Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Ruiny Whitby
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ruiny Whitby
Na północny wschód od Yorku leży mieścina Whitby, w której mieści się zrujnowane opactwo benedyktyńskie.
Dokładnie po prawej stronie miasta, znajdują się ruiny klasztoru. (...) Są one szlachetne o wspaniałym rozmiarze, pełne pięknych romantycznych szczegółów. Podobno w jednym z okien można zobaczyć Białą Damę.
To prawda co pisał Stoker. W ruinach przebywa do dziś Biała Dama, lecz wcale nie jest osamotniona. Podobno cyklicznie, pod koniec miesiąca, w ruinach dobywają się spotkania duchów. Na szczęście jeszcze niewielu o tym wie.
Dokładnie po prawej stronie miasta, znajdują się ruiny klasztoru. (...) Są one szlachetne o wspaniałym rozmiarze, pełne pięknych romantycznych szczegółów. Podobno w jednym z okien można zobaczyć Białą Damę.
z Drakuli, Brama Stokera
To prawda co pisał Stoker. W ruinach przebywa do dziś Biała Dama, lecz wcale nie jest osamotniona. Podobno cyklicznie, pod koniec miesiąca, w ruinach dobywają się spotkania duchów. Na szczęście jeszcze niewielu o tym wie.
Rozpoznał nieme przyzwanie Brendana i szybko na nie zareagował, aby z bliska wysłuchać jego kolejnych spostrzeżeń. Gdy dzielili się między sobą myślami, abstrakcyjny plan ucieczki zaczynał nabierać realnych kształtów. Sama wizja wyrwania się z niewoli była zasługą sumy ich doświadczeń, bo mogli czerpać z wiedzy nabytej w przeszłości. Wzrok Kierana przesunął za palcem towarzysza i musiał przyznać, że wskazana statua mogłaby dobrze wypaść w roli barykady, o ile tylko nie była trwale przymocowana do podłoża. Dzięki okrągłej formie u podstawy i zwieńczeniu sporych rozmiarów bryły łatwo byłoby ją przetoczyć. Sądził, że obaj byliby w stanie ją przechylić – Brendan mógłby ją pchnąć, a Kieran przytrzymywać od spodu, niwelując tym samym tempo opadania. Czy jednak źródło hałasu było w tej sytuacji potencjalnie jedno? Poza odgłosami wywarzanych drzwi wewnątrz mugolskiej świątyni szmalcowników mogło zaalarmować coś jeszcze, ktoś jeszcze. Logicznym było, że nie wierzył w żadne słowo wypowiadane przez oprawców, ale również nie potrafił obdarzyć cieniem zaufania współwięźniów, w każdej obcej twarzy wypatrując znamion zdrady.
Mały pożar i nikt nie zwróci na nas uwagi. Niszczycielski koncept łatwo przykuł jego uwagę, może zbyt łatwo, ponieważ wywołanie siły żywiołu mogło narazić nie tylko ich obu. Obok kwestii przypadkowych ofiar znajdowała się inna, znacznie ważniejsza dla Rinehearta – trzeba było rozważyć, czy możliwym jest w ogólne rozpalenie ognia. Siła tarcia mogła im pomóc w tym zadaniu, kluczowym było odnalezienie odpowiednich narzędzi. W schowku pod schodami znalazł książeczki, papier doskonale nadawał się na podpałkę, zaś najbardziej archaiczną metodą na zapoczątkowanie ognia był ręczny świder ogniowy, o którym uczono wszystkich kursantów podczas kursu na aurora. Kolejny element układanki zaskoczył na swoje miejsce, odpowiednie kawałki drewna można było zdobyć, w tamtej ciasnej ciemnicy stał stolik, gdyby oderwać nogę i rozłamać ją na pół. Balustrada Przydałoby się jakieś ostrze, aby wydrążyć otwór w drewnie… Świeczniki zazwyczaj wieńczy grot!
Wszelkie wyobrażenia przerwało nagłe pojawienie się nadzorcy. Bełkotliwy głos, rżący śmiech, nawet odgłos odstawianych butelek odbijał się wyraźnie od ścian, wędrując echem pod sam sufit. Szkło. Gdyby naczynie owinąć materiałem celem wyciszenia dźwięku rozbicia, wówczas rozwiązałby się problem z ostrzem, którym można przeciąć więzy. W rękach ujętych pozostawiano potencjalną broń. Czy alkohol zaszumiał szmalcownikom w głowie już za bardzo? Na zewnątrz zmierzchało, to rzeczywiście pora do rozpoczęcia świętowania. Oprawcy odeszli z trzaskiem wrót, znakomita większość rzuciła się na jedzenie, tylko oni dwaj trzymali się z dala, a ich zachowawcza postawa nie przyciągała niczyjej szczególnej uwagi. Wydawało się, że tej nocy zwyrodnialcy stojący na straży nie będą zbytnio ich kłopotać.
– Wiem jak zająć się ogniem – szepnął chrapliwie po odczekaniu minuty czy dwóch. Szczerze wierzył, że udało im się rozeznać w najbliższym otoczeniu, a przynajmniej na tyle, aby podjąć próbę ucieczki. Lepiej było wstrzymać z pewnymi krokami do nastania całkowitej ciemności, ale część przygotowań mogli rozpocząć. Kieran postanowił potrzebne narzędzia zgromadzić w niewielkiej komórce, co znajdowała się przy ołtarzu, tam będzie miał nieco swobody działania. Z drugiej strony to były ostatnie chwile do regeneracji. – Zbierzmy siły – odparł krótko, choć podejrzewał, że sam nie zdoła zamknąć oczu na dłużej niż kilka oddechów. Brendan znacznie bardziej potrzebował odpoczynku, bo jeśli uda im się wymknąć z rąk oprawców, wówczas stanie się to początkiem wędrówki, przy czym wciąż nie mieli pojęcia, w którą stronę ruszyć, jak daleko i jak długo przyjdzie im się przemieszczać do miejsca względnie bezpiecznego.
Jeszcze przysiadł na schodach ambony, plecy wspierając o drewnianą balustradę, a kiedy stwierdził, że większość więźniów rozpierzchła się na różne strony, podszedł w stronę wrót i chwycił za jedną z opróżnionych już szklanych butelek. Zgodnie ze swoimi wcześniejszymi wyobrażeniami powrócił do skrytki, z której wyjął dwie grubawe, wąskie książeczki, a także jeden z kolorowych obrusów. Instynktownie skulił się bardziej, mocno chwytając swoje łupy, z którymi skrył się w ciemnicy. Naczynie owinął w materiał i uderzył nim o posadzkę, dzięki czemu udało mu się je rozbić przy mniejszym natężeniu dźwięku. Spomiędzy tkaniny wydobył odłamki, ujął jeden z tych największych, wystarczająco ostry, aby wreszcie przeciąć sznur trzymający jego ręce ciasno przy sobie. Ta odrobina wolności dodała mu wiary w sukces całej operacji.
W końcu wziął się za stolik, jedna z nóg nie stawiała wielkiego oporu, wyłamała się bez strasznego trzasku, na całe szczęście nie była za gruba. Palce rozpoznały rodzaj drewna – brzoza nienależąca do bardzo twardych drzew, wystarczająco miękka, aby udało się wydobyć żar. Teraz to drewno zawinął w materiał i z całej siły spróbował przełamać je na pół, gdy na oparty o ścianę pod dużym kątem element stanął stopą, wykorzystując cały ciężar ciała. Jeden z kawałków miał być płytą opałową, drugi zaś wrzecionem, choć nijak nie pasował kształtem. Wrzeciono, co mogło stanowić wrzeciono… Balustrada! Przy schodach zabezpieczających wejście na specyficzny balkon postawiony wewnątrz budynku znajdowała się balustrada, drewniane tralki były gładkie, kształtem przypominały gałęzie, choć były może nieco szersze jak na zwyczajowe wrzeciono. Wyszedł z ciemnicy, ruszył w stronę ambony i mocno chwycił za jeden z pionowych elementów balustrady, drugą dłonią próbując unieść poręcz. Łączenia nie były solidnie trwałe, tralka padła jego łupem, z którym szybko powrócił do ustanowionej przez siebie pracowni.
Złapał jeden z odłamków szkła i z jego pomocą zaczął drążyć wgłębienie w kawałku brzozowej deski, które pasowałoby do średnicy wrzeciona, na brzegu płytki stworzył nacięcie w kształcie litery V do zbierania węgla i pyłu, wytworów siła tarcia. Wrzeciono w miarę możliwości zaostrzył na końcach. Kiedy świder zdawał się jako tako gotów, dwie książeczki ograbił z okładek i spokojnie zaczął drzeć papier, odrywał stronę za stroną, układając je w spory stosik, aby nie zabrakło rozpałki. Pozostałe deski po naruszonym stoliku zamierzał wykorzystać jako opał. Zbyt szybkie dołożenie drewna zbyt grubego skutecznie zdusi płomień, te jednak wydawały się w sam raz. Rozpalenie ognia postanowił zostawić na później, bo nawet jeśli okaże się w tych warunkach czasochłonne, to wciąż musieli z Brendanem przygotować materiał, po którym uda im się zejść w dół z poziomu antresoli.
Przez okna nie wpadała już żadna jasność, wewnątrz budowli panowała ciemność i bezruch – Kieran odniósł wrażenie, że w chwili obecnej nie porusza się nikt poza nim. Dopiero po kolejnym powrocie w okolice antresoli dostrzegł cień świetlistej łuny odbijający się w jednej z szyb. Czyżby to świąteczny stos zapłonął nie aż tak daleko od grubych ścian? Jak bardzo byli już spici szmalcownicy? Teraz musiał skupić się na działaniu, bez wahania uchylił drzwiczki schowka i wyciągnął z nich pozostałe lniane obrusy. Zamierzał dostosować się do wszystkich wskazówek Brendana podczas tworzenia węzłów zdolnych utrzymać ich ciała przy zejściu.
Węzły, ogień, wywarzenie drzwi. Są coraz bliżej celu.
Kiedy tylko zauważył ruch znajomej sylwetki, natychmiast przygotował w dłoni odłamek szkła. – Mogę rozciąć twój sznur – zaproponował bez zwłoki, od razu przystępując do działania. – Przygotowałem świder ogniowy – oby tylko dał radę, dokończył w myślach.
Mały pożar i nikt nie zwróci na nas uwagi. Niszczycielski koncept łatwo przykuł jego uwagę, może zbyt łatwo, ponieważ wywołanie siły żywiołu mogło narazić nie tylko ich obu. Obok kwestii przypadkowych ofiar znajdowała się inna, znacznie ważniejsza dla Rinehearta – trzeba było rozważyć, czy możliwym jest w ogólne rozpalenie ognia. Siła tarcia mogła im pomóc w tym zadaniu, kluczowym było odnalezienie odpowiednich narzędzi. W schowku pod schodami znalazł książeczki, papier doskonale nadawał się na podpałkę, zaś najbardziej archaiczną metodą na zapoczątkowanie ognia był ręczny świder ogniowy, o którym uczono wszystkich kursantów podczas kursu na aurora. Kolejny element układanki zaskoczył na swoje miejsce, odpowiednie kawałki drewna można było zdobyć, w tamtej ciasnej ciemnicy stał stolik, gdyby oderwać nogę i rozłamać ją na pół. Balustrada Przydałoby się jakieś ostrze, aby wydrążyć otwór w drewnie… Świeczniki zazwyczaj wieńczy grot!
Wszelkie wyobrażenia przerwało nagłe pojawienie się nadzorcy. Bełkotliwy głos, rżący śmiech, nawet odgłos odstawianych butelek odbijał się wyraźnie od ścian, wędrując echem pod sam sufit. Szkło. Gdyby naczynie owinąć materiałem celem wyciszenia dźwięku rozbicia, wówczas rozwiązałby się problem z ostrzem, którym można przeciąć więzy. W rękach ujętych pozostawiano potencjalną broń. Czy alkohol zaszumiał szmalcownikom w głowie już za bardzo? Na zewnątrz zmierzchało, to rzeczywiście pora do rozpoczęcia świętowania. Oprawcy odeszli z trzaskiem wrót, znakomita większość rzuciła się na jedzenie, tylko oni dwaj trzymali się z dala, a ich zachowawcza postawa nie przyciągała niczyjej szczególnej uwagi. Wydawało się, że tej nocy zwyrodnialcy stojący na straży nie będą zbytnio ich kłopotać.
– Wiem jak zająć się ogniem – szepnął chrapliwie po odczekaniu minuty czy dwóch. Szczerze wierzył, że udało im się rozeznać w najbliższym otoczeniu, a przynajmniej na tyle, aby podjąć próbę ucieczki. Lepiej było wstrzymać z pewnymi krokami do nastania całkowitej ciemności, ale część przygotowań mogli rozpocząć. Kieran postanowił potrzebne narzędzia zgromadzić w niewielkiej komórce, co znajdowała się przy ołtarzu, tam będzie miał nieco swobody działania. Z drugiej strony to były ostatnie chwile do regeneracji. – Zbierzmy siły – odparł krótko, choć podejrzewał, że sam nie zdoła zamknąć oczu na dłużej niż kilka oddechów. Brendan znacznie bardziej potrzebował odpoczynku, bo jeśli uda im się wymknąć z rąk oprawców, wówczas stanie się to początkiem wędrówki, przy czym wciąż nie mieli pojęcia, w którą stronę ruszyć, jak daleko i jak długo przyjdzie im się przemieszczać do miejsca względnie bezpiecznego.
Jeszcze przysiadł na schodach ambony, plecy wspierając o drewnianą balustradę, a kiedy stwierdził, że większość więźniów rozpierzchła się na różne strony, podszedł w stronę wrót i chwycił za jedną z opróżnionych już szklanych butelek. Zgodnie ze swoimi wcześniejszymi wyobrażeniami powrócił do skrytki, z której wyjął dwie grubawe, wąskie książeczki, a także jeden z kolorowych obrusów. Instynktownie skulił się bardziej, mocno chwytając swoje łupy, z którymi skrył się w ciemnicy. Naczynie owinął w materiał i uderzył nim o posadzkę, dzięki czemu udało mu się je rozbić przy mniejszym natężeniu dźwięku. Spomiędzy tkaniny wydobył odłamki, ujął jeden z tych największych, wystarczająco ostry, aby wreszcie przeciąć sznur trzymający jego ręce ciasno przy sobie. Ta odrobina wolności dodała mu wiary w sukces całej operacji.
W końcu wziął się za stolik, jedna z nóg nie stawiała wielkiego oporu, wyłamała się bez strasznego trzasku, na całe szczęście nie była za gruba. Palce rozpoznały rodzaj drewna – brzoza nienależąca do bardzo twardych drzew, wystarczająco miękka, aby udało się wydobyć żar. Teraz to drewno zawinął w materiał i z całej siły spróbował przełamać je na pół, gdy na oparty o ścianę pod dużym kątem element stanął stopą, wykorzystując cały ciężar ciała. Jeden z kawałków miał być płytą opałową, drugi zaś wrzecionem, choć nijak nie pasował kształtem. Wrzeciono, co mogło stanowić wrzeciono… Balustrada! Przy schodach zabezpieczających wejście na specyficzny balkon postawiony wewnątrz budynku znajdowała się balustrada, drewniane tralki były gładkie, kształtem przypominały gałęzie, choć były może nieco szersze jak na zwyczajowe wrzeciono. Wyszedł z ciemnicy, ruszył w stronę ambony i mocno chwycił za jeden z pionowych elementów balustrady, drugą dłonią próbując unieść poręcz. Łączenia nie były solidnie trwałe, tralka padła jego łupem, z którym szybko powrócił do ustanowionej przez siebie pracowni.
Złapał jeden z odłamków szkła i z jego pomocą zaczął drążyć wgłębienie w kawałku brzozowej deski, które pasowałoby do średnicy wrzeciona, na brzegu płytki stworzył nacięcie w kształcie litery V do zbierania węgla i pyłu, wytworów siła tarcia. Wrzeciono w miarę możliwości zaostrzył na końcach. Kiedy świder zdawał się jako tako gotów, dwie książeczki ograbił z okładek i spokojnie zaczął drzeć papier, odrywał stronę za stroną, układając je w spory stosik, aby nie zabrakło rozpałki. Pozostałe deski po naruszonym stoliku zamierzał wykorzystać jako opał. Zbyt szybkie dołożenie drewna zbyt grubego skutecznie zdusi płomień, te jednak wydawały się w sam raz. Rozpalenie ognia postanowił zostawić na później, bo nawet jeśli okaże się w tych warunkach czasochłonne, to wciąż musieli z Brendanem przygotować materiał, po którym uda im się zejść w dół z poziomu antresoli.
Przez okna nie wpadała już żadna jasność, wewnątrz budowli panowała ciemność i bezruch – Kieran odniósł wrażenie, że w chwili obecnej nie porusza się nikt poza nim. Dopiero po kolejnym powrocie w okolice antresoli dostrzegł cień świetlistej łuny odbijający się w jednej z szyb. Czyżby to świąteczny stos zapłonął nie aż tak daleko od grubych ścian? Jak bardzo byli już spici szmalcownicy? Teraz musiał skupić się na działaniu, bez wahania uchylił drzwiczki schowka i wyciągnął z nich pozostałe lniane obrusy. Zamierzał dostosować się do wszystkich wskazówek Brendana podczas tworzenia węzłów zdolnych utrzymać ich ciała przy zejściu.
Węzły, ogień, wywarzenie drzwi. Są coraz bliżej celu.
Kiedy tylko zauważył ruch znajomej sylwetki, natychmiast przygotował w dłoni odłamek szkła. – Mogę rozciąć twój sznur – zaproponował bez zwłoki, od razu przystępując do działania. – Przygotowałem świder ogniowy – oby tylko dał radę, dokończył w myślach.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kiwnął głową, kiedy Kieran zarządził zebranie sił. Martwił się, nawet mniej samą ucieczką, która, udana czy nie, miała okazać się końcem tej okrutnej niewoli, a dalszą wędrówką i tego, czy nie okaże się obciążeniem dla Rinehearta. Nie uskarżał się na słabość ani na chorobę, ale gnił związany i uwięziony już tyle miesięcy, że całodzienny marsz mógł okazać się dla niego za trudny. Gdyby przynajmniej mieli różdżki, mogliby zaryzykować teleportację - ale byli tutaj bez nich, zdani na siebie, bez cywilizacji w pobliżu, na terenie, którego sam nie potrafił rozpoznać. Wojna znacznie przerzedziła rozległe tereny. Pożałował, że niczego nie zjadł. Choć gorączka odbierała mu apetyt i czuł mniejszy głód niż wcześniej, to dzięki żywności miałby więcej sił kolejnego dnia.
Nie szukał legowiska na drewnianych ławach, które, choć liczne, wydawały się wąskie i wybitnie niewygodne, złożył się na kamiennej podłodze, wpierw przysiadając pod zimnym murem, gdzie zamknął oczy i wspomniał tych, o których wiedział, że wciąż na niego czekali. Wśród innych znajomych twarzy pomyślał o radosnym uśmiechu Pomony i o tym, że wkrótce ją zobaczy. Szukał w sobie siły, bo wiedział, że musiał - zmusić ciało do tego ostatniego zrywu, do tej ostatniej szansy, nim podda się na wieczność. Mieli plan. Mieli okazję. Nie był już sam. To mogło się udać. Musiało się udać. Zasnął pomimo czujności, snem płytkim i krótkim, lecz lepszym niż żadnym, zbudziwszy się, gdy panował już mrok. Ciężko było mu otworzyć oczy, jeszcze ciężej powstać, zmuszając do wysiłku coraz bardziej obolałe ciało, ale kilka chwil później stał już na nogach, a uważne spojrzenie na nawę pozwoliło na namierzenie pozostałych więźniów - śniących, udających sen lub poszukujących snu. Byli mu niewygodni. Bez nich - wszystko byłoby łatwiejsze. Nie mogli w pełni ignorować ich obecności, w szczególności zdając sobie sprawę z tego, że za ich ucieczkę to właśnie oni mogli ponieść karę. Nie mogli ignorować ich obecności, wiedząc, że mogli zdradzić ich plany oprawcom, naiwnie licząc na lepsze traktowanie za donos - lub nawet na wolność. Powodów mogło być wiele, efekt pozostawał ten sam - byli we dwoje i we dwoje musieli się stąd wydostać.
- Rozpalili ognisko - ozwał się do niego szeptem, kiedy już go odnalazł. Wyglądał źle, potrzebował więcej snu, ale nie mieli na to czasu. - Nie spostrzegą dymu, nie wyczują zapachu. Będziemy mieć więcej czasu, zanim się zorientują - mówił dalej, wiedząc, że lepiej być już nie mogło. Nie mogli wiedzieć, która dokładnie była godzina, ale księżyc wydawał się świecić jasno. Jeśli odczekają zbyt długo do rana, część z nich mogła zdążyć wytrzeźwieć. Jeśli wybiorą porę przedwczesną, głupio stracą swoją szansę. Skupiony na tym, że lada moment mogli odzyskać wolność, nie myślał wcale o tym, że gęstość dymu znaczyła również bliskie towarzystwo szmalcowników.
Wyciągnął ręce, pozwalając Kieranowi przeciąż sznur - a gdy tylko oswobodził się od jego pętów poczuł nie tylko dziwną - niewygodną aż po takim czasie - swobodę, ale i ból ciała nienawykłego do ruchu. Proteza też wbijała się w jego skórę, ale bez różdżki nie był w stanie jej poprawić. - Nareszcie! Co za ulga - odetchnął, rozciągną ramiona na boki, zmuszając do wysiłku ostałe mięśnie, krzywiąc się okrutnie odjął szur od skóry całkiem. Więzy przetarły skórę i mocno wbiły się w ciało, a ropiejące rany nie wyglądały dobrze. Ale teraz, teraz nie mieli na to czasu, nie teraz, gdy właśnie liznął wolności. Spojrzał na materiały wyciągnięte przez Kierana, zastanawiając się, czy zdoła utrzymać się na rękach tak długo ściśniętych w bezruchu. Musiał, nie było i nie będzie innego wyjścia. Nie był w stanie pomóc Kieranowi tak, jakby chciał, ale pomagał tak, jak był w stanie - pozbawiony prawej dłoni przeciągał kolejne obrusy, przytrzymując je nogami ściągał ich końce, węzły zaciskając trzymając jeden kraniec w dłoni, drugi - zbyt ciężki - między zębami. Szlo mu wolniej, niż Rineheartowi, ale wspólnymi siłami spletli sznur, który pomoże im pokonać część drogi. Być może nie sięgnie ziemi, być może będą musieli zeskoczyć, ale przeżyją. Zwinął go w koło i zawiesił sobie przez ramię. Pożar musiał płonąć zanim wybiją okno, ale już drzwi mogły zaalarmować oprawców. Ta zabawa była na czas, a ten właśnie rozpoczął swój bieg. - Trzeba jeszcze znaleźć przejście na te balkony - rzucił, bardziej do siebie, niż do niego. - Przejdę już pod drzwi. Na twój znak - działam - Wymienił z nim ostatnie porozumiewawcze spojrzenie, nim odszedł na tyły budynku, krokiem pośpiesznym, ale ostrożnym, bacząc, by nie zwrócić na siebie uwagi współwięźniów - nie do końca jednak skutecznie.
Położył dłoń na klamce, próbując ją pchnąć, lecz nic z tego - były zamknięte. Naparł na nie ciałem, nie całą siłą, sprawdzając tylko wytrzymałość materiału, lecz wtedy - poczuł na ramieniu dotyk. Odwrócił się błyskawicznie, stając oko w oko z więźniem, szczerzącym ku niemu poczerniałe zęby. Otwierał usta, jak do krzyku, lewa dłoń wystrzeliła ku jego twarzy i zakryła jego usta, uderzając jego plecami o ścianę. Celne uderzenie łokcia pozbawiło go przytomności, ale wciąż go trzymał, nie pozwalając jego ciału opaść bezwładnie. Sam je położył, powoli, a przede wszystkim cicho. Przez ramię obejrzał się na Kierana, a gdy tylko ten był już gotów - uderzył w zamek - co sił - protezą, chcąc spowodować jego wypadnięcie, otoczył go wpierw drugą ręką, chcąc choć po części wyciszyć swoje działania.
k3 - jak długi jest nasz sznur?
1. Sięgnie do ziemi
2. Sięgnie metr nad ziemię
3. Sięgnie dwa metry nad ziemią
k3 - zamek drzwi puszcza...
1. Po pierwszym uderzeniu
2. Po drugim uderzeniu
3. Po trzecim uderzeniu
Nie szukał legowiska na drewnianych ławach, które, choć liczne, wydawały się wąskie i wybitnie niewygodne, złożył się na kamiennej podłodze, wpierw przysiadając pod zimnym murem, gdzie zamknął oczy i wspomniał tych, o których wiedział, że wciąż na niego czekali. Wśród innych znajomych twarzy pomyślał o radosnym uśmiechu Pomony i o tym, że wkrótce ją zobaczy. Szukał w sobie siły, bo wiedział, że musiał - zmusić ciało do tego ostatniego zrywu, do tej ostatniej szansy, nim podda się na wieczność. Mieli plan. Mieli okazję. Nie był już sam. To mogło się udać. Musiało się udać. Zasnął pomimo czujności, snem płytkim i krótkim, lecz lepszym niż żadnym, zbudziwszy się, gdy panował już mrok. Ciężko było mu otworzyć oczy, jeszcze ciężej powstać, zmuszając do wysiłku coraz bardziej obolałe ciało, ale kilka chwil później stał już na nogach, a uważne spojrzenie na nawę pozwoliło na namierzenie pozostałych więźniów - śniących, udających sen lub poszukujących snu. Byli mu niewygodni. Bez nich - wszystko byłoby łatwiejsze. Nie mogli w pełni ignorować ich obecności, w szczególności zdając sobie sprawę z tego, że za ich ucieczkę to właśnie oni mogli ponieść karę. Nie mogli ignorować ich obecności, wiedząc, że mogli zdradzić ich plany oprawcom, naiwnie licząc na lepsze traktowanie za donos - lub nawet na wolność. Powodów mogło być wiele, efekt pozostawał ten sam - byli we dwoje i we dwoje musieli się stąd wydostać.
- Rozpalili ognisko - ozwał się do niego szeptem, kiedy już go odnalazł. Wyglądał źle, potrzebował więcej snu, ale nie mieli na to czasu. - Nie spostrzegą dymu, nie wyczują zapachu. Będziemy mieć więcej czasu, zanim się zorientują - mówił dalej, wiedząc, że lepiej być już nie mogło. Nie mogli wiedzieć, która dokładnie była godzina, ale księżyc wydawał się świecić jasno. Jeśli odczekają zbyt długo do rana, część z nich mogła zdążyć wytrzeźwieć. Jeśli wybiorą porę przedwczesną, głupio stracą swoją szansę. Skupiony na tym, że lada moment mogli odzyskać wolność, nie myślał wcale o tym, że gęstość dymu znaczyła również bliskie towarzystwo szmalcowników.
Wyciągnął ręce, pozwalając Kieranowi przeciąż sznur - a gdy tylko oswobodził się od jego pętów poczuł nie tylko dziwną - niewygodną aż po takim czasie - swobodę, ale i ból ciała nienawykłego do ruchu. Proteza też wbijała się w jego skórę, ale bez różdżki nie był w stanie jej poprawić. - Nareszcie! Co za ulga - odetchnął, rozciągną ramiona na boki, zmuszając do wysiłku ostałe mięśnie, krzywiąc się okrutnie odjął szur od skóry całkiem. Więzy przetarły skórę i mocno wbiły się w ciało, a ropiejące rany nie wyglądały dobrze. Ale teraz, teraz nie mieli na to czasu, nie teraz, gdy właśnie liznął wolności. Spojrzał na materiały wyciągnięte przez Kierana, zastanawiając się, czy zdoła utrzymać się na rękach tak długo ściśniętych w bezruchu. Musiał, nie było i nie będzie innego wyjścia. Nie był w stanie pomóc Kieranowi tak, jakby chciał, ale pomagał tak, jak był w stanie - pozbawiony prawej dłoni przeciągał kolejne obrusy, przytrzymując je nogami ściągał ich końce, węzły zaciskając trzymając jeden kraniec w dłoni, drugi - zbyt ciężki - między zębami. Szlo mu wolniej, niż Rineheartowi, ale wspólnymi siłami spletli sznur, który pomoże im pokonać część drogi. Być może nie sięgnie ziemi, być może będą musieli zeskoczyć, ale przeżyją. Zwinął go w koło i zawiesił sobie przez ramię. Pożar musiał płonąć zanim wybiją okno, ale już drzwi mogły zaalarmować oprawców. Ta zabawa była na czas, a ten właśnie rozpoczął swój bieg. - Trzeba jeszcze znaleźć przejście na te balkony - rzucił, bardziej do siebie, niż do niego. - Przejdę już pod drzwi. Na twój znak - działam - Wymienił z nim ostatnie porozumiewawcze spojrzenie, nim odszedł na tyły budynku, krokiem pośpiesznym, ale ostrożnym, bacząc, by nie zwrócić na siebie uwagi współwięźniów - nie do końca jednak skutecznie.
Położył dłoń na klamce, próbując ją pchnąć, lecz nic z tego - były zamknięte. Naparł na nie ciałem, nie całą siłą, sprawdzając tylko wytrzymałość materiału, lecz wtedy - poczuł na ramieniu dotyk. Odwrócił się błyskawicznie, stając oko w oko z więźniem, szczerzącym ku niemu poczerniałe zęby. Otwierał usta, jak do krzyku, lewa dłoń wystrzeliła ku jego twarzy i zakryła jego usta, uderzając jego plecami o ścianę. Celne uderzenie łokcia pozbawiło go przytomności, ale wciąż go trzymał, nie pozwalając jego ciału opaść bezwładnie. Sam je położył, powoli, a przede wszystkim cicho. Przez ramię obejrzał się na Kierana, a gdy tylko ten był już gotów - uderzył w zamek - co sił - protezą, chcąc spowodować jego wypadnięcie, otoczył go wpierw drugą ręką, chcąc choć po części wyciszyć swoje działania.
k3 - jak długi jest nasz sznur?
1. Sięgnie do ziemi
2. Sięgnie metr nad ziemię
3. Sięgnie dwa metry nad ziemią
k3 - zamek drzwi puszcza...
1. Po pierwszym uderzeniu
2. Po drugim uderzeniu
3. Po trzecim uderzeniu
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Brendan Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 1
--------------------------------
#2 'k3' : 2
#1 'k3' : 1
--------------------------------
#2 'k3' : 2
Wystarczająco ostry odłamek szkła spełnił swoje zadanie – rozcięty sznur opadł na kamienną posadzkę, dając tym samym wymarzone wytchnienie. Po wielu tygodniach ucisku ręce były oswobodzone, więzy po raz pierwszy nie wpijały się w rany pogłębiane co dnia. Rozumiał Brendana bardzo dobrze, na jego własnej twarzy musiała odbić się równie ogromna ulga, choć nie mieli sposobności delektować się tym uczuciem. Liczyło się tylko działanie, krok po kroku mieli zbliżać się do punktu kulminacyjnego. Jeszcze chwila już nie tylko dłonie będą cieszyć się wolnością! Kieran wierzył, musiał wierzyć, że próba ucieczki zakończy się powodzeniem. Na tym etapie nie było dla nich odwrotu, gdy resztki sił mieli poświęcić na przygotowania. Plan oparty na domysłach, środki zdobyte przypadkiem, narzędzia improwizowane, działania pod presją czasu. Nie było miejsca na błędy, kiedy mogło się zdarzyć właściwie wszystko.
Choć starali się działać w ciszy, to jednak zbyt dużą naiwnością byłoby sądzić, że odgłos dartego na pasy materiału nie zwróci niczyjej uwagi. Skupiali się na zadaniu, niemożnością też było obserwować innych współwięźniów, kiedy ci rozpierzchli się na różne strony w tej zamkniętej przestrzeni, a jednak wcale nie aż tak ograniczonej. W mugolskiej świątyni było intrygująco wiele zakątków, sam podczas swoich przygotowań korzystał z jednej z tych specyficznych wnęk. Co jakiś czas rozprostowywał palce, gdy dłonie wkładały spory wysiłek w wiązanie kolejnych ciasnych supłów, jakby umysł jeszcze do końca nie przyjął do wiadomości, że ręce cieszą się już pełną swobodą. To nie było wielkie wyzwanie, lecz pochylony z zaangażowaniem kark szybko sztywniał, ramiona momentami obniżały się za bardzo. Na całe szczęście za ułomnym ciałem nie podążył duch, upór trzymał powieki w ryzach. Oczy szeroko otwarte, usta ściśnięte, miarowe oddychanie przez nos – podświadomie szykował się do nagłego zrywu, do pierwszej dobrej okazji.
– Musisz dać mi dłuższą chwilę – poprosił go o cierpliwość, spojrzenie kierując na swoje dłonie. Wiedział, że im grubszy świder, tym większy nacisk musi wywrzeć do podstawki, dłużej i szybciej musi świdrować, co było równoznaczne z rosnącym zmęczeniem. Łudził się, że zdołał przygotować wszystko w miarę możliwości jak najlepiej, lecz mogło to nie przynieść pożądanego skutku. Przejaw zwątpienia zdusił w sobie, zagryzł zęby i ruszył do ciemnej izby z resztkami poszarpanej tkaniny, gdzie po omacku znalazł pozostawione zawczasu przyrządy. Na krańcach dwóch desek po zbitym biurku zawinął materiał, próbując stworzyć coś na kształt pochodni, dzięki którym rozprzestrzeni ogień.
Siadł wygodnie, podkładkę świdra docisnął nogą, pod miejsce świdrowania podłożył kilka kartek papieru, potem splunął siarczyście na własne dłonie i chwycił świder, aby przyłożyć go do zagłębienia. Z początku dociskał lekko świder, gdy nim obracał, czując z początku duży opór, lecz ten zaczynał maleć przy wkładaniu w czynność więcej siły. Kiedy w końcu pojawił się lekki dym, Kieran włożył jeszcze więcej sił w kolejne obroty świdra, póki dym nie stał się gęstszy. Przerwał świdrowanie, podniósł nogę, odsunął podkładkę i zaczął obserwować utworzony żar obejmujący papier. Nie dmuchał w niego, powietrze doprowadzał niezbyt szybkimi ruchami dłońmi, a tlącą się grudkę żaru przeniósł do rozpałki – większej sterty kartek papieru z książeczek, które dały początek płomieniowi, ten zaś powoli rozpalił prowizoryczne dwie pochodnie. Kieran prędko wyszedł z nimi z ciasnej izby; pierwszą podłożył pod jedną z długich ław przy jej nogach, drugą włożył do skrytki pod schodami dziwnego balkonu, pozostawiając drzwiczki lekko uchylone, nie odcinając całkowicie dopływu powietrza. Jeszcze szybko wspiął się na balkon i wydobył dwie metalowe trąby, które mogły posłużyć do obrony.
Ich działania przyciągnęły niechcianą uwagę, na pewno tę ewentualność obaj brali pod uwagę gdzieś z tyłu głowy, choć przez okoliczności nie byli w stanie omówić sprawy szczegółowo. Brendanowi udało się uporać z groźbą ujawnienia, kiedy Kieran nie zdążył zareagować. Potem już całkiem ujawnili swoje plany swym współwięźniom, gdy zamek w drewnianych drzwiach puścił za drugim uderzeniem. – Do góry – jeszcze szybko wypluł z siebie słowa i ruszył po drewnianych schodach, nie na sam szczyt wieży jak planował z początku. W połowie tej szybkiej wspinaczki jego oczom ukazało się przejście na balkony i przeszedł przez nie szybko, spojrzeniem odnajdując nieoświetloną ścianę budynku. Jeden z metalowych przedmiotów wykorzystał do rozbicia wystarczająco szerokiego okna, nie było sposobu na ściszenie odgłosu rozpadającego się szkła. Odsunął się i pozwolił Brendanowi działać, aby jak najszybciej puścił stworzony przez nich sznur w dół i zsunął się po nim pierwszy.
k3 – początek pożaru w mugolskiej świątyni
1. udaje się podpalić ławę, lecz nie ambonę
2. udaje się podpalić ambonę, lecz nie ławę
3. udaje się podpalić ławę i ambonę
Choć starali się działać w ciszy, to jednak zbyt dużą naiwnością byłoby sądzić, że odgłos dartego na pasy materiału nie zwróci niczyjej uwagi. Skupiali się na zadaniu, niemożnością też było obserwować innych współwięźniów, kiedy ci rozpierzchli się na różne strony w tej zamkniętej przestrzeni, a jednak wcale nie aż tak ograniczonej. W mugolskiej świątyni było intrygująco wiele zakątków, sam podczas swoich przygotowań korzystał z jednej z tych specyficznych wnęk. Co jakiś czas rozprostowywał palce, gdy dłonie wkładały spory wysiłek w wiązanie kolejnych ciasnych supłów, jakby umysł jeszcze do końca nie przyjął do wiadomości, że ręce cieszą się już pełną swobodą. To nie było wielkie wyzwanie, lecz pochylony z zaangażowaniem kark szybko sztywniał, ramiona momentami obniżały się za bardzo. Na całe szczęście za ułomnym ciałem nie podążył duch, upór trzymał powieki w ryzach. Oczy szeroko otwarte, usta ściśnięte, miarowe oddychanie przez nos – podświadomie szykował się do nagłego zrywu, do pierwszej dobrej okazji.
– Musisz dać mi dłuższą chwilę – poprosił go o cierpliwość, spojrzenie kierując na swoje dłonie. Wiedział, że im grubszy świder, tym większy nacisk musi wywrzeć do podstawki, dłużej i szybciej musi świdrować, co było równoznaczne z rosnącym zmęczeniem. Łudził się, że zdołał przygotować wszystko w miarę możliwości jak najlepiej, lecz mogło to nie przynieść pożądanego skutku. Przejaw zwątpienia zdusił w sobie, zagryzł zęby i ruszył do ciemnej izby z resztkami poszarpanej tkaniny, gdzie po omacku znalazł pozostawione zawczasu przyrządy. Na krańcach dwóch desek po zbitym biurku zawinął materiał, próbując stworzyć coś na kształt pochodni, dzięki którym rozprzestrzeni ogień.
Siadł wygodnie, podkładkę świdra docisnął nogą, pod miejsce świdrowania podłożył kilka kartek papieru, potem splunął siarczyście na własne dłonie i chwycił świder, aby przyłożyć go do zagłębienia. Z początku dociskał lekko świder, gdy nim obracał, czując z początku duży opór, lecz ten zaczynał maleć przy wkładaniu w czynność więcej siły. Kiedy w końcu pojawił się lekki dym, Kieran włożył jeszcze więcej sił w kolejne obroty świdra, póki dym nie stał się gęstszy. Przerwał świdrowanie, podniósł nogę, odsunął podkładkę i zaczął obserwować utworzony żar obejmujący papier. Nie dmuchał w niego, powietrze doprowadzał niezbyt szybkimi ruchami dłońmi, a tlącą się grudkę żaru przeniósł do rozpałki – większej sterty kartek papieru z książeczek, które dały początek płomieniowi, ten zaś powoli rozpalił prowizoryczne dwie pochodnie. Kieran prędko wyszedł z nimi z ciasnej izby; pierwszą podłożył pod jedną z długich ław przy jej nogach, drugą włożył do skrytki pod schodami dziwnego balkonu, pozostawiając drzwiczki lekko uchylone, nie odcinając całkowicie dopływu powietrza. Jeszcze szybko wspiął się na balkon i wydobył dwie metalowe trąby, które mogły posłużyć do obrony.
Ich działania przyciągnęły niechcianą uwagę, na pewno tę ewentualność obaj brali pod uwagę gdzieś z tyłu głowy, choć przez okoliczności nie byli w stanie omówić sprawy szczegółowo. Brendanowi udało się uporać z groźbą ujawnienia, kiedy Kieran nie zdążył zareagować. Potem już całkiem ujawnili swoje plany swym współwięźniom, gdy zamek w drewnianych drzwiach puścił za drugim uderzeniem. – Do góry – jeszcze szybko wypluł z siebie słowa i ruszył po drewnianych schodach, nie na sam szczyt wieży jak planował z początku. W połowie tej szybkiej wspinaczki jego oczom ukazało się przejście na balkony i przeszedł przez nie szybko, spojrzeniem odnajdując nieoświetloną ścianę budynku. Jeden z metalowych przedmiotów wykorzystał do rozbicia wystarczająco szerokiego okna, nie było sposobu na ściszenie odgłosu rozpadającego się szkła. Odsunął się i pozwolił Brendanowi działać, aby jak najszybciej puścił stworzony przez nich sznur w dół i zsunął się po nim pierwszy.
k3 – początek pożaru w mugolskiej świątyni
1. udaje się podpalić ławę, lecz nie ambonę
2. udaje się podpalić ambonę, lecz nie ławę
3. udaje się podpalić ławę i ambonę
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Czekał cierpliwie - zgodnie z rozkazem - nie ruszając wtedy za Kieranem, by nie patrzeć mu na ręce; rozpierzchnięci budzili zresztą mniej podejrzeń, niż gdy knuli razem, bo jedno odwracało uwagę od drugiego. Różnili się od pozostałych więźniów, czasem przypadkowych, czasem pozostałych w zatargach z oprawcami, nietrudno było jednak wywnioskować, że pozostałych więźniów szmalcownicy nie odbierali za równie cennych, co ich dwóch. Czekał, rozpościerając i składając z powrotem palce dłoni, delektując się bólem przeciętego nadgarstka - niemal wrośnięty weń sznur wywoływał odrętwienie, ból jednostajnie okrutny, teraz był inny i pachniał wolnością. Prawe ramię też zginał i prostował, szukając ulgi dla kręgosłupa, uwiązali go jak prosię u rzeźnika, bo gdy nie miał jednej dłoni tak wydawało się prościej. Wkrótce jednak dostrzegł szefa, który niósł żarzące się pochodnie, ogień podłożony pod ławy zdawał się szybko zajmować drewno - i minie ledwie ułamek chwili, gdy zacznie rozprzestrzeniać się na sąsiednie. Starał się nie myśleć o pozostałych, narażali ich życie za własne. Szmalcownicy zjawią się na miejscu lada moment i ugaszą ogień, tak musiało być. Część więźniów już podniosła gwar, ktoś uderzał pięścią w wejściowe wrota. Nie oglądał się za siebie, biegiem rzucił się w ślad za Kieranem. Po schodach w górę, a potem wzdłuż balkonów, co sił, bo każdy ułamek sekundy mógł przeważyć o powodzeniu.
Okno pękło pod wpływem uderzenia prowizorycznej broni, srebrne, pobłyskujące fragmenty szyby posypały się pod ich nogi w chwili, w której Brendan wiązał już sznur materiałów wokół kolumienki tarasowej balustrady. Sprawdził go trzy razy, silnym szarpnięciem, nim wypchnął go przez okno - na zewnątrz. Dym palonych ław wznosił się już ku sklepieniu, mieszał się z wpuszczonym do środka świeżym powietrzem, które z jednej strony podsycało płomienie, z drugiej pozwalało zaczerpnąć powietrza. Rozległ się trzask otwieranych wrót świątyni, szmalcownicy już tu byli. W jakim stanie i czy trzeźwi - mieli się teraz tego nie dowiedzieć. Brendan odebrał jeden z metalowych artefaktów od Kierana, na szybko wybijając nim pozostałości ostrych fragmentów i - uchwyciwszy jego porozumiewawcze spojrzenie, którym wysyłał go pierwszego - wyrzucił oręż za okno i potem sam wysunął się na zewnątrz, mocno zaciskając rękę na sznurze.
Rękę, jedną, osłabioną miesiącami spętania. Owinął się wokół sznura łokciem, by wzmocnić uścisk, stopy oparły się o pierwszy węzeł. Czasu było mało, nie miał czasu zwlekać - a przecież wraz ze świeżym powietrzem już czuł zapach wolności.
- Już prawie - ozwał się do Kierana, powoli opuszczając się na sznurze w dół, starał się nie polegać tylko na dłoni, stopy szukały oparcia, prawe ramię starało się odciążyć zdrową rękę. Osłabienie organizmu nie pomagało w tej trudnej wędrówce, wisiał już nisko, kiedy dłoń odmówiła mu posłuszeństwa i, przetarta o materiały, straciła oparcie; w pierwszym odruchu usiłował to oparcie odnaleźć, już w drugim pojął, że to niemożliwe. Spadł, koncentrując się na tym, by obrócić ciało w sposób, który zminimalizuje ryzyko upadku. W zroszoną nocną rosą trawę opadł bokiem, rozbity łokieć okrutnie promieniował bólem, a gałązka młodego drzewka przecięła jego twarz krwawą szramą. Niska to cena za odzyskanie wolności. Sięgnął stopą po stalowy artefakt, chcąc przyciągnąć go bliżej siebie, by Kieran nie uderzył w niego przypadkiem w razie podobnej przypadłości - w ciszy odczołgał się na bok, w pobliskie krzewy, czekając na szefa. Na oślep sprawdził kości, był osłabiony, ale ufał, że ból nogi pochodził wyłącznie od potłuczenia - teraz nie miał możliwości sprawdzić tego dokładniej.
Noc wciąż trwała, a ciemności były im na rękę. Nie będą poruszać się szybko, to niemożliwe, ale jeśli będą trzymać się z dala od głównych traktów, nie będzie ich łatwo odnaleźć. Dobiegały go dźwięki zabawy, ognisk, choć przy świątyni podniosła się już sroga wrzawa, niektórzy wciąż oddawali się zabawie. Fakt, że niektórzy z nich mogli być pijani wcale nie dawał im przewagi, a jedynie wyrównywał szanse. Ciało Brendana po tak długiej niewoli było sztywne, obolałe i powolne. Przysunął dłoń do czoła, chyba wciąż miał gorączkę. To nic. Nic nie mogło ich już powstrzymać. Obrzucił spojrzeniem wpierw szybę, potem sznur, oczekując rychłego pojawienia się Kierana.
Okno pękło pod wpływem uderzenia prowizorycznej broni, srebrne, pobłyskujące fragmenty szyby posypały się pod ich nogi w chwili, w której Brendan wiązał już sznur materiałów wokół kolumienki tarasowej balustrady. Sprawdził go trzy razy, silnym szarpnięciem, nim wypchnął go przez okno - na zewnątrz. Dym palonych ław wznosił się już ku sklepieniu, mieszał się z wpuszczonym do środka świeżym powietrzem, które z jednej strony podsycało płomienie, z drugiej pozwalało zaczerpnąć powietrza. Rozległ się trzask otwieranych wrót świątyni, szmalcownicy już tu byli. W jakim stanie i czy trzeźwi - mieli się teraz tego nie dowiedzieć. Brendan odebrał jeden z metalowych artefaktów od Kierana, na szybko wybijając nim pozostałości ostrych fragmentów i - uchwyciwszy jego porozumiewawcze spojrzenie, którym wysyłał go pierwszego - wyrzucił oręż za okno i potem sam wysunął się na zewnątrz, mocno zaciskając rękę na sznurze.
Rękę, jedną, osłabioną miesiącami spętania. Owinął się wokół sznura łokciem, by wzmocnić uścisk, stopy oparły się o pierwszy węzeł. Czasu było mało, nie miał czasu zwlekać - a przecież wraz ze świeżym powietrzem już czuł zapach wolności.
- Już prawie - ozwał się do Kierana, powoli opuszczając się na sznurze w dół, starał się nie polegać tylko na dłoni, stopy szukały oparcia, prawe ramię starało się odciążyć zdrową rękę. Osłabienie organizmu nie pomagało w tej trudnej wędrówce, wisiał już nisko, kiedy dłoń odmówiła mu posłuszeństwa i, przetarta o materiały, straciła oparcie; w pierwszym odruchu usiłował to oparcie odnaleźć, już w drugim pojął, że to niemożliwe. Spadł, koncentrując się na tym, by obrócić ciało w sposób, który zminimalizuje ryzyko upadku. W zroszoną nocną rosą trawę opadł bokiem, rozbity łokieć okrutnie promieniował bólem, a gałązka młodego drzewka przecięła jego twarz krwawą szramą. Niska to cena za odzyskanie wolności. Sięgnął stopą po stalowy artefakt, chcąc przyciągnąć go bliżej siebie, by Kieran nie uderzył w niego przypadkiem w razie podobnej przypadłości - w ciszy odczołgał się na bok, w pobliskie krzewy, czekając na szefa. Na oślep sprawdził kości, był osłabiony, ale ufał, że ból nogi pochodził wyłącznie od potłuczenia - teraz nie miał możliwości sprawdzić tego dokładniej.
Noc wciąż trwała, a ciemności były im na rękę. Nie będą poruszać się szybko, to niemożliwe, ale jeśli będą trzymać się z dala od głównych traktów, nie będzie ich łatwo odnaleźć. Dobiegały go dźwięki zabawy, ognisk, choć przy świątyni podniosła się już sroga wrzawa, niektórzy wciąż oddawali się zabawie. Fakt, że niektórzy z nich mogli być pijani wcale nie dawał im przewagi, a jedynie wyrównywał szanse. Ciało Brendana po tak długiej niewoli było sztywne, obolałe i powolne. Przysunął dłoń do czoła, chyba wciąż miał gorączkę. To nic. Nic nie mogło ich już powstrzymać. Obrzucił spojrzeniem wpierw szybę, potem sznur, oczekując rychłego pojawienia się Kierana.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ani razu nie odwrócił się za siebie, dopiero z balkonu spoglądając na rozprzestrzeniający się na kolejne ławy ogień. Jedna z przygotowanych pochodni przyniosła oczekiwany efekt, druga rozczarowała, jednak rozrastający się pożar być może w końcu sięgnie aż do specyficznego balkonu. Ogień miał przede wszystkim odciągnąć uwagę od nich, skala zniszczeń nie miała znaczenia, a istniały zaklęcia zdolne zapanować nad żywiołem nawet na rozległym obszarze. Zdołali wykrzesać z siebie siłę do biegu, dalej również sobie poradzą. Słyszał wołanie o pomoc, chwilę potem ktoś walił we wrota, wdarto się do środka. Weasley po sprawdzeniu spleconego przez nich sznura śmiało ruszył w dół. Kieran spojrzał za nim, upewniając się, że wszystko jest w porządku, przynajmniej na początku zejścia po kamiennej ścianie. Rozbite okno jeszcze nie zostało dostrzeżone przez kogokolwiek, naprawdę mieli szansę odzyskać wolność.
Puścił go pierwszego z ważnego powodu, który od początku niewoli pozwalał zachować mu trzeźwość umysłu. Zawsze pozostawał czujny i szukał sposobności do ucieczki, bo przyrzekł sobie, że nie zostawi go na pastwę zwyrodnialców, nie zostawi za sobą. Jeśli zdecydowałby się tchórzliwie na ucieczkę w pojedynkę, wszystkie wcześniejsze zmagania o zachowanie godności straciłyby sens. Coś jednak było nie tak z jego kręgosłupem moralnym, stał się elastyczny w chwili desperackiej walki o przetrwanie, skoro nie przeszkadzało mu podłożenie ognia pomimo obecności innych osób. Nie dał im szansy, co było wynikiem oczywistej z jego perspektywy konkluzji – Brendanowi ufał, reszta współwięźniów była mu obca, tym samym każdy z tej zbieraniny stawał się podejrzany. Brał ciężar odpowiedzialności za tę decyzję na swoje barki, być może w przyszłości ktoś zapragnie rozliczyć go za poświęcenie ludzkich żyć. Teraz jednak ważniejsza była ucieczka. Wiedział, że wymaga od drugiego aurora wiele, pomimo osłabienia i braku jednej kończyny, ale musiał zejść pierwszy. Już prawie.
Czekał na moment, gdy lina przestanie być napięta – nie mogli schodzić razem, zbyt duże obciążenie i materiał się zerwie – a kiedy ta chwila nadeszła, był to jasny znak zakończenia zejścia przez towarzysza. Nie widział dokładnie upadku, docierały do niego krzyczące głosy, padła pierwsza inkantacja, ale już działał w pędzie, nie skupiał się na toku wydarzeń we wnętrzu mugolskiej świątyni. Choć nie weszli na sam szczyt wieży, z wysokości balkony zdążył zaobserwować ważne szczegóły mogące mieć wpływa na ich dalszy plan. Poszedł w ślady Brendana, najpierw wyrzucił metalowy przedmiot przez okno, zamierzając zgarnąć go, gdy tylko poczuje stabilny grunt pod nogami. Złapał sznur obiema rękami, nogami asekurował zejście, instynktownie szukając grubych supłów i twardego podłoża, ocierając przy okazji knykcie. Nie szło mu zbyt sprawnie, nic nie szło sprawnie, ale nie kazał na siebie długo czekać.
Pomimo ciemności złapał wcześniej wyrzuconą prowizoryczną broń, potem zniżył się, przykucnął nieopodal krzewów, rozglądając się pospiesznie. Wcześniej widział dwa kierunki ucieczki. Pierwszy wzdłuż linii nagrobków, który prowadził ku bardziej otwartej przestrzeni, prawdopodobnie do klifu, niewiadomo jak wysokiego. Drugi prowadził do zbocza, z wysoka dostrzegł dachy domostw położonych niżej i zarys konstrukcji na wodzie przypominającej molo. Byli blisko wody, mogli znaleźć się w rybackiej miejscowości, nawet przy ujściu jakiejś rzeki. Na pewno oba kierunki gwarantowały zetknięcie się z wodą. Brak wiedzy odnośnie tutejszego terenu utrudniał wszystko, mimo to lepiej było im pognać w dół między budynki, część z nich mogła być opustoszała. Inne możliwości nie wchodziły w grę, po drugiej stroni budynku niosły się śpiewy i śmiechy, a oni musieli uniknąć ujawnienia się na tym etapie ucieczki za wszelką cenę. Szybko analizował ich położenie i szanse.
– Ruszymy tędy, do budynków na dole – przekazał decyzję szeptem, dłonią wskazując kierunek. – Nie musimy biec, trzymajmy głowy nisko.
Byli zmęczeni, nie było mowy o pędzeniu przed siebie. Przymknął powieki na sekundę, wziął głęboki wdech, a po otwarciu oczu ruszył pierwszy, pochylony, skulony, próbując zmniejszyć swoją sylwetkę. Mógł na ślepo ruszyć do krawędzi zbocza, ale powstrzymał się w ostatniej chwili, zauważając coś ważnego w krajobrazie. Uniósł zaciśnięta pięść, gestem żądając zatrzymanie się także Brendana. Zobaczył niby kształt barierek, co towarzyszą przecież schodom, tutaj nie było czego ogradzać poza cmentarzem, a tam pomników nagrobnych już nie było. Schody. Tak, mogli nimi zejść, choć wystawiali siebie w ten sposób na widok, ale póki co nie zostali przez nikogo zauważeni. Po drodze do stopni było kilka nagrobków za którymi mogli się schować.
– Tędy, chowamy się za nagrobkami i potem w dół.
Ruszył, popędliwie minął dwa nagrobki, schował się za trzecim, zza niego spoglądając w stronę budynku. Już zrobiło się większe zamieszanie, być może z powodu konieczności gaszenia ognia. Kieran zerknął kontrolnie za siebie, potem poderwał się, schował za jednym z kolejnych nagrobków, z każdym krokiem przekonując się, że los się do nich uśmiechnął, psidwacza jego mać. Tutaj były schody!
Pierwszy stopień, drugi, trzeci, czwarty, byleby w dół, do budynków. Słyszał za sobą kroki, ociężałe i zbolałe, ale je słyszał.
Puścił go pierwszego z ważnego powodu, który od początku niewoli pozwalał zachować mu trzeźwość umysłu. Zawsze pozostawał czujny i szukał sposobności do ucieczki, bo przyrzekł sobie, że nie zostawi go na pastwę zwyrodnialców, nie zostawi za sobą. Jeśli zdecydowałby się tchórzliwie na ucieczkę w pojedynkę, wszystkie wcześniejsze zmagania o zachowanie godności straciłyby sens. Coś jednak było nie tak z jego kręgosłupem moralnym, stał się elastyczny w chwili desperackiej walki o przetrwanie, skoro nie przeszkadzało mu podłożenie ognia pomimo obecności innych osób. Nie dał im szansy, co było wynikiem oczywistej z jego perspektywy konkluzji – Brendanowi ufał, reszta współwięźniów była mu obca, tym samym każdy z tej zbieraniny stawał się podejrzany. Brał ciężar odpowiedzialności za tę decyzję na swoje barki, być może w przyszłości ktoś zapragnie rozliczyć go za poświęcenie ludzkich żyć. Teraz jednak ważniejsza była ucieczka. Wiedział, że wymaga od drugiego aurora wiele, pomimo osłabienia i braku jednej kończyny, ale musiał zejść pierwszy. Już prawie.
Czekał na moment, gdy lina przestanie być napięta – nie mogli schodzić razem, zbyt duże obciążenie i materiał się zerwie – a kiedy ta chwila nadeszła, był to jasny znak zakończenia zejścia przez towarzysza. Nie widział dokładnie upadku, docierały do niego krzyczące głosy, padła pierwsza inkantacja, ale już działał w pędzie, nie skupiał się na toku wydarzeń we wnętrzu mugolskiej świątyni. Choć nie weszli na sam szczyt wieży, z wysokości balkony zdążył zaobserwować ważne szczegóły mogące mieć wpływa na ich dalszy plan. Poszedł w ślady Brendana, najpierw wyrzucił metalowy przedmiot przez okno, zamierzając zgarnąć go, gdy tylko poczuje stabilny grunt pod nogami. Złapał sznur obiema rękami, nogami asekurował zejście, instynktownie szukając grubych supłów i twardego podłoża, ocierając przy okazji knykcie. Nie szło mu zbyt sprawnie, nic nie szło sprawnie, ale nie kazał na siebie długo czekać.
Pomimo ciemności złapał wcześniej wyrzuconą prowizoryczną broń, potem zniżył się, przykucnął nieopodal krzewów, rozglądając się pospiesznie. Wcześniej widział dwa kierunki ucieczki. Pierwszy wzdłuż linii nagrobków, który prowadził ku bardziej otwartej przestrzeni, prawdopodobnie do klifu, niewiadomo jak wysokiego. Drugi prowadził do zbocza, z wysoka dostrzegł dachy domostw położonych niżej i zarys konstrukcji na wodzie przypominającej molo. Byli blisko wody, mogli znaleźć się w rybackiej miejscowości, nawet przy ujściu jakiejś rzeki. Na pewno oba kierunki gwarantowały zetknięcie się z wodą. Brak wiedzy odnośnie tutejszego terenu utrudniał wszystko, mimo to lepiej było im pognać w dół między budynki, część z nich mogła być opustoszała. Inne możliwości nie wchodziły w grę, po drugiej stroni budynku niosły się śpiewy i śmiechy, a oni musieli uniknąć ujawnienia się na tym etapie ucieczki za wszelką cenę. Szybko analizował ich położenie i szanse.
– Ruszymy tędy, do budynków na dole – przekazał decyzję szeptem, dłonią wskazując kierunek. – Nie musimy biec, trzymajmy głowy nisko.
Byli zmęczeni, nie było mowy o pędzeniu przed siebie. Przymknął powieki na sekundę, wziął głęboki wdech, a po otwarciu oczu ruszył pierwszy, pochylony, skulony, próbując zmniejszyć swoją sylwetkę. Mógł na ślepo ruszyć do krawędzi zbocza, ale powstrzymał się w ostatniej chwili, zauważając coś ważnego w krajobrazie. Uniósł zaciśnięta pięść, gestem żądając zatrzymanie się także Brendana. Zobaczył niby kształt barierek, co towarzyszą przecież schodom, tutaj nie było czego ogradzać poza cmentarzem, a tam pomników nagrobnych już nie było. Schody. Tak, mogli nimi zejść, choć wystawiali siebie w ten sposób na widok, ale póki co nie zostali przez nikogo zauważeni. Po drodze do stopni było kilka nagrobków za którymi mogli się schować.
– Tędy, chowamy się za nagrobkami i potem w dół.
Ruszył, popędliwie minął dwa nagrobki, schował się za trzecim, zza niego spoglądając w stronę budynku. Już zrobiło się większe zamieszanie, być może z powodu konieczności gaszenia ognia. Kieran zerknął kontrolnie za siebie, potem poderwał się, schował za jednym z kolejnych nagrobków, z każdym krokiem przekonując się, że los się do nich uśmiechnął, psidwacza jego mać. Tutaj były schody!
Pierwszy stopień, drugi, trzeci, czwarty, byleby w dół, do budynków. Słyszał za sobą kroki, ociężałe i zbolałe, ale je słyszał.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Obserwował Kierana zsuwającego się po sznurze materiałów, ale i dym kłębiący się nad świątynią. Umykał przez wybite okna, chaos był im sprzymierzeńcem, szmalcownicy - prawdopodobnie pijani - musieli zapanować nad sytuacją, zarówno nad więźniami, jak i pozostałymi problemami, żeby nie stracić swojego więzienia. Wielość naw i zakamarków nie pozwoli im tak łatwo przeliczyć więźniów, choć gdy odkryją drogę ucieczki domyślą się zapewne, kto za tym stał. Czy na pewno? Czy spodziewali się po nim - wykończonym do granic możliwości - że zmobilizuje się do podobnego wysiłku? Odkąd pojawił się Kieran - pewnie tak. Przetarł zmęczone skronie, przetarł stłuczoną przy upadku kość, wyprostował obie ręce i naciągnął kark, jeszcze trochę, czuł już powietrze pozbawione więzów. I choć znużenie coraz mocniej dawało mu się we znaki, to adrenalina mocno krążyła we krwi i trzymała go w gotowości. Kieran mocno się dla niego poświęcił - nie zamierzał zepsuć tego własną słabością. Był mu winien dług wdzięczności, którego szybko nie spłaci. Zacisnął palce wobec zdobytego oręża, brakowało mu różdżki, musiało wystarczyć to. Osłabione ciało i tak nie było gotowe do walki - musiał odpocząć, wreszcie wolny od więzów. Musiał przetrwać. Oddychał zbyt szybko, zbyt ciężko, kiedy Rineheart lustrował okolicę. Jeszcze trochę. Już prawie. Wbił broń w ziemię, używając jej jako laski, by powstać do nisko pochylonej pozycji. Kiwnął głową na znak, że usłyszał - mieli zmierzać w dół. Woda mieniła się w nocnych ciemnościach i odbijała blask gwiazd migoczących nad nimi. Miał nadzieję, że w wiosce nie było przyjaciół szmalcowników - o ile w ogóle pozostał w niej jeszcze ktoś żywy. Kieran nadał tempo, Brendan ruszył za nim momentalnie, zmuszając się do wysiłku.
Gdy tylko spostrzegł jego znak - znak, żeby się zatrzymał - zacisnął palce mocniej na orężu, gotując się do walki. Kształt w oddali nie okazał się jednak nieprzyjacielem, a wygodniejszą dla nich drogą. Jeśli uda im się tamtędy przemknąć, mogli znaleźć się poniżej widoczności szmalcowników, odruchowo obejrzał się za siebie, ale łuna pożaru nad świątynią skutecznie odwracała uwagę od terenów wokół niej. Bliskość ognia powinna utrudniać widzenie w ciemnościach, nawet jeśli jego błysk bladł zamiast się rozprzestrzeniać. Szmalcownicy już tutaj byli.
Pognał za Kieranem, gdy tylko ten ruszył w dalszą drogę - przylegając do kolejnych wysokich nagrobków, z obrzydzeniem wspierając bok twarzy o chłód kamienia. Jego bliskość była obrzydliwa i ponura, ale zmęczenie - wyczerpanie! - odciągało od tego resztki trzeźwych myśli. Bolał go kark, kiedy trzymał głowę nisko, ostatnie miesiące - ile dokładnie? - spędził w pokurczonych pozycjach. Ale każdy pojedynczy powiew wiatru - przypominał mu, że czuł już powiew wolności. Niemal spadał z kolejnych schodków, nogi ledwie trzymały ciało. Wkrótce znaleźli się we wiosce, pomiędzy pociemniałymi domami, był środek nocy - czy nikt tu nie mieszkał, czy ludzie spali?
- Tam. Pod molo jest łódź - dostrzegł, gdy zmierzali wciąż przed siebie, w dół, z dala od obozowiska szmalcowników. Daleko nie dobiegną, musieli ukryć się i przeczekać chwilę w odosobnionym miejscu, w którym nie zostaną dostrzeżeni. Mogli uciec w każdym kierunku, jedyny trop, który mieli ich oprawcy, to rozbite okno i sznur, którego nie mieli już jak zdjąć.
Przeszli przez wodę, powoli, nie mącąc jej nadto, wspinając się na burtę rybackiej łodzi. Przeciągnęli ją mocniej w zarośla, skryta za konstrukcją pomostu wydawała się zupełnie niewidoczna. Kieran wyszedł jako pierwszy, Brendan skorzystał z jego pomocy i wczołgał się tuż za nim. Ukryli się pod warstwami sieci i rozległych plandek, zapach ryb mu nie przeszkadzał - sam musiał cuchnąć znacznie gorzej od tego. Powieki mu opadały. Naprawdę musiał odpocząć. Nie pamiętał, kiedy stracił przytomność.
/zt x2
Gdy tylko spostrzegł jego znak - znak, żeby się zatrzymał - zacisnął palce mocniej na orężu, gotując się do walki. Kształt w oddali nie okazał się jednak nieprzyjacielem, a wygodniejszą dla nich drogą. Jeśli uda im się tamtędy przemknąć, mogli znaleźć się poniżej widoczności szmalcowników, odruchowo obejrzał się za siebie, ale łuna pożaru nad świątynią skutecznie odwracała uwagę od terenów wokół niej. Bliskość ognia powinna utrudniać widzenie w ciemnościach, nawet jeśli jego błysk bladł zamiast się rozprzestrzeniać. Szmalcownicy już tutaj byli.
Pognał za Kieranem, gdy tylko ten ruszył w dalszą drogę - przylegając do kolejnych wysokich nagrobków, z obrzydzeniem wspierając bok twarzy o chłód kamienia. Jego bliskość była obrzydliwa i ponura, ale zmęczenie - wyczerpanie! - odciągało od tego resztki trzeźwych myśli. Bolał go kark, kiedy trzymał głowę nisko, ostatnie miesiące - ile dokładnie? - spędził w pokurczonych pozycjach. Ale każdy pojedynczy powiew wiatru - przypominał mu, że czuł już powiew wolności. Niemal spadał z kolejnych schodków, nogi ledwie trzymały ciało. Wkrótce znaleźli się we wiosce, pomiędzy pociemniałymi domami, był środek nocy - czy nikt tu nie mieszkał, czy ludzie spali?
- Tam. Pod molo jest łódź - dostrzegł, gdy zmierzali wciąż przed siebie, w dół, z dala od obozowiska szmalcowników. Daleko nie dobiegną, musieli ukryć się i przeczekać chwilę w odosobnionym miejscu, w którym nie zostaną dostrzeżeni. Mogli uciec w każdym kierunku, jedyny trop, który mieli ich oprawcy, to rozbite okno i sznur, którego nie mieli już jak zdjąć.
Przeszli przez wodę, powoli, nie mącąc jej nadto, wspinając się na burtę rybackiej łodzi. Przeciągnęli ją mocniej w zarośla, skryta za konstrukcją pomostu wydawała się zupełnie niewidoczna. Kieran wyszedł jako pierwszy, Brendan skorzystał z jego pomocy i wczołgał się tuż za nim. Ukryli się pod warstwami sieci i rozległych plandek, zapach ryb mu nie przeszkadzał - sam musiał cuchnąć znacznie gorzej od tego. Powieki mu opadały. Naprawdę musiał odpocząć. Nie pamiętał, kiedy stracił przytomność.
/zt x2
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ruiny Whitby
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire