońska. Nie. Nie kojarzył personaliów. Nie zareagowałby ani nie zrobiłby również nic w przypadku, gdyby podjęła się innego frontu. Miała rację, że mówienie inaczej było lekkomyślne, a jednak stała przed człowiekiem, którego własne nazwisko wisiało na ulicach poza drzwiami księgarni Beedle'a.
Chciał odejść. Zniknąć między półkami pachnących smutkiem książek, lecz nie było mu to dane. Kolejne słowa zatrzymały go w połowie drogi. Wypowiedziane cicho, niemal niepewnie. Słyszał we własnym nazwisku dziwną nutę wymowy, jakby dodatkowej, zbędnej samogłoski. - Nie. - Nie wahał się, odpowiadając zgodnie z prawdą, bo nie był specjalistą w tej dziedzinie. Nie był wszak uzdrowicielem ani nawet rodzicem dzieci, które już zaczęły poddawać się falom trawiącej ich energii. - Tylko obserwuję i... Staram się zrozumieć. Od czasów anomalii wiele się zmieniło - stwierdził zgodnie z prawdą, pozwalając sobie na zadumę. Od majowej nocy dzieci, również te mugolskie, nie panowały nad mocą, która objawiała się gwałtownie i niespodziewanie. Niemal na każdym kroku utrudniając nie tylko życie codzienne, lecz również zagrażając sobie oraz wszytkim wokół. Prowadzenie zajęć wymagało wielkiego nakładu pracy, gdy czasami nawet pole antymagiczne nie pomagało. Nagłe teleportacja, przypadkowe skutki uboczne... To był okrutnie męczący czas i Jayden sądził, że się zakończył, jednak przypadek w księgarni sprawił, że naukowy umysł zaczął pracować na najwyższych obrotach. Czy fakt objawienia się magii tak wcześnie u chłopca, mógł oznaczać, że powinien był wypatrywać również u swoich synów wcześniejszych oznak magii? Czy anomalie nie miały też siłę panowania nad ich całym życiem? Jak miały one na nich wpłynąć? Może już nigdy nie miały zupełnie zniknąć? Odpowiedzi młody ojciec musiał szukać w przyszłości, a to nie napawało go optymizmem. Jednak czy powinien był aktualnie wypytywać przypadkową kobietę o tak delikatne sprawy? Mówić o czymś, czego jeszcze nikt nie potwierdził? - Wszystko dobrze? - spytał w końcu, mimo wszystko wcale nie pijąc do tego, by zaczęła mówić o tym, co działo się z jej małym synkiem. W tych trzech słowach chciał dowiedzieć się, czy miała wsparcie, czy potrzebowała czegokolwiek, bo przecież... Dlaczego sama go zatrzymywała?
Ciche tak wróciło go na ziemię, a spojrzenie przemyło się zarówno po twarzy matki jak i dziecka. Nie. To nie na listach gończył widział podobieństwo, bo w końcu ich unikał. To w podświadomej pamięci okrutnego zaklęcia obliviate jawił się wzrok ojca małego chłopca. Krótkie nieporozumienie - jak wydawało się profesorowi - sprowadziło go wtedy do karczmy stojącej niedaleko księgarni, gdzie zobaczył długowłosego czarodzieja. Nieznanego sobie. Zapomnianego. To jego oczy widział teraz wpatrujących się w niego z małej główki, jednak Jayden nie był w stanie tego pamiętać. Nie był w stanie przypomnieć sobie urywka swojej przeszłości, gdy nieświadomy niczego przepraszał mężczyznę odpowiedzialnego za wymazanie jego własnej pamięci. A teraz spotykał jego syna i kochankę... Czy gdyby zdawał sobie z tego sprawę, uwierzyłby? Zrozumiałby? Wszak same losy postawione obok siebie brzmiały niedorzecznie, ale czy i tym nie była prawda? Niedorzecznością? Wrońska. Nie. Nie kojarzył personaliów. Nie zareagowałby ani nie zrobiłby również nic w przypadku, gdyby podjęła się innego frontu. Miała rację, że mówienie inaczej było lekkomyślne, a jednak stała przed człowiekiem, którego własne nazwisko wisiało na ulicach poza drzwiami księgarni Beedle'a.
Chciał odejść. Zniknąć między półkami pachnących smutkiem książek, lecz nie było mu to dane. Kolejne słowa zatrzymały go w połowie drogi. Wypowiedziane cicho, niemal niepewnie. Słyszał we własnym nazwisku dziwną nutę wymowy, jakby dodatkowej, zbędnej samogłoski. - Nie. - Nie wahał się, odpowiadając zgodnie z prawdą, bo nie był specjalistą w tej dziedzinie. Nie był wszak uzdrowicielem ani nawet rodzicem dzieci, które już zaczęły poddawać się falom trawiącej ich energii. - Tylko obserwuję i... Staram się zrozumieć. Od czasów anomalii wiele się zmieniło - stwierdził zgodnie z prawdą, pozwalając sobie na zadumę. Od majowej nocy dzieci, również te mugolskie, nie panowały nad mocą, która objawiała się gwałtownie i niespodziewanie. Niemal na każdym kroku utrudniając nie tylko życie codzienne, lecz również zagrażając sobie oraz wszytkim wokół. Prowadzenie zajęć wymagało wielkiego nakładu pracy, gdy czasami nawet pole antymagiczne nie pomagało. Nagłe teleportacja, przypadkowe skutki uboczne... To był okrutnie męczący czas i Jayden sądził, że się zakończył, jednak przypadek w księgarni sprawił, że naukowy umysł zaczął pracować na najwyższych obrotach. Czy fakt objawienia się magii tak wcześnie u chłopca, mógł oznaczać, że powinien był wypatrywać również u swoich synów wcześniejszych oznak magii? Czy anomalie nie miały też siłę panowania nad ich całym życiem? Jak miały one na nich wpłynąć? Może już nigdy nie miały zupełnie zniknąć? Odpowiedzi młody ojciec musiał szukać w przyszłości, a to nie napawało go optymizmem. Jednak czy powinien był aktualnie wypytywać przypadkową kobietę o tak delikatne sprawy? Mówić o czymś, czego jeszcze nikt nie potwierdził? - Wszystko dobrze? - spytał w końcu, mimo wszystko wcale nie pijąc do tego, by zaczęła mówić o tym, co działo się z jej małym synkiem. W tych trzech słowach chciał dowiedzieć się, czy miała wsparcie, czy potrzebowała czegokolwiek, bo przecież... Dlaczego sama go zatrzymywała?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy dla Jaydena, naukowca z krwi i kości, każde spotkanie musiało mieć znaczenie? Teraz może jeszcze tego nie widać, bo oboje stoimy zbyt blisko zdarzenia. Ale kiedyś, na starość, mając już wszystkie potrzebne informacje pod ręką, wyobrażam sobie, że Jayden zanalizuje tą dziwną sprawę. Oto on, przychodzi na niezapowiedziany spacer i trafia do księgarni w której może wcale nie planował być. I oto ona, która uciekała z Londynu w popłochu, zostawiając drzwi niezamknięte. I są tutaj, a ona ma na ramieniu dziecko człowieka, który odpowiedzialny jest za jego niepamięć. Czy to spotkanie może być jeszcze bardziej znaczące ? Gdyby to była jedna z książek, które teraz mamy za plecami, na pewno ten wątek byłby jednym z ważniejszych. Niósłby ze sobą przekaz, pewnie symboliczny. A może ironię losu, kiedy człowiek, który cierpi musi pomóc kobiecie, która nie radzi sobie z dzieckiem tego, kto sprawił, że on cierpi? Czy Samuel sprawił, że Jayden cierpi? Czy dzięki niemu cierpi mniej? Nie wiem, jestem zbyt blisko, wciąż pamiętam Samuela jako bohatera i taki właśnie jego obraz chcę mieć dziś w głowie, innego zresztą nie mam. Oprócz tego w którym jest on martwym ciałem, a ja wiem, że już nigdy więcej go nie ujrzę.
Odganiam myśl o ojcu Petera, skupiam się znów na cierpieniu, które ma w sobie pan Vane. Jest ono dziś dla mnie odkryciem, czuje jak wibracje jego energii przechodzą przez moją skórę. Czy gdybym oświadczyła mu to, nie wziałby mnie przypadkiem za nawiedzoną? Ten logiczny i mądry pan Vane.
Wcześniej nazwałam go Vayne . To dlatego, że jego nazwisko skojarzyło mi się z nazwiskiem amerykańskiej postaci, którą moi poprzedni dobrodzieje bardzo lubili. Mówili: Bruce Wayne to, Batman tamto. Kazali się namalować na wzór komiksowych postaci... kiedy dziś myślę o tych dniach na amerykańskiej ziemi, nie widzę ich jako wspomnień swoich, ale wydaje mi się, że są obce. TTeraz, kiedy znalazłam się w epicentrum drżącego w posadach świata, wspomnienie o malarskich rozważaniach, rozprasza mnie. Tu w Anglii świat jest inny, a w Szkocji w której wylądowałam, wydaje się, że tamte czasy to był tylko sen. Zamykam na chwilę oczy, otwieram, a one znikają. Znów staję się Wrońską z krwi i kości. Tą samą, która uczęszczała do Hogwartu, tą samą, która kochała mężczyznę do utraty tchu, tą samą, która została przedwcześnie wdową. Tą samą, która poprawiała sobie humor nic nieznaczącymi romansami, która bezwzajemności zakochała się w Skamandrze. Znów urywam swoją historię tutaj, bo to co wydarzyło się później, należy do świata pozostawionego za oceanem. Mam stamtąd jedną pamiątkę, która należy również do ziemi tej tutaj. Peter.
Mężczyzna się zatrzymuje. Biorę wdech, patrząc jak się ogląda. Mam nadzieję, że będzie mógł mi pomóc, ale wtedy mówi krótko: nie . To słowo kłuje mnie w serce, boje się że na tym skończy się to spotkanie. Mężczyzna jednak pociągnął wypowiedź, co nieco mnie uspokaja. Podchodzę do niego ostrożnie, jakbym chciała wpierw go sobie oswoić.
Ale to on wyciąga do mnie rękę pierwszy. Moje spojrzenie łagodnieje, a może pozwalam sobie nawet na lekkie wsruszenie. Już dawno nikt nie spytał mnie o coś tak, jakby na prawdę się przejmował moim losem. Może pan Vane ma wrodzony miły ton, a może po prostu ma dobre serce? Moje ramiona lekko opadają.
- Nie wiem -zbieram myśli i mówię cicho, słabo, jakbym podjęła decyzję, że to właśnie jemu się zwierzę:- Właśnie po raz drugi w przeciągu dwóch miesięcy zmieniłam miasto zamieszkania. Jeszcze wczoraj byłam w Londynie, a dziś jestem na drugim końcu wyspy. Nie wiem nawet gdzie będę dziś spała, a chociaż robię to wszystko dla niego... - powieki lekko mi zadrżały, kiedy spoglądałam ukradkiem na Petera, wzdycham cięzko. - ...to najgorsze jest chyba przede mną. Nawet nie wiem jak poradzić sobie z jego dziecięcą magią, on jest..
Nieprzewidywalny? Przerażało mnie, że tak szybko objawił swoje umiejętności? Ledwo się porusza na nogach, a już sam się unosi?
W całej tej desperacji, powiedziałam mężczyźnie o rzeczach, których nie mówiłam nawet własnemu bratu. Może to świadczyć o tym, że ja powoli zaczynam zauważać wagę tego spotkania.
Odganiam myśl o ojcu Petera, skupiam się znów na cierpieniu, które ma w sobie pan Vane. Jest ono dziś dla mnie odkryciem, czuje jak wibracje jego energii przechodzą przez moją skórę. Czy gdybym oświadczyła mu to, nie wziałby mnie przypadkiem za nawiedzoną? Ten logiczny i mądry pan Vane.
Wcześniej nazwałam go Vayne . To dlatego, że jego nazwisko skojarzyło mi się z nazwiskiem amerykańskiej postaci, którą moi poprzedni dobrodzieje bardzo lubili. Mówili: Bruce Wayne to, Batman tamto. Kazali się namalować na wzór komiksowych postaci... kiedy dziś myślę o tych dniach na amerykańskiej ziemi, nie widzę ich jako wspomnień swoich, ale wydaje mi się, że są obce. TTeraz, kiedy znalazłam się w epicentrum drżącego w posadach świata, wspomnienie o malarskich rozważaniach, rozprasza mnie. Tu w Anglii świat jest inny, a w Szkocji w której wylądowałam, wydaje się, że tamte czasy to był tylko sen. Zamykam na chwilę oczy, otwieram, a one znikają. Znów staję się Wrońską z krwi i kości. Tą samą, która uczęszczała do Hogwartu, tą samą, która kochała mężczyznę do utraty tchu, tą samą, która została przedwcześnie wdową. Tą samą, która poprawiała sobie humor nic nieznaczącymi romansami, która bezwzajemności zakochała się w Skamandrze. Znów urywam swoją historię tutaj, bo to co wydarzyło się później, należy do świata pozostawionego za oceanem. Mam stamtąd jedną pamiątkę, która należy również do ziemi tej tutaj. Peter.
Mężczyzna się zatrzymuje. Biorę wdech, patrząc jak się ogląda. Mam nadzieję, że będzie mógł mi pomóc, ale wtedy mówi krótko: nie . To słowo kłuje mnie w serce, boje się że na tym skończy się to spotkanie. Mężczyzna jednak pociągnął wypowiedź, co nieco mnie uspokaja. Podchodzę do niego ostrożnie, jakbym chciała wpierw go sobie oswoić.
Ale to on wyciąga do mnie rękę pierwszy. Moje spojrzenie łagodnieje, a może pozwalam sobie nawet na lekkie wsruszenie. Już dawno nikt nie spytał mnie o coś tak, jakby na prawdę się przejmował moim losem. Może pan Vane ma wrodzony miły ton, a może po prostu ma dobre serce? Moje ramiona lekko opadają.
- Nie wiem -zbieram myśli i mówię cicho, słabo, jakbym podjęła decyzję, że to właśnie jemu się zwierzę:- Właśnie po raz drugi w przeciągu dwóch miesięcy zmieniłam miasto zamieszkania. Jeszcze wczoraj byłam w Londynie, a dziś jestem na drugim końcu wyspy. Nie wiem nawet gdzie będę dziś spała, a chociaż robię to wszystko dla niego... - powieki lekko mi zadrżały, kiedy spoglądałam ukradkiem na Petera, wzdycham cięzko. - ...to najgorsze jest chyba przede mną. Nawet nie wiem jak poradzić sobie z jego dziecięcą magią, on jest..
Nieprzewidywalny? Przerażało mnie, że tak szybko objawił swoje umiejętności? Ledwo się porusza na nogach, a już sam się unosi?
W całej tej desperacji, powiedziałam mężczyźnie o rzeczach, których nie mówiłam nawet własnemu bratu. Może to świadczyć o tym, że ja powoli zaczynam zauważać wagę tego spotkania.
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Jako człowiek muszący patrzeć dalej niż inni, Vane nie mógł sobie pozwolić na ślepotę. Nawet jeśli chciałby odciąć się od rzeczywistości i nie mieć z nią nic do czynienia, rzeczywistość zawsze się po niego upominała. Zawsze wślizgiwała się przez mocno zatrzaśnięte drzwi i otaczała go swoją lepkością, by utopić we własnym smrodzie. Tym okrutnym, nieustępliwym, strasznym, jaki wydobywał się z niej od dłuższego czasu. A naukowy umysł musiał się rozwijać - żeby to robić, potrzebował pożywki w postaci codzienności, nieważne jak straszliwej. Musiała być jedynie prawdziwa. Nie chodziło wcale w procesie patrzenia o spostrzegawczość i dostrzeganie szalenie drobnych szczegółów, które umykały reszcie społeczeństwa - chodziło o coś wykraczającego poza rozumowanie wymiaru, w jakim przyszło im egzystować. By odkrywać, potrzebny był impuls prosty jak każdy inny. Swoje myśli na dalszą pracę brał właśnie z prostych wydarzeń, prostych słów, prostych zapachów, prostych emocji. Nie potrzebował wiele, dlatego właśnie każde spotkanie, każde zetknięcie się z drugim człowiekiem było nauką. Szansą na uratowanie ich wszystkich. Na odkrycie, na przełom. Na złapanie oddechu w przytłaczającym odorze bagna, w jakim aktualnie się znajdowali. Lecz Vane nie był ślepy ani głuchy. Nie oczekiwał, że jego praca zrewolucjonizuje świat, chociaż mogłaby. Mogłaby przy chęci innych. Zrozumienie wszak różnicy między czarodziejami, charłakami a mugolami przejawiało się na kartach jego powstającej książki. Piórem strącał wszelkie poprzednie koncepcje, ukazując prawdę w najczystszej jej postaci - to nie oni byli wybrani. To nie czarodzieje stanowili o magii - to magia stanowiła o ich potencjale. To odkryty w ich ciałach pierwiastek pozwalał na bycie katalizatorem, przewodnikiem prastarej mocy, której pochodzenia nie znali. Jeszcze nie znali. On znał. Wiedział. Widział. I zamierzał pokazać innym, ukazując im efekty swojej pracy.
Nie wiem.
Proste dwa słowa padające z kobiecych ust wystarczyły, by potwierdzić w nim słuszność swoich idei. Czy właśnie dlatego czuł się odpowiedzialny za innych? Nawet pogrążony we własnej żałobie, przyciśnięty przez cierpienie i niemoc musiał stawiać dobro innych ponad swoje? Czy patrząc na odsłaniającą się przed nim matkę z dzieckiem, mógł odwrócić się i odejść? Czy właśnie te wszystkie znaki skierowały go właśnie tutaj, by zatrzymać się przy niej i wyciągnąć dłoń? By zobaczyć we wtulonym w jej pierś dziecku swoich własnych synów? Cass. Arden. Sam... Kiedy to wszystko stało się tak poważne? Tak osobiste? Może było zawsze. Może cała ta wojna sprowadziła go do poziomu, gdzie nie było indywidualizmu. Gdzie wszystko było tak bardzo bliskie i sięgające wprost ku niemu bez względu na źródło. - Nie zna pani żadnego uzdrowiciela? - spytał, gdy odpowiedź jeszcze nie padła. To u nich pierwszych Vane szukałby pomocy w przypadku objawienia się magii u swoich dzieci. Może takowy pomógłby w jakiś sposób naprowadzić zarówno rodzica, jak i małego, dorastającego czarodzieja. - W Trzech Miotłach mają pokoje. Będzie pani bezpieczna. Znają mnie tam. - Jeśli martwią panią pieniądze. Nie dodał tego, lecz mogła zrozumieć przesłanie. Nie. Nie prezentował sobą kogoś, kto litował się nad drugą osobą. Nie traktował też jej jako osobę proszącą o jałmużnę. Ani na chwilę nie wypłynęła między nimi myśl o pieniądzach. Nie ona była istotna. Liczyło się jedynie dobro kogoś, kto go potrzebował. Sam wszak schronił się niegdyś pod dachem Trzech Mioteł, starając się zrozumieć dalsze działania. Ona mogła zrobić to samo - mogła wynająć na trochę pokój, przemyśleć na spokojnie to, co zamierzała robić dalej. Uspokoić się. Uspokoić swojego chłopca. Czuje twoją niepewność. Postaraj się tak nie denerwować. Gdy brał swojego syna w ramiona, usłyszał ów radę. Podejrzewał, że i syn nieznajomej pani Wrońskiej również potrzebował usłyszeć spokojne bicie serca swej matki. Tak jak trójka Vane'ów musiała odczuwać spokój jedynego rodzica bez względu na okoliczności... - Pomogę. - Zapewnienie, które padło jakiś czas później, było szczere. Czy tyczące się zaprowadzenia w odpowiednie miejsce, wsparcia ramieniem czy ludzkiego odruchu przyzwoitości - było szczere.
Nie wiem.
Proste dwa słowa padające z kobiecych ust wystarczyły, by potwierdzić w nim słuszność swoich idei. Czy właśnie dlatego czuł się odpowiedzialny za innych? Nawet pogrążony we własnej żałobie, przyciśnięty przez cierpienie i niemoc musiał stawiać dobro innych ponad swoje? Czy patrząc na odsłaniającą się przed nim matkę z dzieckiem, mógł odwrócić się i odejść? Czy właśnie te wszystkie znaki skierowały go właśnie tutaj, by zatrzymać się przy niej i wyciągnąć dłoń? By zobaczyć we wtulonym w jej pierś dziecku swoich własnych synów? Cass. Arden. Sam... Kiedy to wszystko stało się tak poważne? Tak osobiste? Może było zawsze. Może cała ta wojna sprowadziła go do poziomu, gdzie nie było indywidualizmu. Gdzie wszystko było tak bardzo bliskie i sięgające wprost ku niemu bez względu na źródło. - Nie zna pani żadnego uzdrowiciela? - spytał, gdy odpowiedź jeszcze nie padła. To u nich pierwszych Vane szukałby pomocy w przypadku objawienia się magii u swoich dzieci. Może takowy pomógłby w jakiś sposób naprowadzić zarówno rodzica, jak i małego, dorastającego czarodzieja. - W Trzech Miotłach mają pokoje. Będzie pani bezpieczna. Znają mnie tam. - Jeśli martwią panią pieniądze. Nie dodał tego, lecz mogła zrozumieć przesłanie. Nie. Nie prezentował sobą kogoś, kto litował się nad drugą osobą. Nie traktował też jej jako osobę proszącą o jałmużnę. Ani na chwilę nie wypłynęła między nimi myśl o pieniądzach. Nie ona była istotna. Liczyło się jedynie dobro kogoś, kto go potrzebował. Sam wszak schronił się niegdyś pod dachem Trzech Mioteł, starając się zrozumieć dalsze działania. Ona mogła zrobić to samo - mogła wynająć na trochę pokój, przemyśleć na spokojnie to, co zamierzała robić dalej. Uspokoić się. Uspokoić swojego chłopca. Czuje twoją niepewność. Postaraj się tak nie denerwować. Gdy brał swojego syna w ramiona, usłyszał ów radę. Podejrzewał, że i syn nieznajomej pani Wrońskiej również potrzebował usłyszeć spokojne bicie serca swej matki. Tak jak trójka Vane'ów musiała odczuwać spokój jedynego rodzica bez względu na okoliczności... - Pomogę. - Zapewnienie, które padło jakiś czas później, było szczere. Czy tyczące się zaprowadzenia w odpowiednie miejsce, wsparcia ramieniem czy ludzkiego odruchu przyzwoitości - było szczere.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Ksiegarnia Beedle'a
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade