Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Ruiny Whitby
AutorWiadomość
Ruiny Whitby
Na północny wschód od Yorku leży mieścina Whitby, w której mieści się zrujnowane opactwo benedyktyńskie.
Dokładnie po prawej stronie miasta, znajdują się ruiny klasztoru. (...) Są one szlachetne o wspaniałym rozmiarze, pełne pięknych romantycznych szczegółów. Podobno w jednym z okien można zobaczyć Białą Damę.
To prawda co pisał Stoker. W ruinach przebywa do dziś Biała Dama, lecz wcale nie jest osamotniona. Podobno cyklicznie, pod koniec miesiąca, w ruinach dobywają się spotkania duchów. Na szczęście jeszcze niewielu o tym wie.
Dokładnie po prawej stronie miasta, znajdują się ruiny klasztoru. (...) Są one szlachetne o wspaniałym rozmiarze, pełne pięknych romantycznych szczegółów. Podobno w jednym z okien można zobaczyć Białą Damę.
z Drakuli, Brama Stokera
To prawda co pisał Stoker. W ruinach przebywa do dziś Biała Dama, lecz wcale nie jest osamotniona. Podobno cyklicznie, pod koniec miesiąca, w ruinach dobywają się spotkania duchów. Na szczęście jeszcze niewielu o tym wie.
|z gabinetu
Teleportacja zaskoczyła go tak mocno, że z trudnością złapał równowagę na trawiastym gruncie. Siedząc w gabinecie nie zauważył, że już dawno panowała noc, a teraz z trudnością mógł zobaczyć cokolwiek na wyciągnięcie ręki, która sama ginęła w mroku. Wygrzebał różdżkę ze spodni i rzucił odpowiednie zaklęcie. Po chwili dookoła niego zapanowała jasność, która w jakimś stopniu rozproszyła cienie. Zawiał zimny, nocny wiatr, a Morgoth zdał sobie sprawę, że nie był odpowiednio ubrany. Marynarka wciąż wisiała na oparciu fotela, który znajdował się w rodzinnej posiadłości. Zaklął nad swoją nierozwagą. Pośpiech zawsze powodował podobne sytuacje, a teraz było to związane z jego rządzą wiedzy i piciem Ognistej. Świetnie. Podniósł drewno w górę, chcąc dowiedzieć się przynajmniej, gdzie się znalazł. Nie musiał długo szukać, gdyż poniosło go nieopodal ruin Whitby, starego opactwa zakonu Benedyktynów. W mrokach nocy wyglądały jeszcze mroczniej, ale równocześnie niezwykle dostojnie. Korzystając z chwili, Yaxley chciał do nich podejść, ale nie zdążył porwany przez kolejne czknięcie.
|zt
Teleportacja zaskoczyła go tak mocno, że z trudnością złapał równowagę na trawiastym gruncie. Siedząc w gabinecie nie zauważył, że już dawno panowała noc, a teraz z trudnością mógł zobaczyć cokolwiek na wyciągnięcie ręki, która sama ginęła w mroku. Wygrzebał różdżkę ze spodni i rzucił odpowiednie zaklęcie. Po chwili dookoła niego zapanowała jasność, która w jakimś stopniu rozproszyła cienie. Zawiał zimny, nocny wiatr, a Morgoth zdał sobie sprawę, że nie był odpowiednio ubrany. Marynarka wciąż wisiała na oparciu fotela, który znajdował się w rodzinnej posiadłości. Zaklął nad swoją nierozwagą. Pośpiech zawsze powodował podobne sytuacje, a teraz było to związane z jego rządzą wiedzy i piciem Ognistej. Świetnie. Podniósł drewno w górę, chcąc dowiedzieć się przynajmniej, gdzie się znalazł. Nie musiał długo szukać, gdyż poniosło go nieopodal ruin Whitby, starego opactwa zakonu Benedyktynów. W mrokach nocy wyglądały jeszcze mroczniej, ale równocześnie niezwykle dostojnie. Korzystając z chwili, Yaxley chciał do nich podejść, ale nie zdążył porwany przez kolejne czknięcie.
|zt
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
|z katakumb
Zauważył to spojrzenie. Jeszcze go nie widział u lady Parkinson. Było to pewne nieme pytanie, które nie potrzebowało jednak odpowiedzi. Ujęła w milczeniu jego dłoń i zdecydowała się, że to właśnie ona powinna sprawdzić czy zasuszona dłoń nie okazała się świstoklikiem. Pomimo że wewnątrz katakumb panował niesamowity ziąb, poczuł jak jej palce nadal były ciepłe. Złapał dłoń kobiety pewniej, by dać też pewien sygnał, że jest gotowy na każdą ewentualność. Zwierzę za nimi wciąż syczało, ale nie dali się tym rozproszyć. Morgoth skupił się na zawartości szkatuły i poczuł pewien rodzaj faktycznie zawiedzenia, gdy dotknięcie dłoni nic nie dało. Nie ona jednak była tam najważniejsza. Była jedynie nic nie wartym odwróceniem uwagi nieuważnego zdobywcy. Gdy Elisabeth pochwyciła właściwy przedmiot, poczuł uścisk w żołądku i chwilę później coś nim szarpnęło zdecydowanie zbyt mocno i zbyt gwałtownie, by mógł utrzymać równowagę przy przeniesieniu się we właściwy cel. Cel, który znał, ale nie miał o tym jeszcze pojęcia. Gdy tylko poczuł pod stopami stały grunt, a świeże powietrze uderzyło go prosto w twarz, upadł na ziemię, czując równocześnie ból w łydce. Wypuścił przy tym szkatułę, która upadła na trawę przy jego boku i tym samym wysunął dłoń z uścisku lady Parkinson. Nie było to jednak spowodowane raną. Był zwyczajnie wyczerpany i sam nie wiedział, czym konkretnie. Położył się na chwilę plecami na ziemi, oddychając świeżym powietrzem i chcąc, by przestało kręcić mu się w głowie. Gdy to ustało, podniósł się do siadu, by rozejrzeć po okolicy. Nie dało się nie zauważyć wielkich ruin starego opactwa tuż za nimi.
- Nic ci nie jest? - spytał Elisabeth i nie czekając na odpowiedź, wstał. Nie odszedł jednak. Rozejrzał się raz jeszcze, nie domyślając się nawet powodu dla którego znaleźli się właśnie tutaj. Na razie nie było to priorytetowe. Zależało mu na tym, by kobieta była bezpieczna. I była. Wydostali się stamtąd, a tereny na których wylądowali nie były mu obce. To stawiało ich w o wiele lepszej sytuacji niż jeszcze kilka chwil temu. Przetarł zakrwawione lewe oko, na szczęście pazur nie sięgnął gałki, chociaż dalej ból był niesamowicie paskudny. - York - mruknął do siebie, chociaż była to równocześnie odpowiedź na nieme pytanie o miejsce ich przebywania.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zauważył to spojrzenie. Jeszcze go nie widział u lady Parkinson. Było to pewne nieme pytanie, które nie potrzebowało jednak odpowiedzi. Ujęła w milczeniu jego dłoń i zdecydowała się, że to właśnie ona powinna sprawdzić czy zasuszona dłoń nie okazała się świstoklikiem. Pomimo że wewnątrz katakumb panował niesamowity ziąb, poczuł jak jej palce nadal były ciepłe. Złapał dłoń kobiety pewniej, by dać też pewien sygnał, że jest gotowy na każdą ewentualność. Zwierzę za nimi wciąż syczało, ale nie dali się tym rozproszyć. Morgoth skupił się na zawartości szkatuły i poczuł pewien rodzaj faktycznie zawiedzenia, gdy dotknięcie dłoni nic nie dało. Nie ona jednak była tam najważniejsza. Była jedynie nic nie wartym odwróceniem uwagi nieuważnego zdobywcy. Gdy Elisabeth pochwyciła właściwy przedmiot, poczuł uścisk w żołądku i chwilę później coś nim szarpnęło zdecydowanie zbyt mocno i zbyt gwałtownie, by mógł utrzymać równowagę przy przeniesieniu się we właściwy cel. Cel, który znał, ale nie miał o tym jeszcze pojęcia. Gdy tylko poczuł pod stopami stały grunt, a świeże powietrze uderzyło go prosto w twarz, upadł na ziemię, czując równocześnie ból w łydce. Wypuścił przy tym szkatułę, która upadła na trawę przy jego boku i tym samym wysunął dłoń z uścisku lady Parkinson. Nie było to jednak spowodowane raną. Był zwyczajnie wyczerpany i sam nie wiedział, czym konkretnie. Położył się na chwilę plecami na ziemi, oddychając świeżym powietrzem i chcąc, by przestało kręcić mu się w głowie. Gdy to ustało, podniósł się do siadu, by rozejrzeć po okolicy. Nie dało się nie zauważyć wielkich ruin starego opactwa tuż za nimi.
- Nic ci nie jest? - spytał Elisabeth i nie czekając na odpowiedź, wstał. Nie odszedł jednak. Rozejrzał się raz jeszcze, nie domyślając się nawet powodu dla którego znaleźli się właśnie tutaj. Na razie nie było to priorytetowe. Zależało mu na tym, by kobieta była bezpieczna. I była. Wydostali się stamtąd, a tereny na których wylądowali nie były mu obce. To stawiało ich w o wiele lepszej sytuacji niż jeszcze kilka chwil temu. Przetarł zakrwawione lewe oko, na szczęście pazur nie sięgnął gałki, chociaż dalej ból był niesamowicie paskudny. - York - mruknął do siebie, chociaż była to równocześnie odpowiedź na nieme pytanie o miejsce ich przebywania.
[bylobrzydkobedzieladnie]
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Ostatnio zmieniony przez Morgoth Yaxley dnia 26.03.17 21:51, w całości zmieniany 1 raz
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nagłe szarpnięcie charakterystyczne dla podróży świstokliekiem jeszcze nigdy nie wydało jej się uczuciem tak przyjemnym. Chociaż z reguły było dość nieznośne, to teraz dawało jej pewność, iż ma do czynienia z przedmiotem, które zabierze ich do (prawdopodobnie) przyjemniejszego miejsca. I zabrało ponownie do nieznanej kobiecie lokalizacji. Pierwszym co ją uderzyło, to świeże powietrze. Z przyjemnością, z początku nie zwracając uwagi na swojego towarzysza, przymknęła powieki, chcąc napawać się tym darem. Zabawne - na co dzień nie docenia się podobnych rzeczy, gdyż ich obecność wydaje się być oczywista, teraz jednak nie mogła się nie cieszyć brakiem odurzającego odoru katakumb. Pozwoliła sobie nawet na nikły uśmiech, który jednak szybko zniknął, a ona otworzyła oczy, przenosząc spojrzenie ciemnych oczy na Yaxley'a.
- Na lorda miejscu o wiele bardziej martwiłabym się o własną kondycję - odpowiedziała po chwili, wymownie patrząc na miejsce, w które ugryzł go ryś. Ten nie mógł jednak go widzieć, bo rozglądał się dookoła. W tym czasie lady Parkinson ruszyła w stronę szkatułki, leżącej nieopodal. Chwyciła ją, podnosząc z ziemi wraz z wciąż spoczywającym wewnątrz medalikiem. Ponownie ujęła go między palce wiedząc, iż ten nie jest już dłużej świstoklikiem. Zaczęła go uważnie oglądać ze wszystkich stron, niemalże od razu stwierdzając, iż w pierwszym momencie pozornie czarny, w rzeczywistości ma barwę granatu mieniącego się drobnymi jasnymi drobinkami. Na odwrocie widniał drobnym druczkiem napis: Ora et labora. Kobieta zmarszczyła lekko czoło, nieznacznie się przy tym krzywiąc. Słowa nie były jej obce i w jakiś sposób działały na nią odpychająco. Odsunęła od oczu przedmiot, do którego wyczytana przed chwilą dewiza ani trochę nie pasowała.
Wzrok przeniosła na szkatułkę, próbując się doszukać w niej jeszcze czegoś. Nic więcej jednak nie znalazła, po chwili włożyła do środka przedmiot, zamykając pudełko. Następnie odszukała spojrzeniem towarzysza, wygładzając jeszcze przed chwilą zachmurzone czoło.
- Wie może lord gdzie znajdujemy się tym razem? - spytała, unosząc jedną brew ku górze. Przy tym jej dłoń powędrowała w stronę szyi, na której zazwyczaj widział łańcuszek z delikatnym pierścionkiem. Czasami lubiła się nim bawić, zbierając myśli. Tym razem jednak go nie odszukała, przypominając sobie o jego użyciu na statku. Będzie musiała później go odszukać.
- Na lorda miejscu o wiele bardziej martwiłabym się o własną kondycję - odpowiedziała po chwili, wymownie patrząc na miejsce, w które ugryzł go ryś. Ten nie mógł jednak go widzieć, bo rozglądał się dookoła. W tym czasie lady Parkinson ruszyła w stronę szkatułki, leżącej nieopodal. Chwyciła ją, podnosząc z ziemi wraz z wciąż spoczywającym wewnątrz medalikiem. Ponownie ujęła go między palce wiedząc, iż ten nie jest już dłużej świstoklikiem. Zaczęła go uważnie oglądać ze wszystkich stron, niemalże od razu stwierdzając, iż w pierwszym momencie pozornie czarny, w rzeczywistości ma barwę granatu mieniącego się drobnymi jasnymi drobinkami. Na odwrocie widniał drobnym druczkiem napis: Ora et labora. Kobieta zmarszczyła lekko czoło, nieznacznie się przy tym krzywiąc. Słowa nie były jej obce i w jakiś sposób działały na nią odpychająco. Odsunęła od oczu przedmiot, do którego wyczytana przed chwilą dewiza ani trochę nie pasowała.
Wzrok przeniosła na szkatułkę, próbując się doszukać w niej jeszcze czegoś. Nic więcej jednak nie znalazła, po chwili włożyła do środka przedmiot, zamykając pudełko. Następnie odszukała spojrzeniem towarzysza, wygładzając jeszcze przed chwilą zachmurzone czoło.
- Wie może lord gdzie znajdujemy się tym razem? - spytała, unosząc jedną brew ku górze. Przy tym jej dłoń powędrowała w stronę szyi, na której zazwyczaj widział łańcuszek z delikatnym pierścionkiem. Czasami lubiła się nim bawić, zbierając myśli. Tym razem jednak go nie odszukała, przypominając sobie o jego użyciu na statku. Będzie musiała później go odszukać.
A little learning is a dangerous thing...
Nie miał w tej chwili ochoty, by wypatrywać w naszyjniku innych, kolejnych już ukrytych właściwości. Nie dlatego że nie był ciekaw. Po prostu nic nie było widać. Księżyc był schowany za chmurami, odcinając ich od naturalnego źródła jakiegokolwiek światła. Odpowiednie zaklęcie jednak rozwiało mroki, powodując, że Yaxley zapomniał już o szkatule na sekundę i zaczął zastanawiać się co wspólnego miał statek Jolly Jelly, katakumby i ruiny opactwa. Odetchnął, przejeżdżając dłonią we włosach, czując na dłoni pewne ograniczenie. Wiedział, że była to zaschnięta krew, ale nie przejmował się tym. A przynajmniej jeszcze nie. Chwilowo było to na dalszym planie. Najważniejsze że wynieśli się stamtąd cali i zdrowi. Nie odezwał się na słowa lady Elisabeth. Nie miała tu racji, ale już niedługo miał się zająć swoim ugryzieniem, więc nie powinna się na tym skupiać. Chwilowo słychać było jedynie wiatr i dalekie odgłosy poruszanych przez niego drzew. W końcu Parkinson znów się odezwała, przerywając ciszę.
- Wiem - odparł krótko i zwięźle, po czym dodał:
- Trzeba się teleportować.
Oczywiście, że miał na myśli ich domy. I chociaż nie odezwał więcej, wymowne spojrzenia wymienione z lady Parkinson oznajmiały, że nie był to koniec ich spotkań dotyczących tego wieczoru. Skinął głową, po czym dał znak, że powinna teleportować się jako pierwsza. Sam nie powiedział jej całej prawdy. Owszem. Zamierzał udać się do domu, ale w inny sposób. Teleportacja gdy czuł ból w nodze nie była najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Było jednak jeszcze inne mniej ryzykowne, którego postanowił się podjąć. Był na terenie Yorku - ziemi Carrowów. Znał drogę do ich posiadłości, ale nie wyobrażał sobie udania się tam na piechotę. I pomimo że noga wciąż się odzywała, zmienił formę i udał się na wschód.
|zt x2
- Wiem - odparł krótko i zwięźle, po czym dodał:
- Trzeba się teleportować.
Oczywiście, że miał na myśli ich domy. I chociaż nie odezwał więcej, wymowne spojrzenia wymienione z lady Parkinson oznajmiały, że nie był to koniec ich spotkań dotyczących tego wieczoru. Skinął głową, po czym dał znak, że powinna teleportować się jako pierwsza. Sam nie powiedział jej całej prawdy. Owszem. Zamierzał udać się do domu, ale w inny sposób. Teleportacja gdy czuł ból w nodze nie była najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Było jednak jeszcze inne mniej ryzykowne, którego postanowił się podjąć. Był na terenie Yorku - ziemi Carrowów. Znał drogę do ich posiadłości, ale nie wyobrażał sobie udania się tam na piechotę. I pomimo że noga wciąż się odzywała, zmienił formę i udał się na wschód.
|zt x2
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
29 września
Lucinda dopiero teraz tak naprawdę odczuła czym było życie bez teleportacji. W jej fachu to było niczym przekleństwo. Za każdym razem gdy chciała się gdzieś dostać musiała sporo się namęczyć by znaleźć odpowiedni środek transportu. Świstokliki były przepełnione, ludzie godzinami czekali na swoją kolej, a inna dostępna komunikacja albo ograniczała się do granic Londynu albo zawodziła tak często, że czarodziejom zwyczajnie nie opłacało się wychodzić z domu. O poszukiwaniach w dalekich krajach mogła tylko pomarzyć, a marzyła naprawdę. Choć tyle działo się w ostatnim czasie to Lucinda potrzebowała złapać oddech, a nie znała na to lepszego sposobu niż skupienie uwagi na tym co znała najlepiej. Wbrew temu wszystkiemu nie dlatego postanowiła spotkać się z Drew w ruinach starego klasztoru. Wracając myślami do ich ostatniej poszukiwawczej eskapady odczuwała ból w miejscu gdzie teraz widniała szeroka blizna. Decydując się tu przyjść miała zwyczajnie dość tych wszystkich przekomarzań. Może zwyczajnie chciała się dowiedzieć więcej o tym co ją nurtowało, a może po prostu doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że prędzej czy później spotka go na swojej drodze i jak zawsze skończy się na milionie kwestii do omówienia. Nie bała się tego spotkania, ale jakaś część jej nadal pozostawała w skupieniu, uwadze, nie pozwoliła sobie na całkowite rozluźnienie. Chyba nikt nie powinien jej za to winić prawda?
Historię ruin Whitby znała bardzo dobrze choć nigdy wcześniej się tu nie wybrała. W samej Anglii było tak wiele miejsc przepełnionych magią i mocą, że nie starczyłoby jej życia by wszystkie zwiedzić. Zgodnie z legendą w ruinach starego klasztoru ukrywała się Biała Dama. Wraz z końcem miesiąca podchodziła do okien by spojrzeć na zmieniający się ciągle świat. Choć nie wiedziała czy legenda była prawdziwa to sama myśl o zwiedzeniu ruin była na swój sposób intrygująca.
Kiedy w końcu dotarła na miejsce przeklęła w duchu Macnaira za to, że nie znalazł jej lepszego środka transportu. Ona sama wlekła się tutaj tak długo, że będzie musiała wrócić do świstoklików i sprawdzić czy czasem nie zostawiła tam już wrośniętych w ziemię korzeni. Dodatkowo i tak musiała iść kawał drogi od świstoklika bo przecież nikt nie jest na tyle szalony by wybierać takie miejsca na wieczorne spacery.
Pogoda w końcu dopisywała. Bezchmurne niebo i ani jednej kropli deszczu. Czasami zastanawiała się co ktoś by pomyślał widząc ich tutaj razem. Bardziej chodziło jej o fakt przynależności do Zakonu Feniksa. Czy aby na pewno dobrze robiła nadal brnąć w znajomość, którą prawdopodobnie powinna ukrócić machnięciem różdżki? Odpowiedź była raczej jasna chociaż ona wcale nie uważała, że robi coś złego. Dopóki nie ma dowodów.
Widząc stojącego przy wejściu do ruin mężczyznę tylko przewróciła oczami. - Naprawdę miałeś jeszcze czas by zapalić papierosa? - zapytała gdy podeszła już na tyle blisko by mógł ją usłyszeć. - Czym tu się dostałeś? Tunelami? - dodała stając obok niego i zasłaniając dłonią czoło zaczęła się rozglądać po ruinach. - Widziałeś już ją? - mruknęła z jeszcze nie do końca unormowanym oddechem po tym całym spacerze. Dopiero kiedy sama niczego w ruinach nie dostrzegła przeniosła na mężczyznę wyczekujące spojrzenie. Bo tak naprawdę skąd miała wiedzieć czego się spodziewać? Nie zaczął rzucać w nią zaklęciami i chyba do końca nie mogła uznać to za dobry znak.
Lucinda dopiero teraz tak naprawdę odczuła czym było życie bez teleportacji. W jej fachu to było niczym przekleństwo. Za każdym razem gdy chciała się gdzieś dostać musiała sporo się namęczyć by znaleźć odpowiedni środek transportu. Świstokliki były przepełnione, ludzie godzinami czekali na swoją kolej, a inna dostępna komunikacja albo ograniczała się do granic Londynu albo zawodziła tak często, że czarodziejom zwyczajnie nie opłacało się wychodzić z domu. O poszukiwaniach w dalekich krajach mogła tylko pomarzyć, a marzyła naprawdę. Choć tyle działo się w ostatnim czasie to Lucinda potrzebowała złapać oddech, a nie znała na to lepszego sposobu niż skupienie uwagi na tym co znała najlepiej. Wbrew temu wszystkiemu nie dlatego postanowiła spotkać się z Drew w ruinach starego klasztoru. Wracając myślami do ich ostatniej poszukiwawczej eskapady odczuwała ból w miejscu gdzie teraz widniała szeroka blizna. Decydując się tu przyjść miała zwyczajnie dość tych wszystkich przekomarzań. Może zwyczajnie chciała się dowiedzieć więcej o tym co ją nurtowało, a może po prostu doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że prędzej czy później spotka go na swojej drodze i jak zawsze skończy się na milionie kwestii do omówienia. Nie bała się tego spotkania, ale jakaś część jej nadal pozostawała w skupieniu, uwadze, nie pozwoliła sobie na całkowite rozluźnienie. Chyba nikt nie powinien jej za to winić prawda?
Historię ruin Whitby znała bardzo dobrze choć nigdy wcześniej się tu nie wybrała. W samej Anglii było tak wiele miejsc przepełnionych magią i mocą, że nie starczyłoby jej życia by wszystkie zwiedzić. Zgodnie z legendą w ruinach starego klasztoru ukrywała się Biała Dama. Wraz z końcem miesiąca podchodziła do okien by spojrzeć na zmieniający się ciągle świat. Choć nie wiedziała czy legenda była prawdziwa to sama myśl o zwiedzeniu ruin była na swój sposób intrygująca.
Kiedy w końcu dotarła na miejsce przeklęła w duchu Macnaira za to, że nie znalazł jej lepszego środka transportu. Ona sama wlekła się tutaj tak długo, że będzie musiała wrócić do świstoklików i sprawdzić czy czasem nie zostawiła tam już wrośniętych w ziemię korzeni. Dodatkowo i tak musiała iść kawał drogi od świstoklika bo przecież nikt nie jest na tyle szalony by wybierać takie miejsca na wieczorne spacery.
Pogoda w końcu dopisywała. Bezchmurne niebo i ani jednej kropli deszczu. Czasami zastanawiała się co ktoś by pomyślał widząc ich tutaj razem. Bardziej chodziło jej o fakt przynależności do Zakonu Feniksa. Czy aby na pewno dobrze robiła nadal brnąć w znajomość, którą prawdopodobnie powinna ukrócić machnięciem różdżki? Odpowiedź była raczej jasna chociaż ona wcale nie uważała, że robi coś złego. Dopóki nie ma dowodów.
Widząc stojącego przy wejściu do ruin mężczyznę tylko przewróciła oczami. - Naprawdę miałeś jeszcze czas by zapalić papierosa? - zapytała gdy podeszła już na tyle blisko by mógł ją usłyszeć. - Czym tu się dostałeś? Tunelami? - dodała stając obok niego i zasłaniając dłonią czoło zaczęła się rozglądać po ruinach. - Widziałeś już ją? - mruknęła z jeszcze nie do końca unormowanym oddechem po tym całym spacerze. Dopiero kiedy sama niczego w ruinach nie dostrzegła przeniosła na mężczyznę wyczekujące spojrzenie. Bo tak naprawdę skąd miała wiedzieć czego się spodziewać? Nie zaczął rzucać w nią zaklęciami i chyba do końca nie mogła uznać to za dobry znak.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Szatyn nigdy nie oddawał się nader angażującym dyskusjom odnośnie swojej codzienności, pracy, kontaktów tudzież sposobów gromadzenia galeonów. Rzecz jasna powodem tego był sposób ich zarabiania – czyli między innymi klątwy – ale również fakt, iż nie lubił dzielić się z innymi osobami własnymi doświadczeniami. Nie mógł przewidzieć jak zareagowałby na pytania Lucindy, podobnie jak nie mógł jasno określić odpowiedzi, jednakże od dłuższego czasu łapał się na tym, iż zdecydowanie za dużo przyszło jej wiedzieć. Mógł karmić ją kłamstwami, wmawiać, iż magia użyta na wieży była tylko i wyłącznie próbą obrony udoskonalonej we wschodnich granicach, ale zdawał sobie sprawę, że dziewczyna do głupich nie należała. Z pewnością wywnioskowała to co chciała, a resztę już sobie dopowiedziała – jak to kobiety miały w zwyczaju.
Na skraj ruin dostał się świstoklikiem, czyli obecnie w najprostszy możliwy sposób. Oczywiście nie widział żadnego problemu w tym, aby Lucinda wybrała się razem z nim, jednak skoro nie spytała czy ma jakiś środek transportu to sam nie wyszedł z inicjatywą. Nie była to kwestia złośliwości, a charakteru, bowiem nie przywykł zastanawiać się nad problemami innych ludzi, kiedy sam swoich miał nader wiele. Ponadto wyszedł z założenia, iż tego nie potrzebowała – no bo w końcu, gdyby było inaczej to by jasno napisała, czyż nie?
Oparłszy się o kamienną ścianę potarł kraniec papierosa zamierzając rozkoszować nim swe płuca do czasu, kiedy Selwyn nie zaszczyci go swą obecnością. Przyzwyczaił się do jej notorycznych spóźnień i nietypowych wymówek – ciekawe co przygotowała na dziś?
-Zatrzymała cię rozmowa o wyborze sukni do ślubu?- uniósł brew zerkając kpiąco w jej kierunku, gdy w końcu pojawiła się na horyzoncie. Właściwie to w pewnym momencie był przekonany, iż odpuściła sobie ów wyprawę pozostawiając go bez chociażby najmniejszej wiadomości. Mylił się.
Wysunąwszy piersiówkę upił z niej kilka łyków, a następnie odbił się łopatkami od muru po czym obrócił w stronę wejścia. Nie wierzył w zabobony o duchach, nie po to tutaj się znalazł. -Widzę Ciebie i starczy mi już strasznych widoków.- uśmiechnął się szelmowsko wysunąwszy z kieszeni różdżkę tuż po tym jak uwolnił swą dłoń od wypalonego papierosa. -Teleportowałem się, w końcu takowa nie działa tylko dla starych panien.- zakpił ruszając wzdłuż kamiennej ściany, aby móc dostać się do środka. -Boisz się Lucindo?- spytał pół żartem, pół serio.
Na skraj ruin dostał się świstoklikiem, czyli obecnie w najprostszy możliwy sposób. Oczywiście nie widział żadnego problemu w tym, aby Lucinda wybrała się razem z nim, jednak skoro nie spytała czy ma jakiś środek transportu to sam nie wyszedł z inicjatywą. Nie była to kwestia złośliwości, a charakteru, bowiem nie przywykł zastanawiać się nad problemami innych ludzi, kiedy sam swoich miał nader wiele. Ponadto wyszedł z założenia, iż tego nie potrzebowała – no bo w końcu, gdyby było inaczej to by jasno napisała, czyż nie?
Oparłszy się o kamienną ścianę potarł kraniec papierosa zamierzając rozkoszować nim swe płuca do czasu, kiedy Selwyn nie zaszczyci go swą obecnością. Przyzwyczaił się do jej notorycznych spóźnień i nietypowych wymówek – ciekawe co przygotowała na dziś?
-Zatrzymała cię rozmowa o wyborze sukni do ślubu?- uniósł brew zerkając kpiąco w jej kierunku, gdy w końcu pojawiła się na horyzoncie. Właściwie to w pewnym momencie był przekonany, iż odpuściła sobie ów wyprawę pozostawiając go bez chociażby najmniejszej wiadomości. Mylił się.
Wysunąwszy piersiówkę upił z niej kilka łyków, a następnie odbił się łopatkami od muru po czym obrócił w stronę wejścia. Nie wierzył w zabobony o duchach, nie po to tutaj się znalazł. -Widzę Ciebie i starczy mi już strasznych widoków.- uśmiechnął się szelmowsko wysunąwszy z kieszeni różdżkę tuż po tym jak uwolnił swą dłoń od wypalonego papierosa. -Teleportowałem się, w końcu takowa nie działa tylko dla starych panien.- zakpił ruszając wzdłuż kamiennej ściany, aby móc dostać się do środka. -Boisz się Lucindo?- spytał pół żartem, pół serio.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Lubiła adrenalinę. Uczucie kiedy wchodziła rękami i nogami w coś nieznanego, obwianego tajemnicą. Prawdopodobnie właśnie to uczucie sprawiło, że kobieta obrała taką a nie inną ścieżkę. W końcu od zawsze było jej pełno tam gdzie coś się działo. Na początku kierowana dziecinnym instynktem nie wiedziała na co się pisze. Odkąd zaczęła swoją przygodę ze szlakiem dzielnie starała się stawiać czoła nadchodzącym sytuacjom chociaż zwykle gubiła się we własnych poczynaniach. Dużo czasu zajęło jej wykreowanie własnego sposobu poznawania świata, bo tak naprawdę nigdy nie zależało jej na tym by ludzie kojarzyli ją po nazwisku nawet jeśli chodziło o łamanie klątw czy poszukiwanie artefaktów. W tym względzie wolała pozostawać anonimowa choć nie było to zawsze możliwe.
Wieczorny spacer po ruinach Whitby na pewno miał jej zapewnić adrenalinę. Chociaż nie wierzyła, że uda im się spotkać ducha Białej Damy to jednak samo wejście do starych ruin klasztoru ją intrygowało. Czy była dziwna? Czując się dobrze właśnie w takich sytuacjach? Za murami czekała ich historia i choć nie do końca nadal ufała towarzystwu mężczyzny to w ostatnim czasie był jednym z tych, których niespodziewanych zachowań mogła się spodziewać. Nie wiedziała czym jeszcze może ją zaskoczyć, ale mogła być prawie pewna, że to zrobi. To był komfort jakiego w ostatnim czasie nie miała.
Słysząc słowa mężczyzny nawet nie zareagowała. Oczywiście ślub i jej stare panieństwo nadal były tematami, z których łatwo można było się śmiać. Ona sama z przymrużeniem oka podchodziła do wizji siebie jako staruszki otoczonej kotami. Ta wizja jednak była jej o wiele bliższa niż ta, w której stanęła na ślubnym kobiercu. Nie potrafiła sobie tego wyobrazić chociaż prawdopodobnie już niejednokrotnie była bardzo blisko spełnienia właśnie tej wizji. Byłaby okropną żoną i nie potrzebowała nawet chwili na zastanowienie by to stwierdzić. Na kolejne słowa Drew uniosła kącik ust w leniwym uśmiechu. - Nie mogłeś doczekać się aż mnie zobaczysz. - skwitowała ze wzruszeniem ramion po czym znowu odwróciła się w stronę ruin. Ciekawiło ją ile osób próbowało już tutaj wejść, ale zrezygnowało przez paraliżujący strach.
Wzmianka o teleportacji wcale nie poprawiła jej humoru. Lucinda obrzuciła mężczyznę piorunującym spojrzeniem chociaż żart udał mu się w punkt. - Naprawdę łatwiej mi jest z tobą rozmawiać kiedy się nie odzywasz. - odpowiedziała robiąc krok w stronę wejścia.
Klasztor nie był duży, ale jeśli mieli szybko się ze wszystkim wyrobić i wrócić do domu zanim powita ich świt to lepiej było żeby się po prostu ruszyli.
Po usłyszeniu zadanego przez mężczyznę pytania zatrzymała się i przeniosła na niego wzrok by zaraz sięgnąć do znajdującej się w kieszeni różdżki i mocno zacisnąć ją w dłoni. - To nie duchów się obawiam, ale ludzi. - odpowiedziała wchodząc do środka klasztoru, a różdżką rozpalając lumos. Jeżeli nie miał zamiaru znowu pojmać jej dla okupu to chyba nie miała czego się obawiać. A może po prostu tak jej się wydawało? - Czego szukamy? - zapytała jeszcze rozświetlając pierwsze z pomieszczeń delikatnym światłem.
Wieczorny spacer po ruinach Whitby na pewno miał jej zapewnić adrenalinę. Chociaż nie wierzyła, że uda im się spotkać ducha Białej Damy to jednak samo wejście do starych ruin klasztoru ją intrygowało. Czy była dziwna? Czując się dobrze właśnie w takich sytuacjach? Za murami czekała ich historia i choć nie do końca nadal ufała towarzystwu mężczyzny to w ostatnim czasie był jednym z tych, których niespodziewanych zachowań mogła się spodziewać. Nie wiedziała czym jeszcze może ją zaskoczyć, ale mogła być prawie pewna, że to zrobi. To był komfort jakiego w ostatnim czasie nie miała.
Słysząc słowa mężczyzny nawet nie zareagowała. Oczywiście ślub i jej stare panieństwo nadal były tematami, z których łatwo można było się śmiać. Ona sama z przymrużeniem oka podchodziła do wizji siebie jako staruszki otoczonej kotami. Ta wizja jednak była jej o wiele bliższa niż ta, w której stanęła na ślubnym kobiercu. Nie potrafiła sobie tego wyobrazić chociaż prawdopodobnie już niejednokrotnie była bardzo blisko spełnienia właśnie tej wizji. Byłaby okropną żoną i nie potrzebowała nawet chwili na zastanowienie by to stwierdzić. Na kolejne słowa Drew uniosła kącik ust w leniwym uśmiechu. - Nie mogłeś doczekać się aż mnie zobaczysz. - skwitowała ze wzruszeniem ramion po czym znowu odwróciła się w stronę ruin. Ciekawiło ją ile osób próbowało już tutaj wejść, ale zrezygnowało przez paraliżujący strach.
Wzmianka o teleportacji wcale nie poprawiła jej humoru. Lucinda obrzuciła mężczyznę piorunującym spojrzeniem chociaż żart udał mu się w punkt. - Naprawdę łatwiej mi jest z tobą rozmawiać kiedy się nie odzywasz. - odpowiedziała robiąc krok w stronę wejścia.
Klasztor nie był duży, ale jeśli mieli szybko się ze wszystkim wyrobić i wrócić do domu zanim powita ich świt to lepiej było żeby się po prostu ruszyli.
Po usłyszeniu zadanego przez mężczyznę pytania zatrzymała się i przeniosła na niego wzrok by zaraz sięgnąć do znajdującej się w kieszeni różdżki i mocno zacisnąć ją w dłoni. - To nie duchów się obawiam, ale ludzi. - odpowiedziała wchodząc do środka klasztoru, a różdżką rozpalając lumos. Jeżeli nie miał zamiaru znowu pojmać jej dla okupu to chyba nie miała czego się obawiać. A może po prostu tak jej się wydawało? - Czego szukamy? - zapytała jeszcze rozświetlając pierwsze z pomieszczeń delikatnym światłem.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Był zaskoczony, gdy poznał jej nazwisko. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek przyjdzie mu spotkać na szlaku kobietę o błękitnej krwi, dlatego też praktycznie od pierwszej chwili zdobyła jego szacunek. Prawdopodobnie wielokrotnie mogła odnieść inne wrażenie wszak szatyn nigdy nie mówił o podobnym głośno, ale gdyby przemyślała jego zachowanie dłużej to z pewnością doszłaby do odpowiednich wniosków. Potrafiła myśleć – a to już było wiele – całkiem nieźle radziła sobie z analizą, a także zaklęciami, byłby głupcem, gdyby to zignorował.
Przywiedziony legendami nie oparł ów wyprawy o wizję spotkania duchów, ale zbadania runicznych manuskryptów znajdujących się ponoć w podziemiach owych ruin. Lucinda jako łamacz klątw była mu niezbędna, bowiem sam nie był nader silny w ów sztuce i ryzykował zbyt bardzo pchając się samemu w objęte klątwą miejsca. Nie miał pewności, czy aby na pewno takowa została tutaj kiedykolwiek nałożona, jednak zapobiegawczość była jednym z elementów, którego nie lubił pomijać i świadomie pchając się tym samym w sidła ryzyka. Rozpoznać runy to jedno, ale odpowiednio je uśpić to drugie.
-Dokładnie. Stęskniłem się.- odburknął wywracając lekceważąco oczami, choć może i w jej słowach było trochę racji. Minęło sporo czasu od ich ostatniego spotkania, wiele w ciągu niego wydarzyło się, a niedaleka przyszłość miała to zweryfikować. Wbrew pozorom nie chciał robić jej krzywdy, nie zależało mu, aby siłą wyciągnąć informacje tudzież użyć klątwy w celu rozwiązania języka – gdzieś w głębi siebie liczył, że sama powie na tyle dużo, żeby Rycerze nie widzieli większego sensu w dobraniu się jej do skóry. Fakt, iż działała w obozie wroga był dla niego obcy, nie miał o tym zielonego pojęcia, więc zapewne wszystko potoczy się zupełnie inaczej niżeli mógł przypuszczać. Czy żałował swych słów? Nie. Wolał załatwić to sam, niżeli patrzeć z boku jak to inni, zdecydowanie mniej przyjemnie, oczekują prawdy. Ze względu na swe nazwisko mógł dotrzeć do niej każdy, a że Selwyn był na głównej linii ognia z pewnością stałoby się to niezwykle szybko. Czy chciał ją tym samym na swój pokrętny sposób ją chronić? Sam nigdy by tego przed sobą nie przyznał.
Uśmiechnął się szelmowsko na jej kolejne słowa. Z każdym dniem miała coraz bardziej niewyparzoną buźkę. -Wolisz rozmawiać gestem? Jestem zaskoczony Lucindo, cieszy mnie twoja otwartość.- uniósł wymownie brew nie kryjąc płynącej ze stwierdzenia ironii. Podobnie jak kwestia staropanieństwa wydarzenia z jej mieszkania miały być igiełką przy każdej możliwej okazji.
-Obawiasz się mnie?- spytał rozglądając się po ponurym i wyraźnie zniszczonym miejscu. -Lumos.- wypowiedział, aby samemu mieć odpowiednie źródło światła po czym powrócił wzrokiem do dziewczyny, gdy ta zadała pytanie. -Manuskryptów. Podobno ukryte są w ów ruinach. Tajemniczy, ale niezwykle silny runista podobno schował je tu tuż przed swoją śmiercią. Zapiski są owocem jego wieloletnich badań. Trop, nie plotki, dowiódł mnie tutaj, obym nie mylił się.- powiedział zgodnie z prawdą nie widząc sensu we wprowadzaniu dziewczyny w błąd. Skoro mieli działać razem musiała przekalkulować ryzyko wedle własnych wytycznych i tym samym podjąć ostateczną decyzję, czy była pewna swej obecności w ów miejscu.
Spostrzegając zniszczone, kamienne schody prowadzące w dół ruszył w ich kierunku. Miał wrażenie, że do jego uszu docierają coraz to dziwniejsze dźwięki, jednak nie chciał mówić niczego głośno - może to działo się tylko w jego głowie?
Przywiedziony legendami nie oparł ów wyprawy o wizję spotkania duchów, ale zbadania runicznych manuskryptów znajdujących się ponoć w podziemiach owych ruin. Lucinda jako łamacz klątw była mu niezbędna, bowiem sam nie był nader silny w ów sztuce i ryzykował zbyt bardzo pchając się samemu w objęte klątwą miejsca. Nie miał pewności, czy aby na pewno takowa została tutaj kiedykolwiek nałożona, jednak zapobiegawczość była jednym z elementów, którego nie lubił pomijać i świadomie pchając się tym samym w sidła ryzyka. Rozpoznać runy to jedno, ale odpowiednio je uśpić to drugie.
-Dokładnie. Stęskniłem się.- odburknął wywracając lekceważąco oczami, choć może i w jej słowach było trochę racji. Minęło sporo czasu od ich ostatniego spotkania, wiele w ciągu niego wydarzyło się, a niedaleka przyszłość miała to zweryfikować. Wbrew pozorom nie chciał robić jej krzywdy, nie zależało mu, aby siłą wyciągnąć informacje tudzież użyć klątwy w celu rozwiązania języka – gdzieś w głębi siebie liczył, że sama powie na tyle dużo, żeby Rycerze nie widzieli większego sensu w dobraniu się jej do skóry. Fakt, iż działała w obozie wroga był dla niego obcy, nie miał o tym zielonego pojęcia, więc zapewne wszystko potoczy się zupełnie inaczej niżeli mógł przypuszczać. Czy żałował swych słów? Nie. Wolał załatwić to sam, niżeli patrzeć z boku jak to inni, zdecydowanie mniej przyjemnie, oczekują prawdy. Ze względu na swe nazwisko mógł dotrzeć do niej każdy, a że Selwyn był na głównej linii ognia z pewnością stałoby się to niezwykle szybko. Czy chciał ją tym samym na swój pokrętny sposób ją chronić? Sam nigdy by tego przed sobą nie przyznał.
Uśmiechnął się szelmowsko na jej kolejne słowa. Z każdym dniem miała coraz bardziej niewyparzoną buźkę. -Wolisz rozmawiać gestem? Jestem zaskoczony Lucindo, cieszy mnie twoja otwartość.- uniósł wymownie brew nie kryjąc płynącej ze stwierdzenia ironii. Podobnie jak kwestia staropanieństwa wydarzenia z jej mieszkania miały być igiełką przy każdej możliwej okazji.
-Obawiasz się mnie?- spytał rozglądając się po ponurym i wyraźnie zniszczonym miejscu. -Lumos.- wypowiedział, aby samemu mieć odpowiednie źródło światła po czym powrócił wzrokiem do dziewczyny, gdy ta zadała pytanie. -Manuskryptów. Podobno ukryte są w ów ruinach. Tajemniczy, ale niezwykle silny runista podobno schował je tu tuż przed swoją śmiercią. Zapiski są owocem jego wieloletnich badań. Trop, nie plotki, dowiódł mnie tutaj, obym nie mylił się.- powiedział zgodnie z prawdą nie widząc sensu we wprowadzaniu dziewczyny w błąd. Skoro mieli działać razem musiała przekalkulować ryzyko wedle własnych wytycznych i tym samym podjąć ostateczną decyzję, czy była pewna swej obecności w ów miejscu.
Spostrzegając zniszczone, kamienne schody prowadzące w dół ruszył w ich kierunku. Miał wrażenie, że do jego uszu docierają coraz to dziwniejsze dźwięki, jednak nie chciał mówić niczego głośno - może to działo się tylko w jego głowie?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Lucindzie rzadko zdarzało się z kimś współpracować. Po pierwsze w jej fachu ciężko było o kobietę, a mężczyźni raczej nieprzychylnie patrzyli na to by ją do siebie przygarnąć tym bardziej, że jej nazwisko od początku mówiło o wszystkim. Po drugie odzwyczaiła się od obecności kogokolwiek. Wychodziła z założenia, że jest po prostu ciężko walczyć o artefakt gdy chcą go dostać dwie osoby. Zawsze finalnie jedna zostaje poszkodowana, zostaje z niczym. Blondynka nie lubiła kiedy jej praca zwyczajnie szła na marne. Nie lubiła też pracować dla czyichś korzyści. Sprawa miała się nieco inaczej kiedy jeszcze na początku większość zdobywanych przez nią artefaktów trafiało do Burke’a. Mieli taką umowę, a ona zostawiała sobie tylko te, które uważała za naprawdę dla niej cenne lub te przy których wypruwała sobie flaki. Jej choroba przytłumiła sposób w jaki teraz działała i choć było to problematyczne to nie tylko dlatego postanowiła na jakiś czas zrezygnować z podróży po świecie. Te stały się cięższe z miesiąca na miesiąc i może właśnie dlatego słysząc wiadomość o jakiejkolwiek wyprawie cieszyła się jak małe dziecko. Nawet jeśli miało się to skończyć fiaskiem to dla niej był to sposób na oderwanie się, zapominała o tym co się dzieje na świecie i po prostu zajmowała się tym co znała najlepiej.
Ruiny klasztoru w swej konstrukcji nie różniły się zbytnio od innych zamków jakie zdarzyło jej się poznać. Była tu jednak energia, którą ciężko było porównać do czegokolwiek. Możliwe, że to przez porę jaką wybrali na przyjście tutaj, albo przez moc legend i opowiadań, które znała o tym miejscu, ale naprawdę wyczekiwania pojawienia się zjawy tak jakby jej przyjście było zwieńczeniem tej wyprawy. Na słowa mężczyzny zaśmiała się głośno, a jej śmiech rozniósł się echem po klasztorze, a raczej tym co z niego zostało. - Owszem jest parę gestów, którymi mogłabym z tobą porozmawiać – odpowiedziała ze wzruszeniem ramion przyglądając się ścianom przed sobą. Nie spinała się już przy każdym temacie, który poruszali. Wchodziło jej w krew dogryzanie mu czy odpowiadanie w sposób, w który raczej by nie odpowiedziała gdyby obok niej stał ktoś inny. Nadal miała pewne granice co do jego osoby mając w pamięci to co już zdążyła usłyszeć, ale Selwyn lubiła weryfikować informacje. Widocznie to był jej sposób na dojście do prawdy. Pokręcony jak wszystko czego dotykała, ale miała nadzieje, że skuteczny. - Tak – odparła zgodnie z prawdą na chwile zatrzymując na nim wzrok. - Jesteś szalony i doskonale o tym wiemy. - dodała jeszcze. Nie wiedziała nigdy czego się po nim spodziewać, ale w niektórych momentach wcale nie uważała tego za wadę. Ona sama działała podobnie, ale chyba w mniej tajemniczy i pokręcony sposób.
Szlachcianka pokiwała głową kiedy w końcu uzyskała odpowiedź na pytanie dlaczego w ogóle się tutaj znaleźli. Miała nadzieje, że mężczyzna się nie myli i znajdą coś ukrytego w ruinach. Kiedy mężczyzna zaczął schodzić po schodach popatrzyła za nim niepewnie. - Lepiej uważaj. Nasze poszukiwania nie kończą się najlepiej. Najpierw zostaliśmy zaatakowani, potem spadłeś głową o posadzkę, a ja zaraz za tobą, a ostatnio prawie się wykrwawiłam – zaczęła stawiając krok na licho wyglądającym schodku. - Czuje, że jesteś moją zgubą i źle przy tobie skończę. - dodała jeszcze i zeszła za nim na sam dół.
Posadzka zmieniła się w mocno ubity piasek. Nie wiedziała czy to był urok starych budowli czy zwyczajnie ktoś przy tym majstrował. Blondynka zrobiła krok wewnątrz, a do jej uszu zaczęły docierać dziwne odgłosy. Odwróciła się do stojącego zaraz przy niej mężczyzny lekko zaskoczona. - Słyszysz? - zapytała szeptem zasłaniając mu ręką usta by go uciszyć. - Co to?
Ruiny klasztoru w swej konstrukcji nie różniły się zbytnio od innych zamków jakie zdarzyło jej się poznać. Była tu jednak energia, którą ciężko było porównać do czegokolwiek. Możliwe, że to przez porę jaką wybrali na przyjście tutaj, albo przez moc legend i opowiadań, które znała o tym miejscu, ale naprawdę wyczekiwania pojawienia się zjawy tak jakby jej przyjście było zwieńczeniem tej wyprawy. Na słowa mężczyzny zaśmiała się głośno, a jej śmiech rozniósł się echem po klasztorze, a raczej tym co z niego zostało. - Owszem jest parę gestów, którymi mogłabym z tobą porozmawiać – odpowiedziała ze wzruszeniem ramion przyglądając się ścianom przed sobą. Nie spinała się już przy każdym temacie, który poruszali. Wchodziło jej w krew dogryzanie mu czy odpowiadanie w sposób, w który raczej by nie odpowiedziała gdyby obok niej stał ktoś inny. Nadal miała pewne granice co do jego osoby mając w pamięci to co już zdążyła usłyszeć, ale Selwyn lubiła weryfikować informacje. Widocznie to był jej sposób na dojście do prawdy. Pokręcony jak wszystko czego dotykała, ale miała nadzieje, że skuteczny. - Tak – odparła zgodnie z prawdą na chwile zatrzymując na nim wzrok. - Jesteś szalony i doskonale o tym wiemy. - dodała jeszcze. Nie wiedziała nigdy czego się po nim spodziewać, ale w niektórych momentach wcale nie uważała tego za wadę. Ona sama działała podobnie, ale chyba w mniej tajemniczy i pokręcony sposób.
Szlachcianka pokiwała głową kiedy w końcu uzyskała odpowiedź na pytanie dlaczego w ogóle się tutaj znaleźli. Miała nadzieje, że mężczyzna się nie myli i znajdą coś ukrytego w ruinach. Kiedy mężczyzna zaczął schodzić po schodach popatrzyła za nim niepewnie. - Lepiej uważaj. Nasze poszukiwania nie kończą się najlepiej. Najpierw zostaliśmy zaatakowani, potem spadłeś głową o posadzkę, a ja zaraz za tobą, a ostatnio prawie się wykrwawiłam – zaczęła stawiając krok na licho wyglądającym schodku. - Czuje, że jesteś moją zgubą i źle przy tobie skończę. - dodała jeszcze i zeszła za nim na sam dół.
Posadzka zmieniła się w mocno ubity piasek. Nie wiedziała czy to był urok starych budowli czy zwyczajnie ktoś przy tym majstrował. Blondynka zrobiła krok wewnątrz, a do jej uszu zaczęły docierać dziwne odgłosy. Odwróciła się do stojącego zaraz przy niej mężczyzny lekko zaskoczona. - Słyszysz? - zapytała szeptem zasłaniając mu ręką usta by go uciszyć. - Co to?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Współpraca była dla Macnaira mrzonką dopóki nie wstąpił w szeregi Rycerzy Walpurgii, gdzie indywidualizm popłacał, ale to gra zespołowa zapewniała sukces. Wtem uświadomił sobie jak niewiedza potrafiła ograniczyć człowieka, jak brak odpowiednich umiejętności doprowadzić na skraj wytrzymałości – nauczył się patrzeć dalej, spoglądać nieco szerzej, bowiem przyszło mu podjąć się innych, niżeli zazwyczaj, wyzwań. Wciąż pozostawał wiernym sobie oraz swoim ideom, ale wrodzony indywidualizm spostrzegł korzyści, wyznaczył nowe cele i obiecał lojalność, a takowej szatynowi nigdy nie przyszło złamać.
Poszukiwanie artefaktów było przede wszystkim pasją. Każdy szanujący się podróżnik zdawał sobie sprawę, iż większość znalezionych przedmiotów była bezwartościowa lub okraszona jedynie wartością sentymentalną, więc sprzedanie ich bazowało na naiwności kupującego lub zwykłym szczęściu. Mimo to Macnair nie wyobrażał sobie zajmować się niczym innym, jego zamiłowanie do zawodu było na tyle wielkie, iż był w stanie poświęcić dostatnie życie, które mógłby sobie zapewnić bazując jedynie na tworzeniu klątw. Nie dało się ukryć, że obecne czasy nakręcały spiralę nienawiści, a każdy cios – nawet ten poniżej pasa – zdawał się być dozwolony, więc ów sposób „załatwienia sprawy” stał się znacznie bardziej pożądany. Z resztą nikt nie lubił brudzić sobie rąk.
Na słowa dziewczyny zatrzymał się na moment obracając głowę w jej stronę z wyraźnym zainteresowaniem. -Jakie konkretnie?- uniósł brew, a jego kącik ust poszybował ku górze składając się na ironiczny uśmiech. Zapewne doskonale zdawała sobie sprawę z jego uszczypliwości, ale nawet szatyn zauważył, że z każdym kolejnym spotkaniem coraz naturalniej reagowała na takowe, nierzadko dając wciągnąć się w nic niewnoszącą dyskusje. Nie analizował co było tego powodem, może po prostu czuła się przy nim znacznie swobodniej niżeli na początku tudzież dostrzegła, iż nie osądzał jej z góry wytykając palcem zawód i sposób życia. W zasadzie gdzieś w głębi podziwiał jej determinację i upór, którego brakowało wielu kobietom – a w szczególności szlachciankom wepchniętym w sidła tradycji.
Ruszywszy z miejsca po chwili znalazł się blisko końca stromych schodów. -I dobrze, że się mnie obawiasz.- skwitował kpiąco, choć właściwie zgodnie z prawdą. Szatyn nie należał do osób przewidywalnych, ustawionych stricte na jeden cel oraz drogę, którą zamierzali podążać i choć dzierżył w sobie pewne zasady, to czasem nawet one musiały zostać nagięte. Los pisał różne scenariusze, wymagał nierzadko zupełnie odmiennych, niżeli na co dzień, reakcji, dlatego Drew nigdy nie ubierał się w standardowe ramy. -Uważasz, że kiedyś możesz przestać?- spytał z czystej ciekawości, a nie pragnienia, aby do tego nie dopuścić.
Podświetlając, bijącym z krańca różdżki, światłem posadzkę ściągnął nieznacznie brwi orientując się, iż zeszli na piasek, a nie kamienne płyty. Rzadko zdarzało się, aby piwnice klasztoru posiadały tego rodzaju podłogę, więc ów widok znacznie wzmógł jego czujność. Rozejrzawszy się na boki ruszył wolno przed siebie licząc, że Selwyn nie postanowiła nagle zmienić planów tudzież udać się inną drogą byle tylko utrzeć mu nosa. To byłoby całkiem w jej stylu. -Więc dlaczego wciąż przy mnie jesteś?- spytał nieco ciszej, choć nie odwrócił się w kierunku dziewczyny starając odnaleźć jakikolwiek charakterystyczny lub nietypowy punkt nakierowujący ich na odpowiednią ścieżkę.
Gdy momentalnie zasłoniła mu usta zapewne w celu uciszenia, a następnie zadała pytanie uniósł kpiąco kącik ust. Chwyciwszy swoją dłonią jej rękę powoli zsunął ją z twarzy nie słysząc nic nietypowego – hałasy związane z hulającym wiatrem były mu na tyle znane, iż od razu je rozpoznał. -Za ba..- przerwał, kiedy coś śmignęło mu przed oczami i cichy rechot rozniósł się echem wzdłuż kamiennych ścian. Czyżby nie byli tutaj sami?
Wracając do niej wzrokiem uniósł nieznacznie brew w niemym pytaniu, czy była gotowa iść dalej - zapewne z każdym krokiem mogło być już tylko gorzej. Byli naiwni jeśli nie wierzyli, że legenda miała w sobie ziarno prawdy.
Poszukiwanie artefaktów było przede wszystkim pasją. Każdy szanujący się podróżnik zdawał sobie sprawę, iż większość znalezionych przedmiotów była bezwartościowa lub okraszona jedynie wartością sentymentalną, więc sprzedanie ich bazowało na naiwności kupującego lub zwykłym szczęściu. Mimo to Macnair nie wyobrażał sobie zajmować się niczym innym, jego zamiłowanie do zawodu było na tyle wielkie, iż był w stanie poświęcić dostatnie życie, które mógłby sobie zapewnić bazując jedynie na tworzeniu klątw. Nie dało się ukryć, że obecne czasy nakręcały spiralę nienawiści, a każdy cios – nawet ten poniżej pasa – zdawał się być dozwolony, więc ów sposób „załatwienia sprawy” stał się znacznie bardziej pożądany. Z resztą nikt nie lubił brudzić sobie rąk.
Na słowa dziewczyny zatrzymał się na moment obracając głowę w jej stronę z wyraźnym zainteresowaniem. -Jakie konkretnie?- uniósł brew, a jego kącik ust poszybował ku górze składając się na ironiczny uśmiech. Zapewne doskonale zdawała sobie sprawę z jego uszczypliwości, ale nawet szatyn zauważył, że z każdym kolejnym spotkaniem coraz naturalniej reagowała na takowe, nierzadko dając wciągnąć się w nic niewnoszącą dyskusje. Nie analizował co było tego powodem, może po prostu czuła się przy nim znacznie swobodniej niżeli na początku tudzież dostrzegła, iż nie osądzał jej z góry wytykając palcem zawód i sposób życia. W zasadzie gdzieś w głębi podziwiał jej determinację i upór, którego brakowało wielu kobietom – a w szczególności szlachciankom wepchniętym w sidła tradycji.
Ruszywszy z miejsca po chwili znalazł się blisko końca stromych schodów. -I dobrze, że się mnie obawiasz.- skwitował kpiąco, choć właściwie zgodnie z prawdą. Szatyn nie należał do osób przewidywalnych, ustawionych stricte na jeden cel oraz drogę, którą zamierzali podążać i choć dzierżył w sobie pewne zasady, to czasem nawet one musiały zostać nagięte. Los pisał różne scenariusze, wymagał nierzadko zupełnie odmiennych, niżeli na co dzień, reakcji, dlatego Drew nigdy nie ubierał się w standardowe ramy. -Uważasz, że kiedyś możesz przestać?- spytał z czystej ciekawości, a nie pragnienia, aby do tego nie dopuścić.
Podświetlając, bijącym z krańca różdżki, światłem posadzkę ściągnął nieznacznie brwi orientując się, iż zeszli na piasek, a nie kamienne płyty. Rzadko zdarzało się, aby piwnice klasztoru posiadały tego rodzaju podłogę, więc ów widok znacznie wzmógł jego czujność. Rozejrzawszy się na boki ruszył wolno przed siebie licząc, że Selwyn nie postanowiła nagle zmienić planów tudzież udać się inną drogą byle tylko utrzeć mu nosa. To byłoby całkiem w jej stylu. -Więc dlaczego wciąż przy mnie jesteś?- spytał nieco ciszej, choć nie odwrócił się w kierunku dziewczyny starając odnaleźć jakikolwiek charakterystyczny lub nietypowy punkt nakierowujący ich na odpowiednią ścieżkę.
Gdy momentalnie zasłoniła mu usta zapewne w celu uciszenia, a następnie zadała pytanie uniósł kpiąco kącik ust. Chwyciwszy swoją dłonią jej rękę powoli zsunął ją z twarzy nie słysząc nic nietypowego – hałasy związane z hulającym wiatrem były mu na tyle znane, iż od razu je rozpoznał. -Za ba..- przerwał, kiedy coś śmignęło mu przed oczami i cichy rechot rozniósł się echem wzdłuż kamiennych ścian. Czyżby nie byli tutaj sami?
Wracając do niej wzrokiem uniósł nieznacznie brew w niemym pytaniu, czy była gotowa iść dalej - zapewne z każdym krokiem mogło być już tylko gorzej. Byli naiwni jeśli nie wierzyli, że legenda miała w sobie ziarno prawdy.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Było wiele miejsc na świecie, które chciałaby odkryć, wiele kultur, które chciałaby poznać. Czuła, że tkwiąc w Londynie traci najlepszy czas na to by te chęci spełnić i może właśnie to uczucie jawnie zmuszało ją do ruszenia szlacheckich czterech liter tam gdzie mogła poczuć chociaż namiastkę tego co miała kiedyś. Nie zostawiłaby Londynu pogrążonego w takim chaosie. Na pewno nie teraz kiedy zdecydowała się oddać swoją różdżkę dobrej sprawie, ale jednak myślami wracała do tego co prostsze Nawet do przeszłych problemów, które teraz wydawały się jej być po prostu niczym. Wspomnieniem dawnych łez i bólu, który już dawno znalazł ujście. Nie była tutaj dlatego, że chciała spędzić czas w jego obecności. Była tutaj bo podzielał pasje i zawód, którego ona dzielić z nikim innym nie mogła. Każdy poszukiwacz, którego znała, albo aktualnie znajdował się na drugim końcu globu unikając piętrzących się konfliktów, albo zostawił życie poszukiwacza dla innych spraw, ważniejszych.
Drew był osobą, która znała się na fachu i nie mogła mu tego odebrać. Wiedział co robi, miał wprawę w znajdowaniu tego czego ludzkie oko nie mogło dostrzec. Kombinował jak koń pod górę, ale to się u niego sprawdzało. Zastanawiała się czy było coś z czego finalnie i tak nie wyszedł obronną ręką. Lucinda wiedziała, że taka passa nie trwa wiecznie, ale aktualnie radził sobie w tym pokręconym świecie i choć do zarzucenia miała mu w ostatnim czasie dość sporo to jednak wiedziała, że był dobrym kompanem przy tego typu wyprawach. Oczywiście tylko wtedy gdy nie zaczynał bez sensu kombinować, a przecież to także zdarzało mu się dość często.
Blondynka przewróciła oczami kiedy ten zapytał o jakich konkretnie gestach mówiła. Przyzwyczaiła się już do jego ciągłych pytań, albo kąśliwych uwag. Ona taka nie była chociaż w jego obecności wszystkie przyzwoitości schodziły na dalszy plan. Po prostu ją prowokował, a jej to było nawet w smak. Dopóki nie wchodził na grząski grunt mogła go słuchać. Zdarzało mu się powiedzieć coś mądrego choć częściej to była jedynie próba dolania oliwy do ognia. To także mu wychodziło.
- Dlaczego dobrze? - zapytała drążąc temat chyba z czystej ciekawości choć może i nie tylko. - Planujesz nowy okup? Powinnam zacząć szukać książki pomocnej przy rosyjskich zaklęciach obronnych? - dodała unosząc brew w pytającym geście i choć nie podejrzewała by mógł zrobić ponownie coś tak głupiego to chyba nie do końca jeszcze go znała by ze śmiałością wysuwać takie wnioski. Był nieprzewidywalny i może właśnie dlatego nadal tu była zamiast wziąć nogi za pas, albo po prostu pokazać mu jeden z najwyraźniejszych gestów znanych ludzkości. Za każdym razem gdy robił coś pozbawionego logiki, całkowicie niemoralnego i w jej postrzeganiu złego to po chwili znajdował sposób by to zrehabilitować. Nawet jeśli nie do końca sam zdawał sobie z tego sprawę. - Nie wiem – odpowiedziała zgodnie z prawdą. Było w tym wszystkim wiele spraw, które pozostawały pod znakiem zapytania. Tak jak to czemu ciągle dawała się w to wszystko pakować. Wierzyła jednak, że zawsze istnieje rezerwa, bezpieczna odległość, której nie byłaby w stanie przekroczyć. Po prostu potrzebowała adrenaliny, a z wariatem przy boku miała jej aż za dużo. - Bo miewałam już gorsze towarzystwo – dodała z szerokim uśmiechem malującym się na ustach. Było to całkowicie prawdziwe choć nie był to do końca powód. Po prostu już tak było.
Kiedy dźwięk, który dotarł do jej uszu zaczął roznosić się echem po całej piwnicy poczuła jak dreszcz przebiega po jej ciele. Wiedziała, że coś słyszy nawet jeśli wzrok Drew w tym momencie oskarżał ją o kompletne szaleństwo. Dopiero kiedy mężczyzna zamilkł, a obok nich przemknął kształt, Lucinda uśmiechnęła się szeroko i pokiwała głową, a jej mina mówiła, że jak zwykle miała rację. Zrobiła krok do przodu i jeszcze jeden i kolejny. Kiedy różdżka oświetliła ścianę przed nią odwróciła się zażenowana. - Tam nie ma przejścia – odparła i w tym samym momencie kiedy to powiedziała „coś” pchnęło ją na ścianę, która okazała się być tylko iluzją. Straciwszy równowagę runęła na twardą posadzkę i zjechała długim korytarzem na sam dół.
Blondynka podniosła się oświetlając różdżką pomieszczenie. Nie miała pojęcia gdzie się znajduje. Miejsce przypominało jej stare grobowce, które miała okazję przeszukiwać, ale to wszystko tutaj było o wiele lichsze. Skłamałaby mówiąc, że wcale się nie przestraszyła. Teraz już na pewno nie miała jak się stąd wydostać.
Drew był osobą, która znała się na fachu i nie mogła mu tego odebrać. Wiedział co robi, miał wprawę w znajdowaniu tego czego ludzkie oko nie mogło dostrzec. Kombinował jak koń pod górę, ale to się u niego sprawdzało. Zastanawiała się czy było coś z czego finalnie i tak nie wyszedł obronną ręką. Lucinda wiedziała, że taka passa nie trwa wiecznie, ale aktualnie radził sobie w tym pokręconym świecie i choć do zarzucenia miała mu w ostatnim czasie dość sporo to jednak wiedziała, że był dobrym kompanem przy tego typu wyprawach. Oczywiście tylko wtedy gdy nie zaczynał bez sensu kombinować, a przecież to także zdarzało mu się dość często.
Blondynka przewróciła oczami kiedy ten zapytał o jakich konkretnie gestach mówiła. Przyzwyczaiła się już do jego ciągłych pytań, albo kąśliwych uwag. Ona taka nie była chociaż w jego obecności wszystkie przyzwoitości schodziły na dalszy plan. Po prostu ją prowokował, a jej to było nawet w smak. Dopóki nie wchodził na grząski grunt mogła go słuchać. Zdarzało mu się powiedzieć coś mądrego choć częściej to była jedynie próba dolania oliwy do ognia. To także mu wychodziło.
- Dlaczego dobrze? - zapytała drążąc temat chyba z czystej ciekawości choć może i nie tylko. - Planujesz nowy okup? Powinnam zacząć szukać książki pomocnej przy rosyjskich zaklęciach obronnych? - dodała unosząc brew w pytającym geście i choć nie podejrzewała by mógł zrobić ponownie coś tak głupiego to chyba nie do końca jeszcze go znała by ze śmiałością wysuwać takie wnioski. Był nieprzewidywalny i może właśnie dlatego nadal tu była zamiast wziąć nogi za pas, albo po prostu pokazać mu jeden z najwyraźniejszych gestów znanych ludzkości. Za każdym razem gdy robił coś pozbawionego logiki, całkowicie niemoralnego i w jej postrzeganiu złego to po chwili znajdował sposób by to zrehabilitować. Nawet jeśli nie do końca sam zdawał sobie z tego sprawę. - Nie wiem – odpowiedziała zgodnie z prawdą. Było w tym wszystkim wiele spraw, które pozostawały pod znakiem zapytania. Tak jak to czemu ciągle dawała się w to wszystko pakować. Wierzyła jednak, że zawsze istnieje rezerwa, bezpieczna odległość, której nie byłaby w stanie przekroczyć. Po prostu potrzebowała adrenaliny, a z wariatem przy boku miała jej aż za dużo. - Bo miewałam już gorsze towarzystwo – dodała z szerokim uśmiechem malującym się na ustach. Było to całkowicie prawdziwe choć nie był to do końca powód. Po prostu już tak było.
Kiedy dźwięk, który dotarł do jej uszu zaczął roznosić się echem po całej piwnicy poczuła jak dreszcz przebiega po jej ciele. Wiedziała, że coś słyszy nawet jeśli wzrok Drew w tym momencie oskarżał ją o kompletne szaleństwo. Dopiero kiedy mężczyzna zamilkł, a obok nich przemknął kształt, Lucinda uśmiechnęła się szeroko i pokiwała głową, a jej mina mówiła, że jak zwykle miała rację. Zrobiła krok do przodu i jeszcze jeden i kolejny. Kiedy różdżka oświetliła ścianę przed nią odwróciła się zażenowana. - Tam nie ma przejścia – odparła i w tym samym momencie kiedy to powiedziała „coś” pchnęło ją na ścianę, która okazała się być tylko iluzją. Straciwszy równowagę runęła na twardą posadzkę i zjechała długim korytarzem na sam dół.
Blondynka podniosła się oświetlając różdżką pomieszczenie. Nie miała pojęcia gdzie się znajduje. Miejsce przypominało jej stare grobowce, które miała okazję przeszukiwać, ale to wszystko tutaj było o wiele lichsze. Skłamałaby mówiąc, że wcale się nie przestraszyła. Teraz już na pewno nie miała jak się stąd wydostać.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dzika Bułgaria, Rumunia, Albania – byłe terenu Imperium Osmańskiego – kryły w sobie tyle tajemnic, tyle niezbadanych miejsc, ruin, które od zawsze Macnair chciał eksplorować. Czuł, że kryje się tam istna żyła złota, prawdziwe bogactwo i przede wszystkim przygoda, jakiej nie zaznał już od dawien dawna na londyńskich ziemiach. Praca na wyspach przypominała stagnację, opiewała cholerną monotonią – zlecenia oparte o klątwę, znalezienie rodzinnej pamiątki, podłapanie tropu – co było powodem, dla którego szatyn nieustannie pragnął czegoś więcej nawet jeśli nie miało mu to przynieść finansowej korzyści.
Teleportacja utrudniała sprawę, wojna nieustannie kreowała tło, musieli wybrać stronę, zabrać głos, ale tym samym też poświęcić to czemu oddawali się przez wiele lat i otwarcie przyznać, że zostali w tyle. Wyjechałby, oddaliłby się gdzieś daleko pozostawiając za sobą to co na nowo zastał, kiedy postanowił wrócić z wschodnich ziem – nie miałby skrupułów. Jednak świat w jaki wkroczył otworzył przed nim nowe możliwości, dał poczucie przynależności, pewności siebie i przede wszystkim postawił realny cel wytępienia w czarodziejskim świecie tego, co nigdy nie powinno było się pojawić – brudnej krwi.
Nie podobało mu się to, że towarzystwo Lucindy naprawdę mu nie przeszkadzało. Wolał z góry pakować wszystkich do jednego wora i ignorować ich obecność, jednakże z panną Selwyn u boku nie mógł odnaleźć w sobie takowej dozy komfortu. Denerwowała go, grała na nerwach jak mało kto, jednakże ta pokręcona pewność siebie, to wychodzenie przed szereg i łamanie wszelkich tradycji imponowało mu, sprawiało że miał ochotę widzieć ją w akcji, obserwować jak sobie radzi. Z resztą czy istniało coś lepszego jak odwalona, brudna robota osoby trzeciej z finalną korzyścią dla szatyna, który po wszystkim zwijał artefakt rozmywając się w powietrzu? Cóż, nie istniało. Zjeść czekoladową żabę i mieć czekoladową żabę.
Pokazał Ci się rumieniec. Czyżby ten temat Cię zawstydza?- uniósł brew zerkając na jej twarz, kiedy dość zgrabnie wyminęła temat gestykulacji. Przy innych nie była taka jak przy nim, ale to świadczyło o poczuciu komfortu tudzież bardziej negatywnych pobudkach? Tego szatyn nie wiedział, właściwie nigdy nie poświęcił choć chwili na podobną analizę.
Przygryzł wargę, aby się nie roześmiać na jej kolejne słowa. Rosyjskie zaklęcia obronne cóż za mały, pyskaty chochlik. -Tak, planuje wziąć okup za Twoją cnotę, choć obawiam się, że nikogo by to nie obeszło.- posłał jej szelmowski uśmiech, a następnie pokręcił głową z niedowierzaniem. Czuł, że domyśliła się z jakiej dziedziny padło ów zaklęcie, ale naprawdę zamierzała tak to wałkować? Przy każdym spotkaniu? Z resztą cóż było w tym dziwnego, zakazywanie potężnej magii stanowiło ujmę dla czarodziejskiego świata.
Gorsze towarzystwo, jak mógł w ogóle pomyśleć o czymś innym. Droga dedukcji, szybkiej analizy i odpowiedź nasuwała się sama – z braku laku. -Niby mam Ci w to uwierzyć?- uniósł brew zerkając wprost w jej błękitne tęczówki podkreślone szerokim uśmiechem. Nie myślał o tym, że właśnie marnował cenny czas na dziecięce przepychanki.
Podejrzewał, że ruiny były nawiedzone – z resztą spotkanie ducha nie należało do nader trudnych zadań. Istotnym jednak był fakt, iż nie każdy miał dobre zamiary, nie wszystkie zjawy pragnęły sojuszu popartego miłą pogawędką, a krzywdą wprawiającą je w lepszy nastrój i właśnie na to zawsze trzeba było uważać. Słysząc śmiech, czując uderzenie barkiem o ramię, w chwili gdy wzięła sobie za ujmę by przewodzić ów dwójkowej wyprawie, przewrócił oczami wiedząc, iż nie skończy się to niczym dobrym. Selwyn charakteryzowała się porywczością, lubiła adrenalinę, ryzyko, nie zawsze analizowała wszelkie za i przeciw, co nie było złe, ale też często nosiło za sobą trudne do pokonania konsekwencje.
Obserwując całe zajście wciąż czuł gdzieś za swą głową skumulowaną, dziwną energię sprawiającą wrażenie wręcz pulsującej. Słowa Lucindy, a następnie nagły atak istoty sprawiły, że zignorował to co chciał mu przekazać najwyraźniej inny duch i ruszył schodami w dół korytarza zaciskając wężowe drewno nieco mocniej w swej dłoni. -Selwyn?- rzucił rozglądając się na boki, choć światło lumos na niewiele sprawdzało się ów egipskich ciemnościach. -Jestem jeszcze gorszy w magii leczniczej niżeli ty w rosyjsko-obronnej.- rzucił, choć jego wargi nie wygięły się w kpiącym wyrazie.
Dopiero po chwili spostrzegł ją u samego podnóża schodów i choć poczuł ulgę widząc, że się rusza, to miał ochotę dosłownie skręcić jej kark. Zatrzymując się tuż przed nią uniósł wolną dłoń na wysokość jej potylicy, aby sprawdzić czy nie krwawi w żadnym miejscu, a następnie spiorunował ją wzrokiem kompletnie ignorując fakt, że ściana stanowiąca iluzję właśnie…. przestała nią być. -Mam cię prowadzić za rękę byś była grzeczna?- uniósł brew pytająco wędrując palcami w okolice jej brody, którą uniósł widząc zadrapanie. -Piękna buźka już nie jest taka nieskazitelna.- rzucił chowając różdżkę, a w zamian za nią sięgając po piersiówkę wypełnioną alkoholem. -Boli cię coś? Nie połamałaś się?- spytał upijając łyk po czym skierował srebrny pojemnik w jej kierunku.
Teleportacja utrudniała sprawę, wojna nieustannie kreowała tło, musieli wybrać stronę, zabrać głos, ale tym samym też poświęcić to czemu oddawali się przez wiele lat i otwarcie przyznać, że zostali w tyle. Wyjechałby, oddaliłby się gdzieś daleko pozostawiając za sobą to co na nowo zastał, kiedy postanowił wrócić z wschodnich ziem – nie miałby skrupułów. Jednak świat w jaki wkroczył otworzył przed nim nowe możliwości, dał poczucie przynależności, pewności siebie i przede wszystkim postawił realny cel wytępienia w czarodziejskim świecie tego, co nigdy nie powinno było się pojawić – brudnej krwi.
Nie podobało mu się to, że towarzystwo Lucindy naprawdę mu nie przeszkadzało. Wolał z góry pakować wszystkich do jednego wora i ignorować ich obecność, jednakże z panną Selwyn u boku nie mógł odnaleźć w sobie takowej dozy komfortu. Denerwowała go, grała na nerwach jak mało kto, jednakże ta pokręcona pewność siebie, to wychodzenie przed szereg i łamanie wszelkich tradycji imponowało mu, sprawiało że miał ochotę widzieć ją w akcji, obserwować jak sobie radzi. Z resztą czy istniało coś lepszego jak odwalona, brudna robota osoby trzeciej z finalną korzyścią dla szatyna, który po wszystkim zwijał artefakt rozmywając się w powietrzu? Cóż, nie istniało. Zjeść czekoladową żabę i mieć czekoladową żabę.
Pokazał Ci się rumieniec. Czyżby ten temat Cię zawstydza?- uniósł brew zerkając na jej twarz, kiedy dość zgrabnie wyminęła temat gestykulacji. Przy innych nie była taka jak przy nim, ale to świadczyło o poczuciu komfortu tudzież bardziej negatywnych pobudkach? Tego szatyn nie wiedział, właściwie nigdy nie poświęcił choć chwili na podobną analizę.
Przygryzł wargę, aby się nie roześmiać na jej kolejne słowa. Rosyjskie zaklęcia obronne cóż za mały, pyskaty chochlik. -Tak, planuje wziąć okup za Twoją cnotę, choć obawiam się, że nikogo by to nie obeszło.- posłał jej szelmowski uśmiech, a następnie pokręcił głową z niedowierzaniem. Czuł, że domyśliła się z jakiej dziedziny padło ów zaklęcie, ale naprawdę zamierzała tak to wałkować? Przy każdym spotkaniu? Z resztą cóż było w tym dziwnego, zakazywanie potężnej magii stanowiło ujmę dla czarodziejskiego świata.
Gorsze towarzystwo, jak mógł w ogóle pomyśleć o czymś innym. Droga dedukcji, szybkiej analizy i odpowiedź nasuwała się sama – z braku laku. -Niby mam Ci w to uwierzyć?- uniósł brew zerkając wprost w jej błękitne tęczówki podkreślone szerokim uśmiechem. Nie myślał o tym, że właśnie marnował cenny czas na dziecięce przepychanki.
Podejrzewał, że ruiny były nawiedzone – z resztą spotkanie ducha nie należało do nader trudnych zadań. Istotnym jednak był fakt, iż nie każdy miał dobre zamiary, nie wszystkie zjawy pragnęły sojuszu popartego miłą pogawędką, a krzywdą wprawiającą je w lepszy nastrój i właśnie na to zawsze trzeba było uważać. Słysząc śmiech, czując uderzenie barkiem o ramię, w chwili gdy wzięła sobie za ujmę by przewodzić ów dwójkowej wyprawie, przewrócił oczami wiedząc, iż nie skończy się to niczym dobrym. Selwyn charakteryzowała się porywczością, lubiła adrenalinę, ryzyko, nie zawsze analizowała wszelkie za i przeciw, co nie było złe, ale też często nosiło za sobą trudne do pokonania konsekwencje.
Obserwując całe zajście wciąż czuł gdzieś za swą głową skumulowaną, dziwną energię sprawiającą wrażenie wręcz pulsującej. Słowa Lucindy, a następnie nagły atak istoty sprawiły, że zignorował to co chciał mu przekazać najwyraźniej inny duch i ruszył schodami w dół korytarza zaciskając wężowe drewno nieco mocniej w swej dłoni. -Selwyn?- rzucił rozglądając się na boki, choć światło lumos na niewiele sprawdzało się ów egipskich ciemnościach. -Jestem jeszcze gorszy w magii leczniczej niżeli ty w rosyjsko-obronnej.- rzucił, choć jego wargi nie wygięły się w kpiącym wyrazie.
Dopiero po chwili spostrzegł ją u samego podnóża schodów i choć poczuł ulgę widząc, że się rusza, to miał ochotę dosłownie skręcić jej kark. Zatrzymując się tuż przed nią uniósł wolną dłoń na wysokość jej potylicy, aby sprawdzić czy nie krwawi w żadnym miejscu, a następnie spiorunował ją wzrokiem kompletnie ignorując fakt, że ściana stanowiąca iluzję właśnie…. przestała nią być. -Mam cię prowadzić za rękę byś była grzeczna?- uniósł brew pytająco wędrując palcami w okolice jej brody, którą uniósł widząc zadrapanie. -Piękna buźka już nie jest taka nieskazitelna.- rzucił chowając różdżkę, a w zamian za nią sięgając po piersiówkę wypełnioną alkoholem. -Boli cię coś? Nie połamałaś się?- spytał upijając łyk po czym skierował srebrny pojemnik w jej kierunku.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nie miała zbyt częstego kontaktu z duchami. Oczywiście w świecie magii można było je spotkać niemal w każdym miejscu. Były częścią ich życia, nie wszystkie tak łatwo rezygnowały z tego co miały na ziemi. Niektóre żyły życiem po życiu i wcale im to nie przeszkadzało. Były też takie, które niekoniecznie chciały po prostu obok egzystować. Kierowane zemstą, wyrównaniem rachunków czy czystą złośliwością robiły wszystko by uprzykrzyć życie tym, których serca wciąż biły. Dla jednych walka z duchem była gratką. Tego typu opowieści nasłuchała się już w swoim życiu wiele i nigdy szczególnie jej one nie porwały. Teraz jednak gdy miała spotkać na swojej drodze ducha, o którym słyszała jedynie legendy była naprawdę nakręcona. Owszem, całe poszukiwanie runów, odkrywanie nowych miejsc to wszystko było przygodą jakiej potrzebowała, ale duch miał być dodatkiem i naprawdę żałowałaby gdyby jednak nie pojawił się na ich drodze.
Gdyby porównać ich pierwsze spotkanie na szlaku do tego tutaj to zmieniło się wiele. Nawet jeśli o tym aż tak nie myślała. Po prostu samo jej podejście do otrzymanej wiadomości czy fakt, że swobodnie pozwalała się prowadzić nie analizując przy tym jego każdego kroku i zamiaru. Zaczynała ufać temu co robi choć niekoniecznie temu co mówi. W najśmielszych myślach nie podejrzewała, że w ostatnim czasie będzie jedną z pewniejszych rzeczy w jej codzienności. Po prostu się nad tym nie zastanawiała. - Czerwienię się ze wstydu, że dałam się na to namówić. - odpowiedziała na jego słowa kręcąc przy tym głową z niedowierzaniem. Prawdą jest, że namawiać ją wcale nie musiał. Przyszła bo chciała i choćby postawili ją pod sądem to nie mogłaby powiedzieć inaczej. Mieli coś wspólnego i dzielenie się tym przestało już być takie uciążliwe jak jeszcze jakiś czas temu.
Gdyby szlachcianka dostała chociaż jednego galeona za każdym razem gdy ktoś wspominał o jej cnocie już dawno byłaby najbogatszą czarownicą świata. Widocznie ten temat po prostu się nie kończył. Ile to już się nasłuchała od ciotek, że przez to zadawanie się z klątwami nie będzie mogła rodzić dzieci. Ile to już razy opisywali to w gazetach. Ludziom nigdy życie innych ludzi się nie nudziło. - To już za stary temat. Już przegapiłeś rozprawę o tym w Czarownicy – odparła szczerząc przy tym sztucznie zęby w uśmiechu. Na szczęście chyba już wszyscy dali jej spokój. Zastanawiała się na jak długo.
Lucinda często podejmowała ryzykowne decyzje. Nie wszystkie były przemyślane i nie wszystkie były całkowicie racjonalne. Taka już była. Szła za intuicją bo choć pakowała ją czasem w tarapaty to częściej ją z nich wyplątywała. Wierzyła we własne umiejętności pomimo potknięć, na które nie zawsze miała przecież wpływ. - A dlaczego miałbyś mi nie uwierzyć? - zapytała i choć temat, o którym rozmawiali niósł ze sobą wiele niedomówień to jednak wiedziała, że raczej nie dała mu wcześniej powodu do tego by traktować jej słowa lub czyny za nieszczere. Nie miała w zwyczaju tak robić. Kłamstwo w jej rodzinie było czymś naturalnym. Dzieci szybciej uczyły się kłamać niżeli mówić, a jednak ona nie widziała powodu, dla którego miałaby udawać kogoś kim nie jest. No chyba, że chodziło o rzeczy, z których jeszcze sama nie zdawała sobie sprawy. To była już całkowicie inna kwestia.
Kiedy usłyszała ducha liczyła na to, że ich dokądś zaprowadzi. Nie przewidziała tego co się wydarzyło i gdy znalazła się już po drugiej stronie ściany zrozumiała jak bardzo jej chęć spotkania twarzą w twarz z damą ją zaślepiła.
Podniesienie się na nogi nie było trudne choć czuła, że ten upadek przysporzył jej kilka siniaków i zadrapań. Widząc schodzącego do niej Drew westchnęła wierząc, że ten teraz nie da jej żyć. Na jego twarzy nie zobaczyła jednak znanego jej kpiącego uśmiechu, a złość. Czemu się złościł? Przecież nie mogła wiedzieć, że duch zapragnie zrobić sobie z niej worek treningowy. Kiedy wspomniał o magii leczniczej przewróciła oczami. - Mówisz tak jakby tego nie wiedziała – skomentowała, a usta jej drgnęły w delikatnym uśmiechu. - Zołza. Flądra przezroczysta. Pchnęła mnie i… - zaczęła, ale przerwała kiedy mężczyzna podszedł bliżej i zaczął sprawdzać czy wszystko z nią w porządku. Nic by nie dało trzymanie jej za rękę. Selwyn musiała chodzić własnymi ścieżkami. Właśnie taka była. Jeżeli ktoś powiedział jej, że się poparzy to musiała sprawdzić czy aby na pewno tak właśnie jest. Blondynka uniosła wyżej podbródek krzywiąc się nieznacznie gdy wspomniał o zadrapaniu. - Myślę, że jakoś sobie z tym poradzę – odparła ze wzruszeniem ramion, a gdy cofał dłoń by sięgnąć po piersiówkę przytrzymała ją przez chwile i lekko ścisnęła. Czy kierował się chęcią wyprowadzenia ją jednak stąd żywej czy się martwił, bez względu na to było to całkiem miłe. Spodziewała się czegoś innego. - Duma. Tylko duma. - opowiedziała i sięgnęła po piersiówkę. Gdy upiła łyk lekko się skrzywiła i pokręciła głową. - Co teraz zrobimy? Poszukajmy jakiegoś przejścia. Musi być stąd jakieś wyjście. - dodała oddając mu piersiówkę i rozglądając się po pomieszczeniu. Nie mieli innego wyjścia.
Gdyby porównać ich pierwsze spotkanie na szlaku do tego tutaj to zmieniło się wiele. Nawet jeśli o tym aż tak nie myślała. Po prostu samo jej podejście do otrzymanej wiadomości czy fakt, że swobodnie pozwalała się prowadzić nie analizując przy tym jego każdego kroku i zamiaru. Zaczynała ufać temu co robi choć niekoniecznie temu co mówi. W najśmielszych myślach nie podejrzewała, że w ostatnim czasie będzie jedną z pewniejszych rzeczy w jej codzienności. Po prostu się nad tym nie zastanawiała. - Czerwienię się ze wstydu, że dałam się na to namówić. - odpowiedziała na jego słowa kręcąc przy tym głową z niedowierzaniem. Prawdą jest, że namawiać ją wcale nie musiał. Przyszła bo chciała i choćby postawili ją pod sądem to nie mogłaby powiedzieć inaczej. Mieli coś wspólnego i dzielenie się tym przestało już być takie uciążliwe jak jeszcze jakiś czas temu.
Gdyby szlachcianka dostała chociaż jednego galeona za każdym razem gdy ktoś wspominał o jej cnocie już dawno byłaby najbogatszą czarownicą świata. Widocznie ten temat po prostu się nie kończył. Ile to już się nasłuchała od ciotek, że przez to zadawanie się z klątwami nie będzie mogła rodzić dzieci. Ile to już razy opisywali to w gazetach. Ludziom nigdy życie innych ludzi się nie nudziło. - To już za stary temat. Już przegapiłeś rozprawę o tym w Czarownicy – odparła szczerząc przy tym sztucznie zęby w uśmiechu. Na szczęście chyba już wszyscy dali jej spokój. Zastanawiała się na jak długo.
Lucinda często podejmowała ryzykowne decyzje. Nie wszystkie były przemyślane i nie wszystkie były całkowicie racjonalne. Taka już była. Szła za intuicją bo choć pakowała ją czasem w tarapaty to częściej ją z nich wyplątywała. Wierzyła we własne umiejętności pomimo potknięć, na które nie zawsze miała przecież wpływ. - A dlaczego miałbyś mi nie uwierzyć? - zapytała i choć temat, o którym rozmawiali niósł ze sobą wiele niedomówień to jednak wiedziała, że raczej nie dała mu wcześniej powodu do tego by traktować jej słowa lub czyny za nieszczere. Nie miała w zwyczaju tak robić. Kłamstwo w jej rodzinie było czymś naturalnym. Dzieci szybciej uczyły się kłamać niżeli mówić, a jednak ona nie widziała powodu, dla którego miałaby udawać kogoś kim nie jest. No chyba, że chodziło o rzeczy, z których jeszcze sama nie zdawała sobie sprawy. To była już całkowicie inna kwestia.
Kiedy usłyszała ducha liczyła na to, że ich dokądś zaprowadzi. Nie przewidziała tego co się wydarzyło i gdy znalazła się już po drugiej stronie ściany zrozumiała jak bardzo jej chęć spotkania twarzą w twarz z damą ją zaślepiła.
Podniesienie się na nogi nie było trudne choć czuła, że ten upadek przysporzył jej kilka siniaków i zadrapań. Widząc schodzącego do niej Drew westchnęła wierząc, że ten teraz nie da jej żyć. Na jego twarzy nie zobaczyła jednak znanego jej kpiącego uśmiechu, a złość. Czemu się złościł? Przecież nie mogła wiedzieć, że duch zapragnie zrobić sobie z niej worek treningowy. Kiedy wspomniał o magii leczniczej przewróciła oczami. - Mówisz tak jakby tego nie wiedziała – skomentowała, a usta jej drgnęły w delikatnym uśmiechu. - Zołza. Flądra przezroczysta. Pchnęła mnie i… - zaczęła, ale przerwała kiedy mężczyzna podszedł bliżej i zaczął sprawdzać czy wszystko z nią w porządku. Nic by nie dało trzymanie jej za rękę. Selwyn musiała chodzić własnymi ścieżkami. Właśnie taka była. Jeżeli ktoś powiedział jej, że się poparzy to musiała sprawdzić czy aby na pewno tak właśnie jest. Blondynka uniosła wyżej podbródek krzywiąc się nieznacznie gdy wspomniał o zadrapaniu. - Myślę, że jakoś sobie z tym poradzę – odparła ze wzruszeniem ramion, a gdy cofał dłoń by sięgnąć po piersiówkę przytrzymała ją przez chwile i lekko ścisnęła. Czy kierował się chęcią wyprowadzenia ją jednak stąd żywej czy się martwił, bez względu na to było to całkiem miłe. Spodziewała się czegoś innego. - Duma. Tylko duma. - opowiedziała i sięgnęła po piersiówkę. Gdy upiła łyk lekko się skrzywiła i pokręciła głową. - Co teraz zrobimy? Poszukajmy jakiegoś przejścia. Musi być stąd jakieś wyjście. - dodała oddając mu piersiówkę i rozglądając się po pomieszczeniu. Nie mieli innego wyjścia.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ruiny Whitby
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire