Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Ruiny Whitby
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ruiny Whitby
Na północny wschód od Yorku leży mieścina Whitby, w której mieści się zrujnowane opactwo benedyktyńskie.
Dokładnie po prawej stronie miasta, znajdują się ruiny klasztoru. (...) Są one szlachetne o wspaniałym rozmiarze, pełne pięknych romantycznych szczegółów. Podobno w jednym z okien można zobaczyć Białą Damę.
To prawda co pisał Stoker. W ruinach przebywa do dziś Biała Dama, lecz wcale nie jest osamotniona. Podobno cyklicznie, pod koniec miesiąca, w ruinach dobywają się spotkania duchów. Na szczęście jeszcze niewielu o tym wie.
Dokładnie po prawej stronie miasta, znajdują się ruiny klasztoru. (...) Są one szlachetne o wspaniałym rozmiarze, pełne pięknych romantycznych szczegółów. Podobno w jednym z okien można zobaczyć Białą Damę.
z Drakuli, Brama Stokera
To prawda co pisał Stoker. W ruinach przebywa do dziś Biała Dama, lecz wcale nie jest osamotniona. Podobno cyklicznie, pod koniec miesiąca, w ruinach dobywają się spotkania duchów. Na szczęście jeszcze niewielu o tym wie.
Hep! Szarpnięcie w żołądku, ścisk w trzewiach. Nim zdążył zareagować i powiedzieć choćby słowo, nim zdołał chwycić dobrze za różdżkę, poprawić ją w dłoni wszystko przed oczami rozmyło się, a wirujący świat doprowadził go do mdłości. Chciało mu się już wymiotować. Czuł, jak zawartość żołądka, choć skromna i dawno przeżarta przed soki, podnosi mu się do przełyku. Czuł kwaśny posmak wymiocin, pewien, że jeszcze raz, a tego nie zniesie i wyrzuci z siebie zupełnie wszystko. Na dłoniach wciąż miał krew.
Wpadł gdzieś, uderzenie było gwałtowne, jakby spadł z wysoka, ale choć nagły paraliż przeszedł bark, na który spadł, uczucie bólu zniknęło za zasłoną strachu, kiedy otworzył oczy, a w szumie krwi, jaki słyszał w uszach wyłoniło się gwałtowne i paniczne rżenie konia. Pojedyncze promienie słońca przykryła wielka masa ważąca niemalże tonę, okrągły bebech niczym cała planeta walił się prosto na niego. Ciemność. W ułamku sekundy widział tylko ciemność, czuł w ustach ziemię i piach, powietrze pachniało wilgocią, bzem i końskim łajnem. Świat jakby nagle się zatrzymał, ale potem znów ruszył, a wszystko wokół ożyło i przypomniało mu o tym, że jeśli wciąż nie drgnie, umrze. Serce podskoczyło mu do samego gardła. Nie zdążył nic zrobić, nie zdążył nawet dobrze pomyśleć, przyjrzeć się przelatującym z życia scenom. Umrzeć z godnością. W tej jednej chwili dostrzegł tylko parę kopyt na sobą, które zatańczyły w powietrzu do melodii, której wcale nie słyszał. Pisk, krzyk, rżenie. Był pewien, że jego ciało było tak ciężkie, że nie był w stanie się ruszyć — to przez ten ból, zwichnięty, o czym nie wiedział, bark. Adrenalina płynąca w jego żyłach przypomniała mu jednak o nieprawdopodobnej woli życia, jaką w sobie nosił.
Przeturlał się na bok, łapiąc powietrze. Choć był pewien, że ktoś kopnął go w bok, tak naprawdę to on sam, w porywie paniki zareagował w ostatniej chwili nim końskie kopyta zaorały ziemię, na której przed chwilą leżał. Piasek sypnął mu prosto w twarz. Zamknął je i krzyknął z przerażenia, nie wiedząc już, czy to przeżyje — nic nie widział, wszystko słyszał. Nic nie czuł, bo ból barku nagle przysłonił mu wszystko inne. Złapał się za ramię i przewrócił na drugi bok. Ale musiał uciekać. Znów. Musiał się odsunąć. Miał wrażenie, że koń spada na niego — otworzył załzawione oczy i wciskając buty w ziemię jeszcze w porywie paniki próbował się usunąć z drogi.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Rosło w niej oburzenie, ale nie umiała ani nazwać tego, wobec kogo się buntowała, ani tym bardziej dlaczego. Wiele czynników sprowadziło ją do tego, że szukała samotności, co w jej naturze nie było zbyt częstym zachowaniem. Przecież raptem kilka dni temu cudownie odnalazła się na wydarzeniu dla elity czarodziejskiej społeczności. A dzisiaj?
Końskie kopyta jakby oddawały jej nastrój — wzbijały drobinki kwietniowego błota, bo gwałtowna ulewa dopiero co ustała. Przedziwny był to miesiąc — wszystko zazieleniło się gwałtownie, oburzone zimowego letargu codziennymi ulwami. Anglików nie powinno to dziwić, ale jednak zawsze jakoś liczyło się, że ten kwiecień będzie nieco cieplejszy niż ten zeszłoroczny. Dopiero w lesie, gdzie cały deszcz pochłonięty przez zielone kory nie dopuścił na dół zbyt wiele wody, kopyta znalazły stabilniejsze oparcie i Calypso, jakby instynktownie, pochyliła się naprzód, by zbliżyć się do pulsującej szyi konia.
Znali tę ścieżkę jak wiele innych w tej okolicy. Duchy? Nawet jeśli tu krążyły, Calypso nie obawiała się ich w sposób taki, żeby unikała krzywdy. Były symbolem tego, że po śmierci, być może, wciąż jest coś, czego można wyczekiwać. Ostatni oddech, nie musiał być połączony z ostatnią myślą. Tym najpewniej pocieszałaby się też, gdyby nie spięła nagle cugli. Nagła materializacja nieznajomej postaci, niemal tuż przed nimi sprawiła, że musieli się zatrzymać — zrobienie tego na pędzącym rumaku nie było zadaniem prostym. Koń stanął dęba, wzbijając kurz, jednocześnie sypiąc błotem spod kopyt. Zabuksował z cichym świstem w powietrzu, a Calypso rozpaczliwie próbowała utrzymać równowagę, na prawie pionowym grzbiecie. Przeciwwaga jednak którą zastosowała, spowodowała co innego — lady Carrow, w ostatniej chwili zdążyła wyciągnąć nogi ze strzemion i puściła się siodła, lądując na ziemi ułamki sekund przed koniem. Odturlała się z krzykiem, by po chwili w tym miejscu wylądował koń. Zarżał przeraźliwie, a głos jego poniósł się po pustym niemalże lesie. Próbował wstać, ale coś z jedną jego nóg było wyraźnie nie tak. Calypso zerwała się na równe nogi i spojrzała na przestraszone zwierzę, a dopiero po chwili na imbecyla, który spowodował całe to zamieszanie.
- Zrób coś! - Kim był? Po co się pojawił? Nie miała pojęcia, ale może znał się na leczeniu? Wyglądał na obdartusa, ale może był to wynik upadku. Zresztą, lekarze też mogli być flejami. - Boli go przez ciebie! - Nie miała litości w oskarżeniach, za to gdy tylko wzrok jej spoczywał na zwierzęciu, widocznie łagodniała. Przynajmniej zwierz rumak leżał teraz na boku, z kopytem wyciągniętym do przodu, ale nie próbował gwałtownie wstawać.
Końskie kopyta jakby oddawały jej nastrój — wzbijały drobinki kwietniowego błota, bo gwałtowna ulewa dopiero co ustała. Przedziwny był to miesiąc — wszystko zazieleniło się gwałtownie, oburzone zimowego letargu codziennymi ulwami. Anglików nie powinno to dziwić, ale jednak zawsze jakoś liczyło się, że ten kwiecień będzie nieco cieplejszy niż ten zeszłoroczny. Dopiero w lesie, gdzie cały deszcz pochłonięty przez zielone kory nie dopuścił na dół zbyt wiele wody, kopyta znalazły stabilniejsze oparcie i Calypso, jakby instynktownie, pochyliła się naprzód, by zbliżyć się do pulsującej szyi konia.
Znali tę ścieżkę jak wiele innych w tej okolicy. Duchy? Nawet jeśli tu krążyły, Calypso nie obawiała się ich w sposób taki, żeby unikała krzywdy. Były symbolem tego, że po śmierci, być może, wciąż jest coś, czego można wyczekiwać. Ostatni oddech, nie musiał być połączony z ostatnią myślą. Tym najpewniej pocieszałaby się też, gdyby nie spięła nagle cugli. Nagła materializacja nieznajomej postaci, niemal tuż przed nimi sprawiła, że musieli się zatrzymać — zrobienie tego na pędzącym rumaku nie było zadaniem prostym. Koń stanął dęba, wzbijając kurz, jednocześnie sypiąc błotem spod kopyt. Zabuksował z cichym świstem w powietrzu, a Calypso rozpaczliwie próbowała utrzymać równowagę, na prawie pionowym grzbiecie. Przeciwwaga jednak którą zastosowała, spowodowała co innego — lady Carrow, w ostatniej chwili zdążyła wyciągnąć nogi ze strzemion i puściła się siodła, lądując na ziemi ułamki sekund przed koniem. Odturlała się z krzykiem, by po chwili w tym miejscu wylądował koń. Zarżał przeraźliwie, a głos jego poniósł się po pustym niemalże lesie. Próbował wstać, ale coś z jedną jego nóg było wyraźnie nie tak. Calypso zerwała się na równe nogi i spojrzała na przestraszone zwierzę, a dopiero po chwili na imbecyla, który spowodował całe to zamieszanie.
- Zrób coś! - Kim był? Po co się pojawił? Nie miała pojęcia, ale może znał się na leczeniu? Wyglądał na obdartusa, ale może był to wynik upadku. Zresztą, lekarze też mogli być flejami. - Boli go przez ciebie! - Nie miała litości w oskarżeniach, za to gdy tylko wzrok jej spoczywał na zwierzęciu, widocznie łagodniała. Przynajmniej zwierz rumak leżał teraz na boku, z kopytem wyciągniętym do przodu, ale nie próbował gwałtownie wstawać.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Calypso Carrow' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Ech końskiego rżenia wywołało w nim wstrząs mdłości, ale nim zmieniły się w cokolwiek innego po jego plecach przebieg dreszcz. Pełne łez, spuchnięte w ułamku chwili oczy podrażnione sypniętym spod kopyt piachem spojrzały w końcu przez mglistą przestrzeń wkoło, szukając źródła zamieszania, prowodyrki krzyku i ofiary, którą niewątpliwie było przerażone zwierzę. Nie myślał jednak o nim — myślał o sobie. O tym, by się uratować, więc czym prędzej napiął mięśnie i z całych sił naparł stopami na grząskie podłoże, ignorując ból w barku, przesunął się, prawi wstając i upadając znów na ziemię, dalej od wierzgającego stworzenia. Krzyk i panika, choć zginęły w kakofonii innych dźwięków wokół niego, otrzeźwiły go na chwilę i zmusiły do spojrzenia za siebie, na konia i pochylającą się przy nim kobietę. Wtedy właśnie dotarło do niego, że prowodyrem całego zajścia był właśnie on. Musiał zjawić się nagle, na drodze pędzącego zwierzęcia, a ona spadła — nie wiedział, czy się ratowała, czy poleciała jak szmaciana kukła na ziemię kiedy gorącokrwiste zwierze stanęło dęba. Przez chwilę patrzył na nią — w dosłownie ułamkach sekund analizując ewentualne skutki podjętej decyzji. Czy uciekać, czy zostać. Czy jej pomóc, czy próbować wrócić do domu. Cierpienie konia przeważyło. Otworzył usta, zająknął się, choć nieartykułowany dźwięk, który wydostał się z jego gardła zniknął w rozpaczliwym rżeniu kopytnego.
— Ja... — wydukał, przysuwając się bliżej konia. Dotknął otwartą dłonią jego szyi, wtedy przez bark przeszyła go pulsująca wiązka; która sparaliżowała go na jedną chwilę. Zastygł w bezruchu, by zaraz rozluźnić się i lekko przesunąć dłonią ku łopatce. — Shh...— Nie znał się na końskich urazach; znał się na koniach. Widział, że cierpiał, ale nie był w stanie stwierdzić z pewnością, co mu się przytrafiło. — Już dobrze — szepnął cicho do konia, próbując go uspokoić. Uniósł wzrok na czarownicę, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że po jej niebagatelnej urodzie od razu widać pochodzenie. Strój zdradzał bogactwo, nawet sadło, na które rzucił okiem. Nie było byle jakie, było z bardzo porządnej, drogiej skóry. Nawet Weasleyowie nie mieli takiego sprzętu — to było wyjątkowe. Poczuł jak krople potu zbierają mu się na skroniach. — Przepraszam, nie wiem, co się stało... Nie chciałem — zaczął się tłumaczyć i spojrzał na konia. — Potrzebuje kogoś kto mu pomoże — konie, których nikt nie ratował, które nie nadawały się już do niczego trafiały na sprzedaż. Nie tu, ale za granicami kraju prosto do rzeźni. Strach zawładnął jego sercem. Nie mógł się do tego przyczynić. — To niewielka kontuzja, nic mu nie będzie — zapewnił ją, choć nie wiedział o czym mówił.
Ignorował to. Dźwięki dochodzące gdzieś zza niego, myśląc, że to część tego upiornego spektaklu, w którym nie chciał brać udziału. W końcu jednak obrócił głowę, nie mogąc dłużej lekceważyć błagalnego skowytu. Ogień, upiorne płomienie formowały się w języki w taki sposób, jakby żyły — ale to przecież nie było możliwe, ogień był tylko — aż — żywiołem. Spostrzegł tez kobietę, która pochwyciła jego wzrok. Potrzebowała pomocy. Pokręcił głową; nie, nie mógł jej pomóc. Jak? Zerknął na czarownicę. Złotowłosą damę. Była tylko damą, co mogła zrobić? Jej obecność zadziałała na niego mobilizująco. Nie mógł wyjść na tchórza, choć pragnął tylko stąd uciec, zniknąć. Sięgnął po różdżkę i syknął z bólu.
I nie miał pojęcia co robić.
— Ja... — wydukał, przysuwając się bliżej konia. Dotknął otwartą dłonią jego szyi, wtedy przez bark przeszyła go pulsująca wiązka; która sparaliżowała go na jedną chwilę. Zastygł w bezruchu, by zaraz rozluźnić się i lekko przesunąć dłonią ku łopatce. — Shh...— Nie znał się na końskich urazach; znał się na koniach. Widział, że cierpiał, ale nie był w stanie stwierdzić z pewnością, co mu się przytrafiło. — Już dobrze — szepnął cicho do konia, próbując go uspokoić. Uniósł wzrok na czarownicę, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że po jej niebagatelnej urodzie od razu widać pochodzenie. Strój zdradzał bogactwo, nawet sadło, na które rzucił okiem. Nie było byle jakie, było z bardzo porządnej, drogiej skóry. Nawet Weasleyowie nie mieli takiego sprzętu — to było wyjątkowe. Poczuł jak krople potu zbierają mu się na skroniach. — Przepraszam, nie wiem, co się stało... Nie chciałem — zaczął się tłumaczyć i spojrzał na konia. — Potrzebuje kogoś kto mu pomoże — konie, których nikt nie ratował, które nie nadawały się już do niczego trafiały na sprzedaż. Nie tu, ale za granicami kraju prosto do rzeźni. Strach zawładnął jego sercem. Nie mógł się do tego przyczynić. — To niewielka kontuzja, nic mu nie będzie — zapewnił ją, choć nie wiedział o czym mówił.
Ignorował to. Dźwięki dochodzące gdzieś zza niego, myśląc, że to część tego upiornego spektaklu, w którym nie chciał brać udziału. W końcu jednak obrócił głowę, nie mogąc dłużej lekceważyć błagalnego skowytu. Ogień, upiorne płomienie formowały się w języki w taki sposób, jakby żyły — ale to przecież nie było możliwe, ogień był tylko — aż — żywiołem. Spostrzegł tez kobietę, która pochwyciła jego wzrok. Potrzebowała pomocy. Pokręcił głową; nie, nie mógł jej pomóc. Jak? Zerknął na czarownicę. Złotowłosą damę. Była tylko damą, co mogła zrobić? Jej obecność zadziałała na niego mobilizująco. Nie mógł wyjść na tchórza, choć pragnął tylko stąd uciec, zniknąć. Sięgnął po różdżkę i syknął z bólu.
I nie miał pojęcia co robić.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Calypso patrzyła z mieszaniną złości i przerażenia, jak chłopak próbuje okiełznać wierzchowca. Trudno orzec, czy samo jego pojawienie się było kłopotem, czy może jedynie założeniem tego, co miało nadejść, a koń intencjonalnie wyczuł zagrożenie w postaci pożaru.
Tłumaczenia chłopaka niewiele ją obchodziły. W zasadzie, nawet jeśli miałby oceniać, co ją bardziej martwiło — stan zdrowia młodzika, czy jej konia, to zdecydowanie odpowiedziałaby, że tego drugiego. Nie, żeby może od razu życzyła mu śmierci, bo to oznaczałoby, że ma dla niej jakieś znaczenie, podczas gdy w rzeczywistości, był jej obojętny, jak cały inny uczestnik tłumu i po prostu element tła. No, może teraz nieco się wyróżnił tym, że skrzywdził jej zwierze.
Nie wierzyła ponadto w żadne jego słowo. Przecież nikt nie pojawia się na takiej ścieżce bez powodu. Nie potrafiła jedynie zrozumieć, jaki mógł mieć w tym cel. Patrzyła na niego chwilę zbyt długo, być może osłabiając tym samym swoje własne szanse, ale dosłownie chwilę zajęło jej, żeby zrozumiała, co on robi. Wyciągnął różdżkę, co ona dość błędnie zinterpretowała.
Wciąż przeraźliwie dzwoniło jej w uszach, wciąż martwiła się wypadkiem, więc jęki wydały jej się jakimś tłem, echem otumanionej głowy.
- Nie zbliżaj się… - Wyciągnęła różdżkę, chociaż sama przed chwilą prosiła go przecież o pomoc przy koniu. Poczuła, jak słowa z trudem wydobywają się ze ściśniętego gardła. Ledwo wciąż trzymała się na drżących nogach. Konsekwencje niespodziewanego upadku z pewnością odezwą się jeszcze przy najbliższej okazji, ale póki buzowała krew w żyłach, miała jeszcze szansę na obronę.
I chyba nawet przymierzała się, by uderzyć pierwsza, bo przecież najbardziej skuteczną obroną jest atak, ale wtedy właśnie skupiła się nieco bardziej na otaczającym ją świecie. Jakieś pojękiwania, trzask łamanych gałęzi… - Co się dzieje? - Zielone oczy błysnęły w mroku i też dostrzegły czarownice, która błagała o litość. Odwróciła się równie szybko i w przedziwnym odruchu najpierw próbowała pochwycić jednak cugle konia. Biła się z myślami, a ich ciężar zdawał się przygniatać jej dusze. W dodatku chłopak, który był na ścieżce, też wyglądał na rannego. Nikogo na swojego konia nie zamierzała brać, ale czy miała tak mało sumienia, żeby zostawić ich w lesie na śmierć.
- A niech to Morgana świśnie… - Mruknęła do siebie.
Koń w dalszym ciągu zarzucał głową, chociaż po “rozmowie” z chłopakiem zdawał się spokojniejszy. Może jakiś parobek, czy inny chłopek, co zna się na koniach. Tym lepiej dla niego, Calypso być może nie doniesie swojemu ojcu, że się pałętał po ich ziemiach. Wszystko robiła szybko, niedokładnie, bo przecież widziała ogień. Z początku łunę, a dopiero potem płomienie… Czy ryzykować będzie życie i urodę dla nieznajomej?
- Umiesz jej pomóc? - Spytała, ale zaraz zakasłała przeraźliwie. Dym zaczął ją dusić. Chyba nie mieli zbyt wiele czasu na podjęcie decyzji. Ale jeśli on umiałby jej pomóc, to ona, Calypso była tu zupełnie zbędna. Wszystko mogła zostawić jego sumieniu. Ona musiała wyprowadzić konia. Ale jak miała to zrobić, kiedy miał uszkodzoną nogę?
A co jeśli to zasadzka? Smukłe palce zacisnęły się mocniej na różdżce, tak na wszelki wypadek. Ułamki chwil, które ciągnęły się przez wieczność. Troje nieznajomych w środku lasu w obliczu nieokiełznanego, palącego płuca żaru. Zakasłała ponownie i w jakimś odruchu wyjęła z przytoczonej do boku konia kawałek swej narzutki i bukłak z wodą. Przedarła materiał na pół i zmoczyła oba kawałki. Jeden z nich rzuciła chłopakowi, a potem drugi dla siebie. Ale jedynie na chwile. Zaraz przyłożyła materiał chrapów zwierzaka, sama ponownie zakaszlała, próbując namówić go do wstania.
- Jeśli to wasz pomysł z tym pożarem, to lord Carrow się o tym dowie. - A wtedy nie podaruje im, że narazili ją na niebezpieczeństwo. Czuła, że zaczyna panikować i nic nie składa się już w logiczną całość. Działo się zbyt dużo i zbyt szybko.
Tłumaczenia chłopaka niewiele ją obchodziły. W zasadzie, nawet jeśli miałby oceniać, co ją bardziej martwiło — stan zdrowia młodzika, czy jej konia, to zdecydowanie odpowiedziałaby, że tego drugiego. Nie, żeby może od razu życzyła mu śmierci, bo to oznaczałoby, że ma dla niej jakieś znaczenie, podczas gdy w rzeczywistości, był jej obojętny, jak cały inny uczestnik tłumu i po prostu element tła. No, może teraz nieco się wyróżnił tym, że skrzywdził jej zwierze.
Nie wierzyła ponadto w żadne jego słowo. Przecież nikt nie pojawia się na takiej ścieżce bez powodu. Nie potrafiła jedynie zrozumieć, jaki mógł mieć w tym cel. Patrzyła na niego chwilę zbyt długo, być może osłabiając tym samym swoje własne szanse, ale dosłownie chwilę zajęło jej, żeby zrozumiała, co on robi. Wyciągnął różdżkę, co ona dość błędnie zinterpretowała.
Wciąż przeraźliwie dzwoniło jej w uszach, wciąż martwiła się wypadkiem, więc jęki wydały jej się jakimś tłem, echem otumanionej głowy.
- Nie zbliżaj się… - Wyciągnęła różdżkę, chociaż sama przed chwilą prosiła go przecież o pomoc przy koniu. Poczuła, jak słowa z trudem wydobywają się ze ściśniętego gardła. Ledwo wciąż trzymała się na drżących nogach. Konsekwencje niespodziewanego upadku z pewnością odezwą się jeszcze przy najbliższej okazji, ale póki buzowała krew w żyłach, miała jeszcze szansę na obronę.
I chyba nawet przymierzała się, by uderzyć pierwsza, bo przecież najbardziej skuteczną obroną jest atak, ale wtedy właśnie skupiła się nieco bardziej na otaczającym ją świecie. Jakieś pojękiwania, trzask łamanych gałęzi… - Co się dzieje? - Zielone oczy błysnęły w mroku i też dostrzegły czarownice, która błagała o litość. Odwróciła się równie szybko i w przedziwnym odruchu najpierw próbowała pochwycić jednak cugle konia. Biła się z myślami, a ich ciężar zdawał się przygniatać jej dusze. W dodatku chłopak, który był na ścieżce, też wyglądał na rannego. Nikogo na swojego konia nie zamierzała brać, ale czy miała tak mało sumienia, żeby zostawić ich w lesie na śmierć.
- A niech to Morgana świśnie… - Mruknęła do siebie.
Koń w dalszym ciągu zarzucał głową, chociaż po “rozmowie” z chłopakiem zdawał się spokojniejszy. Może jakiś parobek, czy inny chłopek, co zna się na koniach. Tym lepiej dla niego, Calypso być może nie doniesie swojemu ojcu, że się pałętał po ich ziemiach. Wszystko robiła szybko, niedokładnie, bo przecież widziała ogień. Z początku łunę, a dopiero potem płomienie… Czy ryzykować będzie życie i urodę dla nieznajomej?
- Umiesz jej pomóc? - Spytała, ale zaraz zakasłała przeraźliwie. Dym zaczął ją dusić. Chyba nie mieli zbyt wiele czasu na podjęcie decyzji. Ale jeśli on umiałby jej pomóc, to ona, Calypso była tu zupełnie zbędna. Wszystko mogła zostawić jego sumieniu. Ona musiała wyprowadzić konia. Ale jak miała to zrobić, kiedy miał uszkodzoną nogę?
A co jeśli to zasadzka? Smukłe palce zacisnęły się mocniej na różdżce, tak na wszelki wypadek. Ułamki chwil, które ciągnęły się przez wieczność. Troje nieznajomych w środku lasu w obliczu nieokiełznanego, palącego płuca żaru. Zakasłała ponownie i w jakimś odruchu wyjęła z przytoczonej do boku konia kawałek swej narzutki i bukłak z wodą. Przedarła materiał na pół i zmoczyła oba kawałki. Jeden z nich rzuciła chłopakowi, a potem drugi dla siebie. Ale jedynie na chwile. Zaraz przyłożyła materiał chrapów zwierzaka, sama ponownie zakaszlała, próbując namówić go do wstania.
- Jeśli to wasz pomysł z tym pożarem, to lord Carrow się o tym dowie. - A wtedy nie podaruje im, że narazili ją na niebezpieczeństwo. Czuła, że zaczyna panikować i nic nie składa się już w logiczną całość. Działo się zbyt dużo i zbyt szybko.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wybaczyłby sobie, gdyby końca poważnie ucierpiał z jego powodu, ale takie urazy nie zdarzały się samoistnie. Oczywiście ten także nie stał się bez powodu, zaskoczył konia, ale były to wyjątkowo wytrzymałe zwierzęta i miały nieprawdopodobnie wielką wolę walki o własne życie. W sytuacji zagrożenia nawet kulawe uciekały w popłochu. Pogłaskał go po długiej i błyszczącej szyi, przyglądając mu się ze zmartwieniem, troską, pewien, że nigdy piękniejszego konia nie widział na oczy. Jego sierść była jakby pokryta woskiem. Błyszcząca, wypielęgnowana, śliska jak jedwab. Kopyta wyglądały na zdrowe, regularnie odwiedzane przez kowala, ciało silne i mocne. Spojrzał w kierunku ognia, później zerknął na nogę, która wydawała się problemem.
— Nie, nie... ja nic pani nie zrobię — zapewnił ją prędko; sytuacja robiła się dramatyczna. — Mógł się uderzyć kopytem o pęcinę, będzie kulał jakiś czas ale to nie jest groźny uraz — nie, jeśli dotyczyło to konia domowego, a ten wyglądał jak chodząca żyła złota. Każdy uraz mógł odbić się na jego zdrowiu i przyszłości, nawet ten najmniejszy. — No dalej, kolego, wstawaj!— rzucił głośniej, podnosząc się z kolan. Pociągnął go lekko za wodze, chcąc sprowokować do wstania na również nogi. Ogień za plecami nie dawał jednak oś obie zapomnieć. Z każdą chwilą czuł coraz większy ucisk w klatce piersiowej. Wracały do niego wspomnienia tamtej nocy, pożaru, który stracił cygańskie vardo, ciała jego bliskich. Konie uciekały wtedy w popłochu, rozpierzchły się w wielu kierunkach. Nie chciał, nie chciał brać w tym udziału, interweniować. Nie mógł nic zrobić, powtarzał sobie w myślach, jednocześnie coraz silniej odczuwając wewnątrz sieci wyrzuty sumienia.
Pokręcił głową, kiedy nieznajoma spytała, czy umiał jej pomóc. Nie umiał.
— Tak — powiedział jednak, patrząc, jak z przerażeniem w oczach zmierza ku nim. Zerknął przelotnie na damę, którą zrzucił z konia. Powinien spytać, czy nic się nie stało, czy jest cała. Z pewnością się potłukła — cud, że żyła. Wiele ludzi, głównie kobiet ginęło w podobnych wypadkach. Nie powiedział jednak nic. Chwycił mokrą szmatkę, którą mu rzuciła. — Carrow? — stał głucho, spoglądając na nią. To był koń Carrowów? Chwycił mocniej wodze w dłoni i pociągnął konia w kierunku kobiety, nie bacząc na to, że próbował właśnie zostawić jego właścicielkę w tyle. Bark zakłuł go dotkliwie, skrzywił się, ale nie puścił wodzy podobnie jak różdżki. — Musimy ją stąd zabrać. Muszę go zabrać...
Przed oczami utknął mu tamte obrazy, swąd palonych ciał zalęgł się w nozdrzach. Jego skrzypce wciąż śmierdziały spalenizną. Jak mógłby się odwrócić i udawać, że go to nie dotyczy? Jak mógłby ją zostawić, kiedy był na jej miejscu przeszło dwa lata temu?
— Jazda! — pogonił konia, ciągnąć go za sobą, choć kulał, nie mógł protestować. Koń Carrowów musiał być doskonale wyszkolony i słuchać jeźdźca, szarpanie głową na nic się nie zdawało, kiedy ciągnął go za wędzidło. Przyspieszył kroku, ruszył biegiem w kierunku kobiety. Konie nie lubiły ognia, bały się go — wiedział, że i ten prędzej czy później się spłoszy. Był nerwowy, zestresowany, ale w życiu były ważniejsze rzeczy niż to. Życie było cholernie cenne.
— Proszę to przyłożyć do twarzy — podał kobiecie wilgotną szmatkę, którą dostał od arystokratki minuty wcześniej. — Pomogę pani wejść na konia, coś panią boli?— spytał, patrząc na nią; widząc w jej twarzy przerażenie i poniekąd wdzięczność. Schował różdżkę — Libramuto!— skierował na nią różdżkę prędko, wierząc, że pomoże to zarówno jej jak i osłabionemu koniowi w podróży, po czym schował różdżkę i spróbował złapać kobietę tak, by pomóc jej wstać. Nie brakowało mu siły, ale zwichnięty bark promieniował paraliżującym bólem. Wsunął się pod nią, przetaczając jej rękę przez jego ramiona.
— Nie, nie... ja nic pani nie zrobię — zapewnił ją prędko; sytuacja robiła się dramatyczna. — Mógł się uderzyć kopytem o pęcinę, będzie kulał jakiś czas ale to nie jest groźny uraz — nie, jeśli dotyczyło to konia domowego, a ten wyglądał jak chodząca żyła złota. Każdy uraz mógł odbić się na jego zdrowiu i przyszłości, nawet ten najmniejszy. — No dalej, kolego, wstawaj!— rzucił głośniej, podnosząc się z kolan. Pociągnął go lekko za wodze, chcąc sprowokować do wstania na również nogi. Ogień za plecami nie dawał jednak oś obie zapomnieć. Z każdą chwilą czuł coraz większy ucisk w klatce piersiowej. Wracały do niego wspomnienia tamtej nocy, pożaru, który stracił cygańskie vardo, ciała jego bliskich. Konie uciekały wtedy w popłochu, rozpierzchły się w wielu kierunkach. Nie chciał, nie chciał brać w tym udziału, interweniować. Nie mógł nic zrobić, powtarzał sobie w myślach, jednocześnie coraz silniej odczuwając wewnątrz sieci wyrzuty sumienia.
Pokręcił głową, kiedy nieznajoma spytała, czy umiał jej pomóc. Nie umiał.
— Tak — powiedział jednak, patrząc, jak z przerażeniem w oczach zmierza ku nim. Zerknął przelotnie na damę, którą zrzucił z konia. Powinien spytać, czy nic się nie stało, czy jest cała. Z pewnością się potłukła — cud, że żyła. Wiele ludzi, głównie kobiet ginęło w podobnych wypadkach. Nie powiedział jednak nic. Chwycił mokrą szmatkę, którą mu rzuciła. — Carrow? — stał głucho, spoglądając na nią. To był koń Carrowów? Chwycił mocniej wodze w dłoni i pociągnął konia w kierunku kobiety, nie bacząc na to, że próbował właśnie zostawić jego właścicielkę w tyle. Bark zakłuł go dotkliwie, skrzywił się, ale nie puścił wodzy podobnie jak różdżki. — Musimy ją stąd zabrać. Muszę go zabrać...
Przed oczami utknął mu tamte obrazy, swąd palonych ciał zalęgł się w nozdrzach. Jego skrzypce wciąż śmierdziały spalenizną. Jak mógłby się odwrócić i udawać, że go to nie dotyczy? Jak mógłby ją zostawić, kiedy był na jej miejscu przeszło dwa lata temu?
— Jazda! — pogonił konia, ciągnąć go za sobą, choć kulał, nie mógł protestować. Koń Carrowów musiał być doskonale wyszkolony i słuchać jeźdźca, szarpanie głową na nic się nie zdawało, kiedy ciągnął go za wędzidło. Przyspieszył kroku, ruszył biegiem w kierunku kobiety. Konie nie lubiły ognia, bały się go — wiedział, że i ten prędzej czy później się spłoszy. Był nerwowy, zestresowany, ale w życiu były ważniejsze rzeczy niż to. Życie było cholernie cenne.
— Proszę to przyłożyć do twarzy — podał kobiecie wilgotną szmatkę, którą dostał od arystokratki minuty wcześniej. — Pomogę pani wejść na konia, coś panią boli?— spytał, patrząc na nią; widząc w jej twarzy przerażenie i poniekąd wdzięczność. Schował różdżkę — Libramuto!— skierował na nią różdżkę prędko, wierząc, że pomoże to zarówno jej jak i osłabionemu koniowi w podróży, po czym schował różdżkę i spróbował złapać kobietę tak, by pomóc jej wstać. Nie brakowało mu siły, ale zwichnięty bark promieniował paraliżującym bólem. Wsunął się pod nią, przetaczając jej rękę przez jego ramiona.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 40
'k100' : 40
Annalise nie miała już siły uciekać. Najpierw próbowała ugasić ogień, prędkim Balneo. Wtedy zajął tylko jeden krzak, ale to miejsce było piękne, a pożary rozprzestrzeniają się szybko. Nie chciała być obojętna, chciała zareagować.
Pożałowała. Wiadro nie starczyło, by zgasić ogień - a ten, ledwo zetknął się z jej zaklęciem, przesunął się i znalazł tuż przed nią. Stała daleko, na tyle daleko, by czuć się bezpiecznie. Nie przewidziała, że pożar zacznie przesuwać się w jej stronę, choć powinien rozprzestrzenić się na okoliczne krzewy, choć wiatr zdawał się wiać w odwrotną stronę. Chwilę stała jak wryta, a potem odsunęła się, w bok, swoim zdaniem na bezpieczną odległość.
Ogień podążył za nią. Biegła, skręcała, zmieniała kierunek, na nic.
Wreszcie zabrakło jej tchu. Płomienie jeszcze jej nie sięgły, nie wiedziała jak długo tak biegła, ale zdawało się, że całą wieczność. Była już przekonana, utwierdzona w irracjonalnym strachu, że ogień zwrócił się przeciw niej, że płomienie przysięgły jej osobistą wendettę. Za tamto wiadro...? Czy umrze z myślą, że lepiej jest być obojętnym, żałując próby ugaszenia krzewu?
To koniec, to już koniec. Łzy spływały jej po policzkach, ale nie miała siły szlochać. Drapało ją w gardle. Kiedyś słyszała, że ofiary pożarów najpierw się duszą, że śmierć przychodzi przed poparzeniami, z braku powietrza. Czy i w lesie będzie tak samo, czy los podaruje jej tą łaskę? Czy ten płomień, dziwny, nienaturalny, będzie ją palił długo i okrutnie?
Wtem ktoś do niej podbiegł. Spojrzała na niego półprzytomnie, przez załzawione oczy. Mówił coś, polecenia. Była w szoku, posłuchała go z nawyku, bo potrzebowała, by ktoś jej powiedział co ma robić. Przytknęła chustę do ust, wilgoć była przyjemna przy rozpalonej skórze.
Nie umrę sama.
Posłusznie pozwoliła sobie pomóc - najpierw bezwładna jak lalka, ale gdy chłopak rzucił zaklęcie, poczuła zastrzyk motywacji. Kończyny paliły bólem, ale teraz czuła się lżej, mogła... mogła spróbować.
-On... on nas dogoni! - wychlipała Annalise, oglądając się nerwowo przez ramię. Konie biegły prędzej niż ludzie, ale jak prędko atakowały płomienie? Wbiła w Jamesa przerażone spojrzenie - strach potrafił działać cuda, sprawiać, ze ludzie wierzyli w to, co nierealne.
I że reagowali irracjonalnie.
Czy powinna ostrzec tego chłopaka, czy ratować samą siebie? Zdławiła cisnące się do głowy myśli o tym, że nie zasługiwał, by umierać tu z nią, by również stać się ofiarą ognia. Chciała żyć, chciała się ratować, nawet jeśli w razie porażki zginą oboje.
-Jak się pan nazywa...? - sptytała przez szmatkę. Pozwoliła sobie tylko na to - pytanie, z kim umrze albo przeżyje. Zasługiwał na to, by ktoś go zapamiętał. Oszołomiona, nie pomyślała nawet o tym, że czas na rozmowę przyjdzie dopiero gdy uciekną. Kręciło się jej w głowie.
Chwyciła się kurczowo siodła, ale nie miała pojęcia, jak wejść na konia - James musiał ją podsadzić, pokierować jej gestami.
Pożałowała. Wiadro nie starczyło, by zgasić ogień - a ten, ledwo zetknął się z jej zaklęciem, przesunął się i znalazł tuż przed nią. Stała daleko, na tyle daleko, by czuć się bezpiecznie. Nie przewidziała, że pożar zacznie przesuwać się w jej stronę, choć powinien rozprzestrzenić się na okoliczne krzewy, choć wiatr zdawał się wiać w odwrotną stronę. Chwilę stała jak wryta, a potem odsunęła się, w bok, swoim zdaniem na bezpieczną odległość.
Ogień podążył za nią. Biegła, skręcała, zmieniała kierunek, na nic.
Wreszcie zabrakło jej tchu. Płomienie jeszcze jej nie sięgły, nie wiedziała jak długo tak biegła, ale zdawało się, że całą wieczność. Była już przekonana, utwierdzona w irracjonalnym strachu, że ogień zwrócił się przeciw niej, że płomienie przysięgły jej osobistą wendettę. Za tamto wiadro...? Czy umrze z myślą, że lepiej jest być obojętnym, żałując próby ugaszenia krzewu?
To koniec, to już koniec. Łzy spływały jej po policzkach, ale nie miała siły szlochać. Drapało ją w gardle. Kiedyś słyszała, że ofiary pożarów najpierw się duszą, że śmierć przychodzi przed poparzeniami, z braku powietrza. Czy i w lesie będzie tak samo, czy los podaruje jej tą łaskę? Czy ten płomień, dziwny, nienaturalny, będzie ją palił długo i okrutnie?
Wtem ktoś do niej podbiegł. Spojrzała na niego półprzytomnie, przez załzawione oczy. Mówił coś, polecenia. Była w szoku, posłuchała go z nawyku, bo potrzebowała, by ktoś jej powiedział co ma robić. Przytknęła chustę do ust, wilgoć była przyjemna przy rozpalonej skórze.
Nie umrę sama.
Posłusznie pozwoliła sobie pomóc - najpierw bezwładna jak lalka, ale gdy chłopak rzucił zaklęcie, poczuła zastrzyk motywacji. Kończyny paliły bólem, ale teraz czuła się lżej, mogła... mogła spróbować.
-On... on nas dogoni! - wychlipała Annalise, oglądając się nerwowo przez ramię. Konie biegły prędzej niż ludzie, ale jak prędko atakowały płomienie? Wbiła w Jamesa przerażone spojrzenie - strach potrafił działać cuda, sprawiać, ze ludzie wierzyli w to, co nierealne.
I że reagowali irracjonalnie.
Czy powinna ostrzec tego chłopaka, czy ratować samą siebie? Zdławiła cisnące się do głowy myśli o tym, że nie zasługiwał, by umierać tu z nią, by również stać się ofiarą ognia. Chciała żyć, chciała się ratować, nawet jeśli w razie porażki zginą oboje.
-Jak się pan nazywa...? - sptytała przez szmatkę. Pozwoliła sobie tylko na to - pytanie, z kim umrze albo przeżyje. Zasługiwał na to, by ktoś go zapamiętał. Oszołomiona, nie pomyślała nawet o tym, że czas na rozmowę przyjdzie dopiero gdy uciekną. Kręciło się jej w głowie.
Chwyciła się kurczowo siodła, ale nie miała pojęcia, jak wejść na konia - James musiał ją podsadzić, pokierować jej gestami.
I show not your face but your heart's desire
Trzymał ją mocno, drugą ręką nie puszczając też wodzy szlacheckiego konia, zupełnie nie zwracając za to uwagi na szlachciankę, którą zostawił w tyle. Kiedy zaklęcie zadziałało, trzymanie jej okazało się banalnie proste.Spojrzał na nią jednak z przestrachem, na jej twarz tak blisko własnej i nim cokolwiek odpowiedział postawił ją przy boku konia, tak by mogła złapać się grzbietu.
— Kto? — Patrzył na nią z przerażeniem. Czy oni tu byli? Szmalcownicy? Ci Rycerze Walpurgii? Ludzie Ministerstwa? Kto tu mógł być, kto mógł tego dokonać? Przełknął ślinę pochylając się przed siebie, odruchowo — i nie pytając jej o zdanie ani nawet nie uprzedzając o swoich zamiarach (pewnie powinen). Złapał ją pod jedno kolano i pociągnął w górę, odchylając się do tyłu, opierając na łopatkę konia, który w tym samym momencie drgnął. Nim jednak zdążył ustąpić i zrobić krok, kobieta musiała znaleźć się na grzbiecie, przewieszona jak lalka. — Musimy się stąd wydostać, uciekać — mówił dalej, nie patrząc, czy ostatecznie utrzymała się, od razu też odsunął od wierzchowca, nieświadom, że mógłby wywołać w niej jakąkolwiek frustrację. Poczuwszy zagrożenie i wciąż pod wpływem adrenaliny krążącej w żyłach przez to co wydarzyło się przed chwilą i wcześniej, na Śmiertelnym Nokturnie, myślał prosto. Tylko i wyłącznie o przetrwaniu. — Ehm... James — wymamrotał po chwili, kiedy dotarło do niego jej pytanie. Obejrzał się jeszcze za siebie, na ogień. Wyglądał koszmarnie, jakby władała nim magia. Pochłaniał drzewa, krzewy, wokół zrobiło się szaro od gęstego, gryzącego dymu. Coraz mniej dostrzegał — nie widział już tej kobiety, szlachcianki. Z oczu tracił też to, co pochłonął gorący żywioł. Zmierzał ku nim, dziwnie świadomie, jakby coś go pchało ku ludziom. Jakby śmierć ciągnęła go za sobą. Przybywał na wezwanie.
Zakrztusił się dymem. Przystawił zakrwawiony rękaw do twarzy, dym wycisnął mu z oczu łzy. Zbliżył się do siodła, podniósł nowe, wsunął stopę w strzemię i z bólem i jękiem podciągnął się na górę, usadawiając tuż za siodłem, za kobietą. Zakaszlał. Objął ją od dołu, chwytając wodze obiema rekami.
— Proszę się trzymać — nie sprecyzował jednak tego, dla niego to było oczywiste, zapomniał, że nie każdy wychował się w polu, w siodle. Zakaszlał raz jeszcze i szarpnął prawą rękę, odwodząc ją od szyi zwierzęcia. Koń szarpnął się i stracił mocno, zginając się jak banan. Wtedy też mocno strzelił go łydkami. Nie wiedział dokąd jechać, ale zerwał się gwałtownie — byle dalej od ognia, byle dalej od zagrożenia. Starał się patrzeć przed siebie, świadom, że gdzieś tu zniknęła jasnowłosą arystokratka. Wziąłby ją, gdyby tylko pojawiła się w zasięgu wzroku, ale dym pochłonął ich już całkiem, a niespokojny koń przestał się słuchać, gnając przed siebie. Tracił nad nim kontrolę — nad prędkością i kierunkiem. Spanikowany usłuchał dopiero kiedy James szarpnął wodzami, opierając się klatką piersiową o ciało kobiety. Jechali póki dym nie zniknął całkiem. Wokół zabiło się prawie pusto, nie było nic. Nic poza ruinami jakiegoś wielkiego gmachu.
Oddychając ciężko podjechał tam i zatrzymał konia.
— Wszystko w porządku? Nic pani nie jest? — spytał ochrypłym głosem. Przetarł załzawione oczy. — Co to było? — spytał po chwili. Ogień, ale to nie był zwykły ogień. Oddychał przez chwilę ciężko, czuł się fatalnie. — Musi pani wrócić... do domu? — Spytał niezdarnie, przecież chodziło mu o to, że chciał ją odprowadzić. Dokąd miał ro zrobić, gdzie pokierować.
— Kto? — Patrzył na nią z przerażeniem. Czy oni tu byli? Szmalcownicy? Ci Rycerze Walpurgii? Ludzie Ministerstwa? Kto tu mógł być, kto mógł tego dokonać? Przełknął ślinę pochylając się przed siebie, odruchowo — i nie pytając jej o zdanie ani nawet nie uprzedzając o swoich zamiarach (pewnie powinen). Złapał ją pod jedno kolano i pociągnął w górę, odchylając się do tyłu, opierając na łopatkę konia, który w tym samym momencie drgnął. Nim jednak zdążył ustąpić i zrobić krok, kobieta musiała znaleźć się na grzbiecie, przewieszona jak lalka. — Musimy się stąd wydostać, uciekać — mówił dalej, nie patrząc, czy ostatecznie utrzymała się, od razu też odsunął od wierzchowca, nieświadom, że mógłby wywołać w niej jakąkolwiek frustrację. Poczuwszy zagrożenie i wciąż pod wpływem adrenaliny krążącej w żyłach przez to co wydarzyło się przed chwilą i wcześniej, na Śmiertelnym Nokturnie, myślał prosto. Tylko i wyłącznie o przetrwaniu. — Ehm... James — wymamrotał po chwili, kiedy dotarło do niego jej pytanie. Obejrzał się jeszcze za siebie, na ogień. Wyglądał koszmarnie, jakby władała nim magia. Pochłaniał drzewa, krzewy, wokół zrobiło się szaro od gęstego, gryzącego dymu. Coraz mniej dostrzegał — nie widział już tej kobiety, szlachcianki. Z oczu tracił też to, co pochłonął gorący żywioł. Zmierzał ku nim, dziwnie świadomie, jakby coś go pchało ku ludziom. Jakby śmierć ciągnęła go za sobą. Przybywał na wezwanie.
Zakrztusił się dymem. Przystawił zakrwawiony rękaw do twarzy, dym wycisnął mu z oczu łzy. Zbliżył się do siodła, podniósł nowe, wsunął stopę w strzemię i z bólem i jękiem podciągnął się na górę, usadawiając tuż za siodłem, za kobietą. Zakaszlał. Objął ją od dołu, chwytając wodze obiema rekami.
— Proszę się trzymać — nie sprecyzował jednak tego, dla niego to było oczywiste, zapomniał, że nie każdy wychował się w polu, w siodle. Zakaszlał raz jeszcze i szarpnął prawą rękę, odwodząc ją od szyi zwierzęcia. Koń szarpnął się i stracił mocno, zginając się jak banan. Wtedy też mocno strzelił go łydkami. Nie wiedział dokąd jechać, ale zerwał się gwałtownie — byle dalej od ognia, byle dalej od zagrożenia. Starał się patrzeć przed siebie, świadom, że gdzieś tu zniknęła jasnowłosą arystokratka. Wziąłby ją, gdyby tylko pojawiła się w zasięgu wzroku, ale dym pochłonął ich już całkiem, a niespokojny koń przestał się słuchać, gnając przed siebie. Tracił nad nim kontrolę — nad prędkością i kierunkiem. Spanikowany usłuchał dopiero kiedy James szarpnął wodzami, opierając się klatką piersiową o ciało kobiety. Jechali póki dym nie zniknął całkiem. Wokół zabiło się prawie pusto, nie było nic. Nic poza ruinami jakiegoś wielkiego gmachu.
Oddychając ciężko podjechał tam i zatrzymał konia.
— Wszystko w porządku? Nic pani nie jest? — spytał ochrypłym głosem. Przetarł załzawione oczy. — Co to było? — spytał po chwili. Ogień, ale to nie był zwykły ogień. Oddychał przez chwilę ciężko, czuł się fatalnie. — Musi pani wrócić... do domu? — Spytał niezdarnie, przecież chodziło mu o to, że chciał ją odprowadzić. Dokąd miał ro zrobić, gdzie pokierować.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
-Ogień...! - spoglądała na Jamesa szeroko otwartymi oczyma, poważna i śmiertelnie przerażona. -Próbowałam go ugasić i chce mnie za to zab... - szepnęła, ale nie dokończyła, przerzucona na konia jak szmaciana lalka. James czuł za sobą żar, ogień faktycznie zdawał się poruszać w ich stronę, pochłaniając kolejne krzewy - ale czy to mogło się dziać, czy może kobieta bredziła ze strachu? Kolejne płomienie buchnęły wyżej, chłopak zakrztusił się dymem, o przypadku nie mogło już być mowy, żywioł zmierzał prosto na nich.
-Lise... - pisnęła, nie chciała umierać całkowicie anonimowo. -Annalise. - doprecyzowała. Drgnęła, gdy znalazł się za nią w siodle, a potem rozchyliła usta ze zdziwienia.
-Trzymać czego...? - gdy ruszyli, odruchowo chwyciła się jedną ręką siodła, a drugą koszuli Jamesa - chyba, że zdążył szybko przekazać jej instrukcje. Nigdy nie jeździła konno, pęd trochę ją przeraził, ale mniej niż ogień. Zacisnęła mocno powieki i poddała się, spinając mięśnie, trzymając się mocno.
Wiatr osuszył łzy z jej policzków, a szok i wola przetrwania uniemożliwiły płacz. Dopiero gdy stanęli, poderwała z przestrachem głowę - ale na twarzy czuła zimne powietrze, nigdzie nie widziała ognia.
-Nie dogonił nas...? - upewniła się i dopiero wtedy zaczęła płakać. Półleżąc, wcisnęła nagle twarz w koszulę Jamesa, szlochając rozpaczliwie. Może oczekiwała pocieszenia, może jedynie chciała wyrzucić z siebie emocje, może w adrenalinie nie dbała już o nic.
-Dziękuję... dziękuję, ocalił mnie pan, panie James. - wykrztusiła wreszcie, ocierając oczy drżącą dłonią. Skinęła głową. -Nie wiem, czy dam radę się teleportować... - wciąż była roztrzęsiona, choć wkoło było bezpiecznie. James dopiero teraz, z bliska, widział, że jest młodziutka, mogła być w jego wieku. Może doświadczony czarodziej zniknąłby z cichym trzaskiem w bezpiecznym miejscu, nawet po czymś takim, ale Annalise nigdy nie przeżywała podobnych przygód, nigdy nie doświadczyła lęku o własne życie.
-Mieszkam w Boltby. - pociągnęła nosem. To nie było daleko, nie dla konia, ale nie jeździła konno, nie mogła o tym wiedzieć. -A pan? - dodała, przez strach przebiło się żywe zainteresowanie.
Jej bohater.
-Lise... - pisnęła, nie chciała umierać całkowicie anonimowo. -Annalise. - doprecyzowała. Drgnęła, gdy znalazł się za nią w siodle, a potem rozchyliła usta ze zdziwienia.
-Trzymać czego...? - gdy ruszyli, odruchowo chwyciła się jedną ręką siodła, a drugą koszuli Jamesa - chyba, że zdążył szybko przekazać jej instrukcje. Nigdy nie jeździła konno, pęd trochę ją przeraził, ale mniej niż ogień. Zacisnęła mocno powieki i poddała się, spinając mięśnie, trzymając się mocno.
Wiatr osuszył łzy z jej policzków, a szok i wola przetrwania uniemożliwiły płacz. Dopiero gdy stanęli, poderwała z przestrachem głowę - ale na twarzy czuła zimne powietrze, nigdzie nie widziała ognia.
-Nie dogonił nas...? - upewniła się i dopiero wtedy zaczęła płakać. Półleżąc, wcisnęła nagle twarz w koszulę Jamesa, szlochając rozpaczliwie. Może oczekiwała pocieszenia, może jedynie chciała wyrzucić z siebie emocje, może w adrenalinie nie dbała już o nic.
-Dziękuję... dziękuję, ocalił mnie pan, panie James. - wykrztusiła wreszcie, ocierając oczy drżącą dłonią. Skinęła głową. -Nie wiem, czy dam radę się teleportować... - wciąż była roztrzęsiona, choć wkoło było bezpiecznie. James dopiero teraz, z bliska, widział, że jest młodziutka, mogła być w jego wieku. Może doświadczony czarodziej zniknąłby z cichym trzaskiem w bezpiecznym miejscu, nawet po czymś takim, ale Annalise nigdy nie przeżywała podobnych przygód, nigdy nie doświadczyła lęku o własne życie.
-Mieszkam w Boltby. - pociągnęła nosem. To nie było daleko, nie dla konia, ale nie jeździła konno, nie mogła o tym wiedzieć. -A pan? - dodała, przez strach przebiło się żywe zainteresowanie.
Jej bohater.
I show not your face but your heart's desire
Ogień dawał ciepło, światło i poczucie bezpieczeństwa. A jednocześnie ogień niszczył, wypalał do cna. Znał jego siłę i choć to nie on był winowajcą dawnej tragedii, pożar zawsze mu o niej przypominał, zawsze nakazywał mu ucieczkę. Ocalał tam wtedy szczęśliwym trafem.
— Ładnie — przyznał z lekkim uśmiechem, czując jak wkleja się w niego, kiedy zwolił. Zaciskała palce na jego koszuli tak mocno, że sam nie był pewien, czy to ból w klatce piersiowej z powodu mocno bijącego serca, czy może jej paznokci. Obrócił się przez ramię, by na nią spojrzeć, ale to było trudne. Poczuł jak mocno do niego przylega i niepewnie spróbował ją oswoić z tą myślą. — Chyba jest pani już bezpieczna... — szepnął, przerzucając jedną nogę przez końską głowę. Uśmiechnął się lekko do kobiety i zeskoczył w pierwszej chwili zapomniawszy o wszystkim, czego dzisiaj doświadczył. Bólu obitych żeber, siniaków, zadrapań. Syknął z bólu, kiedy już wylądował na ziemi, obite żebro dało się we znaki, ale wiedział, jak cierpieć musiało poganiane do ucieczki zwierze. Kulał, widział to od razu, dlatego kiedy zagrożenie było już zażegnane, zsunął się z końskiego grzbietu na ziemię, by odciążyć wierzchowca.
— Przepraszam— szepnął po romsku do niego. To on był prowodyrem tej kontuzji, to on zjawił się tu niespodziewanie. Strach zajrzał mu w oczy — i jemu, pospolitemu chłopaczkowi i koniowi, kiedy przeszkoda niespodziewanie pojawiła się pod jego kopytami. Zerknął jeszcze do tyłu. Dym unosił się ponad koronami drzew, ogień wciąż musiał rozprzestrzeniać, ale w końcu przygaśnie.
— Chyba lepiej by było gdyby pani nie próbowała — mruknął niepewnie, spoglądając na nią. — Proszę jechać na nim aż do domu, do silny koń. Ale musi mi pani obiecać, że zrobi wszystko, by go uratować. — Serce podskoczyło mu do gardła na samą myśl, że kulawe konie zabijano. Wierzył w dobre serce ludzi, wierzył, że kobieta zobaczy w nim tez pieniądz. Wierzchowiec nie był zwyczajny, należał do arystokratki. Każdy handlarz powie jej, że jest wart fortunę. Sam widział to gołym okiem. — Musi mi pani obiecać, że o niego zadba i spróbuje go uleczyć. Ma chorą nogę, może być kulawy. Ale może to nic wielkiego i wyjdzie z tego.— Nie odejmował od niej wzroku, wierząc, że natarczywym spojrzeniem zmusi ją do złożenia obietnicy. Była mu to winna. Pomógł jej, a teraz ona musiała pomóc temu zwierzęciu. Kiedy spytała o miejsce zamieszkania, zająknął się, opuszczając głowę. — Ehm... W Dolinie Godryka — mruknął niemrawo, choć to była prawda. Był biedakiem, nędzarzem. Mieszkał w opuszczonym domu. — Odprowadzę panią, jeśli mogę — zaproponował jej, chwytając wodze. Pociągnął lekko, ale już po paru krokach znowu zakręciło go w żołądku. Zniknął nim zdążył ją uprzedzić. Zniknął płosząc także konia, który przy trzasku teleportacji zerwał się kulawo przegalopowując kilkanaście metrów.
Hep!
| zt
— Ładnie — przyznał z lekkim uśmiechem, czując jak wkleja się w niego, kiedy zwolił. Zaciskała palce na jego koszuli tak mocno, że sam nie był pewien, czy to ból w klatce piersiowej z powodu mocno bijącego serca, czy może jej paznokci. Obrócił się przez ramię, by na nią spojrzeć, ale to było trudne. Poczuł jak mocno do niego przylega i niepewnie spróbował ją oswoić z tą myślą. — Chyba jest pani już bezpieczna... — szepnął, przerzucając jedną nogę przez końską głowę. Uśmiechnął się lekko do kobiety i zeskoczył w pierwszej chwili zapomniawszy o wszystkim, czego dzisiaj doświadczył. Bólu obitych żeber, siniaków, zadrapań. Syknął z bólu, kiedy już wylądował na ziemi, obite żebro dało się we znaki, ale wiedział, jak cierpieć musiało poganiane do ucieczki zwierze. Kulał, widział to od razu, dlatego kiedy zagrożenie było już zażegnane, zsunął się z końskiego grzbietu na ziemię, by odciążyć wierzchowca.
— Przepraszam— szepnął po romsku do niego. To on był prowodyrem tej kontuzji, to on zjawił się tu niespodziewanie. Strach zajrzał mu w oczy — i jemu, pospolitemu chłopaczkowi i koniowi, kiedy przeszkoda niespodziewanie pojawiła się pod jego kopytami. Zerknął jeszcze do tyłu. Dym unosił się ponad koronami drzew, ogień wciąż musiał rozprzestrzeniać, ale w końcu przygaśnie.
— Chyba lepiej by było gdyby pani nie próbowała — mruknął niepewnie, spoglądając na nią. — Proszę jechać na nim aż do domu, do silny koń. Ale musi mi pani obiecać, że zrobi wszystko, by go uratować. — Serce podskoczyło mu do gardła na samą myśl, że kulawe konie zabijano. Wierzył w dobre serce ludzi, wierzył, że kobieta zobaczy w nim tez pieniądz. Wierzchowiec nie był zwyczajny, należał do arystokratki. Każdy handlarz powie jej, że jest wart fortunę. Sam widział to gołym okiem. — Musi mi pani obiecać, że o niego zadba i spróbuje go uleczyć. Ma chorą nogę, może być kulawy. Ale może to nic wielkiego i wyjdzie z tego.— Nie odejmował od niej wzroku, wierząc, że natarczywym spojrzeniem zmusi ją do złożenia obietnicy. Była mu to winna. Pomógł jej, a teraz ona musiała pomóc temu zwierzęciu. Kiedy spytała o miejsce zamieszkania, zająknął się, opuszczając głowę. — Ehm... W Dolinie Godryka — mruknął niemrawo, choć to była prawda. Był biedakiem, nędzarzem. Mieszkał w opuszczonym domu. — Odprowadzę panią, jeśli mogę — zaproponował jej, chwytając wodze. Pociągnął lekko, ale już po paru krokach znowu zakręciło go w żołądku. Zniknął nim zdążył ją uprzedzić. Zniknął płosząc także konia, który przy trzasku teleportacji zerwał się kulawo przegalopowując kilkanaście metrów.
Hep!
| zt
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
1 VIII 1958
The Great Escape
The Great Escape
Przebywanie w niewoli budziło świadomość ogromu czasu. Osobie pochwyconej mógł doskwierać ból, głód, brud, smród, raz chłód a raz gorąc, jednak czas wciąż płynął i zawsze bezwiednie próbowało się go czymś wypełnić. Kiedy człowiekowi ograniczy się możliwość wyboru i ruchu, ten uciec może tylko myślami w różne zakątki umysłu – do wspomnień, do wyobrażeń o przyszłości po wyswobodzeniu, do mniejszych lub większych fantazji na jawie, do snów i koszmarów przywoływanych podczas śnienia. W pewnym momencie dni zlewają się w jedną rzekę, póki nie znajdzie się w sobie chęci do okiełznania rutyny. Słabsze jednostki popadały w stagnację lub pogrążały się w rozpaczy, były niczym dusze tkwiące w ciałach nieruchomych, choć jeszcze żywych. Przy tak dramatycznych warunkach ważna była siła charakteru, która pomagała na przekór wszystkiemu tkwić w teraźniejszości.
Kieran nie zamierzał dać się stłamsić, zredukować swojego jestestwa do roli ofiary, dlatego uparcie trwał i obserwował wszystko wokół siebie, a przerywnikami od monotonii obozowego życia były proste ćwiczenia fizyczne. Gdy żołądek zdawał się przywierać do kręgosłupa, nawet wtedy wykonywał po kilka przysiadów, aby ciało nie zgnuśniało. Racje żywnościowe były kiepskie, nijak przystosowane do potrzeb organizmu, ale poza porannym i wieczornym zestawem suchego chleba ze skórzanym bukłakiem wody niekiedy więźniowie otrzymywali po misce mocno rozwodnionej zupy ugotowanej na obgryzionych już kościach. Odliczanie poszczególnych zdarzeń pomagało mu zachować trzeźwość umysłu, nawet pilnowanie odstępu czasowego pomiędzy zupami było czymś zajmującym, jak również odliczanie dni od jednego przesłuchania do kolejnego, nawet jeśli były one pretekstem do bicia. Rotacja pośród szmalcowników była znikoma, wśród osób przetrzymywanych całkiem spora, a stary auror pilnował tych zmiennych, zapamiętując jak najwięcej szczegółów. Liczył godziny pomiędzy kolejnymi zmianami wart, wsłuchiwał się w głosy oprawców, zdobywając strzępki informacji, choć wciąż nie był w stanie ustalić własnego położenia. Obecność jednego stałego towarzysza niedoli była najsurowszym nakazem, aby nie tracić nadziei i szykować się do ewentualnej ucieczki.
Choć Rineheart zaprzątał sobie głowę przede wszystkim analizowaniem swojej bieżącej sytuacji, to jednak czasem łapał się na tym, że docieka gdzie popełnił błąd, skoro dał się schwytać. W ciągu ostatnich miesięcy wydarzyło się wiele, właściwie od kiedy wojna rozlała się na cały kraj znacznie trudniej było koordynować działania. Aurorzy z racji wykonywania misji niekiedy znikali bez słowa, a potem wracali znienacka, a utrudnienia w komunikacji nie były czymś zaskakującym, ale kilkutygodniowym milczeniem doświadczonego w walce czarodzieja należało się przejąć. Całkowity brak raportu z powierzonego zadania może być równoznaczny ze stratą w ludziach, a Kieranowi duma nie pozwalała się pogodzić z takim stanem rzeczy; nie w sytuacji, gdy sam wydał ludziom dyspozycje. W całej sprawie było zresztą coś dziwnego, zagadkowym było dlaczego prorządowe media w przypadku możliwego zadania ciosu rebelianckim siłom nie rozpisują się o kolejnym wyczynie administracji Malfoya w postaci zneutralizowanych aurorów. Udał się do miejsca, skąd wypłynęły ostatnie wieści od zaginionych w akcji, aby samemu wysłać z tego samego miejsca ostatnią wiadomość przed ujęciem przez szmalcowników. Ujrzenie kilka godzin później Brendana Weasleya żywego było jedyną pozytywną rzeczą w całej tej sytuacji.
Obaj znajdowali się w dziwnym położeniu – byli poniekąd izolowani od reszty ujętych, pilnowano by nocną porą byli mocniej spętani węzłami, przyglądano im się uważniej. Tak naprawdę żadnemu z nich nie nadano statusu jeńca wojennego, ponieważ ani razu podczas niewoli nie spotkali choćby jednego ministerialnego oficjela. Szmalcownicy trzymali ich z dala od władzy, prawdopodobnie licząc na to, że w międzyczasie stanie się coś, co podniesie wysokość nagród za ich głowy. Raczej nie byli świadomi, że tym samym wydłużają ich żywota, odwlekając bliskie spotkanie z najbliższymi zwolennikami Voldemorta. Nie mogli też przewidzieć nadejścia z dniem pierwszego lipca rozejmu, co prawdopodobnie pokrzyżowało ich zarobkowe plany, a o zawieszeniu broni mówili donośnie, nienawistnie i jawnie. Choć nagroda należałaby im się nawet za martwe ciała, nadal trzymali ich żywych, od czasu do czasu próbując uzyskać informacje o miejscu przebywania innych osób, za którymi wystawiono listy gończe.
Inni mogliby stracić rachubę, który to już raz przenoszono obóz, ale dla Kierana był to dziewiąty raz i zdążył nawyknąć do całej procedury. Lokalizację zmieniano co kilka dni, najczęściej przenosili się do zrujnowanych budowli pośrodku niczego lub na obrzeżach mniejszych miejscowości, gdzie więźniów można było zamknąć w ograniczonej przestrzeni. Zapasy ładowano na furmanki, wszystkich ujętych w zależności od długości marszu ustawiano w szeregu i wiązano, aby nie mieli sposobności rozdzielić się podczas próby ucieczki, albo pakowano na wozy i zakuwano w kajdany połączone z łańcuchami przymocowanymi do pojazdu. Tym razem jednak wszystko działo się w większym pośpiechu, do nowego miejsca przenosili się raptem po trzech dniach, a szmalcownicy zdawali się poganiać ujętych czarodziejów z większą frustracją. Kieran przyglądał się oprawcom dyskretnie, doliczając się dwóch mniej niż zazwyczaj. Osób do spętania też było mniej, raptem garstka kilku osób była przytrzymywana w niewoli. Coś musiało się wydarzyć, cóż takiego? Ostre promienie słońca uderzające w twarz ponownie uzmysłowiły mu, że mają środek gorącego lata.
Środek lata. Lughnasadh!
Ze zdumienia przyjrzał się szmalcownikom raz jeszcze. Oni też chcieli świętować, stawać przy ogniskach z trunkami i jedzeniem w dłoniach, ucztować z przyjaciółmi i rodzinami. Wydawało się to zbyt ludzkimi pragnieniami jak na te kreatury. Jego ciało wyprostowało się jak struna, w pełni gotowe do działania, choć gardło wysychało na wiór z pragnienia, kiedy siedział na wozie w całkowitym skwarze. Pot spływał po skroniach, krople formowały się na brodzie, lecz w brązowych oczach na nowo tliło się życie. Zacisnął mocno palce, wziął głęboki wdech i zerknął na Brendana. Pomimo tylu tygodni spędzonych wspólnie w takich okolicznościach nie rozmawiali za sobą zbyt wiele, a przynajmniej nie wtedy, gdy ktoś mógł dostrzec jak dzielą się wzajemnie myślami. Szybko Rineheart skupił się na trasie przejazdu, bez wyrazu spoglądając to na spaloną trawę, to na niebieskie niebo i pojedyncze chmury. Mijali mniejsze wioski, gdzie domostwa były całkiem opuszczone, wiejskimi drogami zmierzali w nieznanym kierunku, a potem przekroczyli linię lasu. Cień, cóż za ulga, minimum ochłody.
Gdy wyjechali po może trzech godzinach z leśnych gęstwin, słońce znajdowało się niżej, na horyzoncie pojawiła się linia budynków. Zmierzali w stronę odznaczających się wysokich ruin, lecz przejechali obok nich, a wozy prowadzono jeszcze dalej, zatrzymując je dopiero przed otoczonym murem cmentarzem. Tak blisko było do rozległej wody, czyżby morze? Mógłby przysiąc, że słyszy fale wyraźnie. Jeden ze szmalcowników zaczął popychać ich do przodu, kamienna ścieżka prowadziła do mugolskiej świątyni, jak sądził Kieran. Budynek składał się jakby z dwóch części, jedna stanowiła wspomnianą świątynię, a druga była wieżą zegarową, co mimo wszystko wydało mu się dziwne. Do wnętrza wchodzili pojedynczo; wrota trzasnęły za nimi, rozległ się metalowy dźwięk mechanizmu zamku, tym samym więźniów pozostawiono w panującym półmroku, bo przez niewielkie okna umiejscowione wysoko nie wpadało zbyt wiele światła. Grube ściany trzymały w środku chłód, skryły ich przed ostatnimi promieniami słońca, już nie tak palącymi. Poza odznaczającym się kamiennym ołtarzem nie było nic, można było siąść na kamiennej posadzce, jednak auror parł do przodu, szukając czegokolwiek pożytecznego. W oczy rzuciła mu się konstrukcja, która przypominała zadaszony balkon w środku budowli – nie mógł wiedzieć, że jest to miejsce do wygłaszania kazań zwane amboną – potem zaś ujrzał drzwi, które musiały prowadzić do wnętrza wieży.
– To nasza szansa – rzekł otwarcie, ignorując obecność innych ujętych przez szmalcowników, gdy spoglądał wprost na Brendana. – Działali w pośpiechu, mogli nie sprawdzić tutaj wszystkiego.
Nie byli w pełni sił, zdążyli przejść swoje przez te ostatnie tygodnie, ale musieli spróbować zrobić cokolwiek. Bez wsparcia magii może być ciężko, ale jeśli udałoby im się wspiąć na wieżę, to najwyżej wtedy zacząć myśleć jak z niej zejść, żeby się nie zabić. I ten zadaszony balkon, taki dziwny twór, może pomógłby im dostać się do wysokości okien, gdyby jakoś wspięli się na ten jego dach.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Dobrze wiedział, że w jakiś sposób miał szczęście - powinien być już martwy od miesięcy. Trafił na ludzi obytych w świecie na tyle, by zdali sobie sprawę z tego, jak cenny był, a teraz już byli, żywi, skarbnice informacje, za które wróg rozda błyszczące diamenty. Szyderstwa z utraconej dłoni, pogróżki oderżnięcia drugiej, łamane kości, zrywane paznokcie, bicie, kopanie, plucie. Ciągłe przesłuchania, jego twarz była napuchnięta i sina, naznaczona śladami uderzeń i zadrapań, gdy w jego skórze pozostawały fragmenty drzazg deski, na którą się osuwał. Gdzie była reszta, gdzie są kryjówki, za który sznurek można pociągnąć, żeby zniszczyć Zakon Feniksa, pytań mieli wiele, lecz żadnych odpowiedzi, oboje milczeli - zaklęci jak wspólny grobowiec. Tu, w niewoli, na rozmyślania czasu było dużo. Nie miał pojęcia, ile mogło go upłynąć. Kieran dalej liczył, on przestał, gdy stracił rachubę w poprzednich razach. Coraz częściej był nieprzytomny, kiedy się przemieszczali. Ręce miał przetarte od pętających go grubych sznurów, uwiązany nimi w nadgarstku i - z braku drugiego - łokciu tak długo, sznur zaczął mu już wrastać w wystające z zaropiałych ran mięso. Widzieli, że był silny, nie oswabadzali mu rąk. Nocami strażnicy budzili ich czasem chyba tylko dla sadystycznej zabawy - był zmęczony, głodny i obolały. Po raz pierwszy w życiu chyba zaczynał się łamać, zastanawiając się, czy śmierć nie byłaby prostsza, ale niezłomna postawa bardziej doświadczonego aurora - nigdy nie mówił, a on nie musiał pytać, ale przecież wiedział, że przybył tu dla niego - pomogła mu pozostać w ryzach. Silnym i odważnym. Zakon Feniksa go potrzebował, przecież o tym wiedział. Harold Longbottom go potrzebował. Ich.
Pamiętał o tych, których za sobą zostawił. O Neali, która nie miała już nikogo, w chwilach słabości próbował przypomnieć sobie jej śmiech i grzyby w occie; dopiero odkąd dołączył do niego Kieran wiedział już, że zdołała opuścić Londyn, że była bezpieczna. Czasem przed jego oczyma objawiał się obraz innej płomiennowłosej czarownicy, o pięknej twarzy naznaczonej wysokimi kościami policzkowymi i wydatnym podbródkiem, o oczach zielonych jak trawa świeżych wiosennych łąk skropionych deszczem. Czasem przychodziła we snach, tych samych, w których słyszał pieśń feniksa. Nie była prawdziwa - ale wystarczała, by za dnia zachować hart ducha, nie dać się złamać i trwać - pomimo wszystko i na przekór wszystkiemu. Nie potrafiłby poddać się przy starym Rinehearcie, wstydziłby się zawodu, jaki by przed nim popełnił. Zawsze go inspirował, a świadomość, że w istocie oboje tkwili tu przez jego brawurę, nie pomagała. Codziennie, gdy otwierał oczy, w myślach powtarzał sobie, kim był, czego dokonał i kiedy wróci do domu. Podobnie jak Kieran starał się nie zaniedbywać kondycji, wiedząc, że to jedyne, co trzymało go jeszcze w trzeźwości umysłu. Jego biała koszula była podarta, brudna i zakrwawiona, podobnie spodnie, kiedyś miał przy sobie kurtkę, ale odebrali mu ją jeszcze przy pojmowaniu. Przy temperaturach, który wyciskały z ciała pot, może to i lepiej. Najmocniej dbał o buty - każdy kto choć raz wziął udział w akcji w terenie wiedział, że nie było nic ważniejszego od nich. Bez porządnych ubrań gryzły komary i doskwierał chłód, ale w zawilgoconych butach po paru tygodniach zaczynały gnić stopy. Trzymał je w górze, gdy wrzucano ich do podmokłych piwnic, a bliskość bijących chłodem kamieni, w połączeniu z ogólnym osłabieniem, sprawiły, że od pewnego czasu nawracała mu gorączka. Ale musiał walczyć. Musiał żyć. Musiał zwyciężyć. Pomimo tego, że cztery ściany z każdym kolejnym razem wydawały mu się coraz ciaśniejsze, coraz ciemniejsze i coraz wyższe. Zbyt znużony by spostrzec coś odmiennego w zachowaniu strażników nie zwracał nawet uwagi na ich rosnącą frustrację; z uwagą badał za to wzrokiem otaczający go krajobraz, zastanawiając się nad potencjalną drogą ucieczki. Zapatrzył się na pobliskie miasteczko, gdy jeden ze strażników położył dłoń na jego ramieniu i zwrócił jego twarz ku własnej, kolejne pogróżki, nie robiły na nim wrażenia, nawet ich nie słyszał; zastanawiał się, czy miał dość siły, by wybić głowę do przodu, złamać mu nos i zająć go bólem na kilka chwil, a potem zbiec na bok, nim pozostali zdążą zareagować, ale chmurne spojrzenie Rinehearta, które dostrzegł w tamtej chwili, sprawiło, że ku uciesze oprawcy kornie opuścił głowę i ruszył do przodu. To jeszcze nie był ten moment, a szmalcownik nie musiał wiedzieć, że rozkazu usłuchał, ale przecież nie jego. W końcu nagromadzone zapasy zwróciły też jego uwagę - nie od razu zrozumiał, dlaczego to była szansa. W pierwszej chwili przeraziło go, ile tak naprawdę spędził w tej niewoli czasu, w drugiej myślał o tym, że Neala dopiero co stała się pełnoletnią czarownicą. I nie było przy niej nikogo. Dopiero po dłuższej chwili jego oko spostrzegło jednego z oprawców pociągającego hojniej niż zwykle z piersiówki, świąteczny nastrój już zaczynał im się udzielać. Obejrzał się przez ramię jeszcze raz, na wozy uginające się pod beczkami. To dlatego zawinęli po drodze do tamtej wioski, pachniało w niej słodem. Okradli browar.
Spętany, gdy opuszczał wóz podwinęła mu się noga, upadł bokiem w błoto, lecz któryś ze szmalcowników pchnął go w dalszą drogę, do której zebrał się nieco chwiejnym krokiem, aż wrota niewielkiej mugolskiej świątyni zatrzasnęły się za nimi z głuchym echem. Zwrócił na nie uwagę od razu, większy hałas mógł zostać usłyszany daleko.
Spojrzał na Kierana, kiedy usłyszał jego głos, po czym skinął głową. Zatem czas na powrót do domu. W odpowiedzi skinął głową na pozostałych, pytające spojrzenie pozostało utkwione na twarzy bardziej doświadczonego aurora, chciał spytać co z resztą, nie ryzykując, by usłyszeli te słowa. Nie wiedział, kim byli, nie wiedział nawet, czy zasługiwali na ratunek, ale wiedział, że bez nich szanse mieli większe niż z nimi. Czy tak szybko nadszedł czas trudnych decyzji? Bathilda Bagshot kiedyś tłumaczyła mu, że by przywrócić światu jasny blask, czasem konieczne mogło okazać się poniesienie ofiary z innych. Wielu z nich było rannych, równie zmęczonych co oni, a jednak zdecydowanie mniej wytrzymałych.
- Sądzisz, że zostaną tu na cały tydzień? - Tyle zwykle trwało święto lata. Nie będą przecież - chyba - jechać z tymi zapasami daleko, narażali się na ataki. Czy chcieli odpocząć jak inni? Z pewnością nie kierowali się na obchody do Weymouth, chyba że i ten region padł przez ostatnie tygodnie. - Śpieszyli się. Planują coś, czy chcą się w spokoju urżnąć? - Nie zaobserwował niepokoju towarzyszącego zwykle czarodziejom przed akcją, ale przecież mógł coś przeoczyć. Podążył za wzrokiem Kierana na zdobioną konstrukcję, przyglądając się jej zadaszeniu. Wydawało się lekkie. Delikatne. Kolumienki były wąskie i bardzo wysokie, na domiar złego ustawione po jednej tylko stronie. Mogliby spróbować przedostać się na nie z pobliskich schodów, ale czy konstrukcja nie zawaliłaby się pod ich ciężarem? Ruszył w kierunku drzwi prowadzących do wieży, pchnął je spętanym łokciem, nacisnął klamkę, były zamknięte. - Drewno jest podpróchniałe, mogę to wyważyć. Ale to narobi hałasu - przestrzegł szeptem Kierana, ignorując pulsujący ból głowy. - Pełno tu świeczników. Widzisz te stojące? Wieża miała krenelaż, jeśli znajdziemy dobry sznur albo chociaż jakieś... firany, obrusy, czy prześcieradła, możemy spróbować zejść po tym na dół. Zaklinowany w poprzek utrzyma ciężar, o ile materiał nie pęknie. - Albo o ile nasze ręce i ramiona nie odmówią posłuszeństwa. Z zewnątrz wyglądało to na wysokie, a oni byli znacznie osłabieni. Brendan nie miał jednej ręki. - Jak do królewny na zamku... tylko w druga stronę. Kluczem są grube węzły, wiązane w bliskich odległościach, na których mogą oprzeć się stopy. - Czasem wiązał takie dla kadetów, na prowadzonych treningach. Przeniósł pytające spojrzenie na Kierana. I tak musieli poczekać do nocy, kiedy będą mniej widoczni, lecz jeśli przygotują wszystko wcześniej, szanse będą większe. Świeczniki wydawały mu się wystarczająco mocne, by przeciąć więzy, ale nie chciał próbować robić tego od razu - jeśli ktokolwiek zorientuje się, że kombinują, szybko stracą swoją szansę. Czy mieli w ogóle szanse znaleźć tu jakiekolwiek materiały? - Widziałeś to? - zapytał nagle, podchodząc raz jeszcze do ambony, na jej ściankach, nisko, zostało zawieszone coś interesującego; z daleka przypominało wiosło, z bliska było spłaszczoną trąbką, chyba wystarczająco ciężką, by posłużyć za broń.
Pamiętał o tych, których za sobą zostawił. O Neali, która nie miała już nikogo, w chwilach słabości próbował przypomnieć sobie jej śmiech i grzyby w occie; dopiero odkąd dołączył do niego Kieran wiedział już, że zdołała opuścić Londyn, że była bezpieczna. Czasem przed jego oczyma objawiał się obraz innej płomiennowłosej czarownicy, o pięknej twarzy naznaczonej wysokimi kościami policzkowymi i wydatnym podbródkiem, o oczach zielonych jak trawa świeżych wiosennych łąk skropionych deszczem. Czasem przychodziła we snach, tych samych, w których słyszał pieśń feniksa. Nie była prawdziwa - ale wystarczała, by za dnia zachować hart ducha, nie dać się złamać i trwać - pomimo wszystko i na przekór wszystkiemu. Nie potrafiłby poddać się przy starym Rinehearcie, wstydziłby się zawodu, jaki by przed nim popełnił. Zawsze go inspirował, a świadomość, że w istocie oboje tkwili tu przez jego brawurę, nie pomagała. Codziennie, gdy otwierał oczy, w myślach powtarzał sobie, kim był, czego dokonał i kiedy wróci do domu. Podobnie jak Kieran starał się nie zaniedbywać kondycji, wiedząc, że to jedyne, co trzymało go jeszcze w trzeźwości umysłu. Jego biała koszula była podarta, brudna i zakrwawiona, podobnie spodnie, kiedyś miał przy sobie kurtkę, ale odebrali mu ją jeszcze przy pojmowaniu. Przy temperaturach, który wyciskały z ciała pot, może to i lepiej. Najmocniej dbał o buty - każdy kto choć raz wziął udział w akcji w terenie wiedział, że nie było nic ważniejszego od nich. Bez porządnych ubrań gryzły komary i doskwierał chłód, ale w zawilgoconych butach po paru tygodniach zaczynały gnić stopy. Trzymał je w górze, gdy wrzucano ich do podmokłych piwnic, a bliskość bijących chłodem kamieni, w połączeniu z ogólnym osłabieniem, sprawiły, że od pewnego czasu nawracała mu gorączka. Ale musiał walczyć. Musiał żyć. Musiał zwyciężyć. Pomimo tego, że cztery ściany z każdym kolejnym razem wydawały mu się coraz ciaśniejsze, coraz ciemniejsze i coraz wyższe. Zbyt znużony by spostrzec coś odmiennego w zachowaniu strażników nie zwracał nawet uwagi na ich rosnącą frustrację; z uwagą badał za to wzrokiem otaczający go krajobraz, zastanawiając się nad potencjalną drogą ucieczki. Zapatrzył się na pobliskie miasteczko, gdy jeden ze strażników położył dłoń na jego ramieniu i zwrócił jego twarz ku własnej, kolejne pogróżki, nie robiły na nim wrażenia, nawet ich nie słyszał; zastanawiał się, czy miał dość siły, by wybić głowę do przodu, złamać mu nos i zająć go bólem na kilka chwil, a potem zbiec na bok, nim pozostali zdążą zareagować, ale chmurne spojrzenie Rinehearta, które dostrzegł w tamtej chwili, sprawiło, że ku uciesze oprawcy kornie opuścił głowę i ruszył do przodu. To jeszcze nie był ten moment, a szmalcownik nie musiał wiedzieć, że rozkazu usłuchał, ale przecież nie jego. W końcu nagromadzone zapasy zwróciły też jego uwagę - nie od razu zrozumiał, dlaczego to była szansa. W pierwszej chwili przeraziło go, ile tak naprawdę spędził w tej niewoli czasu, w drugiej myślał o tym, że Neala dopiero co stała się pełnoletnią czarownicą. I nie było przy niej nikogo. Dopiero po dłuższej chwili jego oko spostrzegło jednego z oprawców pociągającego hojniej niż zwykle z piersiówki, świąteczny nastrój już zaczynał im się udzielać. Obejrzał się przez ramię jeszcze raz, na wozy uginające się pod beczkami. To dlatego zawinęli po drodze do tamtej wioski, pachniało w niej słodem. Okradli browar.
Spętany, gdy opuszczał wóz podwinęła mu się noga, upadł bokiem w błoto, lecz któryś ze szmalcowników pchnął go w dalszą drogę, do której zebrał się nieco chwiejnym krokiem, aż wrota niewielkiej mugolskiej świątyni zatrzasnęły się za nimi z głuchym echem. Zwrócił na nie uwagę od razu, większy hałas mógł zostać usłyszany daleko.
Spojrzał na Kierana, kiedy usłyszał jego głos, po czym skinął głową. Zatem czas na powrót do domu. W odpowiedzi skinął głową na pozostałych, pytające spojrzenie pozostało utkwione na twarzy bardziej doświadczonego aurora, chciał spytać co z resztą, nie ryzykując, by usłyszeli te słowa. Nie wiedział, kim byli, nie wiedział nawet, czy zasługiwali na ratunek, ale wiedział, że bez nich szanse mieli większe niż z nimi. Czy tak szybko nadszedł czas trudnych decyzji? Bathilda Bagshot kiedyś tłumaczyła mu, że by przywrócić światu jasny blask, czasem konieczne mogło okazać się poniesienie ofiary z innych. Wielu z nich było rannych, równie zmęczonych co oni, a jednak zdecydowanie mniej wytrzymałych.
- Sądzisz, że zostaną tu na cały tydzień? - Tyle zwykle trwało święto lata. Nie będą przecież - chyba - jechać z tymi zapasami daleko, narażali się na ataki. Czy chcieli odpocząć jak inni? Z pewnością nie kierowali się na obchody do Weymouth, chyba że i ten region padł przez ostatnie tygodnie. - Śpieszyli się. Planują coś, czy chcą się w spokoju urżnąć? - Nie zaobserwował niepokoju towarzyszącego zwykle czarodziejom przed akcją, ale przecież mógł coś przeoczyć. Podążył za wzrokiem Kierana na zdobioną konstrukcję, przyglądając się jej zadaszeniu. Wydawało się lekkie. Delikatne. Kolumienki były wąskie i bardzo wysokie, na domiar złego ustawione po jednej tylko stronie. Mogliby spróbować przedostać się na nie z pobliskich schodów, ale czy konstrukcja nie zawaliłaby się pod ich ciężarem? Ruszył w kierunku drzwi prowadzących do wieży, pchnął je spętanym łokciem, nacisnął klamkę, były zamknięte. - Drewno jest podpróchniałe, mogę to wyważyć. Ale to narobi hałasu - przestrzegł szeptem Kierana, ignorując pulsujący ból głowy. - Pełno tu świeczników. Widzisz te stojące? Wieża miała krenelaż, jeśli znajdziemy dobry sznur albo chociaż jakieś... firany, obrusy, czy prześcieradła, możemy spróbować zejść po tym na dół. Zaklinowany w poprzek utrzyma ciężar, o ile materiał nie pęknie. - Albo o ile nasze ręce i ramiona nie odmówią posłuszeństwa. Z zewnątrz wyglądało to na wysokie, a oni byli znacznie osłabieni. Brendan nie miał jednej ręki. - Jak do królewny na zamku... tylko w druga stronę. Kluczem są grube węzły, wiązane w bliskich odległościach, na których mogą oprzeć się stopy. - Czasem wiązał takie dla kadetów, na prowadzonych treningach. Przeniósł pytające spojrzenie na Kierana. I tak musieli poczekać do nocy, kiedy będą mniej widoczni, lecz jeśli przygotują wszystko wcześniej, szanse będą większe. Świeczniki wydawały mu się wystarczająco mocne, by przeciąć więzy, ale nie chciał próbować robić tego od razu - jeśli ktokolwiek zorientuje się, że kombinują, szybko stracą swoją szansę. Czy mieli w ogóle szanse znaleźć tu jakiekolwiek materiały? - Widziałeś to? - zapytał nagle, podchodząc raz jeszcze do ambony, na jej ściankach, nisko, zostało zawieszone coś interesującego; z daleka przypominało wiosło, z bliska było spłaszczoną trąbką, chyba wystarczająco ciężką, by posłużyć za broń.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Z każdym dniem było trudniej zachować resztki godności, gdy oprawcy stosowali wszelkie możliwe metody na zezwierzęcenie swych ofiar. Kluczowy był czas, nawet znane już tortury w końcu złamią choćby i najtwardszego człowieka, jeśli będą stosowane przez dni, tygodnie, miesiące, lata. Odporność na ból można w pewnym stopniu wyćwiczyć, podnieść próg tolerancji na fizyczne cierpienie, jednak ciało jest tylko ciałem, a umysł nie może wiecznie ignorować doznanych obrażeń. Poza ranami są jeszcze te wszystkie emocje, myśli. Kieran myślał dużo, dostrzegał wiele, na końcu jednak konsekwentnie milczał. Choć we dwóch było im odrobinę raźniej, to ze swoim bólem zmagali się w pojedynkę. W obliczu tych wszystkich krzywd zaznanych do tej pory przez Brendana, mógł się jeszcze uznawać za szczęściarza, że te same katusze znosił krócej, ale tych dni nie liczył. Były dni między zupami, dni pomiędzy przesłuchaniami-torturami, dni pozostające do zmiany obozu, kolejne przeżyte dni, ale unikał podsumowania ich w jedną całość, przeraźliwie długi ciąg dni. Aurorów przygotowywano do ewentualności pochwycenia żywcem, lecz żadne szkolenia na nic się zdadzą, kiedy taki mroczny scenariusz w końcu się ziszcza – wcześniejsza seria rozważań to tylko słowa, a najgłośniej w takich chwila wybrzmiewa milczenie. Ratuje cię duma, że nie puściłeś pary z ust, a najbliżsi i towarzysze nie są w niebezpieczeństwie przez ciebie.
Dlatego ten dzień musiał być ostatnim w niewoli! Obaj byli w tragicznej kondycji, należało brać to pod uwagę przy próbie ucieczki, lecz musieli wykrzesać z siebie jeszcze trochę siły, przynajmniej tej nocy. Wspominany przez szmalcowników rozejm mógł się szybko skończyć, a festiwalowy nastrój przestanie ich rozpraszać. Zresztą, pomiędzy tymi bydlakami roiło się od sadystów, więc nie było pewności, czy któremuś nie przyjdzie do głowy makabryczny sposób celebrowania święta żniw. Dokonali wyboru, który przynajmniej Kieranowi wydawał się prosty – wolność albo śmierć. Brendan nie zaczął dyskusji, tylko w spojrzeniu zawarł pytanie, na które Kieran odpowiedział zaprzeczeniem poprzez ruch głową. Przy ich obecnym położeniu nie mogli silić się na bohaterstwo, ich priorytetem było przetrwanie, aby mogli zrobić znacznie więcej w przyszłości, dla innych osób. Ucieczka, dołączenie do swoich sił i szybkie pozbieranie się do kupy, aby na nowo zostali włączeni do działań, taki miał przyświecać im cel.
– Możliwe, że zaplanowali dłuższy pobyt – zdradził swoje przypuszczenia, ponieważ to miało sens. Nawet jeśli grupa szmalcowników działała w pośpiechu, to tym razem nie trzymali się na uboczu, więźniów ulokowali nieopodal miasteczka, jakby byli bardzo pewni tego, że nie grozi im żaden atak, przemieszczali się dość swobodnie, bo i zapasy na wozy pakowali ponad miarę. – Ale lepiej nie planować dalej niż ta noc – dodał ostrożnie, wykluczając możliwość skonstruowania bardziej przemyślanego planu. Nie mieli precyzyjnych informacji, kierować się mogli tylko domysłami, a te opierali na swoich obserwacjach. Rineheart jednak czuł, że to może być najlepsza szansa, póki wrogowie są bardziej przejęci rozrywką. – Wiem, że od rana jest ich o dwóch mniej i być może będzie jeszcze mniej, te skurwiele chcą świętować.
Samo podejrzenie o tak ludzkie odruchy u tych bestii sprawiło, że twarz aurora wykrzywiła czysta nienawiść. Wiedział, że w jakiekolwiek przyszłości, bliższej czy dalszej, nie może dopuścić, aby jego osąd zaślepiło pragnienie zemsty, ale jeśli kiedykolwiek nadarzy się okazja, to nie daruje tym ścierwom i zrobi z nimi dokładnie to samo, co oni wyczyniali ze swoimi ofiarami. Choćby dla tej jednej osobistej satysfakcji zrobi wszystko, aby Zakon wygrał tę wojnę.
Wyrwał się z marzenia o wymierzeniu sprawiedliwości, kiedy Brendan przemówił, dzieląc się z nim pomysłami. Nie mógł być gorszy, kiedy drugi auror całą swoją uwagę momentalnie skupił na zadaniu; pewnych wyuczonych nawyków nie da się zapomnieć. Zaczął rozglądać się dokoła, w poszukiwaniu czegokolwiek pożytecznego, póki było widno. Ich myśli ruszyły w tym samym kierunku, pierwszą drogę ucieczki znaleźli w wieży, ale im więcej Brendan przytaczał faktów, tym więcej pojawiało się przeszkód. Na sobie nie mieli wystarczająco materiału do stworzenia czegoś na wzór długiego sznura, wydawało się, że wszystko co cenne zostało wyniesione. Świeczniki zaś były miedziane, może dlatego pozostawiono je same sobie, nim jednak Kieran choćby do nich podszedł, spojrzał za siebie na innych uwięzionych. Jedna osoba przyglądała im się bez wyrazu, inni zaś znaleźli swoje miejsce, nie chcąc wchodzić z sobą w interakcję. Czasem zdarzało się, że niektórzy z desperacji wyrywali sobie z rąk ten suchy chleb, jakim ich raczono, dlatego nie było tu zaufania, poczucia wspólnoty. Póki nikt ich nie kłopotał, mogli działać.
Skupił się na tych samych metalowych elementach, które wskazał Weasley. Przyjrzał się drewnianym podstawkom i ułożonym wyżej obręczom, co podtrzymywały te przyrządy. – Chyba da się to wyciągnąć od góry – mruknął pod nosem, po czym wszedł po wąskich schodach na zadaszoną konstrukcję, wychylił się przez balkon, aby chwycić przyrząd, który wysunął się bez problemu, donośnego szczęku, jednak Rineheart szybko opuścił go powoli na swoje miejsce. Upewnili się, że w razie czego mają prowizoryczne uzbrojenie. – Tak, da się to wyjąć i użyć później – podkreślił ostatnie słowo, stojąc na podwyższeniu, gdy zdał sobie sprawę, że konstrukcja jest sporych rozmiarów. Czy coś mogło się kryć w środku, pod zabudowanymi schodami nieraz umieszcza się schowki. Zszedł szybko i ostrożnie zaczął ostukiwać drewnianą powierzchnię, a gdy w pewnym momencie usłyszał bardziej pusty odgłos, przesunął palcami wzdłuż krawędzi. Nie było żadnej klamki, dźwigni, zamka, zawiasów, ale był okrągły otwór (może właśnie po małej gałce?), w przypadku Kierana rozmiaru jego małego palca, który wsunął do środka, zgiął, by zaraz przyciągnąć do siebie drewnianą pokrywę. Rzeczywiście był to schowek – wąski, podzielony na trzy półki, gdzie były małe książeczki, jakieś większe tomiszcza i coś na samym dole, co zmusiło Rinehearta do przyklęknięcia i sięgnięcia głębiej. Wydobył ze środka kilka skrawków materiału, jakieś lniane obrusy w popielatym kolorze, obszyte srebrną nicią, na jednej wyhaftowano jeszcze krzyż. W sumie było to za krótkie i za wąskie jak na obrusy, ale nie miał innego pomysłu czym mogło to być, lecz jedno było pewne, wciąż nie mieli wystarczająco materiału, aby w ogóle mieć po co wspinać się na wieżę. – Rozejrzyjmy się za innym wyjściem, nie sprawdziliśmy wszystkich kątów.
Kieran powstał, zasunął z powrotem drzwiczki i ruszył w stronę ołtarza, gdzie dojrzał jakby wąską szczelinę, która miała może z półtora metra wysokości i pół szerokości. Pochylił się, wcisnął do środka bokiem, ale jedyne co zastał to niewielkie i niskie pomieszczenie skąpane w mroku. Nie był pewien, do czego mogło ono służyć mugolom, ale jego oczom ukazał się zarys stolika, który musiał zostać zbity z kilku desek na miejscu, żadnym sposobem nie dałoby się go wnieść i wynieść bez pomocy magii. Wydostał się z tego miejsca, kręcąc jedynie z rozczarowania głową.
– Pozbieramy wszystko nocą, przeczekajmy chwilę, być może te gnidy jeszcze tu zawitają.
Uniósł wzrok na okna, za którymi jeszcze nie zapanowała ciemność, może więc otrzymają jeszcze wieczorne racje żywnościowe, o ile szmalcownicy całkiem o nich nie zapomnieli na rzecz świątecznych uciech. Bardziej jednak martwiła go inna sprawa. Przypuszczał, że jeśli w środku wieży nie znajdą żadnych sznurów, po których mogliby się z niej zsunąć, bądź nie znajdą innej drogi ucieczki, prawdopodobnie zostanie im konfrontacja, a wynik takowej nie był pewny.
Nad głównym wejściem, przez które zostali wepchnięci do środka, znajdowało się coś na kształt antresoli, którą wsparto o rząd kolumn. Domyślał się, iż tam również można się dostać przez wieżę, a konstrukcja była umieszczona dość wysokość, skąd dałoby się zbliżyć do jednego z okien. Może nie musieli wspinać się na samą wieżę, ta opcja wydawała się bardziej realna i bezpieczna, o ile tylko się nie mylił w swoich osądach. Z dołu nie był w stanie dostrzec gdzie mieści się przejście, wciąż pozostawał dylemat związany z konstruowaniem sznura. Mimo to Kieran uniósł związane ręce i wskazał nimi antresolę, zawsze to kilka metrów mniej do zejścia.
– Być może nie musimy się wspinać na sam szczyt wieży, ale będziemy musieli narobić podwójnego hałasu wybijając okno.
Dlatego ten dzień musiał być ostatnim w niewoli! Obaj byli w tragicznej kondycji, należało brać to pod uwagę przy próbie ucieczki, lecz musieli wykrzesać z siebie jeszcze trochę siły, przynajmniej tej nocy. Wspominany przez szmalcowników rozejm mógł się szybko skończyć, a festiwalowy nastrój przestanie ich rozpraszać. Zresztą, pomiędzy tymi bydlakami roiło się od sadystów, więc nie było pewności, czy któremuś nie przyjdzie do głowy makabryczny sposób celebrowania święta żniw. Dokonali wyboru, który przynajmniej Kieranowi wydawał się prosty – wolność albo śmierć. Brendan nie zaczął dyskusji, tylko w spojrzeniu zawarł pytanie, na które Kieran odpowiedział zaprzeczeniem poprzez ruch głową. Przy ich obecnym położeniu nie mogli silić się na bohaterstwo, ich priorytetem było przetrwanie, aby mogli zrobić znacznie więcej w przyszłości, dla innych osób. Ucieczka, dołączenie do swoich sił i szybkie pozbieranie się do kupy, aby na nowo zostali włączeni do działań, taki miał przyświecać im cel.
– Możliwe, że zaplanowali dłuższy pobyt – zdradził swoje przypuszczenia, ponieważ to miało sens. Nawet jeśli grupa szmalcowników działała w pośpiechu, to tym razem nie trzymali się na uboczu, więźniów ulokowali nieopodal miasteczka, jakby byli bardzo pewni tego, że nie grozi im żaden atak, przemieszczali się dość swobodnie, bo i zapasy na wozy pakowali ponad miarę. – Ale lepiej nie planować dalej niż ta noc – dodał ostrożnie, wykluczając możliwość skonstruowania bardziej przemyślanego planu. Nie mieli precyzyjnych informacji, kierować się mogli tylko domysłami, a te opierali na swoich obserwacjach. Rineheart jednak czuł, że to może być najlepsza szansa, póki wrogowie są bardziej przejęci rozrywką. – Wiem, że od rana jest ich o dwóch mniej i być może będzie jeszcze mniej, te skurwiele chcą świętować.
Samo podejrzenie o tak ludzkie odruchy u tych bestii sprawiło, że twarz aurora wykrzywiła czysta nienawiść. Wiedział, że w jakiekolwiek przyszłości, bliższej czy dalszej, nie może dopuścić, aby jego osąd zaślepiło pragnienie zemsty, ale jeśli kiedykolwiek nadarzy się okazja, to nie daruje tym ścierwom i zrobi z nimi dokładnie to samo, co oni wyczyniali ze swoimi ofiarami. Choćby dla tej jednej osobistej satysfakcji zrobi wszystko, aby Zakon wygrał tę wojnę.
Wyrwał się z marzenia o wymierzeniu sprawiedliwości, kiedy Brendan przemówił, dzieląc się z nim pomysłami. Nie mógł być gorszy, kiedy drugi auror całą swoją uwagę momentalnie skupił na zadaniu; pewnych wyuczonych nawyków nie da się zapomnieć. Zaczął rozglądać się dokoła, w poszukiwaniu czegokolwiek pożytecznego, póki było widno. Ich myśli ruszyły w tym samym kierunku, pierwszą drogę ucieczki znaleźli w wieży, ale im więcej Brendan przytaczał faktów, tym więcej pojawiało się przeszkód. Na sobie nie mieli wystarczająco materiału do stworzenia czegoś na wzór długiego sznura, wydawało się, że wszystko co cenne zostało wyniesione. Świeczniki zaś były miedziane, może dlatego pozostawiono je same sobie, nim jednak Kieran choćby do nich podszedł, spojrzał za siebie na innych uwięzionych. Jedna osoba przyglądała im się bez wyrazu, inni zaś znaleźli swoje miejsce, nie chcąc wchodzić z sobą w interakcję. Czasem zdarzało się, że niektórzy z desperacji wyrywali sobie z rąk ten suchy chleb, jakim ich raczono, dlatego nie było tu zaufania, poczucia wspólnoty. Póki nikt ich nie kłopotał, mogli działać.
Skupił się na tych samych metalowych elementach, które wskazał Weasley. Przyjrzał się drewnianym podstawkom i ułożonym wyżej obręczom, co podtrzymywały te przyrządy. – Chyba da się to wyciągnąć od góry – mruknął pod nosem, po czym wszedł po wąskich schodach na zadaszoną konstrukcję, wychylił się przez balkon, aby chwycić przyrząd, który wysunął się bez problemu, donośnego szczęku, jednak Rineheart szybko opuścił go powoli na swoje miejsce. Upewnili się, że w razie czego mają prowizoryczne uzbrojenie. – Tak, da się to wyjąć i użyć później – podkreślił ostatnie słowo, stojąc na podwyższeniu, gdy zdał sobie sprawę, że konstrukcja jest sporych rozmiarów. Czy coś mogło się kryć w środku, pod zabudowanymi schodami nieraz umieszcza się schowki. Zszedł szybko i ostrożnie zaczął ostukiwać drewnianą powierzchnię, a gdy w pewnym momencie usłyszał bardziej pusty odgłos, przesunął palcami wzdłuż krawędzi. Nie było żadnej klamki, dźwigni, zamka, zawiasów, ale był okrągły otwór (może właśnie po małej gałce?), w przypadku Kierana rozmiaru jego małego palca, który wsunął do środka, zgiął, by zaraz przyciągnąć do siebie drewnianą pokrywę. Rzeczywiście był to schowek – wąski, podzielony na trzy półki, gdzie były małe książeczki, jakieś większe tomiszcza i coś na samym dole, co zmusiło Rinehearta do przyklęknięcia i sięgnięcia głębiej. Wydobył ze środka kilka skrawków materiału, jakieś lniane obrusy w popielatym kolorze, obszyte srebrną nicią, na jednej wyhaftowano jeszcze krzyż. W sumie było to za krótkie i za wąskie jak na obrusy, ale nie miał innego pomysłu czym mogło to być, lecz jedno było pewne, wciąż nie mieli wystarczająco materiału, aby w ogóle mieć po co wspinać się na wieżę. – Rozejrzyjmy się za innym wyjściem, nie sprawdziliśmy wszystkich kątów.
Kieran powstał, zasunął z powrotem drzwiczki i ruszył w stronę ołtarza, gdzie dojrzał jakby wąską szczelinę, która miała może z półtora metra wysokości i pół szerokości. Pochylił się, wcisnął do środka bokiem, ale jedyne co zastał to niewielkie i niskie pomieszczenie skąpane w mroku. Nie był pewien, do czego mogło ono służyć mugolom, ale jego oczom ukazał się zarys stolika, który musiał zostać zbity z kilku desek na miejscu, żadnym sposobem nie dałoby się go wnieść i wynieść bez pomocy magii. Wydostał się z tego miejsca, kręcąc jedynie z rozczarowania głową.
– Pozbieramy wszystko nocą, przeczekajmy chwilę, być może te gnidy jeszcze tu zawitają.
Uniósł wzrok na okna, za którymi jeszcze nie zapanowała ciemność, może więc otrzymają jeszcze wieczorne racje żywnościowe, o ile szmalcownicy całkiem o nich nie zapomnieli na rzecz świątecznych uciech. Bardziej jednak martwiła go inna sprawa. Przypuszczał, że jeśli w środku wieży nie znajdą żadnych sznurów, po których mogliby się z niej zsunąć, bądź nie znajdą innej drogi ucieczki, prawdopodobnie zostanie im konfrontacja, a wynik takowej nie był pewny.
Nad głównym wejściem, przez które zostali wepchnięci do środka, znajdowało się coś na kształt antresoli, którą wsparto o rząd kolumn. Domyślał się, iż tam również można się dostać przez wieżę, a konstrukcja była umieszczona dość wysokość, skąd dałoby się zbliżyć do jednego z okien. Może nie musieli wspinać się na samą wieżę, ta opcja wydawała się bardziej realna i bezpieczna, o ile tylko się nie mylił w swoich osądach. Z dołu nie był w stanie dostrzec gdzie mieści się przejście, wciąż pozostawał dylemat związany z konstruowaniem sznura. Mimo to Kieran uniósł związane ręce i wskazał nimi antresolę, zawsze to kilka metrów mniej do zejścia.
– Być może nie musimy się wspinać na sam szczyt wieży, ale będziemy musieli narobić podwójnego hałasu wybijając okno.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kiwnął głową - na znak, że rozumie. Bo rozumiał, nawet jeśli ciało przygniatał ciężki sprzeciw. Słowo Kierana traktował jak rozkaz - nawet jeśli tu, w tych okolicznościach, ich profesja niewiele znaczyła - a z tymi nie nawykł dyskutować, Kieran był jego szefem, którego zawsze darzył głębokim szacunkiem. Być może ich ucieczka, udana lub nie, sprowadzi karę na pozostałych. Ich nieudana ucieczka na pewno sprowadziłaby śmierć na niego i Rinehearta. Pozostali nie byli tak ważni dla szmalcowników, a oni sami nie byli tak ważni bez powodu. Musieli wrócić. Do swoich, do Longbottoma, pod skrzydła feniksa. Nigdy nie zapomni koszmaru, przez który przeszedł przez ostatnie tygodnie, miesiące, ale momenty takie jak te pozwalały pamiętać, dlaczego ta walka była tak ważna. Została im zemsta, nie dziś, nie jutro. I dla tej zemsty - musieli żyć.
Słuchał przemyśleń Kierana w milczeniu, prychając ze wzgardą, gdy wspomniał, że chcieli świętować - niewiarygodne, święto lata, święto miłości, nigdy nie darzył go nadmiernym sentymentem, ale był to okres w życiu czarodziejów, któremu oddawał szczególny szacunek. Choć należał do tych, którzy zamiast pluskać się w wodzie po wianki dobrowolnie zgłaszali się po przejęcie warty za towarzyszy zamierzających spędzić ten dzień inaczej, zdawał sobie sprawę z wagi tej tradycji i jej znaczenia dla ogółu. Pięknego znaczenia.
- Zapijają ten dzień alkoholem wydartym z rąk nieboszczyków. Wszystko im jedno, czemu piją. Więc będą pić na umór - Gdyby chcieli przechylić jedną flaszkę, nie szukaliby sobie ku temu sztucznej okazji. Wozy wiozły zapasy. Mogły docelowo służyć dłużej, a mogły być gromadzone na święto. Wzniósł spojrzenie na Kierana, porozumiewawcze, jeśli miał rację i jeszcze w ciągu dnia odpadnie ich więcej, ich szanse na przetrwanie zaczynały rosnąć. Urżnięci nawet przytomni będą mieli trudności wszcząć pościg. Spojrzał na pozostałych, bez słowa, zastanawiając się, jaka istniała szansa na to, że ich zadenuncjują oprawcom. Musieli darzyć ich ograniczonym zaufaniem, strach dopuszczał do głosu upiorne instynkty. Jednym okiem obserwował grupę, drugim Kierana, kiedy sprawdzał narzędzia i natrafił na pustkę w podeście. To mogło się przydać, myśl.
- Sprawdzę tam - Kiwnął głową w przeciwną stronę, zachodząc w boczną nawę; jak reszta budynku była zimna, wysoka i przypominała więzienie, przez barwne witraże, na które spojrzał, przedostawało się światło promieni słonecznych, czyniąc te szklane obrazy zadziwiająco pięknymi jak na te okoliczności. Potrząsnął głową i zabrał się za przeszukiwanie okolicy, nie znalazł jednak wiele ponad nieszczególnie urodziwą kamienną misą na stójce. Nie rozpoznał w niej chrzcielnicy, wzruszył ramionami i wyszedł w główny korytarz, gry po drodze wpadły mu w oko wrota wejściowe. A gdyby tak... Kieran kiwnął głową przecząco, Brendan skinął, chcąc, by do niego podszedł. - Tamta... statua - Wskazał na chrzcielnicę. - Wygląda na ciężką, ale powinno udać się ją przetoczyć, jeśli położymy ją na boku. Może nawet uda się bez hałasu, jeśli będziemy powolni i ostrożni. Możemy nią zabarykadować drzwi. Jeśli hałas ich zwabi, najpierw będą chcieli wejść do środka - zawsze to kilka więcej chwil dla nas. - Niewiele pewnie, ale czasem ułamki sekund decydowały o życiu. Lub śmierci. Antresola wydawała się strzałem w dziesiątkę, a największa luką całego planu pozostawał hałas - znalezione materiały może i nie wystarczą na całą drogę w dół, ale sprowadzą ich na wysokość, z której powinno być znacznie mniej ryzykownie zeskoczyć niż z wieży. Panował ukrop, a ukrop dawał szansę na burzę, ale myślenie życzeniowe byłoby naiwne, zaś oni naiwni nie byli. Mogliby uciec od hałasu tylko odwracając ich uwagę, a tego nie mieli jak... Albo...
- Zamiast ryglować drzwi możemy zrobić użytek z tych świeczników. Ławy, stoły, pełno tu łatwopalnego drewna. Mały pożar i nikt nie zwróci na nas uwagi - stwierdził niepewnie, spoglądając wciąż na antresolę. Po chwili dopiero przeniósł wzrok na Kierana. - Przynajmniej... przez jakiś czas - Być może dłuższą chwilę, niżeli zajęłoby im mocowanie się z chrzcielnicą. Nie chcieli z pewnością przenosić obozu w środku nocy i to nocy przygotowywanej na zabawę. Musieliby się tym zająć. Ale czy będą w stanie wykrzesać ogień? Wtem nagły trzask rozległ się od wrót, Brendan spojrzał na drzwi; stanął w nich mężczyzna, którego dobrze znali, ich nadzorca.
- Ha! Panowie, na prze-słu-cha-nie idzie... Ha! - Roześmiał się w głos, Brendanowi przypominało to dźwięki wydawane przez świnię. - Żartowałem, nikogo nie przesł... nikogo nie słuchamy, ha! Dalej, chłopaki, hyżo, zostawcie to! - Pogonił towarzyszących mu chłopców, którzy nieśli kosz, kosz wypełniony suchym chlebem. Zostawili też trzy butelki wody. Niewiele jak na nich wszystkich, ale przecież musiało wystarczyć im na świętowanie. Co jednak istotne, pojawili się - zdawałoby się - wcześniej niż zwykle, czy planowali później nie mieć czasu? Brendan spojrzał na Kierana, nie powiedział nic, nie chcąc prowokować oprawców. - Smacznego i wesołego Brón Trogain, łachudry! - Jego śmiech poniósł się echem po kościelnych nawach, kiedy wychodził; wrota trzasnęły. Pozostali więźniowie rzucili się do jedzenia. Wiedzieli, że nie wystarczy dla wszystkich, żołądek Brendana skręcał się z głodu, ale jadł rano. Teraz głód zagłuszały innego rodzaju emocje - niepewność, obawa, ale i - może przede wszystkim - determinacja. Bo dobrze wiedział, że teraz albo nigdy. Jeśli ich złapią - nie będzie drugiej szansy. - Zdrzemnę się - rzucił, czekając jednak na przyzwolenie nim zdecydował się oddalić.
Słuchał przemyśleń Kierana w milczeniu, prychając ze wzgardą, gdy wspomniał, że chcieli świętować - niewiarygodne, święto lata, święto miłości, nigdy nie darzył go nadmiernym sentymentem, ale był to okres w życiu czarodziejów, któremu oddawał szczególny szacunek. Choć należał do tych, którzy zamiast pluskać się w wodzie po wianki dobrowolnie zgłaszali się po przejęcie warty za towarzyszy zamierzających spędzić ten dzień inaczej, zdawał sobie sprawę z wagi tej tradycji i jej znaczenia dla ogółu. Pięknego znaczenia.
- Zapijają ten dzień alkoholem wydartym z rąk nieboszczyków. Wszystko im jedno, czemu piją. Więc będą pić na umór - Gdyby chcieli przechylić jedną flaszkę, nie szukaliby sobie ku temu sztucznej okazji. Wozy wiozły zapasy. Mogły docelowo służyć dłużej, a mogły być gromadzone na święto. Wzniósł spojrzenie na Kierana, porozumiewawcze, jeśli miał rację i jeszcze w ciągu dnia odpadnie ich więcej, ich szanse na przetrwanie zaczynały rosnąć. Urżnięci nawet przytomni będą mieli trudności wszcząć pościg. Spojrzał na pozostałych, bez słowa, zastanawiając się, jaka istniała szansa na to, że ich zadenuncjują oprawcom. Musieli darzyć ich ograniczonym zaufaniem, strach dopuszczał do głosu upiorne instynkty. Jednym okiem obserwował grupę, drugim Kierana, kiedy sprawdzał narzędzia i natrafił na pustkę w podeście. To mogło się przydać, myśl.
- Sprawdzę tam - Kiwnął głową w przeciwną stronę, zachodząc w boczną nawę; jak reszta budynku była zimna, wysoka i przypominała więzienie, przez barwne witraże, na które spojrzał, przedostawało się światło promieni słonecznych, czyniąc te szklane obrazy zadziwiająco pięknymi jak na te okoliczności. Potrząsnął głową i zabrał się za przeszukiwanie okolicy, nie znalazł jednak wiele ponad nieszczególnie urodziwą kamienną misą na stójce. Nie rozpoznał w niej chrzcielnicy, wzruszył ramionami i wyszedł w główny korytarz, gry po drodze wpadły mu w oko wrota wejściowe. A gdyby tak... Kieran kiwnął głową przecząco, Brendan skinął, chcąc, by do niego podszedł. - Tamta... statua - Wskazał na chrzcielnicę. - Wygląda na ciężką, ale powinno udać się ją przetoczyć, jeśli położymy ją na boku. Może nawet uda się bez hałasu, jeśli będziemy powolni i ostrożni. Możemy nią zabarykadować drzwi. Jeśli hałas ich zwabi, najpierw będą chcieli wejść do środka - zawsze to kilka więcej chwil dla nas. - Niewiele pewnie, ale czasem ułamki sekund decydowały o życiu. Lub śmierci. Antresola wydawała się strzałem w dziesiątkę, a największa luką całego planu pozostawał hałas - znalezione materiały może i nie wystarczą na całą drogę w dół, ale sprowadzą ich na wysokość, z której powinno być znacznie mniej ryzykownie zeskoczyć niż z wieży. Panował ukrop, a ukrop dawał szansę na burzę, ale myślenie życzeniowe byłoby naiwne, zaś oni naiwni nie byli. Mogliby uciec od hałasu tylko odwracając ich uwagę, a tego nie mieli jak... Albo...
- Zamiast ryglować drzwi możemy zrobić użytek z tych świeczników. Ławy, stoły, pełno tu łatwopalnego drewna. Mały pożar i nikt nie zwróci na nas uwagi - stwierdził niepewnie, spoglądając wciąż na antresolę. Po chwili dopiero przeniósł wzrok na Kierana. - Przynajmniej... przez jakiś czas - Być może dłuższą chwilę, niżeli zajęłoby im mocowanie się z chrzcielnicą. Nie chcieli z pewnością przenosić obozu w środku nocy i to nocy przygotowywanej na zabawę. Musieliby się tym zająć. Ale czy będą w stanie wykrzesać ogień? Wtem nagły trzask rozległ się od wrót, Brendan spojrzał na drzwi; stanął w nich mężczyzna, którego dobrze znali, ich nadzorca.
- Ha! Panowie, na prze-słu-cha-nie idzie... Ha! - Roześmiał się w głos, Brendanowi przypominało to dźwięki wydawane przez świnię. - Żartowałem, nikogo nie przesł... nikogo nie słuchamy, ha! Dalej, chłopaki, hyżo, zostawcie to! - Pogonił towarzyszących mu chłopców, którzy nieśli kosz, kosz wypełniony suchym chlebem. Zostawili też trzy butelki wody. Niewiele jak na nich wszystkich, ale przecież musiało wystarczyć im na świętowanie. Co jednak istotne, pojawili się - zdawałoby się - wcześniej niż zwykle, czy planowali później nie mieć czasu? Brendan spojrzał na Kierana, nie powiedział nic, nie chcąc prowokować oprawców. - Smacznego i wesołego Brón Trogain, łachudry! - Jego śmiech poniósł się echem po kościelnych nawach, kiedy wychodził; wrota trzasnęły. Pozostali więźniowie rzucili się do jedzenia. Wiedzieli, że nie wystarczy dla wszystkich, żołądek Brendana skręcał się z głodu, ale jadł rano. Teraz głód zagłuszały innego rodzaju emocje - niepewność, obawa, ale i - może przede wszystkim - determinacja. Bo dobrze wiedział, że teraz albo nigdy. Jeśli ich złapią - nie będzie drugiej szansy. - Zdrzemnę się - rzucił, czekając jednak na przyzwolenie nim zdecydował się oddalić.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ruiny Whitby
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire