Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire
Gospoda "Pod Bazyliszkiem"
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
-
Lokal zamknięty
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Gospoda "Pod Bazyliszkiem"
Wbrew swej nazwie jest to gospoda nie tylko dla czarodziejów - bywają w niej również mugole. Zaniedbany i zapuszczony budynek gospody znajduje się już w odleglejszej części wioski, tej mniej uczęszczanej, stąd też o wiele mniejsze zainteresowanie odwiedzających Salisbury. Lokal ten nijak nie może poszczycić się dobrej opinią, większość mieszkańców omija go szerokim łukiem - a to pewnikiem z racji podejrzanej klienteli nawiedzającej jej progi, dobijanych tam ciemnych interesów czy samej nieprzyjemnej obsługi. Przy wejściu zawieszony został brelok złożony z małych, szpetnych buziek, lubujących się w wulgaryzmach i odstraszaniu młodziaków chcących w sposób całkowicie nielegalny napić się trochę trunków dlań nieprzeznaczonych.
Po wejściu do środka pierwsze wrażenie nie ulega zmianie - izba jest zaniedbana, zakurzona, zwyczajnie zapuszczona. Blaty nielicznych stolików są wyszczerbione, a ich nogi chwiejne. Kontuar znajdujący się naprzeciw wejścia sprawia wrażenie, jakby nie sprzątano go od dawien dawna; podobnie jak i zapuszczona podłoga skrzypiąca przy każdym kroku. Naczynia, by nie odstawać od reszty, są brudne i poobtłukiwane, nijak nie zachęcające do licznych wizyt. Chyba, iż w poszukiwaniu nielegalnego hazardu czy handlu kradzionymi rzeczami.
Po wejściu do środka pierwsze wrażenie nie ulega zmianie - izba jest zaniedbana, zakurzona, zwyczajnie zapuszczona. Blaty nielicznych stolików są wyszczerbione, a ich nogi chwiejne. Kontuar znajdujący się naprzeciw wejścia sprawia wrażenie, jakby nie sprzątano go od dawien dawna; podobnie jak i zapuszczona podłoga skrzypiąca przy każdym kroku. Naczynia, by nie odstawać od reszty, są brudne i poobtłukiwane, nijak nie zachęcające do licznych wizyt. Chyba, iż w poszukiwaniu nielegalnego hazardu czy handlu kradzionymi rzeczami.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Z suchą stanowczością traktował jakąkolwiek emocjonalność, bynajmniej nie powstrzymując przy tym naturalnych uśmiechów czy tendencyjnej irytacji. Bywało też i tak, że dawał się poznać z tej innej, zgoła gwałtowniejszej strony własnego temperamentu; rzeczona radykalność była jednak zarezerwowaną, określoną z dokładną konkretnością, dostępną w jednostkowych sytuacjach. Porywczość stanowiła wyjątek, spokojna beznamiętność - regułę. Zasadę, do której instynktownie się przystosował; wypracowany sposób, z którego nie chciał rezygnować. Bowiem subiektywny ranking priorytetów nie obejmował wcale normalnego istnienia w ambiwalentnie bliskiej, a zarazem dalekiej mu rzeczywistości; ta, choć przytłaczała swą dzisiejszością i realnością, wydawała się być mu absolutnie obcą. Wyrzeczenia wiązały się z całą tą niechlubną wizją odrębności, która nie stwierdzała jedynie o moralnych różnicach; częścią tego niezrozumiałego indywidualizmu było również niestandardowe jestestwo pośród tej popieprzonej społeczności. Bo właśnie tak postrzegał ten bezsensowny podział zdeterminowany czystością krwi; bo w takim świetle widział obcą mu arystokrację. Nijak ta cyniczna dezaprobata miała się do jakiejkolwiek formy zazdrości, nawet jeśli częściowo dokonywał oceny świata przez pryzmat ilości parszywych drobniaków; istotą była swoista nieporadność, kuriozalna niesprawiedliwość, deficyt człowieczej szczerości, niepoprawne wartościowanie. Nie wiedział o tych czystokrwistych panach prawie nic (może za wyjątkiem pojemności ich sakiewek, które regularnie opróżniał), a i tak bezwstydnie nazwałby ich rasistowskimi skurwysynami o raptem jednej zalecie, tej uznanej w odrzucanym przez niego środowisku - hierarchicznie wyższym urodzeniu. Nie zastanawiał się nigdy nad tym, z czym właściwie wiąże się życie takiej rozpieszczonej lady czy samolubnego lorda; postrzegał ich w barwach skrajnie pejoratywnych, nie biorąc pod uwagę paru ważnych aspektów. W tej materii jego ocena pozostawała krzywdzącą, chociażby ze względu na nieznane mu troski spełniania czyichś oczekiwań czy dostosowywania się; nie obchodził go jednak własny brak obiektywizmu oraz zwykłej stronniczości - zdania nie zamierzał w tym względzie zmieniać, nie zważywszy przy tym na swą częściową hipokryzję. Wszakże nie kto inny, jak on sam, dopuszczał się nieetycznych czynów, cierpiał na niedostatek prostolinijności, cechował się egotycznym narcyzmem? Scaletta bynajmniej nie dostrzegał tych podobieństw, w swojej nonkonformistycznej postawie czując się absolutnie odległym od gorszącej szlachty. Szkoda, że nie bywał równie krytycznym wobec siebie; szkoda, że w tym dystansie względem ludzi zupełnie zgubił też samego siebie. Ją także traktował z właściwą sobie rezerwą, nawet jeśli godził się na pojedyncze odstępstwa od tejże obyczajowości. Jednym z nich było choćby to odrzucenie poważnej pozy - w zachowaniu nieco apatycznego zrównoważenia decydował się na ironiczne przymówki. Być może z powodu pojęcia tego prostego mechanizmu, gdzie gorzki komentarz z jednej strony spotykał się cierpką uwagą zwrotną od drugiej; być może była to po prostu niewyszukana forma rozrywki w jego izolacji - to całe droczenie się, uszczypliwe przytyki, coby to nie zanudzić się zbytnio w monotonii codzienności. Nie winna traktować ich personalnie, acz i tym się nie przejmował. Chyba po części dlatego, że wiedział już trochę, jaka jest.
- W takim razie może podarujesz mi nowy? Skoro i tak szastasz pieniędzmi z tej swojej złodziejskiej pensji - odpowiedział równie pewnie, chwilowo jakby zapomniawszy o własnym doliniarstwie. O zuchwały brak skrupułów nie mogła go posądzić; on już tak, wszak nieuczciwie korzystał z objawionej okazji. Zwłaszcza, że nie postrzegał tych aktów obopólnego dręczenia jako wyrazy nienawistnego chamstwa i przekonany był o tym, że ona widzi to w tych samych ramach.
- Przypominam ci tylko, że to nie ja jestem ofiarą wyłudzenia - stwierdził krótko, dopijając alkohol do końca. Później już tylko łapczywie palił, ukradkowo zerkając na nią, na barmana, na nieulegającą zmianie klientelę. Trwał tak chwilę w milczeniu aż do momentu, gdy drzwi gospody żałośnie skrzypnęły, ukazując nową posturę, kolejną smętną duszę.
- To on? - spytał cicho, szturchając ją niezauważalnie; drugą dłonią wwiercał niedopałek w szklaną popielniczkę. Nie znał planu, o ile w ogóle takowy istniał; oczekiwał natomiast jej decydujących słów, nie kryjąc przy tym ciekawskiego spojrzenia, które poddawało chłystka fizycznej ocenie. Scaletta nie pokusił się o zbyt wysoką notę, opiniując go raczej jako miernego, najprawdopodobniej również odurzonego czarodzieja. Ale to była jedynie hipotetyczna teoria, która swe potwierdzenie miała znaleźć dopiero w bezpośredniej konfrontacji. Lub - wręcz przeciwnie - dać mu przeświadczenie o mylności pozorów.
- W takim razie może podarujesz mi nowy? Skoro i tak szastasz pieniędzmi z tej swojej złodziejskiej pensji - odpowiedział równie pewnie, chwilowo jakby zapomniawszy o własnym doliniarstwie. O zuchwały brak skrupułów nie mogła go posądzić; on już tak, wszak nieuczciwie korzystał z objawionej okazji. Zwłaszcza, że nie postrzegał tych aktów obopólnego dręczenia jako wyrazy nienawistnego chamstwa i przekonany był o tym, że ona widzi to w tych samych ramach.
- Przypominam ci tylko, że to nie ja jestem ofiarą wyłudzenia - stwierdził krótko, dopijając alkohol do końca. Później już tylko łapczywie palił, ukradkowo zerkając na nią, na barmana, na nieulegającą zmianie klientelę. Trwał tak chwilę w milczeniu aż do momentu, gdy drzwi gospody żałośnie skrzypnęły, ukazując nową posturę, kolejną smętną duszę.
- To on? - spytał cicho, szturchając ją niezauważalnie; drugą dłonią wwiercał niedopałek w szklaną popielniczkę. Nie znał planu, o ile w ogóle takowy istniał; oczekiwał natomiast jej decydujących słów, nie kryjąc przy tym ciekawskiego spojrzenia, które poddawało chłystka fizycznej ocenie. Scaletta nie pokusił się o zbyt wysoką notę, opiniując go raczej jako miernego, najprawdopodobniej również odurzonego czarodzieja. Ale to była jedynie hipotetyczna teoria, która swe potwierdzenie miała znaleźć dopiero w bezpośredniej konfrontacji. Lub - wręcz przeciwnie - dać mu przeświadczenie o mylności pozorów.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Doświadczenia rujnującego tę cholerną harmonię wewnętrznego wrzasku, podekscytowanie, a zarazem żałosna jednolitość, będąca prekursorką tego znudzenia, którym była owiana. Stała pośrodku skrajnych i przeciwnych sobie emocji, zupełnie jakby w centrum; wszystkie je kumulowała lub odbijała ze wzmożoną siłą. Stała się obrazem rzeczywistej niestabilności, mnożąc przed sobą szereg wyimaginowanych problemów, które przybierały z czasem śmiertelnego wyrazu, tego niedosytu, który był wprost nie do zniesienia. Kielich goryczy się napełniał, szala zaś chyliła się w stronę całkowitego bezsensu, w którym tak bardzo bała się utkwić. Owiana tajemnicą, ale i zachłanną ciekawością, pozwalała, by przeciwstawności jej charakteru wzajemnie się niszczyły. Nie była wyrocznią, nie potrafiła złapać tej równowagi, o którą biła się z samą sobą tuż przed zaśnięciem; scalała największych rywali w jedno, lecz te puszczone na wiatr jednostki, wykształciły w niej przyzwyczajenie do impulsu, przez co wielokrotnie czuła się upokorzona. Tego nienawidziła najbardziej, szczególnie gdy to szeroko pojęte uniżenie szło w parze ze wstydem. W swoim życiu miała odegrać główną rolę, lecz to bezbłędnie wyciosane przez Eleonorę wyobrażenie zdawało się być tylko pozorem; orężem na wszelakie słabości i niedociągnięcia, które zostawiała za sobą po swoich brudnych interesach. Rumieniące się policzki, przesadzoną dumę, czy zwyczajne przeświadczenie o własnej wyjątkowości zamknęła pod kluczem w swojej głowie, dokładnie jak listy w szufladzie. Podobnie jak do nich, wracała i do tamtych pamiętnych chwil, gdy wiodła prym u boku ciotki, jednak nie motywowała tego sentymentem, lecz zwykłym poczuciem o utraconej szansie. Szansie na przyszłość, którą wypuściła z rąk, zupełnie tak, jak nieznaczącą rzecz. Niegdyś prawie, że karmiła się słodkimi kształtami wyobraźni; materią tak chętnie pochłanianą przez to dziecko, którym była. Ta uciecha doczesnej młodości stanowiła chwile dzieciństwa diamentem, który miała oszlifować w kolejnych latach. Teraz, gdy wszystko zostało zaprzepaszczone, biegła przez życie jakby po rozżarzonych węglach, próbując złapać w garść tego cholernego motyla, którego obraz przypominał jej zapach młodości. Tylko świadomość posiadanej ambicji, sprawiało, że mogła uskrzydlić się w najskrytsze pragnienia. Słodka idylla się skończyła, ona zaś dźwigała na barkach ten ciężar złych wyborów, których mimo wszystko nie żałowała. Trwała w przekonaniu, że przeszłości zmienić nie może, polepszyć zaś może jedynie przyszłość.
Czuła się jakby pośrodku feralnego romansu, mając z jednej strony pewność i istotę tego spotkania, z drugiej zaś strach i niepewność w związku z możliwością niepowodzenia. Krzyk będący aluzją największych życiowych dramatów, zlał się natychmiast ze zwykłą codziennością, gdy zegar wybijał pełną godzinę. To dlatego cholerne podekscytowanie zżerało ją od środka. Opanowała ją niewiedza, nieoczekiwany dreszcz emocji, którego nie czuła od dawna. Każda emocja, która miała w sobie zaczęła się nią bawić. Ona zaś poddawała się temu niemalże całkowicie, być może nawet świadomie. Była bowiem zajęta doszczętną analizą, no chyba, że musiała zareagować na jeden z zaczepnych żarcików Michaela. Gdy Scaletta taktownie odpowiadał na jej docinki, wzięła od niego papierosa, zupełnie tak, jakby miał on spełnić funkcję lekarstwa na obecną wciąż dawkę adrenaliny.
━━ Cóż, gdybym kąpała się w pieniądzach, to może nawet pozwoliłabym ci żyć na moim garnuszku, Scaletta...
Rzuciła, sięgając po kieliszek, który stał przed nią od dłuższego czasu. Być może liczyła, że ta znikoma ilość alkoholu pomoże jej opanować stres. Jednak nie podziałało, zupełnie tak, jak się zresztą spodziewała. Próbując zebrać myśli, starała nie spoglądać w stronę zakapturzonego mężczyzny, który wisiał jej pieniądze. Zupełnie tak, jakby chciała odłożyć w czasie długo oczekiwaną konfrontację.
━━ Dziś jesteś ofiarą mojej woli, a to wystarczy mi całkowicie.
Podniosła się z krzesła, gdy tylko zorientował się, że ten, na którego czekali się zjawił. Nie mówiąc nic, dała Michaelowi znak, po czym wspólnie podeszli do stolika, przy którym siedział. Choć nie widziała jego twarzy, był dokładnie taki, jakim go zapamiętała; wystarczył jej bowiem widok ubłoconych butów, które wystawały z jednej strony stołu.
━━ Cześć Giles.
Powiedziała, opierając się o krzesło, na którym siedział. Dokładnie czuł jej oddech na sobie, ona zaś czuła ulatniający się papierosowy dym, który przemykał między jej włosami. Przez jej umysł przechodziło teraz tysiące obrazów, związanych z tym idiotą, który dziś miał spłacić swój dług. Widziała przed sobą ten dzień, kiedy tak bezmyślnie wkładała mu pieniądze prosto do ręki, być może czując, że już ich nie odzyska. Pokusa wymazania niechcianego wspomnienia, okazała się jednak niewystarczająca. Zwiększyła jednak tę nienawiść, którą czuła w stosunku do tego człowieka. W tej samej sekundzie spojrzała na Scalettę, po czym usiadła na jednym z wolnych miejsc przy stoliku.
Czuła się jakby pośrodku feralnego romansu, mając z jednej strony pewność i istotę tego spotkania, z drugiej zaś strach i niepewność w związku z możliwością niepowodzenia. Krzyk będący aluzją największych życiowych dramatów, zlał się natychmiast ze zwykłą codziennością, gdy zegar wybijał pełną godzinę. To dlatego cholerne podekscytowanie zżerało ją od środka. Opanowała ją niewiedza, nieoczekiwany dreszcz emocji, którego nie czuła od dawna. Każda emocja, która miała w sobie zaczęła się nią bawić. Ona zaś poddawała się temu niemalże całkowicie, być może nawet świadomie. Była bowiem zajęta doszczętną analizą, no chyba, że musiała zareagować na jeden z zaczepnych żarcików Michaela. Gdy Scaletta taktownie odpowiadał na jej docinki, wzięła od niego papierosa, zupełnie tak, jakby miał on spełnić funkcję lekarstwa na obecną wciąż dawkę adrenaliny.
━━ Cóż, gdybym kąpała się w pieniądzach, to może nawet pozwoliłabym ci żyć na moim garnuszku, Scaletta...
Rzuciła, sięgając po kieliszek, który stał przed nią od dłuższego czasu. Być może liczyła, że ta znikoma ilość alkoholu pomoże jej opanować stres. Jednak nie podziałało, zupełnie tak, jak się zresztą spodziewała. Próbując zebrać myśli, starała nie spoglądać w stronę zakapturzonego mężczyzny, który wisiał jej pieniądze. Zupełnie tak, jakby chciała odłożyć w czasie długo oczekiwaną konfrontację.
━━ Dziś jesteś ofiarą mojej woli, a to wystarczy mi całkowicie.
Podniosła się z krzesła, gdy tylko zorientował się, że ten, na którego czekali się zjawił. Nie mówiąc nic, dała Michaelowi znak, po czym wspólnie podeszli do stolika, przy którym siedział. Choć nie widziała jego twarzy, był dokładnie taki, jakim go zapamiętała; wystarczył jej bowiem widok ubłoconych butów, które wystawały z jednej strony stołu.
━━ Cześć Giles.
Powiedziała, opierając się o krzesło, na którym siedział. Dokładnie czuł jej oddech na sobie, ona zaś czuła ulatniający się papierosowy dym, który przemykał między jej włosami. Przez jej umysł przechodziło teraz tysiące obrazów, związanych z tym idiotą, który dziś miał spłacić swój dług. Widziała przed sobą ten dzień, kiedy tak bezmyślnie wkładała mu pieniądze prosto do ręki, być może czując, że już ich nie odzyska. Pokusa wymazania niechcianego wspomnienia, okazała się jednak niewystarczająca. Zwiększyła jednak tę nienawiść, którą czuła w stosunku do tego człowieka. W tej samej sekundzie spojrzała na Scalettę, po czym usiadła na jednym z wolnych miejsc przy stoliku.
Success is the abilityto go from one failure to another with no loss of enthusiasm.
Niewzruszony, w statycznym napięciu i omijającej obojętności zajmował jeden z barowych taboretów - tych, które w odmętach niedoczyszczonego brudu podtrzymywały tyłki parszywych klientów gospody. Jakoś wyjątkowo beztroski był w całej tej pozie narastającego ożywienia: nie frasował się nieistotnymi detalami, które wyróżniały go spośród transparentnych moczymord, nie dumał także nad ewentualnymi, namacalnie niegodziwymi krzywdami, ani nad ich gorzkimi, potencjalnymi konsekwencjami. Znacząco się zdystansował - do pokracznie wykształconego kodeksu moralnego czy ludzkich wyrzutów sumienia, jak gdyby nie miały one w tej konfrontacji większego znaczenia. Być może wynikało to z ewidentnej ignorancji wobec sprawy, być może ze świadomości charakteru tego spotkania. Enigmatyczny diler był niezaufanym towarzyszem wyprawy; niejednoznaczna złodziejka, choć równie mu daleka, przynajmniej nie miała w oczach tych nieodgadnionych iskierek mrocznej nikczemności. W kasynie Scaletta mimowolnie stał się okrutnym sędzią, z którego ust zapadł ostateczny wyrok skazujący; w tej podupadłej spelunie nie musiał już igrać z rozwiązłym systemem decyzyjnym. Wtedy obawiał się o posokę barwiącą jasne mankiety, o fizyczny wymiar naruszenia, którego bezinteresownie miał się dopuścić dla cudzych, zaplutych drobniaków; teraz nie lękał się grzeszków, ich przyczyn ani skutków, odsunąwszy je od zwykle niespokojnej myśli. Ta misja stawiała go w świetle kompana, nie chłopca na posyłki; wówczas ulegle przystał na pomoc, tymczasem od niej nie usłyszał wcale pytającej prośby - sam zaproponował pozbawioną korzyści asystę, bratnią dłoń. Źródła obu problemów sięgały do materialnych pożyczek, deficytu pieniądza, na którym opierała się ta niezrozumiała rzeczywistość; wynik tej operacji był dla niego niezajmujący, tak samo jak i tej poprzedniej, choć w tej współpracy dostrzegał bardziej optymistyczną wizję sukcesu. Nie z powodu niewypowiedzianej sympatii, a samej atmosfery - ta nie zagęściła się wraz z niecierpliwym oczekiwaniem, alkohol nie był rozładowaniem instynktownego poruszenia, mięśnie nie zadrżały na widok poszukiwanego chłystka. Tylko nieambitne zaczepki, duszne pozostałości po fajkach, w powietrzu i popielniczce, puste, niedomyte szkła, mruki pijackich snów; tylko tyle doświadczył swoimi niewrażliwymi zmysłami. Żadnych rozterek czy naturalnej nerwowości. Potem już jedynie dyskretnie przyjmował jej ironiczne oznajmienia: na pierwsze z nich zareagował niekonkretnym uśmiechem, w skondensowanej platformie refleksji automatycznie poddając to stwierdzenie niewerbalnemu zaprzeczeniu. Całe to buntownicze pragnienie niezależności nie godziło się z wygodnym jestestwem na czyimś garnuszku, w przeciwnym razie zapewne do tej pory kisiłby się w murach rodzinnego mieszkanka. Wolał własną, przy tym zimną i skąpaną w hałasach truposzy klitkę od ciepłego kąta dzielonego z niestabilną emocjonalnie matką. Duma nie zezwalała mu na status czyjegoś utrzymanka, dążność do wolności wykluczała istnienie w takiej finansowej symbiozie; w jego pragmatycznym łbie każdy pracował na własny rachunek, nie było miejsc na ustępstwa czy rolę poddanego swojemu majątkowemu właścicielowi. Inaczej traktował to pojęcie w świetle partnerskiego współżycia, ale i w tym względzie pozostawał wierny klasycznym tradycjom, być może nieco już staroświeckim obyczajom, gdzie głową rodziny był mężczyzna. Ojciec zarabiał grosze, matka oszczędnie nimi dysponowała, coby to wykarmić dziecięce gęby. On był prosty, w taki też sposób postrzegał ten popieprzony świat, nawet jeśli sam zdawał nie rwać się do odpowiedzialności. Przecież nie dorósł nawet do poczucia spełnienia obowiązku, nie dojrzał do schematu, na którym opierała się niezmienna od wieków dzisiejszość; wypierał fakty niemoralnością, butnie dążył do spełnienia nonkonformistycznych widzimisię, skrupulatnie realizował radykalne niepoprawności. Pozbawione to było szczytnej idei, wszak nie wierzył w puste hasła; nie potrzebował także ciągnąć za sobą tłumów, działał sam i w ramach własnego interesu. Zwykły indywidualista, na wyrost nijaki i nudny, niezauważalny, przezroczysty.
Z kolei druga sugestia, cierpka w swej prawdziwości, spotkała się jedynie z cichym westchnieniem. Mogła je uznać za aprobatę, bo właściwie nie było w tym bezwstydnym wniosku nawet cienia kłamstwa, a on doskonale o tym wiedział. Niemniej jednak oszczędził jej dodatkowej satysfakcji, dłużej trwając w wymownym milczeniu. Chyba dobrze już wiedziała, że nie należał do grona tych gadatliwych? Sama raczej nie dbała o konwenanse, więc znamienna dla niego zdawkowość nie wydłużała momentu stoickiego czuwania. Aż w końcu zjawił się domniemany sprawca, ona opuściła drewnianą ladę, przysiadłszy się do czarodzieja. Leniwie opuścił rozchybotany stołek, rzucił okiem na ubłocone buty, przyjął do wiadomości popularne nazwisko, choć nijak go to obchodziło. Miast zająć miejsce pomiędzy dwójką, sprzężoną w aurze ciążącego brzemienia przysługi, oparł się plecami o wolny skrawek ściany, tuż obok stolika. Tak po prostu tam sterczał, niespecjalnie też przysłuchiwał się stężałej konwersacji, choć w przypadku rychłej ucieczki byłby pierwszym, który zatrzymałby nadpobudliwe nogi dłużnika. Rozwichrzył dłonią włosy, oglądał szew na koszuli, z nudów nawet uporządkował skręty w papierośnicy. Niecierpliwie, acz posągowo czekał, mając na oku cały lokal.
Z kolei druga sugestia, cierpka w swej prawdziwości, spotkała się jedynie z cichym westchnieniem. Mogła je uznać za aprobatę, bo właściwie nie było w tym bezwstydnym wniosku nawet cienia kłamstwa, a on doskonale o tym wiedział. Niemniej jednak oszczędził jej dodatkowej satysfakcji, dłużej trwając w wymownym milczeniu. Chyba dobrze już wiedziała, że nie należał do grona tych gadatliwych? Sama raczej nie dbała o konwenanse, więc znamienna dla niego zdawkowość nie wydłużała momentu stoickiego czuwania. Aż w końcu zjawił się domniemany sprawca, ona opuściła drewnianą ladę, przysiadłszy się do czarodzieja. Leniwie opuścił rozchybotany stołek, rzucił okiem na ubłocone buty, przyjął do wiadomości popularne nazwisko, choć nijak go to obchodziło. Miast zająć miejsce pomiędzy dwójką, sprzężoną w aurze ciążącego brzemienia przysługi, oparł się plecami o wolny skrawek ściany, tuż obok stolika. Tak po prostu tam sterczał, niespecjalnie też przysłuchiwał się stężałej konwersacji, choć w przypadku rychłej ucieczki byłby pierwszym, który zatrzymałby nadpobudliwe nogi dłużnika. Rozwichrzył dłonią włosy, oglądał szew na koszuli, z nudów nawet uporządkował skręty w papierośnicy. Niecierpliwie, acz posągowo czekał, mając na oku cały lokal.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Została sama pośród tego nurtującego przeświadczenia o jego obojętności. Jej dobroć objawiała się w paradoksalnej do pokaźnej sytuacji irytacji, która przeszywała zakątki jej ciała, czy umysłu. Nawet te, o których myślała, że są już dawno martwe. Na błoniach owej pustki pochowała utracone marzenia i porażki doczesnego dzieciństwa. Szczęście i wspomnienie największej ambicji zaś stanowczo pielęgnowała, jakby pod twardą ręką ojca, którego nigdy nie miała. Rosła wraz z nienazwaną pewnością, która otwierała zamknięte już na dobre ramy, z których za wszelką cenę próbowała się wydostać. Wracały do niej jednak ze zdwojoną siłą, tworząc obraz największej karykatury jej postępowania, przeobrażając się w zlep wad, które uwydatniały jej dziecinną bezradność. Zamknięta niby w szklanej bańce, ignorowała każdy bodziec, próbujący pobudzić jej dawną naturę — tego dziecka, którego wizerunek, przypominał jej teraz przykład wyklętego obycia. Nie chciała pamiętać, ponieważ wobec swojej nieumiejętności do przeorganizowania przeszłości, codziennie budowała swoje życie od nowa, stawiając podwaliny tego nieskazitelnego wizerunku, którym oblazła w dobie najprawdziwszego kłamstwa i goryczy, związanej z przeszłą utratą ideałów, w które tak cholernie chciała wierzyć. Nie pogodzona jednak z obłudą pięknych zakończeń, brnęła dalej w ten niezakończony rozdział. Prawda była jednak taka, że ani Scaletta, ani nawet jej matka nie zakończą za nią tej rozgrywki. Karty bowiem wciąż leżały na stole, a ona zachowywała się dokładnie tak, jakby przed chwilą przegrała cały swój nędzny majątek. Cóż, pocieszające w tym wszystkim było to, że oprócz niezbyt atrakcyjnego mieszkania i kilku monet w kieszeni, nie miała praktycznie nic, za czym mogłaby płakać. Śmieszne, choć i smutne było to, że jedyną istotą, przed którą mogła się otworzyć, była Atena, na której sierść była uczulona... Debata z nieadekwatnym do tego kompanem wprawiała ją w stan metaforycznej agonii, dlatego tak kurczowo trzymała się Michaela. Złudna świadomość o własnym i szeroko pojętym perfekcjonizmie objawiała się jako cholerny syndrom, którego doświadczał nawet taki Scaletta, nawet o tym nie wiedząc. Każde zdanie, które wypowiadała, czy czyn, którego się dopuściła, stanowiły dla niej walkę o przetrwanie. Bujna wyobraźnia pozwoliła jej galopować pośród bitewnych pól, na których toczyła walkę z samą sobą. Motywowała ją pewność, że zwycięstwo nad samą sobą, zakończy etap tej żmudnej rywalizacji ze swoim odbiciem lustrzanym. Ona była jednak zawieszona pomiędzy tymi dwoma etapami. Chowała się nagle gdzieś w najciemniejszym zakątku własnego mieszkania, w swojej oazie. Być może była chora, chora na tę pieprzoną samotność. A może była egoistką, która próbowała zbudować własną wersję szczęścia i dostatku, która tak naprawdę by ją satysfakcjonowała. Nawet ten fałszywy obraz, który był jej wizytówką, nie odpowiadał jej. Może była wybredna? Raczej wymagająca, choć sama na tym etapie nie była w stanie się określić.
Teraz prowadziła najważniejszą rozgrywkę, siedząc obok Gilesa, próbując wyłudzić od niego własne pieniądze. To przedstawienie było dla niej czystym pokazem znakomitej komedii, jednak jej wcale nie było do śmiechu. Scaletta tylko stał, czekając, aż ona podejmie decydujący krok, a może tak, jakby wcale nie obchodziło go to, co właśnie się dzieje, jakby był tutaj za karę. Ona jednak rozpaczliwie pragnęła pomocy w rozmowie z tym cholernym ignorantem, który na każde jej ostre zagrania, odpowiadał wymowną miną, nie zamierzając chyba nawet rozpocząć odwlekanego od miesięcy tematu. Całym sobą; sposobem, w jaki siedział, czy zwykłym wyrazem własnej prezencji, okazywał jej znudzenie jej bezsensowną paplaniną. Zeszło około dwudziestu minut, zanim Davies przekonała się, że faktycznie jej starania są idiotyczne, a może dolewają tylko oliwy do ognia.
Nie zastanawiając się dłużej, po prostu wyszła, trzymając tego szczura za fraki. Nie interesowała się nawet, czy Scaletta za nimi poszedł, czy też nie. Po prostu nie oglądała się za siebie, wobec tej fali wzburzenia, której prowokatorem był jej dłużnik. Nie zajęło jej jednak zbyt długo to, aby przypomnieć sobie o Michaelu. Giles bowiem sprawiał wrażenie wyjątkowego prostaka, myślącego, że udobrucha ją żenującą gadką o odsetkach. Widocznie nie miał zamiaru oddać tych pieniędzy, a na spotkanie stawił się tylko po to, by częściowo spełnić jej oczekiwania.
━━ Dobra bierz się za niego. Teraz twoja kolej, ja straciłam już motywację na rozmawianie z tym przygłupem.
Rzuciła do Michaela zniechęcona. Właśnie teraz czuła dokładnie tę bezsilność, której nienawidziła. Może chciała, aby Scaletta jej współczuł, choć do końca sama nie wiedziała. Usiadła na stopniu z założonymi na głowę rękoma, totalnie zrezygnowana, chcąc zapaść się pod ziemię. Ta bezradność pokierowana nieumiejętnością radzenia sobie z napływem tak skrajnych emocji, po prostu ją zmiażdżyła.
Teraz prowadziła najważniejszą rozgrywkę, siedząc obok Gilesa, próbując wyłudzić od niego własne pieniądze. To przedstawienie było dla niej czystym pokazem znakomitej komedii, jednak jej wcale nie było do śmiechu. Scaletta tylko stał, czekając, aż ona podejmie decydujący krok, a może tak, jakby wcale nie obchodziło go to, co właśnie się dzieje, jakby był tutaj za karę. Ona jednak rozpaczliwie pragnęła pomocy w rozmowie z tym cholernym ignorantem, który na każde jej ostre zagrania, odpowiadał wymowną miną, nie zamierzając chyba nawet rozpocząć odwlekanego od miesięcy tematu. Całym sobą; sposobem, w jaki siedział, czy zwykłym wyrazem własnej prezencji, okazywał jej znudzenie jej bezsensowną paplaniną. Zeszło około dwudziestu minut, zanim Davies przekonała się, że faktycznie jej starania są idiotyczne, a może dolewają tylko oliwy do ognia.
Nie zastanawiając się dłużej, po prostu wyszła, trzymając tego szczura za fraki. Nie interesowała się nawet, czy Scaletta za nimi poszedł, czy też nie. Po prostu nie oglądała się za siebie, wobec tej fali wzburzenia, której prowokatorem był jej dłużnik. Nie zajęło jej jednak zbyt długo to, aby przypomnieć sobie o Michaelu. Giles bowiem sprawiał wrażenie wyjątkowego prostaka, myślącego, że udobrucha ją żenującą gadką o odsetkach. Widocznie nie miał zamiaru oddać tych pieniędzy, a na spotkanie stawił się tylko po to, by częściowo spełnić jej oczekiwania.
━━ Dobra bierz się za niego. Teraz twoja kolej, ja straciłam już motywację na rozmawianie z tym przygłupem.
Rzuciła do Michaela zniechęcona. Właśnie teraz czuła dokładnie tę bezsilność, której nienawidziła. Może chciała, aby Scaletta jej współczuł, choć do końca sama nie wiedziała. Usiadła na stopniu z założonymi na głowę rękoma, totalnie zrezygnowana, chcąc zapaść się pod ziemię. Ta bezradność pokierowana nieumiejętnością radzenia sobie z napływem tak skrajnych emocji, po prostu ją zmiażdżyła.
Success is the abilityto go from one failure to another with no loss of enthusiasm.
Nie znał poczucia drażniących powinności, ciążących przykazów czy niewygodnych zobowiązań. Wolny od dotkliwych obowiązków i rozkazów, obojętny względem właściwych reguł, machinalnie wręcz odrzucił możliwość uczestnictwa w tej żenującej rozmowie próśb i obietnic. Bo niby dlaczego miałby się zaangażować? Dlaczego miałby zakłócać tę napiętą, w istocie bezcelową dyskusję, wtrąciwszy się między skonfrontowaną dwójkę? Negocjacje ograniczały się do okrągłego, drewnianego stolika, w którego słoje wsiąknął już każdy akt ludzkiej degradacji; obejmowały ofiarę i sprawcę tego felernego układu, żadnej sylwetki pośrednika. Symboliczny okrąg nie nadał tym rozmowom charakteru ugody, wciąż utrzymując go w barwach niejasnych deklaracji czy męczącej cierpliwości. Facet pieniędzy nie miał, a bynajmniej nie zamierzał ich w najbliższym czasie oddać, a Davies, miast pokazowo krzyczeć w obliczu narastającej złości, bądź odgrywać przedstawienie aktorskiej histerii, zdawała się być bezsilną. Dziwnym było to jej nieodgadnione załamanie, a raczej chwilowy deficyt motywacji. Z jakiegoś powodu wykształcił w swojej myśli konkretny przebieg tej konwersacji - przypisał jej zachowaniu większą radykalność w walce o odzyskanie tych parszywych monet, tak jakby oczekiwał, że z niezachwianą stanowczością dokona na dłużniku mordu. Rzecz jasna niedosłownego, wszak podporządkował tę grywalną agresję do steku nic nieznaczących gróźb czy wzbudzających lęk gestów. Ta natomiast bawiła się w dłużącą się dyskusję hipotez i argumentów, jak gdyby umiejętność retoryki miała w tej sprawie jakikolwiek autorytet. Wprawdzie i tak niespecjalnie uważnie wysłuchiwał tych bzdur, skupiwszy wzrok na pijaczynie siedzącym nieopodal - typ wyglądał jak jeden z wielu mijanych na Crimson Street moczymord, a tutejsze procentowe szczyny - równie paskudne co te londyńskie - znacząco uśpiły jego czujność. Chyba nie doszedł do etapu doszczętnego uzależnienia, bowiem pokazowo odkryta sakiewka jeszcze nie usychała od ubytku brzęczących drobniaków. Kusiła napęczniałym wybrzuszeniem, zachęcała swoim banalnym położeniem - ot, tylko złapać leniwie za strategiczny punkt wystającego sznurka, po prostu przyjąć do wygłodniałego portfelika garstkę cudzych miedziaków, coby to nie musiał szczędzić sobie dziś fajek. Zapewne zwędziłby tak prosty okaz, wówczas na pewno nie hamowałby się dłużej z paleniem (przynajmniej przez te parę następnych godzin samotnej bezsenności), ale w tej rzeczywistości należało trzymać rączki przy sobie. Przyćpany delikwent miał szczęście, Scaletta nie chciał ryzykować, prawdopodobnie zbyt mocno wierząc w to, że mógłby nie umknąć bacznemu spojrzeniu towarzyszki, która doskonale przecież znała te złodziejskie zręczności. Chciał, by dojrzała je dopiero, gdy faktycznie sam na to pozwoli; lecz czy cały ten plan niemoralnej współpracy nie był ostatecznie absolutnym absurdem? Bynajmniej nie w jego skąpanych w kryzysie, pragmatycznych refleksjach skupionych na zgubnym materializmie. Oderwał zamyślone oblicze od podpitego jegomościa, tym samym tężejąc w postawie i mimice; znajoma raptownie poderwała się z siedzenia, nie omieszkała również niedelikatnie obejść się z zakapturzonym czarodziejem, wywlekając go na zewnątrz gospody. Niemalże od razu ruszył za nią, ostatni raz jeszcze spoglądając na kieszeń tego dziada, wygrzaną od obiecujących galeonów; beznadziejną stratą było swobodne pominięcie tak namacalnej okazji, ale rozsądniejszym była rezerwa wobec niekoniecznych, acz ewentualnych kłopotów. Zresztą i tak miał być teraz gdzie indziej, przy tym być może siłowo przytłaczać tego wątłego kretyna lub zwyczajnie dręczyć go obelżywymi określeniami. Chłodny wieczór dosięgnął jego znudzonej twarzy, oprócz tego odczuł również gęstą nieszczerość ze strony chłystka o ubłoconych trepach, doświadczył polecającego tonu zmęczonej kobiety. Czego od niego oczekiwała? Błagającej gadki czy fizycznego szantażu? Pytająco zerknął na pozornie beznamiętną Alex, w istocie skąpanej w długiej linii emocjonalnej sinusoidy. Stojący nieopodal półgłówek wykorzystał moment niezainteresowania, podjąwszy się próby nagłej ewakuacji.
- Petrificus Totalus! - wydusił z siebie inkantację, która jako pierwsza wyrosła w jego niewykształconym umyśle w obliczu uciekającego szczura i dobywanej różdżki. W duchu przeklął po włosku, oczekując padającej na nierównomierny grunt sylwetki.
- Petrificus Totalus! - wydusił z siebie inkantację, która jako pierwsza wyrosła w jego niewykształconym umyśle w obliczu uciekającego szczura i dobywanej różdżki. W duchu przeklął po włosku, oczekując padającej na nierównomierny grunt sylwetki.
Ostatnio zmieniony przez Michael Scaletta dnia 12.05.20 20:38, w całości zmieniany 1 raz
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Michael Scaletta' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 6
'k100' : 6
Ten symboliczny, ale jakże trafny martwy punkt, nie bez przyczyny można byłoby uznać za frazę wpasowującą się idealnie do nużącej definicji jej skomplikowanej psychiki. Ta paplanina słów, stanowiła dla niej niezrozumiałą całość, która nadawała się do powtórnych analiz, które jednak za każdym razem okazywały się równie bezsensowne. Być może dla samej siebie była archetypem, osoby szalonej szczególnego typu, jednakże o przeciwstawnej odmianie. Nacechowany trudem i nutą skomplikowanej zawiłości ogół jej usposobienia, uzewnętrzniał w niej cechy osoby typowo bezradnej. Patrząc na siebie oczyma wyobraźni, widziała wyciosany przez największych mistrzów, obraz perfekcji istnienia. Jednak pozorna projekcja tego ideału, o którym marzyła, stała się prowokatorem jej zahamowanych marzeń. Nie chciała już myśleć o każdej utracie, jaką sprowokowała. Utracone przeniosła na dno własnego serca, by zakopać niechciany napływ emocjonalności pod nową dawką satysfakcjonujących przeżyć. Wobec tej trudnej i dość zawiłej ambicji, stała się po prostu cholernie wymagająca. Szukała skazy niby pod kamieniem, próbując udowodnić sobie o własnej niedoskonałości, której nie potrafiła zaakceptować. Niski hart ducha tłumaczyła zaś jako sprytną deformacje faktycznej siły, której pokłady z pewnością posiadała. Jednak chcąc je wydobyć, zatracała je pod ciężarem tego nienazwanego ideału. Chciała kochać sama siebie, zupełnie jakby własnoręcznie pisała scenariusz swojego życia, tym czasem jednak coraz bardziej się zniechęcała, popadając w jakieś dziwne natręctwo, które mogłaby nazwać chorobą. Choć stworzyła siebie samą, jako określoną jednostkę, samoistnie pozbywała się tych ram, które sama sobie narzucała.
Wskazówka zegara zatrzymała się na pełnej godzinie, a bicie dzwonów ponownie dało znać o uciekającym przez palce czasie. W tej chwili, zastanawiała się dlaczego zgodziła się na ten idiotyczny układ. Być może dlatego, że miała go za zarozumiałego i męczącego, a wizja uwolnienia się z jego jadowitego spojrzenia stała się dla niej swego rodzaju przepustką. Myśli tworzyły teraz najbardziej niezrozumiałą bazgraninę; obraz nieładu i niezmierzonego roztargnienia, które opętało ją doszczętnie. Zgodziła się, bo chciała mieć spokój. Jednak rozwiązanie owej kłopotliwej sytuacji, stało się katem jej własnego samouwielbienia, z którym tak sztucznie się obnosiła. Właśnie wtedy, gdy wcisnęła mu do ręki te kilkanaście monet, upadła po raz kolejny, choć jeszcze o tym nie wiedziała. Opadła z sił, a jej dyscyplina, którą ciężko wypracowywała, oblała ten cholerny test, który sama wedle okoliczności ułożyła. Pożądała stworzonego przez siebie ideału, który obsadziła na piedestale swojej subiektywnej hierarchii; była przedmiotem planu, który urodził się z jej marzeń. Ona jednak pośród wygórowanych wymagań, które wobec siebie stawiała, czuła się spętana. Może czuła się jako niewolnik samej siebie. Nie dźwigała jednak bezwartościowych rzeczy, a ciężar swoich decyzji, których konsekwencją się stała. Nie chciała już rozważać tego, co minione. Tego wieczoru uświadomiła sobie, jak słaba stała się na własne życzenie. Złudne przekonanie o niemożliwym, objawiało się jako jakiś cholerny syndrom, który można było bez problemu zdefiniować, jako wstrętne choróbsko.
To właśnie dlatego, siedząc na schodkach gospody, patrząc, jak Scaletta nieudolnie próbuje poradzić sobie z tym idiotą, uświadomiła sobie, jak bardzo siebie skrzywdziła. Być może pokaz tej bezsilności, był kolejnym spektaklem, lecz bez publiczności. I gdy w jej głowie pierścień oblężenia tych skrajnych emocji się zawężał, coś w niej pękło. W jednej chwili, zrzuciła z siebie ten żałobny całun, w którym czuła się tak, jakby codziennie grzebała samą siebie. I wstała. Wstała by mu pomóc, zupełnie tak, jakby odzyskała te poczucie triumfu, z którym podeszła do zakurzonego barku, wyczekując tego oszusta. Wynik tego spotkania miał zdecydować o jej dalszym samopoczuciu, lecz w tej chwili, sprawiała wrażenie, jakby zupełnie jej to nie obchodziło.
I właśnie wtedy to się stało. Jej nadzieja uciekała z każdą chwilą, niemal tak szybko, jak Giles przebierał swoimi krótkimi nóżkami. Patrzyła tylko na Michaela z lekkim wyrzutem, choć wiedziała, że nie był niczemu winien. Zdusiła więc w sobie przypływ tej zignorowanej w tym momencie irytacji, patrzyła tylko, jak Scaletta wypowiada zaklęcie. Chyba nigdy czegoś tak bardzo nie pragnęła. Nieświadomie, zacisnęła kciuki u rąk, jakby mu kibicowała. Jednak, gdy z jego różdżki wyłonił się strumień światła, ta cholerna scena zaczęła przypominać jej film akcji, który w rzeczywistości okazał się nieśmieszną komedią. Pomyślała wówczas o ojcu. W końcu to on uwielbiał oglądać takie szmatławce, sama jednak nigdy nie rozszyfrowała tej całej mugolskiej filozofii kina, dlatego nie zagłębiała się w szczegóły. Mówiąc wprost, po prostu chybił...
━━ Incendio
Powiedziała, jakby nagle zatlił się gdzieś płomień nadziei na to, że może się udać. Była przygotowana na wszystko, także na pełen adrenaliny pościg.
Wskazówka zegara zatrzymała się na pełnej godzinie, a bicie dzwonów ponownie dało znać o uciekającym przez palce czasie. W tej chwili, zastanawiała się dlaczego zgodziła się na ten idiotyczny układ. Być może dlatego, że miała go za zarozumiałego i męczącego, a wizja uwolnienia się z jego jadowitego spojrzenia stała się dla niej swego rodzaju przepustką. Myśli tworzyły teraz najbardziej niezrozumiałą bazgraninę; obraz nieładu i niezmierzonego roztargnienia, które opętało ją doszczętnie. Zgodziła się, bo chciała mieć spokój. Jednak rozwiązanie owej kłopotliwej sytuacji, stało się katem jej własnego samouwielbienia, z którym tak sztucznie się obnosiła. Właśnie wtedy, gdy wcisnęła mu do ręki te kilkanaście monet, upadła po raz kolejny, choć jeszcze o tym nie wiedziała. Opadła z sił, a jej dyscyplina, którą ciężko wypracowywała, oblała ten cholerny test, który sama wedle okoliczności ułożyła. Pożądała stworzonego przez siebie ideału, który obsadziła na piedestale swojej subiektywnej hierarchii; była przedmiotem planu, który urodził się z jej marzeń. Ona jednak pośród wygórowanych wymagań, które wobec siebie stawiała, czuła się spętana. Może czuła się jako niewolnik samej siebie. Nie dźwigała jednak bezwartościowych rzeczy, a ciężar swoich decyzji, których konsekwencją się stała. Nie chciała już rozważać tego, co minione. Tego wieczoru uświadomiła sobie, jak słaba stała się na własne życzenie. Złudne przekonanie o niemożliwym, objawiało się jako jakiś cholerny syndrom, który można było bez problemu zdefiniować, jako wstrętne choróbsko.
To właśnie dlatego, siedząc na schodkach gospody, patrząc, jak Scaletta nieudolnie próbuje poradzić sobie z tym idiotą, uświadomiła sobie, jak bardzo siebie skrzywdziła. Być może pokaz tej bezsilności, był kolejnym spektaklem, lecz bez publiczności. I gdy w jej głowie pierścień oblężenia tych skrajnych emocji się zawężał, coś w niej pękło. W jednej chwili, zrzuciła z siebie ten żałobny całun, w którym czuła się tak, jakby codziennie grzebała samą siebie. I wstała. Wstała by mu pomóc, zupełnie tak, jakby odzyskała te poczucie triumfu, z którym podeszła do zakurzonego barku, wyczekując tego oszusta. Wynik tego spotkania miał zdecydować o jej dalszym samopoczuciu, lecz w tej chwili, sprawiała wrażenie, jakby zupełnie jej to nie obchodziło.
I właśnie wtedy to się stało. Jej nadzieja uciekała z każdą chwilą, niemal tak szybko, jak Giles przebierał swoimi krótkimi nóżkami. Patrzyła tylko na Michaela z lekkim wyrzutem, choć wiedziała, że nie był niczemu winien. Zdusiła więc w sobie przypływ tej zignorowanej w tym momencie irytacji, patrzyła tylko, jak Scaletta wypowiada zaklęcie. Chyba nigdy czegoś tak bardzo nie pragnęła. Nieświadomie, zacisnęła kciuki u rąk, jakby mu kibicowała. Jednak, gdy z jego różdżki wyłonił się strumień światła, ta cholerna scena zaczęła przypominać jej film akcji, który w rzeczywistości okazał się nieśmieszną komedią. Pomyślała wówczas o ojcu. W końcu to on uwielbiał oglądać takie szmatławce, sama jednak nigdy nie rozszyfrowała tej całej mugolskiej filozofii kina, dlatego nie zagłębiała się w szczegóły. Mówiąc wprost, po prostu chybił...
━━ Incendio
Powiedziała, jakby nagle zatlił się gdzieś płomień nadziei na to, że może się udać. Była przygotowana na wszystko, także na pełen adrenaliny pościg.
Success is the abilityto go from one failure to another with no loss of enthusiasm.
The member 'Alex Davies' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
Ciężki wieczór, dusząca powinność i męczący brak kasy. On nie miał kogo obdzierać z pożyczonych miedziaków, acz ideologia codziennych ulicznych wojaży niejako wpisywała się w to określenie. Aż za dobrze znał uczucie narastającej frustracji, tę fatalną utratę zastałej okazji. Do tej pory dręczył go obraz podpitego dziada z gospody, niczym surrealistyczny materialista rozliczał wciąż te nabrzmiałe cudze sakwy, choć zawsze mógł przecież wybrać nową ofiarę. Ona walczyła o monety, nieistotne czy uczciwie zarobione, czy chytrze skradzione, ważne, że własne. A winny wszystkiemu chłystek uciekł jej sprzed nosa jak podrzędny szczur. Scaletta miał ponoć pomóc, finalnie towarzyszył jej jedynie przy ostrym kieliszeczku tutejszych szczyn i wolno spalanym pecie. Niepotrzebnie tyle gadała, niepotrzebnie przysiadła się do brudnego stoliczka, przecież nie przyszła tu na pogawędkę przy herbacie? Miast wyciągnąć go za fraki, dała wciągnąć się w bezcelową dyskusję, uległa każdej nienamacalnej manipulacji, zmiękła psychicznie, jednocześnie stężała postawą. Chciała oddać go w łagodne męskie ręce, licząc na przebłysk ich wyjątkowej bystrości; chwila niezwłocznej nieuwagi, dłużnik już brał nogi za pas, a on w roztrzepanej pozie rzucił niecelną inkantacją. Davies nie uratowała sytuacji, potem już tylko głuchy trzask nagłej teleportacji i nocna nicość niezadbanych krzaków. Nie wpatrywał się długo w te odległe chwasty, mruknął tylko niechlubnie, jak gdyby na pocieszenie, nawet jeśli na psychicznym wsparciu nie znał się wcale. - Co za skurwysyn - stwierdził, odwróciwszy się w jej stronę. Zapewne nie tak wyobrażała sobie to spotkanie, nie takiego przebiegu się spodziewała. Średnią zrobił sobie reklamę, niespecjalnie też okazał należyte okolicznościom zainteresowanie. Bynajmniej się nie obwiniał, ona przecież też spieprzyła sprawę, a magiczne geny, pomimo tego, że miał we krwi, jakoś rzadko mu sprzyjały. Ale to też nie było ważne, bo na co dzień posługiwał się częściej zręcznymi łapami, nie zawiłymi zaklęciami. Jak trzeba, to i pyskate mordy można obić bez różdżki, nawet jeśli osobiście unikał łamania nosów. Teraz chyba winien był to zrobić, bo ta wkurwiała się fatalnie, trochę przecież przez jego grzeszek. Mógł tylko zaprosić ją chwilowo na knajpianego drinka albo lolka w domowym zaciszu Crimson Street. O ile nie urwie mu za tę akcję głowy.
zt x2
zt x2
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
|początek lipca
Dzyń. Dzyń. Zapierając się łokciem o zaniedbany blat stolika podpierałem ciążącą mi głowę na ręce. Palce, jak wielkie pajęcze odnóża zachodziły mi częściowo na twarz, częściowo topiły się we włosach. Drugą ręką pstrykałem w szkło kufla wydając raz po raz odgłos krystalicznego dzwonienia wprawiającego mętną zawartość szkła w ruch. Powierzchnia marszczyła się kręgami przy każdym uderzeniu zupełnie jakby ktoś wrzucał do stawu kamyk. Dzyń. Lub coś większego. Być może kiedyś żywszego. Zmarszczyłem brwi i zrobiłem kwaśną minę. Przeciągnąłem po zmęczonej twarzy ręką. Wypiłem na hejnał to co zostało w szkle i cóż, przyjemne to nie było. Chciałem jednak więcej. Chciałem się zapomnieć, oderwać, przestać czuć jak strata ściska moje bebechy ja sprzątaczka szmatę. Można powiedzieć, że chyba posiadałem już wprawę w przerabianiu tego typu scenariusza co budziło we mnie chęć do gorzkiego podśmiewania pod nosem ale hej, chyba nie uchował się ktokolwiek kto mógłby mieć mi to za złe. To było prawie zabawne dlatego też prawie uśmiechnąłem się pod nosem jednocześnie wyciągając rękę by złapać sprzątającą salę kelnerkę za rąbek sukienki - Yym... ja jeszcze raz to samo - wskazałem znacząco na pusty kufel. Uśmiech zszedł mi jednak z twarzy kiedy niespodziewanie strąciła moją rękę kwitując, że zamykają i w ogóle to nie zapłaciłem jeszcze za poprzedni - Ej... - warknąłem, wychylając się tym razem tak by złapać ją nad nadgarstkiem bo już miała zamiar mi tu uciekać z zasięgu wzroku. Zacisnąłem dłoń mocniej. Przyciągnąłem ku sobie - Słuchaj kurwa... mówię, że mi dolejesz to mi dolejesz - zaznaczam surowo, puszczając ją równie nagle, jak nagle ją chwyciłem tylko po to by w akompaniamencie wywracania oczami rzucić jej pod nogi garść sykli i knutów mając nadzieję, że w ten sposób rozwiązałem jeden z jej problemów. Spojrzałem na nią z rozdrażnieniem i jakąś niewypowiedzianą groźbą zawieszoną w powietrzu. Nie byłem w nastroju na to by dziś znosić protekcjonalne traktowanie czy dyktowanie przez kogokolwiek warunków.
Dzyń. Dzyń. Zapierając się łokciem o zaniedbany blat stolika podpierałem ciążącą mi głowę na ręce. Palce, jak wielkie pajęcze odnóża zachodziły mi częściowo na twarz, częściowo topiły się we włosach. Drugą ręką pstrykałem w szkło kufla wydając raz po raz odgłos krystalicznego dzwonienia wprawiającego mętną zawartość szkła w ruch. Powierzchnia marszczyła się kręgami przy każdym uderzeniu zupełnie jakby ktoś wrzucał do stawu kamyk. Dzyń. Lub coś większego. Być może kiedyś żywszego. Zmarszczyłem brwi i zrobiłem kwaśną minę. Przeciągnąłem po zmęczonej twarzy ręką. Wypiłem na hejnał to co zostało w szkle i cóż, przyjemne to nie było. Chciałem jednak więcej. Chciałem się zapomnieć, oderwać, przestać czuć jak strata ściska moje bebechy ja sprzątaczka szmatę. Można powiedzieć, że chyba posiadałem już wprawę w przerabianiu tego typu scenariusza co budziło we mnie chęć do gorzkiego podśmiewania pod nosem ale hej, chyba nie uchował się ktokolwiek kto mógłby mieć mi to za złe. To było prawie zabawne dlatego też prawie uśmiechnąłem się pod nosem jednocześnie wyciągając rękę by złapać sprzątającą salę kelnerkę za rąbek sukienki - Yym... ja jeszcze raz to samo - wskazałem znacząco na pusty kufel. Uśmiech zszedł mi jednak z twarzy kiedy niespodziewanie strąciła moją rękę kwitując, że zamykają i w ogóle to nie zapłaciłem jeszcze za poprzedni - Ej... - warknąłem, wychylając się tym razem tak by złapać ją nad nadgarstkiem bo już miała zamiar mi tu uciekać z zasięgu wzroku. Zacisnąłem dłoń mocniej. Przyciągnąłem ku sobie - Słuchaj kurwa... mówię, że mi dolejesz to mi dolejesz - zaznaczam surowo, puszczając ją równie nagle, jak nagle ją chwyciłem tylko po to by w akompaniamencie wywracania oczami rzucić jej pod nogi garść sykli i knutów mając nadzieję, że w ten sposób rozwiązałem jeden z jej problemów. Spojrzałem na nią z rozdrażnieniem i jakąś niewypowiedzianą groźbą zawieszoną w powietrzu. Nie byłem w nastroju na to by dziś znosić protekcjonalne traktowanie czy dyktowanie przez kogokolwiek warunków.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Nie spodziewała się spotkać tutaj nikogo znajomego. Nie bez powodu wybrała właśnie to miejsce. Siedząc przy oddalonym stoliku, spokojnie obejmowała dłonią kufel wypełniony piwem, a jasne tęczówki, skryte wraz z twarzą pod ciemnymi włosami lustrowały wchodzących i wychodzących do lokalu ludzi. Chwilę wcześniej pożegnała mężczyznę z którym umówiła do końca kwestię załatwienie kilku rzeczy, które były jej potrzebne, a których z racji obecnej sytuacji nie bardzo miała jak sobie załatwić.
Kiedy mężczyzna poszedł, została sama, postanawiając zostać jeszcze chwilę. Nie śpieszyło jej się do domu. Właściwie nie bardzo potrafiła się odnaleźć. Rozszczepiona pomiędzy dwoma uczuciami. Wypełniona niepokojem. Zakradała się do Londynu próbując jeszcze raz prześledzić ślady, którymi poruszał się Skamander. Bezskutecznie, nie mogąc znaleźć nic. Żadnej, nawet najmniejszej informacji. Uniosła szkło do ust, jednak gest zatrzymał się, kiedy do jej uszu dotarł wyraźnie głośniejszy i ostrzegawczy głos Botta. Uniosła na niego wzrok, patrząc na to, co rozgrywało się przy barze. Widocznie nie był w humorze. W stanie też nie za bardzo, zdecydowała spokojnie. Zastanawiała się kilka chwil nad tym, czy powinna ingerować, czy może lepiej mu nie wchodzić w drogę. Właściwie od czasu, kiedy jej twarz zawisła na ulicach Londynu nie kontaktowali się ze sobą. Po części czuła się winna. Odpychała tą sprawę na potem. Czuła się chyba w jakiś sposób winna. Mimo wszystko jednak podniosło się odsuwając krzesło nogami i łapiąc za prawie pełną szklankę z alkoholem. Przeszła kilka kroków by znaleźć się przy barze obok niego, spoglądając na zlęknioną za drewnem istotę i zaraz przenosząc wzrok na mężczyznę.
- Matt. - przywitała się krótko, zadzierając głowę, by spojrzeć mu w twarz. Swoje szkło z alkoholem przesunęła w jego stronę nie wypowiadając nic więcej. Nie miała pojęcia, czy propozycja, jej osoba, cokolwiek nie sprawię, że rozdrażni go jeszcze mocniej, czy może zadziała to w drugą stronę. Mimo to niebieskie tęczówki osadzone w trochę podkrążonych oczach spoglądały w jego stronę. Nie powiedziała nic więcej, na próżno próbując znaleźć jakieś słowa, którymi zacząć by mogła. Dobrze cię widzieć? Średnie, kiedy cały świat właściwie stawał na głowie. - Przejdziemy się? - zaproponowała, nie wiedząc nawet, czy będzie miał w ogóle ochotę przebywać w jej towarzystwie. Pomijając nawet kwestię tego, jak znaną osobą ostatnio się stała.
Kiedy mężczyzna poszedł, została sama, postanawiając zostać jeszcze chwilę. Nie śpieszyło jej się do domu. Właściwie nie bardzo potrafiła się odnaleźć. Rozszczepiona pomiędzy dwoma uczuciami. Wypełniona niepokojem. Zakradała się do Londynu próbując jeszcze raz prześledzić ślady, którymi poruszał się Skamander. Bezskutecznie, nie mogąc znaleźć nic. Żadnej, nawet najmniejszej informacji. Uniosła szkło do ust, jednak gest zatrzymał się, kiedy do jej uszu dotarł wyraźnie głośniejszy i ostrzegawczy głos Botta. Uniosła na niego wzrok, patrząc na to, co rozgrywało się przy barze. Widocznie nie był w humorze. W stanie też nie za bardzo, zdecydowała spokojnie. Zastanawiała się kilka chwil nad tym, czy powinna ingerować, czy może lepiej mu nie wchodzić w drogę. Właściwie od czasu, kiedy jej twarz zawisła na ulicach Londynu nie kontaktowali się ze sobą. Po części czuła się winna. Odpychała tą sprawę na potem. Czuła się chyba w jakiś sposób winna. Mimo wszystko jednak podniosło się odsuwając krzesło nogami i łapiąc za prawie pełną szklankę z alkoholem. Przeszła kilka kroków by znaleźć się przy barze obok niego, spoglądając na zlęknioną za drewnem istotę i zaraz przenosząc wzrok na mężczyznę.
- Matt. - przywitała się krótko, zadzierając głowę, by spojrzeć mu w twarz. Swoje szkło z alkoholem przesunęła w jego stronę nie wypowiadając nic więcej. Nie miała pojęcia, czy propozycja, jej osoba, cokolwiek nie sprawię, że rozdrażni go jeszcze mocniej, czy może zadziała to w drugą stronę. Mimo to niebieskie tęczówki osadzone w trochę podkrążonych oczach spoglądały w jego stronę. Nie powiedziała nic więcej, na próżno próbując znaleźć jakieś słowa, którymi zacząć by mogła. Dobrze cię widzieć? Średnie, kiedy cały świat właściwie stawał na głowie. - Przejdziemy się? - zaproponowała, nie wiedząc nawet, czy będzie miał w ogóle ochotę przebywać w jej towarzystwie. Pomijając nawet kwestię tego, jak znaną osobą ostatnio się stała.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
To miejsce nie należało do takich w których ktokolwiek by się przejmował jedną czy trzema awanturami. Właściwie to sprawiało, że ta speluna jeszcze jakoś ciągnęła. Może to sprawiło, że poczułem się pewny swego, a może przelany już wcześniej alkohol i ziejąca pustkami sala...? Zresztą, czy ja naprawdę w tym momencie zwracałem uwagę na cokolwiek...? Poruszały mną emocje. Silne, impulsywne, wciąż wyjątkowo żywe we wspomnienia przewijające się jakby zostały nagrane na taśmach odtwarzanych nieustannie w mojej podświadomości. Nie chciałem ich oglądać, nie chciałem wspominać, pamiętać - chciałem by wszystko znikło, stałe się niejasne, puste jak rozesłane przede mną szklanki.
Po wygłoszeniu żądań, podpierając się łokciami o blat wsunąłem palce we włosy by zapleść je na karku. Niechętnie podniosłem spojrzenie w stronę z której dobiegało moje imię. Głos poruszył we mnie jakąś gorzką strunę sprawiając, że podniosłem głowę zaciekawiony dlaczego tak było. Mętne, rozdrażnione spojrzenie przeciągnęło się po stojącej obok brunetce. Podparłem się o blat jedną ręką by bardziej się odwrócić w jej stronę i wtedy te cholernie błękitne oczy, to spojrzenie zaciągnęło mnie ku odpowiedzi. Zaśmiałem się śmiechem pełnym rozgoryczenia, podszytego pijackim szyderstwem.
- Och... - Podparłem ciężką głowę na ręce - Co to się stało, że wyszłaś z pod kamienia? Hmm..? - rzucam od niechcenia, uśmiecham się fałszywie - Chcesz wypić za tych których już nie ma, a mogliby być gdybyś ruszyła tym durnym łbem, gdybyś powiedziała choć słowo...? - unoszę rękę z puszta szklanką i wygląda na to, że pozornie mam szamapński humor. W oczach błyskają mi jednak pioruny. Mam pretensje. Nie konkretne. Nie takie oczywiste. Skierowane do wszystkiego i nikogo jednocześnie. Kłębią się w moim ciele jak kipiejące w garnku mleko więc je wszystkie z siebie wylewam, od tak. Pozwalam językowi się poruszać, czując po raz pierwszy od dawna, że mi lżej. Lżej, że mam przed sobą kogokolwiek kogo mogę obwinić i nie jest mną - To było kurwa dziecko - cedzę przez zęby rzucając pod jej nogi szklankę tłukącą się z krystalicznym brzdęknięciem. Bertie nie był dzieckiem. Nie był nie porady. Tak właściwie radził sobie z życiem, ze wszystkim lepiej niż ja, lepiej niż jakikolwiek inny Bott. Miał wszystko, a miał ledwie dwadzieścia dwa lata
- Wypierdalaj - warknąłem wbijając jednocześnie w blat stołu nóż na którym to mocniej zacisnąłem dłoń. Nigdzie nie zamierzałem iść.
|rzucam na zastraszenie...?
Po wygłoszeniu żądań, podpierając się łokciami o blat wsunąłem palce we włosy by zapleść je na karku. Niechętnie podniosłem spojrzenie w stronę z której dobiegało moje imię. Głos poruszył we mnie jakąś gorzką strunę sprawiając, że podniosłem głowę zaciekawiony dlaczego tak było. Mętne, rozdrażnione spojrzenie przeciągnęło się po stojącej obok brunetce. Podparłem się o blat jedną ręką by bardziej się odwrócić w jej stronę i wtedy te cholernie błękitne oczy, to spojrzenie zaciągnęło mnie ku odpowiedzi. Zaśmiałem się śmiechem pełnym rozgoryczenia, podszytego pijackim szyderstwem.
- Och... - Podparłem ciężką głowę na ręce - Co to się stało, że wyszłaś z pod kamienia? Hmm..? - rzucam od niechcenia, uśmiecham się fałszywie - Chcesz wypić za tych których już nie ma, a mogliby być gdybyś ruszyła tym durnym łbem, gdybyś powiedziała choć słowo...? - unoszę rękę z puszta szklanką i wygląda na to, że pozornie mam szamapński humor. W oczach błyskają mi jednak pioruny. Mam pretensje. Nie konkretne. Nie takie oczywiste. Skierowane do wszystkiego i nikogo jednocześnie. Kłębią się w moim ciele jak kipiejące w garnku mleko więc je wszystkie z siebie wylewam, od tak. Pozwalam językowi się poruszać, czując po raz pierwszy od dawna, że mi lżej. Lżej, że mam przed sobą kogokolwiek kogo mogę obwinić i nie jest mną - To było kurwa dziecko - cedzę przez zęby rzucając pod jej nogi szklankę tłukącą się z krystalicznym brzdęknięciem. Bertie nie był dzieckiem. Nie był nie porady. Tak właściwie radził sobie z życiem, ze wszystkim lepiej niż ja, lepiej niż jakikolwiek inny Bott. Miał wszystko, a miał ledwie dwadzieścia dwa lata
- Wypierdalaj - warknąłem wbijając jednocześnie w blat stołu nóż na którym to mocniej zacisnąłem dłoń. Nigdzie nie zamierzałem iść.
|rzucam na zastraszenie...?
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Alkohol rozchodził się po ciele Botta bardzo szybko, procenty robiły swoje. Ilość alkoholu, w jaką siebie wlał wciąż nie była zatrważająca, ale wewnętrzne rozgoryczenie i smutek zrobiły swoje. Kiedy tylko chciał zareagować, szybko, błyskawicznie i chwycił nóż, by wbić go w blat stołu, ręka mu zadrżała. Stół był stary, rozmoknięty, a drewno miękkie i nietrwałe. Kiedy więc dłoń z nożem świsnęła, stół się złamał, nóż przeleciał dalej, trafiając go prosto w udo. Ostrze wbiło się w miękkie ciało, a ból wraz z gorącem rozlały się po całej nodze Matthew. Złamany mebel opadł w częściach na ziemię, posypało się też wszystko to, co się na nim znalazło, a Matthiew stracił równowagę. Starsza kobieta, która myła właśnie podłogę za jego plecami odskoczyła w tył, dwie szmaty, które magicznie jej w tym pomagały zawisły w powietrzu. Bott zmierzał prosto do kubła. Awanturnik chciał zagrzmieć i odstraszyć od siebie Tonks, jednak alkohol sprawił, że wyglądał jak całkiem pijany, zniszczony życiem pokraka.
| Matt, otrzymujesz 10 obrażeń (cięte); rzucasz na zachowanie równowagi, ST 50, do rzutu należy doliczyć zwinność x2. Jeśli ci się nie powiedzie, lądujesz z głową w wiadrze z brudną wodą; twoje włosy przyozdobią zgarnięte podczas mycia podłogi pety. Mistrz Gry nie kontynuuje z wami rozgrywki.
| Matt, otrzymujesz 10 obrażeń (cięte); rzucasz na zachowanie równowagi, ST 50, do rzutu należy doliczyć zwinność x2. Jeśli ci się nie powiedzie, lądujesz z głową w wiadrze z brudną wodą; twoje włosy przyozdobią zgarnięte podczas mycia podłogi pety. Mistrz Gry nie kontynuuje z wami rozgrywki.
Nie wyglądało to za dobrze. Właściwie, to nie umiała określić dokładnie jak. Przypomniała jej się jedna z burd w której miała okazję przez przypadek brać udział w Parszywym. Ale wtedy zaangażowanych było więcej stron, a ona pomogła jedynie, by nikt postronny nie oberwał szklanką w twarz. Teraz nijak miało się do tamtego dnia. Zmieniło się miejsce. Zmienił się też czas. Nie potrafiła dokładnie zrozumieć, dlaczego odciągała moment by do niego podejść. Chyba po prostu… bała się mu spojrzeć w twarz. Bo co tak naprawdę mogła powiedzieć. Pamiętała dokładnie kłótnie która wybuchła między nimi tego dnia na Nokturnie. Chyba obawiała się jego szczerości, bo ta potrafiła zdzielić cię prosto w twarz. Bała się też pytań, które mogły paść, a na które ona sama nie znała odpowiedzi. Mimo wszystko jednak podniosła się i podeszła, wypowiadając kilka liter które złożyły się w jego imię i krótką propozycję, czekając, licząc na to, że wyjdą poza lokal, bo jeśli miała mentalnie, czy realnie oberwać, to nie będzie to w miejscu w którym zwrócą się ku nich spojrzenia.
Pijany. Wiedziała to od razu. Przecież widzieli się w życiu już nie raz. Nie raz - wcześniej - wspólnie doprowadzali się do tego stanu. Ale od miesięcy, coraz dalej było do beztroski, która kiedyś była tak zwyczajna. Nie spodobał jej się śmiech pełen rozgoryczenia który wypadł z jego ust, kiedy mętne, rozdrażnione spojrzenie skoncentrowało się na niej. Nie powiedziała jednak nic, nadal patrząc mu w twarz. Zaczepić, uderzyć, wyrzucić. Zasłużyła sobie. Zniknęła, odzywając się rzadko. Właściwie prawie wcale. Nawet teraz spotkali się tylko poprzez splot przypadków. Kolejne słowa sprawiają, że mina jej całkowicie rzednie. W oczach zaczyna iskrzyć złość. Usta otwierają się.
- Pie... - nie skończyła. Urwała w połowie słowa. Zasłużyłaś - podpowiada głowa. Ale jednocześnie sprzeciwia się temu wnioskowi. Przesunęła się krok do przodu. Uniosła dłonie, chcąc go popchnąć w swojej własnej złości, rozżaleniu zapytać, co on by do cholery mógł. Za kogo w ogóle ją ma. Ale gest zamiera, kiedy padają kolejne słowa. Cofnęła się o krok opuszczając ręce. Spoglądając w bok, wyraźnie winna. Wzdrygnęła się, kiedy szkło rozbiło się pod jej nogami, powracając błękitnymi tęczówkami do niego.
- Wyjdźmy. - powtórzyła raz jeszcze z uporem. Nie, nie ucieknę. Nie teraz. Mimo warknięcia. Pojawił się nóż. Brwi uniosły się w zdziwieniu, momentalnie wyciągnęła różdżkę z rękawa czekając, nie wykonując ruchu jako pierwsza. Ale zanim zdążyła cokolwiek zrobić, ostrze wbiło się w udo Botta. Niedobrze, krew pociekła i widziała jak Bott traci równowagę. Zrobiła krok w przód,próbując go złapać, choć trochę pomóc przed upadkiem, ale jej ręce zacisnęły się na powietrzu. Musiał poradzić sobie sam.
Pijany. Wiedziała to od razu. Przecież widzieli się w życiu już nie raz. Nie raz - wcześniej - wspólnie doprowadzali się do tego stanu. Ale od miesięcy, coraz dalej było do beztroski, która kiedyś była tak zwyczajna. Nie spodobał jej się śmiech pełen rozgoryczenia który wypadł z jego ust, kiedy mętne, rozdrażnione spojrzenie skoncentrowało się na niej. Nie powiedziała jednak nic, nadal patrząc mu w twarz. Zaczepić, uderzyć, wyrzucić. Zasłużyła sobie. Zniknęła, odzywając się rzadko. Właściwie prawie wcale. Nawet teraz spotkali się tylko poprzez splot przypadków. Kolejne słowa sprawiają, że mina jej całkowicie rzednie. W oczach zaczyna iskrzyć złość. Usta otwierają się.
- Pie... - nie skończyła. Urwała w połowie słowa. Zasłużyłaś - podpowiada głowa. Ale jednocześnie sprzeciwia się temu wnioskowi. Przesunęła się krok do przodu. Uniosła dłonie, chcąc go popchnąć w swojej własnej złości, rozżaleniu zapytać, co on by do cholery mógł. Za kogo w ogóle ją ma. Ale gest zamiera, kiedy padają kolejne słowa. Cofnęła się o krok opuszczając ręce. Spoglądając w bok, wyraźnie winna. Wzdrygnęła się, kiedy szkło rozbiło się pod jej nogami, powracając błękitnymi tęczówkami do niego.
- Wyjdźmy. - powtórzyła raz jeszcze z uporem. Nie, nie ucieknę. Nie teraz. Mimo warknięcia. Pojawił się nóż. Brwi uniosły się w zdziwieniu, momentalnie wyciągnęła różdżkę z rękawa czekając, nie wykonując ruchu jako pierwsza. Ale zanim zdążyła cokolwiek zrobić, ostrze wbiło się w udo Botta. Niedobrze, krew pociekła i widziała jak Bott traci równowagę. Zrobiła krok w przód,próbując go złapać, choć trochę pomóc przed upadkiem, ale jej ręce zacisnęły się na powietrzu. Musiał poradzić sobie sam.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
To spotkanie to musiał być jakiś pieprzony żart. Nie wiedziałem jak inaczej to skwitować. Tyle się ostatnio zastanawiałem czy powinienem w ogóle nawiązywać jakikolwiek kontakt - z nią, z Samuelem, Marcelą, z innymi których twarze na plakatach były takie znajome. Kiedyś przyjaciele, a dziś... dziś kto? Mordercy, kłamcy, współwinni. Współwinni tego, że go nie było. Tego, że ciotka płakała, że pękła, rozsypała się, przesypywała między palcami - moimi, wuja, swoimi własnymi. Winni milczenia.
- I czego ciągle milczysz?! Jak przychodzi co do czego to wszyscy jesteście tacy! Odważni...pf, pieprzenie... - podnoszę głos bo nie rozumiem. Nikt nie potrafił mi powiedzieć, że jest martwy, że nie żyje. Nikt. Żadnego słowa, żadnego listu. Ściskał mnie żal, niesprawiedliwość która przybrała kształt obcej kobiety o spojrzeniu które paliło, które odbijało część mojego własnego bólu. Zniesmaczony rozbiłem szkło. Niech zniknie, niech się odsunie i nie zbliża. Szumiąca w uszach złość wykrzywiła moją twarz. Chciałem by wiedziała, że nie żartuję. To była chwila jak sięgnąłem po nóż. Nie myślałem. Tak po prostu znalazł się w mojej ręce. Uderzone o blat ostrze jednak się nie zatrzymało. Pod naporem siły przegryzło się przez spróchniałe drewno i wtopiło w moje własne udo. Po samą rękojeść. Nie poczułem bólu. Nie od razu - na pierwszy plan wysunęło się przerażające uczucie nieważkości ściskające wnętrzności wraz umykającą gdzieś równowagą. Zachwiałem się po to by zakołysać się zaraz ponownie utrzymując tym samym w pokraczny sposób równowagę. Zdezorientowany, zmieszany rozejrzałem się po sali - No i na co się kurwa gapicie...? - zażenowany pouczyłem je wszystkie jak rasowy menel awanturnik - tą za barem, tą sprzątaczkę, jak i Justine która zacinała się jak stara płyta. Dopiero teraz, jak stałem stabilnie na podłodze zacząłem odczuwać, jak noga mi z chwili na chwilę drętwieje.
- Nie, żadnego my, złotko - pomachałem znacząco palcem czując rozbawienie dalekie od wesołości - Wyjdę sam. Nie potrzebuję cię. Was. Pieprzcie się. Wszyscy - warczałem pokazując im wszystkim środkowego palca, a potem kulejąc wytaczając się z baru. Splunąłem na podłogę i trzasnąłem drzwiami.
Szedłem przed siebie przekuwając myśli w niewybredne bluzgi pozwalając emocjom spływać. Zmęczony i sfrustrowany odmawiającą posłuszeństwa kończyną przystanąłem przy fasadzie jakiejś kamienicy, murku czy kij wie czego. Ważne, że miałem o co się oprzeć barkiem. Potem, było to głupie, lecz szarpnięciem wyciągnąłem cało obce z nogi. Zły odrzuciłem nóż na bruk, gdzieś w tą spizganą ciemność. Zaraz będę zły, że muszę go szukać. Ale to zaraz. Teraz zsunąłem się po fasadzie na bruk rozsiadając się na nim jak ostatnia pokraka. Zacząłem szamotać się z koszulką którą zwiniętą w kłębek przydusiłem do rany - No i na co się gapisz - szczeknąłem w ciemność czując na sobie jej spojrzenie, choć nie do końca widząc.
- I czego ciągle milczysz?! Jak przychodzi co do czego to wszyscy jesteście tacy! Odważni...pf, pieprzenie... - podnoszę głos bo nie rozumiem. Nikt nie potrafił mi powiedzieć, że jest martwy, że nie żyje. Nikt. Żadnego słowa, żadnego listu. Ściskał mnie żal, niesprawiedliwość która przybrała kształt obcej kobiety o spojrzeniu które paliło, które odbijało część mojego własnego bólu. Zniesmaczony rozbiłem szkło. Niech zniknie, niech się odsunie i nie zbliża. Szumiąca w uszach złość wykrzywiła moją twarz. Chciałem by wiedziała, że nie żartuję. To była chwila jak sięgnąłem po nóż. Nie myślałem. Tak po prostu znalazł się w mojej ręce. Uderzone o blat ostrze jednak się nie zatrzymało. Pod naporem siły przegryzło się przez spróchniałe drewno i wtopiło w moje własne udo. Po samą rękojeść. Nie poczułem bólu. Nie od razu - na pierwszy plan wysunęło się przerażające uczucie nieważkości ściskające wnętrzności wraz umykającą gdzieś równowagą. Zachwiałem się po to by zakołysać się zaraz ponownie utrzymując tym samym w pokraczny sposób równowagę. Zdezorientowany, zmieszany rozejrzałem się po sali - No i na co się kurwa gapicie...? - zażenowany pouczyłem je wszystkie jak rasowy menel awanturnik - tą za barem, tą sprzątaczkę, jak i Justine która zacinała się jak stara płyta. Dopiero teraz, jak stałem stabilnie na podłodze zacząłem odczuwać, jak noga mi z chwili na chwilę drętwieje.
- Nie, żadnego my, złotko - pomachałem znacząco palcem czując rozbawienie dalekie od wesołości - Wyjdę sam. Nie potrzebuję cię. Was. Pieprzcie się. Wszyscy - warczałem pokazując im wszystkim środkowego palca, a potem kulejąc wytaczając się z baru. Splunąłem na podłogę i trzasnąłem drzwiami.
Szedłem przed siebie przekuwając myśli w niewybredne bluzgi pozwalając emocjom spływać. Zmęczony i sfrustrowany odmawiającą posłuszeństwa kończyną przystanąłem przy fasadzie jakiejś kamienicy, murku czy kij wie czego. Ważne, że miałem o co się oprzeć barkiem. Potem, było to głupie, lecz szarpnięciem wyciągnąłem cało obce z nogi. Zły odrzuciłem nóż na bruk, gdzieś w tą spizganą ciemność. Zaraz będę zły, że muszę go szukać. Ale to zaraz. Teraz zsunąłem się po fasadzie na bruk rozsiadając się na nim jak ostatnia pokraka. Zacząłem szamotać się z koszulką którą zwiniętą w kłębek przydusiłem do rany - No i na co się gapisz - szczeknąłem w ciemność czując na sobie jej spojrzenie, choć nie do końca widząc.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Gospoda "Pod Bazyliszkiem"
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire