Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Ruiny Whitby
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ruiny Whitby
Na północny wschód od Yorku leży mieścina Whitby, w której mieści się zrujnowane opactwo benedyktyńskie.
Dokładnie po prawej stronie miasta, znajdują się ruiny klasztoru. (...) Są one szlachetne o wspaniałym rozmiarze, pełne pięknych romantycznych szczegółów. Podobno w jednym z okien można zobaczyć Białą Damę.
To prawda co pisał Stoker. W ruinach przebywa do dziś Biała Dama, lecz wcale nie jest osamotniona. Podobno cyklicznie, pod koniec miesiąca, w ruinach dobywają się spotkania duchów. Na szczęście jeszcze niewielu o tym wie.
Dokładnie po prawej stronie miasta, znajdują się ruiny klasztoru. (...) Są one szlachetne o wspaniałym rozmiarze, pełne pięknych romantycznych szczegółów. Podobno w jednym z okien można zobaczyć Białą Damę.
z Drakuli, Brama Stokera
To prawda co pisał Stoker. W ruinach przebywa do dziś Biała Dama, lecz wcale nie jest osamotniona. Podobno cyklicznie, pod koniec miesiąca, w ruinach dobywają się spotkania duchów. Na szczęście jeszcze niewielu o tym wie.
Uwagę o podaniach skwitowałem uprzejmym uśmiechem. Nabijała się ze mnie. Faktycznie, to dość niecodzienne dla przeciętnego człowieka, ale my powinniśmy pamiętać o wiążących nas konwenansach. One zostały stworzone w określonym celu i działają. Nie możemy sobie od tak postanawiać, że postąpimy inaczej, bo prawdopodobnie jesteśmy od początku skazani na porażkę. A jednak nieco rozbawiła mnie uwaga o tym, ze jedynie dwa podania musiała złożyć. Coż, jeżeli ja miałem niekiedy wrażenie uwięzienia, strach pomyśleć, co musi czuć kobieta w podobnej sytuacji. Ja wolę nie rozmyślać na podobne tematy.
- Wolałem spytać, rozumie Lady, aby uniknąć kolejnych skandali - odpowiadam, mając na myśli to, że wokół Sandal Castle krąży przecież wciąż aura zeszłorocznego dramatu rodzinnego, który zakończył się rozwodem mej ukochanej kuzynki. Najpewniej w Londynie takie skandale są na porzadku dziennym, ale my, na angielskiej wsi, nie przywykliśmy do tego tempa. Jeszcze nie ockneliśmy się z tamtych zawirowań, a tutaj nagle mielibyśmy odpierać atak rozwścieczonych Bruków, zarzucających nam kuszenie młodej panny romantycznymi wycieczkami konnymi? Bo, nie oszukujmy się, to do czego zmierza ta cała sytuacja, będzie najpewniej bardzo romantyczne, szczególnie jeżeli postanowię pokazać pannie Primrose melancholijny zakątek Ruin Whitby. Któż nie zakochałby się w zachodzie słońca pod średniowiecznymi łukami? - Jeżeli więc wszystko jest uzgodnione, to nie zostaje mi nic innego, jak czym predzej stanać na wysokości zadania - przechodze więc do tego, że tak, pojedziemy na przejażdżkę. A patrząc na to, jak dama patrzy na mnie, już podjąłem decyzję, że pojdziemy zwiedzać starożytne ruiny.
- Karą? - powtarzam za dziewczęciem, bo niezwykle mnie rozbawiła wizja tego, że tak odważna osoba nagle przyjmuje karę z moich rąk. Z godnością Kleopatry, której dane jest ponieść karę śmierci za swoją śmiałość. Powstrzymuję się przed uśmiechem, ale on gdzieś tam kryje się w oczach. - Nie zwykłem karać swoich gości, zresztą jak mniemam od tego są inni mężczyźni w życiu Lady, ja bynajmniej takim nie jestem - albo nie posuwam się do karania . A jednak już zbierałem się do wykonania wyroku, czym było udanie się do mego rodowego Piaskowego Pałacu w którym będę zmieniał garderobę - kiedy Lady Bruke okazała zainteresowanie w przygotowaniu koni. Wydało mi się to cokolwiek nietypowe, szlachcice zwykli przychodzić na gotowe (jak sama zauważyła Lady wcześniej). Tym razem to ona nieco mnie zdumiała, skinąłem jednak głową na Garego i dałem mu znać, żeby przygotował Henriego oraz Marca, czyli dwa spokojne konie. Bawiło mnie nazywanie zwierząt imionami ludzi. Fakt, że moje imię jest nietypowe, dodawał temu nutkę zawisłości względem reszty ludzkości. Czułem się wyróżniony tym, że przedemną imię to nosił pewnie tylko jeden człowiek, którego później przerobion ona olimpijskiego boga. Zastępy Marców i Henryków były przy tym masą, a kiedy nazywałem tak zwierzęta - ta masa stawała mi się podległą. Taki oto mikroświat Carrowów. Deportowałem się do zamku, by wziąć szybki prysznic i przystroić się w czystą koszulę i jasne spodnie z lekkiego materiału. Były równie eleganckie co spodnie lady Bruke. Natomiast żakiet zarzuciłem jedynie po to, aby nie odstawać od lady. Miałem jednak nadzieję, że nie będziemy się w nich gotować całą wieczność. Fakt, że temperatury dochodziły do absurdalnego 35 stopni na pewno nie będzie pomagał w noszeniu wielu warstw na przejażdżce. W międzyczasie przybiegł do mnie zdyszany lokaj, żeby mi przekazać list, który dopiero do nas dotarł. A więc to tak? Jednak wysłała list? Założę się, że gdybym mu się dłużej przyglądał, zobaczyłbym, że atrament nie zdążył jeszcze odpowiednio zaschnąć. Nie przykładałem jednak do tego uwagi, zrozumiawszy, że mleko się rozlało. Miałem w stajniach damę, którą miałem się zająć. To, czy miałem inne plany na ten dzień, w takim wypadku przestawało mieć znaczenie.
Wtedy wróciłem do Primrose, która gawędziła sobie z moim pomocnikiem. Ku mojemu zdziwieniu obok nich stały dwa przygotowane konie, nie były to jednak te, które wybrałem ja. Czyżby wpadła na pomysł podważania kolejnej mojej decyzji? Garry na szczęście zadbał o to, żeby była to dobrana parka koni, które będą wzajemnie się dogadywały i uspokajały. Nie mogłem jednak odeprzeć od siebie wrażenia, że od samego początku przebywania na ziemiach Carrowów, panna Bruke się na nich rządzi, jakby były cokolwiek jej własnością!
- Już jestem, pomóc ci Lady? - podchodzę więc do niej, żeby jej pomóc wsiąść na konia. Może i jest niezależną kobietą nieprzyjemnych torfowisk Durham, ale dla mnie jest póki co tylko młodszą damą, która jest na tyle nieprzewidywalna by wziąć moje czcze słowa za pewnik i zmusić, bym faktycznie się wywiązał z obietnicy. Co, w dalszej perspektywie, należy jej dodać, że potrafi mnie do czegokolwiek zmusić. Jasna sprawa, nie bez znaczenia jest tu etykieta, ale wciąż. Skoro więc jej pomogłem (bądź nie), zaraz wskakuję na swojego rumaka i ruszamy powoli. W drodze nie będziemy mieli czasu na pogawędki, szczególnie jeżeli Lady Bruke postanowi pokazać mi, że jednak zna się na jeździe konnej, natomiast póki jeszcze wyjeżdżaliśmy ze stajni, ja ją zagadnąłem: - Proszę się nie krępować lady, jeżeli będziesz potrzebowała pomocy. To wciąż nietypowe, by kobiety dosiadały koni w podobny sposób. A moje zdumienie było podytkowane tym, że nie tak dalej jak miesiąc temu, zostałem zimno przyjęty, kiedy zaproponowałem damie siodło męskie. Muszę przyznać, że poczułem się wtedy jak ignorant w sprawie siodeł, co nieczęsto mi sie zdarza
- Wolałem spytać, rozumie Lady, aby uniknąć kolejnych skandali - odpowiadam, mając na myśli to, że wokół Sandal Castle krąży przecież wciąż aura zeszłorocznego dramatu rodzinnego, który zakończył się rozwodem mej ukochanej kuzynki. Najpewniej w Londynie takie skandale są na porzadku dziennym, ale my, na angielskiej wsi, nie przywykliśmy do tego tempa. Jeszcze nie ockneliśmy się z tamtych zawirowań, a tutaj nagle mielibyśmy odpierać atak rozwścieczonych Bruków, zarzucających nam kuszenie młodej panny romantycznymi wycieczkami konnymi? Bo, nie oszukujmy się, to do czego zmierza ta cała sytuacja, będzie najpewniej bardzo romantyczne, szczególnie jeżeli postanowię pokazać pannie Primrose melancholijny zakątek Ruin Whitby. Któż nie zakochałby się w zachodzie słońca pod średniowiecznymi łukami? - Jeżeli więc wszystko jest uzgodnione, to nie zostaje mi nic innego, jak czym predzej stanać na wysokości zadania - przechodze więc do tego, że tak, pojedziemy na przejażdżkę. A patrząc na to, jak dama patrzy na mnie, już podjąłem decyzję, że pojdziemy zwiedzać starożytne ruiny.
- Karą? - powtarzam za dziewczęciem, bo niezwykle mnie rozbawiła wizja tego, że tak odważna osoba nagle przyjmuje karę z moich rąk. Z godnością Kleopatry, której dane jest ponieść karę śmierci za swoją śmiałość. Powstrzymuję się przed uśmiechem, ale on gdzieś tam kryje się w oczach. - Nie zwykłem karać swoich gości, zresztą jak mniemam od tego są inni mężczyźni w życiu Lady, ja bynajmniej takim nie jestem - albo nie posuwam się do karania . A jednak już zbierałem się do wykonania wyroku, czym było udanie się do mego rodowego Piaskowego Pałacu w którym będę zmieniał garderobę - kiedy Lady Bruke okazała zainteresowanie w przygotowaniu koni. Wydało mi się to cokolwiek nietypowe, szlachcice zwykli przychodzić na gotowe (jak sama zauważyła Lady wcześniej). Tym razem to ona nieco mnie zdumiała, skinąłem jednak głową na Garego i dałem mu znać, żeby przygotował Henriego oraz Marca, czyli dwa spokojne konie. Bawiło mnie nazywanie zwierząt imionami ludzi. Fakt, że moje imię jest nietypowe, dodawał temu nutkę zawisłości względem reszty ludzkości. Czułem się wyróżniony tym, że przedemną imię to nosił pewnie tylko jeden człowiek, którego później przerobion ona olimpijskiego boga. Zastępy Marców i Henryków były przy tym masą, a kiedy nazywałem tak zwierzęta - ta masa stawała mi się podległą. Taki oto mikroświat Carrowów. Deportowałem się do zamku, by wziąć szybki prysznic i przystroić się w czystą koszulę i jasne spodnie z lekkiego materiału. Były równie eleganckie co spodnie lady Bruke. Natomiast żakiet zarzuciłem jedynie po to, aby nie odstawać od lady. Miałem jednak nadzieję, że nie będziemy się w nich gotować całą wieczność. Fakt, że temperatury dochodziły do absurdalnego 35 stopni na pewno nie będzie pomagał w noszeniu wielu warstw na przejażdżce. W międzyczasie przybiegł do mnie zdyszany lokaj, żeby mi przekazać list, który dopiero do nas dotarł. A więc to tak? Jednak wysłała list? Założę się, że gdybym mu się dłużej przyglądał, zobaczyłbym, że atrament nie zdążył jeszcze odpowiednio zaschnąć. Nie przykładałem jednak do tego uwagi, zrozumiawszy, że mleko się rozlało. Miałem w stajniach damę, którą miałem się zająć. To, czy miałem inne plany na ten dzień, w takim wypadku przestawało mieć znaczenie.
Wtedy wróciłem do Primrose, która gawędziła sobie z moim pomocnikiem. Ku mojemu zdziwieniu obok nich stały dwa przygotowane konie, nie były to jednak te, które wybrałem ja. Czyżby wpadła na pomysł podważania kolejnej mojej decyzji? Garry na szczęście zadbał o to, żeby była to dobrana parka koni, które będą wzajemnie się dogadywały i uspokajały. Nie mogłem jednak odeprzeć od siebie wrażenia, że od samego początku przebywania na ziemiach Carrowów, panna Bruke się na nich rządzi, jakby były cokolwiek jej własnością!
- Już jestem, pomóc ci Lady? - podchodzę więc do niej, żeby jej pomóc wsiąść na konia. Może i jest niezależną kobietą nieprzyjemnych torfowisk Durham, ale dla mnie jest póki co tylko młodszą damą, która jest na tyle nieprzewidywalna by wziąć moje czcze słowa za pewnik i zmusić, bym faktycznie się wywiązał z obietnicy. Co, w dalszej perspektywie, należy jej dodać, że potrafi mnie do czegokolwiek zmusić. Jasna sprawa, nie bez znaczenia jest tu etykieta, ale wciąż. Skoro więc jej pomogłem (bądź nie), zaraz wskakuję na swojego rumaka i ruszamy powoli. W drodze nie będziemy mieli czasu na pogawędki, szczególnie jeżeli Lady Bruke postanowi pokazać mi, że jednak zna się na jeździe konnej, natomiast póki jeszcze wyjeżdżaliśmy ze stajni, ja ją zagadnąłem: - Proszę się nie krępować lady, jeżeli będziesz potrzebowała pomocy. To wciąż nietypowe, by kobiety dosiadały koni w podobny sposób. A moje zdumienie było podytkowane tym, że nie tak dalej jak miesiąc temu, zostałem zimno przyjęty, kiedy zaproponowałem damie siodło męskie. Muszę przyznać, że poczułem się wtedy jak ignorant w sprawie siodeł, co nieczęsto mi sie zdarza
Nie była z tych, którzy mówią, że zasady są od tego aby je łamać. Jednak na pewno należała do tych, którzy czasami je naciągali i sprawdzali ich wytrzymałość. Ewidentnie nie w smak była mu jej wizyta, ale cóż... stało się. Wycofanie się teraz byłoby bardzo nieeleganckie, ponieważ już zajęła jego czas. Odstąpiła parę kroków w głąb stajni i skinęła uprzejmie głową.
-Dziękuję za troskę – zrobiło się jej trochę głupio, że tak z niego zakpiła, ale sam się o to prosił, a czasami myśl szybsza od języka sprawiała, że powiedziała o dwa słowa za dużo. I tak był uprzejmy, że jej nie odprawił. Grzecznie, ale mógł to zrobić i miał pełne prawo. Nie wiedziała do czego zmierza ta cała sytuacja. Nie oczekiwała nic ponadto aby sprawdzić umiejętności jeździeckie lorda Carrowa, które na pewno były wyśmienite, gdyż był człowiekiem swojej klasy. Jeżeli zaś przy okazji będzie mogła zobaczyć piękne okolice hrabstwa to nie miała nic przeciwko. Zatrzymała się w połowie ruchu słysząc słowa o karze, coś w niej drgnęło i sprawiło, że mocniej zacisnęła szczęki. Musiała wziąć głębszy oddech, aby nie przekroczyć granicy, której jeszcze nie chciała przekraczać. Odwróciła się do lorda Carrowa nadal z uprzejmym uśmiechem.
-Gdybym była podlotkiem zapewne kary nadal byłyby wymierzane, teraz się tego nie obawiam. - Powiedziała ostrożnie dobierając słowa, choć chciała wymownie przewrócić oczami. Ten mężczyzna albo wiedział gdzie nastąpić aby poirytować albo realnie uważał ją za smarkulę, nad która czuwa grono zatroskanej rodziny patrząc by się nie skaleczyła sznurując buciki. Biorąc jednak pod uwagę, że Ares Carrow miał lat trzydzieści, a ona ledwo dwadzieścia dwa, to mógł traktować ją jeszcze jak dziecko. Musiała się również z tym zmierzyć. Była młoda, czasami nawiną, czasami lekkomyślna, zbyt pewna siebie, ale nie była głupia. Nie zatrzymywała dłużej mężczyzny pozwalając mu się przebrać i przygotować do przejażdżki. Sama zaś wraz z Garym ruszyła w głąb stajni aby pomóc przy siodłaniu wierzchowców. Wtedy też zwróciła uwagę, że jeden z nich ma opuchniętą pęcinę. Wraz ze stajennym podnieśli kopyto konia, aby zobaczyć czy strzałka nie jest naruszona albo puszka kopyta. Opuchlizna powoli przenosiła się na wyższe partie końskiej nogi i istniała obawa, że to coś poważniejszego. Kobieta realnie zatroskała się stanem konia i poprosiła Garego aby przygotował inne wierzchowce, a ona wytłumaczy lordowi takie podważenie jego decyzji. W końcu działała w trosce o dobro zwierzęcia, a nie żeby czarodzieja zirytować czy pokazać swoja niezależność, która potrafi być wybitnie drażniąca jeżeli nie wie się kiedy ją pokazać.
-Jeden z wierzchowców ma opuchliznę, nie wydaje się to coś poważnego, ale uznałam, że lepiej nie narażać go na dodatkowe obciążenia. - Pospieszyła z wyjaśnieniem widząc pytanie w jego oczach, możliwe, że pomieszane z lekkim zniesmaczeniem. Nawet Prim nie śmiałaby podważyć decyzji w dobrze koni. Nie była aż tak bezczelna i niewychowana. Nagnanie zasad to jedno, całkowite ich łamanie na terenie gospodarza to grubiaństwo, na które nawet członkowie rodu Burke, znani z tego, że traktują czasami tradycje wybiórczo, nie zachowaliby się w ten sposób. Nie uszło jej uwadze, że lord Carrow poniekąd dostosował się do niej swoim ubiorem, co jej trochę schlebiało. Ponadto wyglądał niezwykle pociągająco w tym ubiorze i na pewno zdawał sobie z tego sprawę. Nie raz pokazał na salonach, że jest świadom tego jakie wywiera wrażenie i korzystał z tego. Była kobietą i to młodą kobietą, która pomimo wychowania w tym świecie, dopiero zaczynała grę salonową i była nowicjuszem, a właśnie mierzyła się z wyjadaczem. Musiała trzymać cały czas wysoko gardę i nie pozwolić sobie jej opuścić ani o jotę. W tej grze mężczyźni grali by wygrać, a kobiety by nie przegrać. Ot tak był stworzony ten świat i nawet jeżeli się zmieniał, to nie tyle szybko jakby sobie tego życzyła.
Prim nie należała do wysokich kobiet, więc przyjęła pomoc przy wskoczeniu na siodło. Znalazła się na grzbiecie konia pewnie i z gracją osoby, która wie co robi. Wsunęła stopy w strzemiona i chwyciła wodze. Sprawdziła czy popręg jest dobrze dopięty i skierowała się do wyjścia ze stajni.
Zaskoczył ją swoim wyjaśnieniem, gdyż go nie oczekiwała. Było to jednak miłe zaskoczenie. Kolejne tego dnia. Ile jeszcze razy to zrobi?
-Rozumiem lorda zaskoczenie – odpowiedziała zgodnie z prawdą. - Większość dam z towarzystwa jest zszokowana taką możliwością. Nadal nie jest to typowe, ale myślę, że z czasem stanie się to normą. Siodło męskie jest nie dość, że wygodniejsze dla jeźdźca, to jeszcze zdrowsze dla wierzchowca, gdyż nie obciążamy jednego jego boku lub też zadu, gdy koń jest zbyt krótki do damskiego siodła.
Jak tylko mogła to jeździła po męsku. Oczywiście na wszelkich towarzyskich spotkaniach jeździeckich przestrzegała zasad i ubierała spódnicę oraz jeździła w siodle damskim, choć coraz częściej ją kusiło aby pojawić się w spodniach i sprawić, ze parę serc zabije mocniej i to nie z zachwytu ale oburzenia. Jednak wiedziała, ze mężatka może pozwolić sobie na więcej niż panna na wydaniu. W spotkaniach w mniejszym gronie lub takim jak ten pozwalała sobie na odwagę. Nie miała zamiaru ukrywać kim jest. Najwyżej lord Carrow ją przeklnie jak większość mężczyzn, którzy nagle uświadamiają sobie, że wykreowali w głowie ideał kobiety, a kiedy staje się rzeczywisty przeklinają ją, przestraszeni samą myślą, że wyobrażenie staje się czymś realnym.
-W takim razie, gdzie się udajemy? - Zagadnęła jeszcze nim przyspieszą, nie miała zamiaru całej przejażdżki spędzić w stępie.
-Dziękuję za troskę – zrobiło się jej trochę głupio, że tak z niego zakpiła, ale sam się o to prosił, a czasami myśl szybsza od języka sprawiała, że powiedziała o dwa słowa za dużo. I tak był uprzejmy, że jej nie odprawił. Grzecznie, ale mógł to zrobić i miał pełne prawo. Nie wiedziała do czego zmierza ta cała sytuacja. Nie oczekiwała nic ponadto aby sprawdzić umiejętności jeździeckie lorda Carrowa, które na pewno były wyśmienite, gdyż był człowiekiem swojej klasy. Jeżeli zaś przy okazji będzie mogła zobaczyć piękne okolice hrabstwa to nie miała nic przeciwko. Zatrzymała się w połowie ruchu słysząc słowa o karze, coś w niej drgnęło i sprawiło, że mocniej zacisnęła szczęki. Musiała wziąć głębszy oddech, aby nie przekroczyć granicy, której jeszcze nie chciała przekraczać. Odwróciła się do lorda Carrowa nadal z uprzejmym uśmiechem.
-Gdybym była podlotkiem zapewne kary nadal byłyby wymierzane, teraz się tego nie obawiam. - Powiedziała ostrożnie dobierając słowa, choć chciała wymownie przewrócić oczami. Ten mężczyzna albo wiedział gdzie nastąpić aby poirytować albo realnie uważał ją za smarkulę, nad która czuwa grono zatroskanej rodziny patrząc by się nie skaleczyła sznurując buciki. Biorąc jednak pod uwagę, że Ares Carrow miał lat trzydzieści, a ona ledwo dwadzieścia dwa, to mógł traktować ją jeszcze jak dziecko. Musiała się również z tym zmierzyć. Była młoda, czasami nawiną, czasami lekkomyślna, zbyt pewna siebie, ale nie była głupia. Nie zatrzymywała dłużej mężczyzny pozwalając mu się przebrać i przygotować do przejażdżki. Sama zaś wraz z Garym ruszyła w głąb stajni aby pomóc przy siodłaniu wierzchowców. Wtedy też zwróciła uwagę, że jeden z nich ma opuchniętą pęcinę. Wraz ze stajennym podnieśli kopyto konia, aby zobaczyć czy strzałka nie jest naruszona albo puszka kopyta. Opuchlizna powoli przenosiła się na wyższe partie końskiej nogi i istniała obawa, że to coś poważniejszego. Kobieta realnie zatroskała się stanem konia i poprosiła Garego aby przygotował inne wierzchowce, a ona wytłumaczy lordowi takie podważenie jego decyzji. W końcu działała w trosce o dobro zwierzęcia, a nie żeby czarodzieja zirytować czy pokazać swoja niezależność, która potrafi być wybitnie drażniąca jeżeli nie wie się kiedy ją pokazać.
-Jeden z wierzchowców ma opuchliznę, nie wydaje się to coś poważnego, ale uznałam, że lepiej nie narażać go na dodatkowe obciążenia. - Pospieszyła z wyjaśnieniem widząc pytanie w jego oczach, możliwe, że pomieszane z lekkim zniesmaczeniem. Nawet Prim nie śmiałaby podważyć decyzji w dobrze koni. Nie była aż tak bezczelna i niewychowana. Nagnanie zasad to jedno, całkowite ich łamanie na terenie gospodarza to grubiaństwo, na które nawet członkowie rodu Burke, znani z tego, że traktują czasami tradycje wybiórczo, nie zachowaliby się w ten sposób. Nie uszło jej uwadze, że lord Carrow poniekąd dostosował się do niej swoim ubiorem, co jej trochę schlebiało. Ponadto wyglądał niezwykle pociągająco w tym ubiorze i na pewno zdawał sobie z tego sprawę. Nie raz pokazał na salonach, że jest świadom tego jakie wywiera wrażenie i korzystał z tego. Była kobietą i to młodą kobietą, która pomimo wychowania w tym świecie, dopiero zaczynała grę salonową i była nowicjuszem, a właśnie mierzyła się z wyjadaczem. Musiała trzymać cały czas wysoko gardę i nie pozwolić sobie jej opuścić ani o jotę. W tej grze mężczyźni grali by wygrać, a kobiety by nie przegrać. Ot tak był stworzony ten świat i nawet jeżeli się zmieniał, to nie tyle szybko jakby sobie tego życzyła.
Prim nie należała do wysokich kobiet, więc przyjęła pomoc przy wskoczeniu na siodło. Znalazła się na grzbiecie konia pewnie i z gracją osoby, która wie co robi. Wsunęła stopy w strzemiona i chwyciła wodze. Sprawdziła czy popręg jest dobrze dopięty i skierowała się do wyjścia ze stajni.
Zaskoczył ją swoim wyjaśnieniem, gdyż go nie oczekiwała. Było to jednak miłe zaskoczenie. Kolejne tego dnia. Ile jeszcze razy to zrobi?
-Rozumiem lorda zaskoczenie – odpowiedziała zgodnie z prawdą. - Większość dam z towarzystwa jest zszokowana taką możliwością. Nadal nie jest to typowe, ale myślę, że z czasem stanie się to normą. Siodło męskie jest nie dość, że wygodniejsze dla jeźdźca, to jeszcze zdrowsze dla wierzchowca, gdyż nie obciążamy jednego jego boku lub też zadu, gdy koń jest zbyt krótki do damskiego siodła.
Jak tylko mogła to jeździła po męsku. Oczywiście na wszelkich towarzyskich spotkaniach jeździeckich przestrzegała zasad i ubierała spódnicę oraz jeździła w siodle damskim, choć coraz częściej ją kusiło aby pojawić się w spodniach i sprawić, ze parę serc zabije mocniej i to nie z zachwytu ale oburzenia. Jednak wiedziała, ze mężatka może pozwolić sobie na więcej niż panna na wydaniu. W spotkaniach w mniejszym gronie lub takim jak ten pozwalała sobie na odwagę. Nie miała zamiaru ukrywać kim jest. Najwyżej lord Carrow ją przeklnie jak większość mężczyzn, którzy nagle uświadamiają sobie, że wykreowali w głowie ideał kobiety, a kiedy staje się rzeczywisty przeklinają ją, przestraszeni samą myślą, że wyobrażenie staje się czymś realnym.
-W takim razie, gdzie się udajemy? - Zagadnęła jeszcze nim przyspieszą, nie miała zamiaru całej przejażdżki spędzić w stępie.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Ja z koleii bardzo lubię zasady. Zostały stworzone po to, żeby ułatwiać nam życie. Bez nich wciąż zadawalibyśmy pytania: czy tak wypada, ale o co mam zrobić w tej sytuacji, jak się zachować. Czy to moralne, czy to etyczne, czy ktoś ucierpi, czy mnie to obchodzi, że ktoś ucierpi. Poza tym, przecież tak jest łatwiej żyć. Naginanie zasad jest na pewno intrygujące, ale pamiętam wciąż jak ja jeden raz się o to pokusiłem. Będąc gdzieś w podróży, daleko od kraju, siedziałem w pociągu magicznym i obserwowałem mijane tereny, myślałem wtedy, że nie będzie mi stary nestor życia układać. Ze mną był mój druch - Daniel Wroński. Dziś wpominam tylko te pierwsze chwile, kiedy oświadczyłem mu, że przy następnej stacji ma mi zaprezentować świat jakiego nie znam. I że bawimy się bez żadnych granic, jakby jutra nie było. Przyjaciel podołał. Pokazał mi bary, dziewczęta zbyt rozwiązłe, pokazał mi używki, miejsca brzydkie i brudne, pokazał mi jak to jest nie spać więcej niż 48 godzin. I faktycznie oszukiwaliśmy, że jutra nie ma. Bo przecież, jeżeli nie pójdę spać, to nie może być jutro? Nie miałem głowy przez ten okres. Coś odwiedziłem, myslę, że też musiałem coś widzieć, ale dziś nic nie pamiętam - poza tym, że byłem ciągle zmęczony i ciągle miałem kaca. A później znów tańczyłem do nocy. I leżałem do rana w sali parnej od dymu. Kiedy jednak wieść o tym, co ze sobą robię dotarła do wcześniej znienawidzonego przezemnie nestora, a ten odciął mnie od pieniędzy na jeden dzień - nagle zrozumiałem, że jutro musi przyjść. I musze zakończyć te wygłupy, to przekraczanie granic. Momentalnie, porzuciłem hulaszcze życie i wróciłem do bycia reprezentacyjnym kawalerem. Tak więc wyszło na jaw: to, że łamałem zasady, było dla mnie opłacalne jedynie do czasu w którym miałem zaplecze finansowe. Jego brak oznaczał koniec zabawy. I żałowanie za grzechy, bo przecież o mały włos nie straciłbym wszystkiego przez te głupotę. Wroński i tak nieźle nas krył, myślę, że do Anglii nigdy nie dotarły informacje o tym co tak na prawdę działo się podczas tych wypraw.
Tak więc, nie, nie polecam wykroczeń od zasad. Zasady są bezpieczne. Nie można otrzymać może nic extra, ale przynajmniej nie zostanie się z niczym.
Uniosłem lekko brwi słysząc odpowiedź o tym, kto jej jakich kar udziela. Może ona jeszcze nie wie, ale nie trzeba być podlotkiem, zeby być karanym, a niektóre panie to nawet za tym przepadają. Jasna sprawa, te rzeczy odkryje pewnie za jakieś dziesięć lat jak zostanie już trzeci raz matką i będzie musiała sobie znaleźć ognistego kochanka, bo jej mąż się nie będzie nią interesował - tak sobie myślałem, zupełnie nie mając tutaj na myśli siebie, raczej jednego z tych chłopców w jej wieku, którzy już rozglądali się za żonkami. Jeszcze nie wiedzieli, że nie trzeba mieć żony, żeby dostać to co im chodzi po głowie. A moze już wiedzieli? Sam nie wiem, czasami trudno mi cofnąć się do momentu w którym byłem takim właśnie chłopcem. Może nigdy nim nie byłem. W sumie, podążając tym moim tokiem myśli, można mieć nawet wrażenie, że owy chłopiec bezpowrotnie zniknał i zastąpił go zniszczony doświadczeniem, nudziarz, którego już nic nie wzrusza. Który wyciąga takie krzywdzące wnioski, jak ten o tym, że po 3 dziecku, nikt już nawet nie będzie chciał spojrzeć na Prim. Zupełnie bezpodstawnie, bo przecież to, że widziałem takie rzeczy, nie znaczy, że każde małżeństwo kończy się tak samo.
Zdumiało mnie to, że lady Bruke postanowiłą się mi wytłumaczyć. Może faktycznie nie chciała pokazać tu swojej władzy, tylko na prawdę przyczyna zamiany wierzchowców była inna?
- O, doprawdy? - kiedy spojrzałem za Garrym, ten już był daleko od nas, pobiegł zająć się zranionym koniem. I poszedłbym za nim, ale ufałem, że zajmie się nim tak samo dobrze jak ja. Dlatego wracam spojrzeniem do panny Bruke. - Dziękuję za spostrzegawczość, takie zakażenia bywają bardzo niebezpieczne. Swego czasu niestety o tym nie wiedziano i przemęczano zwierzęta. Widziałem nistety również hodowlę jednego z naszych kuzynów, przez uprzejmość nie wspomnę nazwiska, natomiast pracował tam pewien stajenny, który nie zważał na takie rzeczy. Zwierzęta się męczyły, rany się pogłebiały, wdawało się zakażenie i po pół roku zwierze zdychało w wielkim cierpieniu. Byłem zniesmaczony tym co tam zobaczyłem. Niektórzy ludzie nie powinny mieć prawa posiadać hodowle - zaniepokojony wspominam dziś to, co zobaczyłem swego czasu na włościach biedniejszych kuzynów. Nie są oni w prostej linii szlachcami, ale oczywiście czystej krwi. Niestety to, że mieli pieniędzy wystarczająco dużo, by móc inwestować, sprawiło, że mieli stadninę, niestety nie potrafili się zająć odpowiednio zwierzętami. Czy opowiadanie o takich rzeczach jest niesmaczne? A może nie na miejscu? Nie wiem, ja traktuję to jako anedgotę, bo jest to już i tak w przeszłości, a stanowi jakieś wyjście do rozmowy o opiece nad magicznymi stworzeniami, czyli jednym z trzech tematów na które mogę rozmawiać. Oba inne są nieszczególnie dobrymi tematami dla kobiet, czyli mówię tu o biznesie i polityce.
- Prawdę mówiąc, wątpię, by konie mocniej cierpiały z damą na sobie czy też bez. Niekiedy całe to siodło jest cięższe niż osoba, którą później nosi. Ale tak, siodła tak zwane męskie to na pewno wygodniejsza sprawa. Widziałem męzczyzn, którzy dla żartu w siodle damskim próbowali przejechać kawałek drogi i niestety wcale im to nie wychodziło. A byli dobrymi jeźdżcami! - jak sięgnę pamięcią, to nawet ja tak robiłem, ale nie będę się przecież ośmieszał przed młodą Brukówną. Niektóre rzeczy moga zostać jedynie w męskim towarzystwie.
- Nie wiem czy widziałaś kiedyś Lady ruiny Whitby, ale myślę, że to spektakularne miejsce - zaproponowałem, nieco przyśpieszając, żeby znaleźć się przed Lady Rosier. I wtedy zdziwiła mnie, bo nim się obejrzałem, ruszyła przed siebie, a ja musiałem mocno przyśpieszyć, żeby znów jej teraz nie zgubić. Jeżeli stałaby się jej teraz krzywda, to musiałbym się mocno tłumaczyć!
Tak więc, nie, nie polecam wykroczeń od zasad. Zasady są bezpieczne. Nie można otrzymać może nic extra, ale przynajmniej nie zostanie się z niczym.
Uniosłem lekko brwi słysząc odpowiedź o tym, kto jej jakich kar udziela. Może ona jeszcze nie wie, ale nie trzeba być podlotkiem, zeby być karanym, a niektóre panie to nawet za tym przepadają. Jasna sprawa, te rzeczy odkryje pewnie za jakieś dziesięć lat jak zostanie już trzeci raz matką i będzie musiała sobie znaleźć ognistego kochanka, bo jej mąż się nie będzie nią interesował - tak sobie myślałem, zupełnie nie mając tutaj na myśli siebie, raczej jednego z tych chłopców w jej wieku, którzy już rozglądali się za żonkami. Jeszcze nie wiedzieli, że nie trzeba mieć żony, żeby dostać to co im chodzi po głowie. A moze już wiedzieli? Sam nie wiem, czasami trudno mi cofnąć się do momentu w którym byłem takim właśnie chłopcem. Może nigdy nim nie byłem. W sumie, podążając tym moim tokiem myśli, można mieć nawet wrażenie, że owy chłopiec bezpowrotnie zniknał i zastąpił go zniszczony doświadczeniem, nudziarz, którego już nic nie wzrusza. Który wyciąga takie krzywdzące wnioski, jak ten o tym, że po 3 dziecku, nikt już nawet nie będzie chciał spojrzeć na Prim. Zupełnie bezpodstawnie, bo przecież to, że widziałem takie rzeczy, nie znaczy, że każde małżeństwo kończy się tak samo.
Zdumiało mnie to, że lady Bruke postanowiłą się mi wytłumaczyć. Może faktycznie nie chciała pokazać tu swojej władzy, tylko na prawdę przyczyna zamiany wierzchowców była inna?
- O, doprawdy? - kiedy spojrzałem za Garrym, ten już był daleko od nas, pobiegł zająć się zranionym koniem. I poszedłbym za nim, ale ufałem, że zajmie się nim tak samo dobrze jak ja. Dlatego wracam spojrzeniem do panny Bruke. - Dziękuję za spostrzegawczość, takie zakażenia bywają bardzo niebezpieczne. Swego czasu niestety o tym nie wiedziano i przemęczano zwierzęta. Widziałem nistety również hodowlę jednego z naszych kuzynów, przez uprzejmość nie wspomnę nazwiska, natomiast pracował tam pewien stajenny, który nie zważał na takie rzeczy. Zwierzęta się męczyły, rany się pogłebiały, wdawało się zakażenie i po pół roku zwierze zdychało w wielkim cierpieniu. Byłem zniesmaczony tym co tam zobaczyłem. Niektórzy ludzie nie powinny mieć prawa posiadać hodowle - zaniepokojony wspominam dziś to, co zobaczyłem swego czasu na włościach biedniejszych kuzynów. Nie są oni w prostej linii szlachcami, ale oczywiście czystej krwi. Niestety to, że mieli pieniędzy wystarczająco dużo, by móc inwestować, sprawiło, że mieli stadninę, niestety nie potrafili się zająć odpowiednio zwierzętami. Czy opowiadanie o takich rzeczach jest niesmaczne? A może nie na miejscu? Nie wiem, ja traktuję to jako anedgotę, bo jest to już i tak w przeszłości, a stanowi jakieś wyjście do rozmowy o opiece nad magicznymi stworzeniami, czyli jednym z trzech tematów na które mogę rozmawiać. Oba inne są nieszczególnie dobrymi tematami dla kobiet, czyli mówię tu o biznesie i polityce.
- Prawdę mówiąc, wątpię, by konie mocniej cierpiały z damą na sobie czy też bez. Niekiedy całe to siodło jest cięższe niż osoba, którą później nosi. Ale tak, siodła tak zwane męskie to na pewno wygodniejsza sprawa. Widziałem męzczyzn, którzy dla żartu w siodle damskim próbowali przejechać kawałek drogi i niestety wcale im to nie wychodziło. A byli dobrymi jeźdżcami! - jak sięgnę pamięcią, to nawet ja tak robiłem, ale nie będę się przecież ośmieszał przed młodą Brukówną. Niektóre rzeczy moga zostać jedynie w męskim towarzystwie.
- Nie wiem czy widziałaś kiedyś Lady ruiny Whitby, ale myślę, że to spektakularne miejsce - zaproponowałem, nieco przyśpieszając, żeby znaleźć się przed Lady Rosier. I wtedy zdziwiła mnie, bo nim się obejrzałem, ruszyła przed siebie, a ja musiałem mocno przyśpieszyć, żeby znów jej teraz nie zgubić. Jeżeli stałaby się jej teraz krzywda, to musiałbym się mocno tłumaczyć!
Świat by się nie zmieniał, jeżeli nie znajdą się osoby chętne burzyć pewne zasady, by tworzyć nowy. Primrose nie uważała się za rewolucjonistkę ani tym bardziej za buntownika, ale poglądy należało zrewidować. Jako kobieta była przygotowywana do roli żony i matki. Pomimo tego, że ubierała spodnie do jazdy konnej, pozwalała wyrazić sobie swoje zdanie, wspierała rodzinny interes oraz zajmowała się badaniem artefaktów to doskonale wiedziała jakie ma inne obowiązki i czego oczekuje od niej środowisko. Nie miała zamiaru z tym się kłócić. Doskonale zdawała sobie sprawę, że oprócz tego co możliwe, jest jeszcze to co konieczne. Cała rzecz polegała na tym jak połączyć obydwa te aspekty jednocześnie pokazując, że zmiana ta nie naruszy istoty arystokracji, która czasami zachowywała się jak starzec, który nie lubi zmian. O przeszłości Aresa Carrowa nie wiedziała wiele, tyle co przedostało się na salony. Słyszała o epizodzie młodocianego szaleństwa, ale nikt nie wdawał się w szczegóły. Mówiono jedynie, że zasmakował życia nim wrócił na łono rodziny aby z dumą nosić nazwisko swego rodu. Prim wychowywana wśród braci widziała jak chłopcom i młodzieńcom wolno więcej. Jak im się mówiło aby zasmakowali życia nim zostaną zaciągnięci do pracy i prowadzenia biznesów. Zdawało się, że od dziewczynek wymagano więcej, jakby zapominając, że też lubią zabawę, mają uczucia, marzenia, troski. Panna Burke nie mogła jednak narzekać na swój los. Pozwalano jej na więcej niż reszcie dam ze środowiska. Wraz z bratem jeździła na gorące pustynie, do dzikich lasów deszczowych chodząc po starożytnych ruinach w poszukiwaniu dawno zapomnianych magicznych artefaktów. Pokochała takie życie, choć wiedziała, że to tylko epizod. Damie, matce i żonie nie wypada włóczyć się po świecie… ale czy na pewno? Kto ustalał zasady co komu wolno? Mężczyźni. Oni władali światem opierając się na wartościach, które nie były przypisane do ich świata. Nie miała jednak jeszcze na tyle odwagi aby wypowiedzieć te słowa na głos. Prim chciała kształtować świat, sprawić aby był przychylniejszy, bo jeżeli arystokracja nie zacznie się zmieniać, to przepadnie jak te stare artefakty, które zakurzone leżą setki lat ukryte w ciemności. Zapomniane i teraz podziwiane jako echo przeszłości. Nie chciała stać się przeszłością, pragnęła być przyszłością. Zerknęła ukradkiem na lorda Carrow zastanawiając się jakim jest człowiekiem. Na salonach zawsze ubierało się maskę dobrych manier i uprzejmości, ale mało kiedy ktoś pokazywał swoje prawdziwe oblicze. Arystokracja słynęła z noszenia wielu masek, sama posiadała parę w swojej kolekcji. Czy miał otwarty umysł? Czy pozwalał swoim myślom wybiegać w przyszłość, która może się trochę różnić od tego co teraz zna? Czy nie dostawał drgawek kiedy kobieta wypowiada się na temat bieżących wydarzeń? Nikogo za bardzo nie dziwiło, ze Primrose wytwarza talizmany, bada artefakty magiczne czyli para się czymś więcej niż grą salonową, zarządzaniem domem, akcjami charytatywnymi, wspieraniem ochronek czy pracą naukową, po którą damy chętnie sięgały kształtując swoje umysły. Nosiła nazwisko Burke, więc uważano, że to naturalne. Burkowie tak mieli. Ale co jeżeli zaczną to też robić inne damy. Przecież miały zasoby i możliwości. Arystokracja miała przewodzić innym, wskazywać właściwą drogę postępowania. Kiedy mężczyźni byli zajęci wojną i prowadzeniem rodzinnych biznesów to właśnie kobiety pochylały się nas aspektami społecznymi. Czy pozwoliłby swojej żonie na rozwój? Czy nie gorszyłby go fakt, że lady Carrow zajmuje się nauką, jeździ na konferencje, wypowiada się w gronie znanych naukowców i nie chowa swojej wiedzy do kieszeni chwaląc się nią jedynie w gronie rodziny. Tak wiele pytań, a tak mało odpowiedzi.
Kiedy zeszli na temat koni wróciła myślami do rzeczywistości. Temat, o którym mogła by rozmawiać długo. Zaraz obok numerologii i starożytnych run. O biznesie jeszcze jej nie wypadało mówić głośno i otwarcie poza murami Durham.
-Nie ma żadnych zasad jak powinna taka hodowla być prowadzona? Nie ma nikogo kto tego by pilnował by zwierzęta nie cierpiały? – Zapytała słysząc opowieść Aresa. Było dla niej oczywiste, że takie hodowle winny być zamykane a zwierzęta oddawane pod opiekę, tych którzy mają środki i możliwości. – Czy jakoś zainterweniowano w to co się działo w hodowli lorda kuzyna? Czasami lepiej dmuchać na zimne. Możliwe, że to zwykłe użądlenie owada a może coś poważniejszego. Garry wykazał się olbrzymią troską. Taki stajenny to skarb.
Pracownik lorda zrobił na niej dobre wrażenie. Widać było, że ma rękę do koni, a praca jest jednocześnie jego pasją.
-Kiedyś siodła damskie były tak skonstruowane, że jeździec siedział całkowicie bokiem, teraz już mają taką formę, że cały tułów skierowany jest przodem do konia, to bardzo ułatwia jazdę. – Podzieliła się dodatkową informacją. – Nawet dla kobiet jest to nie lada wyczyn.
Jednak przecież nie byli tu po to aby rozprawiać o siodłach damskich i męskich, choć zwykła pogawędka była czymś przyjemnym i oczekiwanym, nie to było ich celem. Przynajmniej nie panny Burke. Rzuciła wyzwanie lordowi Carrow i należało w końcu pokazać, że czasami rzucane słowa mimochodem może ktoś chcieć zweryfikować. Dała mocniejszą łydkę sprawdzając jak reaguje koń, jak bardzo jest czuły. Zwierzę zareagowało od razu, przyspieszyło gwałtownie wyprzedzając lorda Carrowa. bYło jasne, że wykona najmniejszy ruch i wierzchowiec będzie chodził jak w zegarku. Był pięknie zebrany, doskonale wiedział jak stawiać nogi, jak trzymać szyję. Uszy postawione do góry czujne i uważne, ale jednak był spokojny. Ruiny Whitby były jej znane, ale była tam ostatnio jak dziewczynka przy okazji jakiegoś spotkania. Bawiła się tam wraz z innymi dziećmi wyobrażając sobie, że jest wielkim podróżnikiem, który dotarł na kraniec świata.
-Byłam tam raz, chętnie zobaczę je ponownie.
Poczuła powiew wiatru na twarzy, tak cudownie kojący w ten upalny dzień. Słońce prażyło, ale to nie było teraz ważne. Uwielbiała ten moment kiedy wraz z koniem gnała przed siebie, a radość życia w niej wzbierała. Zauważyła przed sobą wysokie i rozłożyste drzewo. Zwolniła aby lord Carrow mógł się z nią zrównać.
-Ścigajmy się do tego drzewa! – Wskazała punkt końcowy i na jej twarzy pojawił się szczery uśmiech z lekkim błyskiem w oku rzucającym mu wyzwanie.
Kiedy zeszli na temat koni wróciła myślami do rzeczywistości. Temat, o którym mogła by rozmawiać długo. Zaraz obok numerologii i starożytnych run. O biznesie jeszcze jej nie wypadało mówić głośno i otwarcie poza murami Durham.
-Nie ma żadnych zasad jak powinna taka hodowla być prowadzona? Nie ma nikogo kto tego by pilnował by zwierzęta nie cierpiały? – Zapytała słysząc opowieść Aresa. Było dla niej oczywiste, że takie hodowle winny być zamykane a zwierzęta oddawane pod opiekę, tych którzy mają środki i możliwości. – Czy jakoś zainterweniowano w to co się działo w hodowli lorda kuzyna? Czasami lepiej dmuchać na zimne. Możliwe, że to zwykłe użądlenie owada a może coś poważniejszego. Garry wykazał się olbrzymią troską. Taki stajenny to skarb.
Pracownik lorda zrobił na niej dobre wrażenie. Widać było, że ma rękę do koni, a praca jest jednocześnie jego pasją.
-Kiedyś siodła damskie były tak skonstruowane, że jeździec siedział całkowicie bokiem, teraz już mają taką formę, że cały tułów skierowany jest przodem do konia, to bardzo ułatwia jazdę. – Podzieliła się dodatkową informacją. – Nawet dla kobiet jest to nie lada wyczyn.
Jednak przecież nie byli tu po to aby rozprawiać o siodłach damskich i męskich, choć zwykła pogawędka była czymś przyjemnym i oczekiwanym, nie to było ich celem. Przynajmniej nie panny Burke. Rzuciła wyzwanie lordowi Carrow i należało w końcu pokazać, że czasami rzucane słowa mimochodem może ktoś chcieć zweryfikować. Dała mocniejszą łydkę sprawdzając jak reaguje koń, jak bardzo jest czuły. Zwierzę zareagowało od razu, przyspieszyło gwałtownie wyprzedzając lorda Carrowa. bYło jasne, że wykona najmniejszy ruch i wierzchowiec będzie chodził jak w zegarku. Był pięknie zebrany, doskonale wiedział jak stawiać nogi, jak trzymać szyję. Uszy postawione do góry czujne i uważne, ale jednak był spokojny. Ruiny Whitby były jej znane, ale była tam ostatnio jak dziewczynka przy okazji jakiegoś spotkania. Bawiła się tam wraz z innymi dziećmi wyobrażając sobie, że jest wielkim podróżnikiem, który dotarł na kraniec świata.
-Byłam tam raz, chętnie zobaczę je ponownie.
Poczuła powiew wiatru na twarzy, tak cudownie kojący w ten upalny dzień. Słońce prażyło, ale to nie było teraz ważne. Uwielbiała ten moment kiedy wraz z koniem gnała przed siebie, a radość życia w niej wzbierała. Zauważyła przed sobą wysokie i rozłożyste drzewo. Zwolniła aby lord Carrow mógł się z nią zrównać.
-Ścigajmy się do tego drzewa! – Wskazała punkt końcowy i na jej twarzy pojawił się szczery uśmiech z lekkim błyskiem w oku rzucającym mu wyzwanie.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Czy miałem otwarty umysł? Trudno to jednoznacznie ocenić. Bądź co bądź, na pewno umiem zrozumieć to podejście naukowce, które ma w sobie również Prim. Kiedy ona zafascynowana jest artefaktami, dla mnie rozrywką jest przeglądanie ksiąg o leczeniu zwierząt, a w wolnym czasie chodzę na konferencje naukowe. Nie wiem czy to może świadczyć o otwartym umyśle, bo jednak spędzam większość czasu na wsi, gdzie mam ograniczony przepływ nowinek ze świata. Zamknąłem się w tym swoim domu z cała masą książek, no a taką na przykład wiedzę o polityce czerpię głównie z gazet, listów przyjaciół. Nawet nie fatygując się ni razu do faktycznego ogniska, czyli Londynu, jakbym wcale nie chciał sprawdzić prawdziwości tego, co mi napisano. Pokładałem jeszcze jakąś nadzieję w sztukę dziennikarską, ale przecież na moich oczach upadła wiarygodność Proroka. Jeszcze z kolejnej strony, swego czasu miałem styczność ze światem, którego przeciętny lord nigdy nie miał prawa ujrzeć. Przebywałem pomiędzy narkomanami, artystami, widziałem biednych, chorych i umierających. Co więcej, miałem styczność z mugolami. I to doświadczenie nieco otworzyło mi oczy, bo pojąłem, że właściwie dzieli nas jedynie krok od tego świata. Nie miałem o nim najlepszego zdania, nie chciałem również być z nim asymilowany, więc czym predzej się od niego odwróciłem. Mam jednak w sobie też część duszy naukowca i z tego powodu, nie mógłbym się chyba do końca zamknąć na informacje. A wracając do kontekstu tego, czy w takim razie ta otwartość umysłu, mogłaby również obejmować kwestię wolności kobiety, która przyjmie moje nazwisko. To jest rzecz, na którą bardzo trudno odpowiedzieć zgodnie z prawdą. I otwiera filozoficzne pytanie: czy kiedykolwiek można być pewnym tego jak zachowamy się w sytuacji w której dotąd nie było nam dane być? Nigdy nie musiałem decydować o tym, czy pochwalać wyjazdy naukowe żony, nawet nie wiem czy bardziej by mnie one cieszyły, denerwowały, szkodziły, czy może po prostu byłbym z niej dumny? A może musiałbym ją bronić przed oceną innych osób, swoim nazwiskiem zapewniać jej nietykalność - kto by się sprzeciwił jego autorytetowi, tylko głupiec. I cóż z tego miałbym ja sam. Pewność, że dbam o dynamikę w związku, że nie przyjdzie mi pewnego dnia usłyszeć, że "mogła mieć karierę, gdyby nie musiała wszystkiego poświęcić", że "już nie czuje się wcale wartościowa". A może przyjdzie mi się uporać z rogami, które przyprawiłaby mi z jakimś równie mądrym co ona twórcą artefaktów. Może właśnie dlatego, przez tę starą jak świat obawę, że żona ucieknie z kimś młodszym i ciekawszym, nie pozwoliłbym jej wcale opuszczać dworu? I koniec z wymysłami o podróżach, nie ma podróży, bo tam są tylko pokusy!
Nie, jak widać, nie ma sensu gdybać. Jest tak wiele dróg, którymi mogą pójść myśli w odpowiednich warunkach. Mogę dziś zapewniać, że będę miał dla swojej małżonki cały kufer zaufania, a jutro zrozumieć, że nie mogę wierzyć w żadne jej słowo. Dlatego, ponad wszystko, zanim dowiem się czy jestem człowiekiem o otwartym umyśle, niech opadną emocje.
- Jasna sprawa, są zasady. Od wielu lat działają komisje, ale niestety... coż, Lady Bruke, nie oszukujmy się. Nie ma sprawy na świecie, której nie dałoby się załatwić przy pomocy pieniądza. I tak właśnie tego typu wykroczenia przechodzą bez większych kar. Wystarczy, że opłaci się odpowiednie osoby, a te odwrócą wzrok. - cóż, świat był bezwględnym niewolnikiem mamony, do czego nie przyznają się otwarcie żadne ugrupowania. Mówią o ideii, a ja widzę tutaj tylko jednego boga i jest nim pieniądz. Wszelkie układy zbyt są lukratywne, by myślano o tych, którzy głosu nie mają. - Natomiast tak, ta sprawa jest już załatwiona. Nie musisz się Lady o to martwić - zakończyłem, nie widząc sensu, by opowiadać jej, jak odkupiłem od krewnego całą stadninę, by otoczyć zwierzęta opieką. Lady Bruke i tak dziś dowiedziała się bardzo dużo, jeżeli mówimy o niesprawiedliwości w świecie. Niech jej kobieca główka nie musi dźwigać jeszcze cięższych wykroczeń.
- Garry i jego przodkowie są w naszej rodzinie od pokoleń. To najlepsi znawcy w całym Yorkshire, a może i na całych wyspach, ale obiecaj mi pani, że mu tego nie powtórzysz, bo gotowy jest obrosnąć w piórka i będzie nie do zniesienia - zażartowałem przychylając się do niej, jakbym chciał tę prośbę na prawdę zachować tylko pomiędzy naszą dwójką. I było to nieco spoufalające się zachowanie, dlatego pewnie zrozumiałem, że tym samym pokazałem jej jeden z pogodnych kawałków mojej duszy. Co się stało, się nie odstanie, więc zatuszowaliśmy sprawę rozprawą o siodłach damskich i męskich. Czyli takim rodzajem pogawędki, która była społecznie akceptowalna, chociaż mnie osobiście nieco zaczynała nużyć.
Widziałem jednak, jak lady Bruke zaczyna przyśpieszać, więc zrobiłem to samo. Jest coś intymnego w tych przejażdżkach sam na sam z drugą osobą. Nie ma możliwości, by postronni odczytali co też macie w głowie, kiedy jesteście w tej styuacji. I nim się spostrzegną, już są daleko w tyle, a przed wami rozciąga się przestrzeń, której na imie wolność.
Jak się okazało Primrose radziła sobie z wierzchowcem bardzo dobrze. Samo patrzenie na to, jak prezentuje się na koniu było najdzwyczaj przyjemne, a przy okazji potrafiła w odpowiedni sposób podejść do zwierzęcia. A również - co mnie zdumiało, do mnie, kiedy zaproponowała małe wyścigi. Zaraz w moich oczach zapłoneła cheć rywalizacji, więc chociaż to ona wystartowała pierwsza, już biegliśmy za nią. Przyznam się szczerze, że w tym momencie, w którym ją doganiałem, uświadomiłem sobie, że przecież jest moim gościem. Dlatego, chociaż bez problemu mógłbym ją wyprzedzić, powstrzymałem się przed tym i dałem jej stanąć na wzgórzu jako pierwszej. Kiedy się jednak do mnie odwróciła, musiała widzieć że zwolniłem i już klepię po szyji mego konia z uśmieszkiem, wskazującym na to, że nie byłem z nią szczery w tym wyścigu.
- Wydaje mi się, czy Lady Bruke będzie się mogła od teraz chwalić, jak to pokonała najlepszego jeźdźca w Yorku? Bylebyś pani nie obrosła w piórka... bo staniesz się nieznośna - zażartowałem z niej, a skoro jesteśmy na odosobnieniu, to cóż, pozwoliłem sobie na to.
Nie, jak widać, nie ma sensu gdybać. Jest tak wiele dróg, którymi mogą pójść myśli w odpowiednich warunkach. Mogę dziś zapewniać, że będę miał dla swojej małżonki cały kufer zaufania, a jutro zrozumieć, że nie mogę wierzyć w żadne jej słowo. Dlatego, ponad wszystko, zanim dowiem się czy jestem człowiekiem o otwartym umyśle, niech opadną emocje.
- Jasna sprawa, są zasady. Od wielu lat działają komisje, ale niestety... coż, Lady Bruke, nie oszukujmy się. Nie ma sprawy na świecie, której nie dałoby się załatwić przy pomocy pieniądza. I tak właśnie tego typu wykroczenia przechodzą bez większych kar. Wystarczy, że opłaci się odpowiednie osoby, a te odwrócą wzrok. - cóż, świat był bezwględnym niewolnikiem mamony, do czego nie przyznają się otwarcie żadne ugrupowania. Mówią o ideii, a ja widzę tutaj tylko jednego boga i jest nim pieniądz. Wszelkie układy zbyt są lukratywne, by myślano o tych, którzy głosu nie mają. - Natomiast tak, ta sprawa jest już załatwiona. Nie musisz się Lady o to martwić - zakończyłem, nie widząc sensu, by opowiadać jej, jak odkupiłem od krewnego całą stadninę, by otoczyć zwierzęta opieką. Lady Bruke i tak dziś dowiedziała się bardzo dużo, jeżeli mówimy o niesprawiedliwości w świecie. Niech jej kobieca główka nie musi dźwigać jeszcze cięższych wykroczeń.
- Garry i jego przodkowie są w naszej rodzinie od pokoleń. To najlepsi znawcy w całym Yorkshire, a może i na całych wyspach, ale obiecaj mi pani, że mu tego nie powtórzysz, bo gotowy jest obrosnąć w piórka i będzie nie do zniesienia - zażartowałem przychylając się do niej, jakbym chciał tę prośbę na prawdę zachować tylko pomiędzy naszą dwójką. I było to nieco spoufalające się zachowanie, dlatego pewnie zrozumiałem, że tym samym pokazałem jej jeden z pogodnych kawałków mojej duszy. Co się stało, się nie odstanie, więc zatuszowaliśmy sprawę rozprawą o siodłach damskich i męskich. Czyli takim rodzajem pogawędki, która była społecznie akceptowalna, chociaż mnie osobiście nieco zaczynała nużyć.
Widziałem jednak, jak lady Bruke zaczyna przyśpieszać, więc zrobiłem to samo. Jest coś intymnego w tych przejażdżkach sam na sam z drugą osobą. Nie ma możliwości, by postronni odczytali co też macie w głowie, kiedy jesteście w tej styuacji. I nim się spostrzegną, już są daleko w tyle, a przed wami rozciąga się przestrzeń, której na imie wolność.
Jak się okazało Primrose radziła sobie z wierzchowcem bardzo dobrze. Samo patrzenie na to, jak prezentuje się na koniu było najdzwyczaj przyjemne, a przy okazji potrafiła w odpowiedni sposób podejść do zwierzęcia. A również - co mnie zdumiało, do mnie, kiedy zaproponowała małe wyścigi. Zaraz w moich oczach zapłoneła cheć rywalizacji, więc chociaż to ona wystartowała pierwsza, już biegliśmy za nią. Przyznam się szczerze, że w tym momencie, w którym ją doganiałem, uświadomiłem sobie, że przecież jest moim gościem. Dlatego, chociaż bez problemu mógłbym ją wyprzedzić, powstrzymałem się przed tym i dałem jej stanąć na wzgórzu jako pierwszej. Kiedy się jednak do mnie odwróciła, musiała widzieć że zwolniłem i już klepię po szyji mego konia z uśmieszkiem, wskazującym na to, że nie byłem z nią szczery w tym wyścigu.
- Wydaje mi się, czy Lady Bruke będzie się mogła od teraz chwalić, jak to pokonała najlepszego jeźdźca w Yorku? Bylebyś pani nie obrosła w piórka... bo staniesz się nieznośna - zażartowałem z niej, a skoro jesteśmy na odosobnieniu, to cóż, pozwoliłem sobie na to.
Trzymała się wyprostowana w siodle, ale widać było, że robi to swobodnie. Wyuczona postawa przez wielogodzinne treningi była naturalna dla Primrose. Odrzuciła do tyłu ciemny warkocz i przekrzywiła lekko głowę widząc jak mężczyzna pochyla się delikatnie w jej stronę. Na prośbę o milczeniu wobec umiejętności stajennego nie odpowiedziała a jedynie uśmiechnęła się delikatnie.
-Wszyscy obłudnie gardzą pieniędzmi, ale wszyscy zdajemy sobie sprawę, że to mierzawa, z której wyrasta nauka, wolność osobista, a nawet miłość. - Skomentowała słowa lorda, a głos pomimo tego, że miała dźwięczny, został przełamany ostrzejszą nutą kiedy to mówiła. Na krótka chwilę jej rysy się wyostrzyły, moment ten jednak trwał parę sekund. Ponownie na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech, ale i tak skończyli rozmawiać. Mieli przystąpić do wyścigów, sprawdzić się w siodle. Czuła rytm konia pod sobą, widziała jak jego mięśnie pracują i amortyzują uderzenia kopyt o ziemię. Słyszała świst wiatru w uszach mieszający się z oddechem konia. Poluzowała wodze dając wierzchowcowi więcej luzu, pozwalając mu aby wyciągnął mocniej galop. Właśnie dlatego nie zabierała ze sobą kapeluszy i cylindrów na takie wyprawy. Wiatr zaraz by go zerwał z jej głowy powodując tylko kłopot, a tak mogła się cieszyć jego pocałunkami na twarzy. Z jej gardła wydobył się radosny śmiech. Poczucie wolności, oderwanie od trosk codziennego życia, krew pulsująca w żyłach, rumieńce na twarzy i łzy wyciskane przez wiatr.
Obejrzała się przez ramię na lorda Carrowa widząc, że pilnuje swojego konia, aby nie przyspieszał chociaż zwierzę wyrywało się do gonitwy. Panna Burke zmarszczyła lekko brwi i zatrzymała się gwałtownie pod drzewem. Poklepała konia po szyi dziękując mu za wysiłek. Zwierzę żuło wędziło i zarzuciło łbem prychając cicho. Poczekała aż czarodziej podjedzie bliżej.
-Ciężko obrastać w piórka kiedy dał mi pan wygrać – odpowiedziała unosząc do góry jedną brew. Zgodnie z zasadami powinna się zaśmiać perliście i z udawanym wyrzutem powiedzieć, że wie iż dał jej wygrać, ale nie ma mu tego za złe, gdyż jest prawdziwym dżentelmenem. Jednak nie chciała teraz postępować zgodnie z zasadami. - Następnym razem jak da mi lord wygrać, powiem Garremu, że został pochwalony i lepszego stajennego lord Carrow nie mógł sobie wymarzyć a Garry ma pełne prawo się puszyć i chodzić dumny jak paw.
Odpowiedziała z zadziorną nutą w głosie i spojrzała wyzywająco na Aresa. Uraził jej dumę, potraktował protekcjonalnie, jak zapewne większość szlachcianek, które stawały na jego drodze. Prim jednak nie miała powodów aby wstydzić się swoich umiejętności jeździeckich i jeżeli rzucała wyzwanie chciała zostać potraktowana poważnie. Nie wiedział o niej dużo, nie mogła być na niego całkowicie zła, ze zachowywał się jak dobry obyczaj nakazywał. Chciał być szarmancki i uprzejmy, nie mogła więc go zbesztać jak zrobiłaby to w przypadku braci czy kuzyna. Jednak mogła sobie pozwolić na mały prztyk w nos. Ujęła wodzę w jedną dłoń, by drugą poluzować kołnierzyk żakietu i rozpiąć pozłacane guziki. Uchylające się klapy wierzchniego okrycia ukazały białą koszulę zapiętą na broszę po szyją, wpuszczoną w spodnie do jazdy konnej zwieńczone paskiem z delikatną klamerką. Czarownica była młoda, ale doskonale wiedziała co się dzieje w świecie i w Londynie. Nie musiała czytać gazet, miała źródło informacji w domu w postaci brata i kuzyna. Nie mówili jej wszystkiego, ale na tyle dużo, że miała pojęcie jak wygląda aktualnie sytuacja. Badając zaś artefakty i klątwy widziała więcej okrucieństwa i horrorów niż lord mógł sobie zdawać. Może aż nazbyt dużo jak na tak młody wiek.
-Niestety nie znam drogi do ruin, musi lord robić za przewodnika. - Oznajmiła odgarniając z twarzy parę niesfornych kosmyków.
-Wszyscy obłudnie gardzą pieniędzmi, ale wszyscy zdajemy sobie sprawę, że to mierzawa, z której wyrasta nauka, wolność osobista, a nawet miłość. - Skomentowała słowa lorda, a głos pomimo tego, że miała dźwięczny, został przełamany ostrzejszą nutą kiedy to mówiła. Na krótka chwilę jej rysy się wyostrzyły, moment ten jednak trwał parę sekund. Ponownie na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech, ale i tak skończyli rozmawiać. Mieli przystąpić do wyścigów, sprawdzić się w siodle. Czuła rytm konia pod sobą, widziała jak jego mięśnie pracują i amortyzują uderzenia kopyt o ziemię. Słyszała świst wiatru w uszach mieszający się z oddechem konia. Poluzowała wodze dając wierzchowcowi więcej luzu, pozwalając mu aby wyciągnął mocniej galop. Właśnie dlatego nie zabierała ze sobą kapeluszy i cylindrów na takie wyprawy. Wiatr zaraz by go zerwał z jej głowy powodując tylko kłopot, a tak mogła się cieszyć jego pocałunkami na twarzy. Z jej gardła wydobył się radosny śmiech. Poczucie wolności, oderwanie od trosk codziennego życia, krew pulsująca w żyłach, rumieńce na twarzy i łzy wyciskane przez wiatr.
Obejrzała się przez ramię na lorda Carrowa widząc, że pilnuje swojego konia, aby nie przyspieszał chociaż zwierzę wyrywało się do gonitwy. Panna Burke zmarszczyła lekko brwi i zatrzymała się gwałtownie pod drzewem. Poklepała konia po szyi dziękując mu za wysiłek. Zwierzę żuło wędziło i zarzuciło łbem prychając cicho. Poczekała aż czarodziej podjedzie bliżej.
-Ciężko obrastać w piórka kiedy dał mi pan wygrać – odpowiedziała unosząc do góry jedną brew. Zgodnie z zasadami powinna się zaśmiać perliście i z udawanym wyrzutem powiedzieć, że wie iż dał jej wygrać, ale nie ma mu tego za złe, gdyż jest prawdziwym dżentelmenem. Jednak nie chciała teraz postępować zgodnie z zasadami. - Następnym razem jak da mi lord wygrać, powiem Garremu, że został pochwalony i lepszego stajennego lord Carrow nie mógł sobie wymarzyć a Garry ma pełne prawo się puszyć i chodzić dumny jak paw.
Odpowiedziała z zadziorną nutą w głosie i spojrzała wyzywająco na Aresa. Uraził jej dumę, potraktował protekcjonalnie, jak zapewne większość szlachcianek, które stawały na jego drodze. Prim jednak nie miała powodów aby wstydzić się swoich umiejętności jeździeckich i jeżeli rzucała wyzwanie chciała zostać potraktowana poważnie. Nie wiedział o niej dużo, nie mogła być na niego całkowicie zła, ze zachowywał się jak dobry obyczaj nakazywał. Chciał być szarmancki i uprzejmy, nie mogła więc go zbesztać jak zrobiłaby to w przypadku braci czy kuzyna. Jednak mogła sobie pozwolić na mały prztyk w nos. Ujęła wodzę w jedną dłoń, by drugą poluzować kołnierzyk żakietu i rozpiąć pozłacane guziki. Uchylające się klapy wierzchniego okrycia ukazały białą koszulę zapiętą na broszę po szyją, wpuszczoną w spodnie do jazdy konnej zwieńczone paskiem z delikatną klamerką. Czarownica była młoda, ale doskonale wiedziała co się dzieje w świecie i w Londynie. Nie musiała czytać gazet, miała źródło informacji w domu w postaci brata i kuzyna. Nie mówili jej wszystkiego, ale na tyle dużo, że miała pojęcie jak wygląda aktualnie sytuacja. Badając zaś artefakty i klątwy widziała więcej okrucieństwa i horrorów niż lord mógł sobie zdawać. Może aż nazbyt dużo jak na tak młody wiek.
-Niestety nie znam drogi do ruin, musi lord robić za przewodnika. - Oznajmiła odgarniając z twarzy parę niesfornych kosmyków.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
- Brzmi to pani, jak odpowiedź prawdziwego handlowca - zadecydowałem, pijąc do tego, że przecież jej rodzina ma ten słynny gift-shop na Nokturnie. Sam nie byłem, no cóż, nigdy w owym miejscu. Dochodzę ostatnimi czasy do wniosku, że w ogóle mało gdzie bywałem, ale to tak na marginesie. Nie chodzę na Nokturn, bo nie sądze, że to miejsce dla lordów, poza tym od robienia sprawunków są inne osoby. Za jeżeli chciałbym coś sam wybrać, to zawsze mogę powiedzieć, żeby Daniel ze sklepikarzem przywieźli mi rzeczy do pałacu i sobie tu w jego zaciszu wybiorę, co takiego mi najbardziej odpowiada. Kto to widział, lord w sklepie? Może kolejnym krokiem do poluzowania obyczajów będzie to, że zacznę słuchać tej drażniącej muzyki współczesnej. Ojciec dziecka Isabelli słuchał takiej muzyki i co dobrego z tego wyszło? Został wydziedziczony z rodziny i apfe! nie znam już jego imienia czy nazwiska. Nawet staram się nie mówić, że jej dziecko miało ojca, bo może lepiej żeby żyło w przekonaniu, ze go nie miało. Tak swoją drogą, to ciekawe jak rozegra to moja kuzynka. Czy powie dziecku, że jego ojciec to przestępca i pozwoli, by młody Carrow rósł z tym przytłaczającym ciężarem. A może nie ujawni nigdy tej zagadki i pozwoli, by w wieku dojrzewania dziecko samo odkryło okropną prawdę? Strach się bać co nastolatek zrobi z tą wiedzą, może nawet zacznie szukać w sobie podobnego zepsucia? Martwię się o Isabellę, wiem przecież, że teraz, kiedy nie ma już szansy na to, by inny szlachcic przejął rolę ojca, będziemy musieli znaleźć jej kawalera, który zgodzi się ją wziąć za żonę. Niestety, z taką historią... Tak czy siak, wracajac do diabelskiej muzyki i chodzenia po sklepach jako nowinka dla lordostwa, to już tylko wspomnę, że mnie osobiście bardzo zastanawia rola Lady Bruke w tym sklepie na Nokturnie. Jasna sprawa, że nie siedzi za kasą, nie wyobrażam sobie żeby obsługiwała całą rzeszę podejrzanych typków. Takich jakimi opisał mi ich niegdyś Wroński. Cóż więc tam robi? I może dlatego jest taka... inna?
Przyglądam się jej, kiedy niezadowolona czeka na szczycie wzgórza i już widzi, jak ją perfidnie okłamałem. Jej spojrzenie okraszone jest nutką emocji, czyżby była obrażona, a moze nawet czuje się urażona moim zachowaniem?
- Dałem? Niemożliwe - przekomarzam się, odwracając konia tak że wcale z panną Bruke nie patrzyliśmy w tym samym kierunku. Ale dzięki temu mogliśmy patrzeć bardziej na siebie, prawie jakbyśmy siedzieli przy stole. - Czy ty mnie Lady obrażasz, posądzając mnie o oszukiwanie w wyścigach? - dopytuję, skupiając wzrok na jej oczach. Buzię miała miłą, chociaż wydaje mi się, że pomimo naszych sporadycznych kontaktów, jeszcze nigdy nie widziałem jej w takim świetle jak dziś. Piegi wydały mi się egzotyczne, ale oczy, tak oczy błyskały gniewem. Skrywała go dzielnie, chociaż mi udało się wyłapać kilka tych gromów i poczułem się jakbym był w towarzystwie mitycznej Artemidy. Równie dobrze trzymała się na koniu, co boginii. I równie duże robiła wrażenie, kiedy wiatr rozwiewał jej włosy i pchał zapach jej perfum w mą stronę. Mógłbym przysiąc, ze przez moment w na tym wzgórzu było bardziej romantycznie, niż będzie w ruinach. A w każdym razie okoliczności by na to wskazywały. Bo my wydajemy się tu mimo wszystko nieco nie na miejscu.
- Następnym razem? Na kolejnej przejażdżce? - ciekawy jestem, czy Lady Prim właśnie to miała na myśli. A może ona już nie daj Merlinie nam zaplanowała cały miesiąc takich przejażdek, przecież to by było... hm, zaraz. To właściwie nie byłoby aż tak straszne. Jasna sprawa, bym się musiał zmuszać do jeżdżenia w tych odświętnych fatałaszkach, aczkolwiek to też jakaś odmiana od tego, jak przez ostatni miesiąc jedyne dla kogo się ubierałem, to na rodzinne kolacje. Już zaczynam więc węszyć spisek, że Lady Bruke to pewnego rodzaju lek, który mi "zamówili" Carrowowie, natomiast za żadne skarby świata nie wierze, że przyjechała tu po prostu bo chciała . Mogła zostać polecona przez Daniela, który mnie zna, jako dobra towarzyszka do jazd konnych, a rodzice kiedy się dowiedzieli, uznali że faktycznie innego wyjścia nie ma i zaprosili damę. Czy to niemożwlie, żeby tak było? Oczywiście, że możliwe. To by też wyjaśniało fakt, że nale wszyscy nas pozostawili w spokoju i jak nigdy nie mam już tryliona spraw do rozwiązania. Ciekawi mnie jednak, skąd ta konspiracja? Może zaczynam miewać już inne symptomy choroby po mojej matce i to z tego powodu?
Pozostawiam powód do późniejszego namysłu. Mierzę ją wzrokiem, oczekując nie tyle poważnej, co może takiej odpowiedzi, w której odkryje się jeszcze bardziej. Skoro jednak rzuciła mi takie wyzwanie i faktycznie się wyraźnie zezłościła, to musiałem jeszcze skomentować jej słowa.
- Obawiam się Lady, że nawet kolejnym razem, zachowam się tak samo i dam ci fory. Jesteś wszak moim gościem, a ja jestem dżentelmenem, więc dbam o gości - tym razem przyznaję się do tego, natomiast ciekawy jestem co też panna Bruke tak bardzo chce mnie sprowokować do uczciwej walki. Jak mężczyzna z mężczyną. I wtedy zaczynam pojmować skąd wydawało mi się, ze przypomina mi drogą Artemidę. Przecież to właśnie ta boginii miała tak waleczną naturę.
Ruszyłem, obchodząc jej konia dookoła, a kiedy znów patrzyliśmy w jednym kierunku wskazałem czające się gdzieś za przestrzenią gorącego powietrza ledwo widoczne ruiny.
- To dość daleko, więc mam nadzieję Lady, że nie zmęczyłaś się tym zwycięstwem. A i nie wiem, czy wiesz Lady, ale tutaj w Yorku jeździmy szybko - i nim się spostrzegła ruszyłem przed siebie, jedynie co jakiś czas ogladając się, czy obrażalska panna Bruke wciąż jeszcze daje radę. Jasne, że mogliśmy wybrać bardziej malowniczą drogę, ale ja miałem ochotę na tą na skróty, poza tym, z malowniczej korzystamy tylko, kiedy przyjeżdżaja do nas panienki, które bardziej dbają o to który koń będzie im pasował do sukienki. Miałem takie wrażenie, zresztą juz uzasadnione, ze Lady Bruke do takich nie należy.
Przyglądam się jej, kiedy niezadowolona czeka na szczycie wzgórza i już widzi, jak ją perfidnie okłamałem. Jej spojrzenie okraszone jest nutką emocji, czyżby była obrażona, a moze nawet czuje się urażona moim zachowaniem?
- Dałem? Niemożliwe - przekomarzam się, odwracając konia tak że wcale z panną Bruke nie patrzyliśmy w tym samym kierunku. Ale dzięki temu mogliśmy patrzeć bardziej na siebie, prawie jakbyśmy siedzieli przy stole. - Czy ty mnie Lady obrażasz, posądzając mnie o oszukiwanie w wyścigach? - dopytuję, skupiając wzrok na jej oczach. Buzię miała miłą, chociaż wydaje mi się, że pomimo naszych sporadycznych kontaktów, jeszcze nigdy nie widziałem jej w takim świetle jak dziś. Piegi wydały mi się egzotyczne, ale oczy, tak oczy błyskały gniewem. Skrywała go dzielnie, chociaż mi udało się wyłapać kilka tych gromów i poczułem się jakbym był w towarzystwie mitycznej Artemidy. Równie dobrze trzymała się na koniu, co boginii. I równie duże robiła wrażenie, kiedy wiatr rozwiewał jej włosy i pchał zapach jej perfum w mą stronę. Mógłbym przysiąc, ze przez moment w na tym wzgórzu było bardziej romantycznie, niż będzie w ruinach. A w każdym razie okoliczności by na to wskazywały. Bo my wydajemy się tu mimo wszystko nieco nie na miejscu.
- Następnym razem? Na kolejnej przejażdżce? - ciekawy jestem, czy Lady Prim właśnie to miała na myśli. A może ona już nie daj Merlinie nam zaplanowała cały miesiąc takich przejażdek, przecież to by było... hm, zaraz. To właściwie nie byłoby aż tak straszne. Jasna sprawa, bym się musiał zmuszać do jeżdżenia w tych odświętnych fatałaszkach, aczkolwiek to też jakaś odmiana od tego, jak przez ostatni miesiąc jedyne dla kogo się ubierałem, to na rodzinne kolacje. Już zaczynam więc węszyć spisek, że Lady Bruke to pewnego rodzaju lek, który mi "zamówili" Carrowowie, natomiast za żadne skarby świata nie wierze, że przyjechała tu po prostu bo chciała . Mogła zostać polecona przez Daniela, który mnie zna, jako dobra towarzyszka do jazd konnych, a rodzice kiedy się dowiedzieli, uznali że faktycznie innego wyjścia nie ma i zaprosili damę. Czy to niemożwlie, żeby tak było? Oczywiście, że możliwe. To by też wyjaśniało fakt, że nale wszyscy nas pozostawili w spokoju i jak nigdy nie mam już tryliona spraw do rozwiązania. Ciekawi mnie jednak, skąd ta konspiracja? Może zaczynam miewać już inne symptomy choroby po mojej matce i to z tego powodu?
Pozostawiam powód do późniejszego namysłu. Mierzę ją wzrokiem, oczekując nie tyle poważnej, co może takiej odpowiedzi, w której odkryje się jeszcze bardziej. Skoro jednak rzuciła mi takie wyzwanie i faktycznie się wyraźnie zezłościła, to musiałem jeszcze skomentować jej słowa.
- Obawiam się Lady, że nawet kolejnym razem, zachowam się tak samo i dam ci fory. Jesteś wszak moim gościem, a ja jestem dżentelmenem, więc dbam o gości - tym razem przyznaję się do tego, natomiast ciekawy jestem co też panna Bruke tak bardzo chce mnie sprowokować do uczciwej walki. Jak mężczyzna z mężczyną. I wtedy zaczynam pojmować skąd wydawało mi się, ze przypomina mi drogą Artemidę. Przecież to właśnie ta boginii miała tak waleczną naturę.
Ruszyłem, obchodząc jej konia dookoła, a kiedy znów patrzyliśmy w jednym kierunku wskazałem czające się gdzieś za przestrzenią gorącego powietrza ledwo widoczne ruiny.
- To dość daleko, więc mam nadzieję Lady, że nie zmęczyłaś się tym zwycięstwem. A i nie wiem, czy wiesz Lady, ale tutaj w Yorku jeździmy szybko - i nim się spostrzegła ruszyłem przed siebie, jedynie co jakiś czas ogladając się, czy obrażalska panna Bruke wciąż jeszcze daje radę. Jasne, że mogliśmy wybrać bardziej malowniczą drogę, ale ja miałem ochotę na tą na skróty, poza tym, z malowniczej korzystamy tylko, kiedy przyjeżdżaja do nas panienki, które bardziej dbają o to który koń będzie im pasował do sukienki. Miałem takie wrażenie, zresztą juz uzasadnione, ze Lady Bruke do takich nie należy.
Gdyby Primrose słyszała myśli Aresa uznałaby, że jest snobem. I to najgorszego sortu. Było wiele miejsce, do których damy i dżentelmeni chodzili i nie było to ujmą na ich honorze. Gdyby słyszała jego myśli, oznajmiłaby, że swoją postawą pokazuje pogardę i arogancję wobec innych nie zasługując na szacunek. Gdyby mogła usłyszeć jego myśli śmiało by orzekła, że jest zadufany w sobie i taką postawą nie pomaga ani swojemu nazwisku ani swojej kuzynce Isabelli, która teraz potrzebowała silnego ramienia jak nigdy przedtem.
Pohańbiona i skrzywdzona została naznaczona przez męża zdrajcę rodząc jego dziecko. Syna, który nie był niczemu winien, ale przez całe życie będzie oceniany przez pryzmat swego ojca. Chyba, że rodzina zapewni mu wsparcie i pokaże reszcie świata, że wybryk męża Isabelli był jedynie małym wypadkiem, niczym więcej. Gdyby lord Carrow wypowiedział swoje myśli na głos zaszkodził by właśnie im, nie sobie. On jako mężczyzna się wybroni, tak był ten świat skonstruowany. Jednak za jego plecami stała kobieta i dziecko, którzy potrzebowali jego zdrowego rozsądku i siły. Ród Carrow zaś potrzebował silnych sojuszników w postaci innych rodów, które się od nich nie odwrócą. Tristan Rosier pochylił się nad Isabellą, pokazując, że jej nie odtrąca, nie ocenia jej przez pryzmat męża. Pomimo tego, że lord Rosier miał wypływy, miał posłuch i szacunek to jednak nadal nie wystarczało aby zapewnić Carrowom bezpieczeństwo.
Prim znała Isabellę i jak tylko mogła wspierała ją. Posłała parę listów oraz planowała kolejne odwiedziny. Burkowie jak żaden inny ród doskonale wiedzieli co to znaczy żyć w obawie o przyszłość, o kolejny dzień. Gdyby nie przedsiębiorczość jej przodków, kto wie gdzie dziś by byli? Czy nadal żyliby w Durham, czy może skończyliby jak Wesleyowie? Sklep na Nokturnie był tylko małym odłamkiem tego czym się tak zajmowali, w czym maczali palce, czym się kierowali w życiu. Sklep był pamiątką i dziedzictwem, czymś co miało zawsze uświadamiać, że jeżeli będą polegać tylko na starych układach i bogactwie nie przetrwają. Upadną. Lord Carrow mógł naśmiewać się ze sklepu, w którym zaopatrywały się wszystkie rody czarodziejskie, w którym dochodziło do intratnych porozumień i układów. Istniała możliwość, że pewnego dnia będzie zmuszony sam się w nim pojawić by dobić stosownych targów. I nie będzie mógł wysłać do tej roboty Wrońskiego ani nikogo ze służby.
Czy lady Burke została wysłana w jakimś celu do Yorku? Czy ktoś nią sterował, a może przyzwalał na takie zachowanie starając się nie przeszkadzać, nadal pozostawało za zasłoną tajemnicy, którą może pewnego dnia Ares uchyli by poznać prawdę? A może do końca jego dni pozostanie zagadką bez odpowiedzi. Jedno było pewne, Primrose patrzyła teraz na niego uważnie szaro-zielonymi oczami, a w kącikach jej ust czaił się ironiczny uśmiech.
-Czy nazywanie czegoś po imieniu jest obrazą? - Zapytała unosząc do góry dumnie podbródek. - Czy w swej szarmanckości nie przekroczyłeś cienkiej granicy, która rozdziela dobry takt od zniewagi, lordzie?
Ich świat był niczym stąpanie po cienkim lodzie. Jeden fałszywy ruch i skorupa pęka, a ty pływasz w zimnej wodzie ostracyzmu. Bywały dni kiedy chciała zejść z tego lodu i stać na pewnym gruncie. Czy właśnie się przeliczyła i Ares Carrow pokazał jej, że lód pod nią pęka. Czy teraz ma ostatnią szansę aby przeskoczyć delikatnie dalej i zachowywać pozory. Rzuciła wyzwanie osobie dwa razy bardziej doświadczonej życiowej, pewniejszej siebie i mającej więcej możliwości. Mężczyzna ze skandalem w tle to atrakcja i podniecone szepty. Kobieta zaś to pogarda i wieczna izolacja. Znała swoje miejsce w szeregu, wiedziała czego do niej się oczekuje, ale nie znaczyło to, że nie pragnęła czegoś innego. I dostawała to, badając artefakty, mając możliwość obcowania z czarną magią. Gdyby tylko lord Carrow wiedział czym zajmuje się lady Burke w wolnych chwilach być może nie oznajmiłby, że da jej kolejne fory. Oparła jedną dłoń na udzie, kiedy drugą nadal trzymała wodze.
-Będę oczekiwać satysfakcji, lordzie Carrow – oznajmiła patrząc mu prosto w oczy. - Rzuciłam wyzwanie i nie zostałam potraktowana poważnie. A skoro jestem twym gościem to czyż jako dobry gospodarz nie powinieneś zapewnić mi abym dobrze się czuła i opuściła twoje towarzystwo zadowolona?
Spojrzała na niego z iskrą w oczach wiedząc, że wykorzystując jego własne słowa przeciwko niemu może sama sobie zaszkodzić, ale po raz kolejny sprowokował ją, a ona nie potrafiła się oprzeć pokusie. Wodziła za nim wzrokiem kiedy zmieniał ustawienie wierzchowca i wskazał ruiny przed nimi. Kiedy ruszył gwałtownie uśmiechnęła się jednym kącikiem ust z nie ukrywanym rozbawieniem i satysfakcją. Dała mocną łydkę i zebrała konia, który ruszył gwałtownie do przodu. Zwierzę wyciągnęło szyję w galopie i zaczęło gonić Aresa. Oto właśnie jej chodziło, o prawdziwą jazdę, a nie cackanie się. Wiatr znów zagwizdał w uszach i smagał jej twarz. Grzywa wierzchowca falowała, a ogon uniósł się do góry oznajmiać, że koń gotowy jest do cwału. Skróciła wodze i uniosła ciało do półsiadu pochylając się nad szyja konia. Pomiędzy uszami zwierzęcia widziała przed sobą lorda Carrowa. Dała mocniejszą łydkę i zmusiła konia do szybszego tempa. Chciała się zrównać z Aresem, choć wiedziała, że może być to trudne zadanie, gdyż świetnie trzymał się w siodle i rewelacyjnie zebrał swojego konia. Zdawało się, że nawet nie musiał dawać mu sygnałów, jakby byli synchronizowani ze sobą myślami.
Ruiny zaczynały przed nimi rosnąć szybko i gwałtownie, powiększając się. Skręciła gwałtownie aby ominąć spory krzew. To był błąd, oddaliła się od Aresa i ponownie musiała przyspieszyć. Serce biło jak szalone, a mięsnie były napięte, jednocześnie czuła ogromną ekscytację i wolność. Tak smakowała swoboda i lekkość. Uderzania kopyt konia o ziemię, chrapliwy oddech zwierzęcia, jej własny przyspieszony puls, ryk powietrza w uszach, ostre barwy przed oczami i pragnienie sprawdzenia się.
Kiedy dosięgnęli ruin poklepała i pogłaskała konia łapiąc gwałtownie oddech, jakby to ona sama właśnie wpadła w cwał. Odrzuciła do tyłu głowę i zaśmiała się dźwięcznie zadowolona.
-To było fantastyczne! - Zawołała zachwycona, a na jej policzkach wystąpiły rumieńce, parę ciemnych kosmyków wysunęło się spod warkocza i wiło wokół jej twarzy. Czuła jak koszula przykleiła się do ciała i po raz kolejny cieszyła się, że nie nałożyła gorsetu, który teraz by jedynie przeszkadzał.
Pohańbiona i skrzywdzona została naznaczona przez męża zdrajcę rodząc jego dziecko. Syna, który nie był niczemu winien, ale przez całe życie będzie oceniany przez pryzmat swego ojca. Chyba, że rodzina zapewni mu wsparcie i pokaże reszcie świata, że wybryk męża Isabelli był jedynie małym wypadkiem, niczym więcej. Gdyby lord Carrow wypowiedział swoje myśli na głos zaszkodził by właśnie im, nie sobie. On jako mężczyzna się wybroni, tak był ten świat skonstruowany. Jednak za jego plecami stała kobieta i dziecko, którzy potrzebowali jego zdrowego rozsądku i siły. Ród Carrow zaś potrzebował silnych sojuszników w postaci innych rodów, które się od nich nie odwrócą. Tristan Rosier pochylił się nad Isabellą, pokazując, że jej nie odtrąca, nie ocenia jej przez pryzmat męża. Pomimo tego, że lord Rosier miał wypływy, miał posłuch i szacunek to jednak nadal nie wystarczało aby zapewnić Carrowom bezpieczeństwo.
Prim znała Isabellę i jak tylko mogła wspierała ją. Posłała parę listów oraz planowała kolejne odwiedziny. Burkowie jak żaden inny ród doskonale wiedzieli co to znaczy żyć w obawie o przyszłość, o kolejny dzień. Gdyby nie przedsiębiorczość jej przodków, kto wie gdzie dziś by byli? Czy nadal żyliby w Durham, czy może skończyliby jak Wesleyowie? Sklep na Nokturnie był tylko małym odłamkiem tego czym się tak zajmowali, w czym maczali palce, czym się kierowali w życiu. Sklep był pamiątką i dziedzictwem, czymś co miało zawsze uświadamiać, że jeżeli będą polegać tylko na starych układach i bogactwie nie przetrwają. Upadną. Lord Carrow mógł naśmiewać się ze sklepu, w którym zaopatrywały się wszystkie rody czarodziejskie, w którym dochodziło do intratnych porozumień i układów. Istniała możliwość, że pewnego dnia będzie zmuszony sam się w nim pojawić by dobić stosownych targów. I nie będzie mógł wysłać do tej roboty Wrońskiego ani nikogo ze służby.
Czy lady Burke została wysłana w jakimś celu do Yorku? Czy ktoś nią sterował, a może przyzwalał na takie zachowanie starając się nie przeszkadzać, nadal pozostawało za zasłoną tajemnicy, którą może pewnego dnia Ares uchyli by poznać prawdę? A może do końca jego dni pozostanie zagadką bez odpowiedzi. Jedno było pewne, Primrose patrzyła teraz na niego uważnie szaro-zielonymi oczami, a w kącikach jej ust czaił się ironiczny uśmiech.
-Czy nazywanie czegoś po imieniu jest obrazą? - Zapytała unosząc do góry dumnie podbródek. - Czy w swej szarmanckości nie przekroczyłeś cienkiej granicy, która rozdziela dobry takt od zniewagi, lordzie?
Ich świat był niczym stąpanie po cienkim lodzie. Jeden fałszywy ruch i skorupa pęka, a ty pływasz w zimnej wodzie ostracyzmu. Bywały dni kiedy chciała zejść z tego lodu i stać na pewnym gruncie. Czy właśnie się przeliczyła i Ares Carrow pokazał jej, że lód pod nią pęka. Czy teraz ma ostatnią szansę aby przeskoczyć delikatnie dalej i zachowywać pozory. Rzuciła wyzwanie osobie dwa razy bardziej doświadczonej życiowej, pewniejszej siebie i mającej więcej możliwości. Mężczyzna ze skandalem w tle to atrakcja i podniecone szepty. Kobieta zaś to pogarda i wieczna izolacja. Znała swoje miejsce w szeregu, wiedziała czego do niej się oczekuje, ale nie znaczyło to, że nie pragnęła czegoś innego. I dostawała to, badając artefakty, mając możliwość obcowania z czarną magią. Gdyby tylko lord Carrow wiedział czym zajmuje się lady Burke w wolnych chwilach być może nie oznajmiłby, że da jej kolejne fory. Oparła jedną dłoń na udzie, kiedy drugą nadal trzymała wodze.
-Będę oczekiwać satysfakcji, lordzie Carrow – oznajmiła patrząc mu prosto w oczy. - Rzuciłam wyzwanie i nie zostałam potraktowana poważnie. A skoro jestem twym gościem to czyż jako dobry gospodarz nie powinieneś zapewnić mi abym dobrze się czuła i opuściła twoje towarzystwo zadowolona?
Spojrzała na niego z iskrą w oczach wiedząc, że wykorzystując jego własne słowa przeciwko niemu może sama sobie zaszkodzić, ale po raz kolejny sprowokował ją, a ona nie potrafiła się oprzeć pokusie. Wodziła za nim wzrokiem kiedy zmieniał ustawienie wierzchowca i wskazał ruiny przed nimi. Kiedy ruszył gwałtownie uśmiechnęła się jednym kącikiem ust z nie ukrywanym rozbawieniem i satysfakcją. Dała mocną łydkę i zebrała konia, który ruszył gwałtownie do przodu. Zwierzę wyciągnęło szyję w galopie i zaczęło gonić Aresa. Oto właśnie jej chodziło, o prawdziwą jazdę, a nie cackanie się. Wiatr znów zagwizdał w uszach i smagał jej twarz. Grzywa wierzchowca falowała, a ogon uniósł się do góry oznajmiać, że koń gotowy jest do cwału. Skróciła wodze i uniosła ciało do półsiadu pochylając się nad szyja konia. Pomiędzy uszami zwierzęcia widziała przed sobą lorda Carrowa. Dała mocniejszą łydkę i zmusiła konia do szybszego tempa. Chciała się zrównać z Aresem, choć wiedziała, że może być to trudne zadanie, gdyż świetnie trzymał się w siodle i rewelacyjnie zebrał swojego konia. Zdawało się, że nawet nie musiał dawać mu sygnałów, jakby byli synchronizowani ze sobą myślami.
Ruiny zaczynały przed nimi rosnąć szybko i gwałtownie, powiększając się. Skręciła gwałtownie aby ominąć spory krzew. To był błąd, oddaliła się od Aresa i ponownie musiała przyspieszyć. Serce biło jak szalone, a mięsnie były napięte, jednocześnie czuła ogromną ekscytację i wolność. Tak smakowała swoboda i lekkość. Uderzania kopyt konia o ziemię, chrapliwy oddech zwierzęcia, jej własny przyspieszony puls, ryk powietrza w uszach, ostre barwy przed oczami i pragnienie sprawdzenia się.
Kiedy dosięgnęli ruin poklepała i pogłaskała konia łapiąc gwałtownie oddech, jakby to ona sama właśnie wpadła w cwał. Odrzuciła do tyłu głowę i zaśmiała się dźwięcznie zadowolona.
-To było fantastyczne! - Zawołała zachwycona, a na jej policzkach wystąpiły rumieńce, parę ciemnych kosmyków wysunęło się spod warkocza i wiło wokół jej twarzy. Czuła jak koszula przykleiła się do ciała i po raz kolejny cieszyła się, że nie nałożyła gorsetu, który teraz by jedynie przeszkadzał.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
- Myślisz Lady, że byłbym zdolny do takiego haniebnego zachowania przy córce samego Marcusa Bruke'a? - tym samym odpowiadam pytaniem na pytanie, nigdy nie przyznam się przecież, jak specjalnie przekraczam granice, by sprawdzić w którym momencie dama powie "dość" odwróci się i odejdzie. Zastanawia mnie powód jej odwiedzin w mojej stajni. Przyznam się, że na jej widok zgłupiałem, rzuciłem wszystko i ruszyłem na tę absurdalnie przyjemną przejażdżkę, zamiast zatrzymać się i zadać sobie pytanie: czy to mądre? Czy kiedy ja sobie tutaj urządzam wyścigi na wzgórza i w ruiny, ktoś z otoczenia jej przekupnej rodzinki nie kradnie kości mych czempionów? A może uprowadzają właśnie mego ukochanego konia, coby upiec go dla przyjemności jakiegoś potwora? Tak, to prawda, mam zdolności do paranoicznych rozważań, niekiedy tak daleko idące mam przypuszczenia, że sam się gubię w tym co jest prawdą, a co nią nie jest. I zdarzyło mi się obrazić na brata, że powziął zamiar uśmiercenia mnie. A zamach ten wytropiłem, kiedy nie chciał podzielić się ze mną porcją deseru. Zrozumiałem, że skoro tak, to liczy na to, ze będę bardzo głodny i wieczorem zajrzę do zapasów na wieczorne podjadanko. I kiedy będę wcinać, natrafię na moje ulubione danie, które zresztą zawierać miało truciznę. Tak się w to paranoiczne myślenie wkręciłem, że przez tydzień nie odzywałem się do Icara.
W takim razie należało wrócić jak najszybciej do stajni. Nie było to jednak możliwe, bo byliśmy dopiero w połowie, dojeżdżaliśmy do Ruin Whitby, a przecież czeka mnie jeszcze opowiadanie całej historii tego upadłego opactwa, zdradzanie jego tajemnic, zejście do podziemi, gdzie panna Bruke będzie miała gęsią skórkę... hm, nie, może tym razem odpuszczę sobie te podziemia. Rzeczywiście, kiedy jeżdżę oglądać ruiny z artystkami albo kobietami, które mi Daniel tu podsyła, to zejdę tam żeby panią uratować przed tym mrożącym krew w żyłach wrażeniem przebywania w grobie. Ale przecież z lady Bruke nie wypadało się podobnie zachowywać. Jeszcze gotowa powiedzieć, że i tak sporo zrobiła dla sprawy (chociaż, przypomnijmy, "sprawą" jest tutaj pieczony aetonan, o zgrozo) i że zabiera się spowrotem do domu. Już samo wyobrażenie mych ukochanych zwierząt na ruszcie znów podsuwa mi pomysł zejścia do piwnic opactwa, mam nawet w planie zamknąć tam panią Primrose, aż jej bracia nie przyrzekną mi, że nie chcieli przerobić koni na kiełbasy....
Ale wtedy znów napełnia mnie jakiś spokój niecodzienny, bo chociaż w głowie mam myśli z lekka histeryczne, kiedy dojechaliśmy pod mury zachowanie Primrose odpycha te złe demony. Po pierwsze, wydaje mi się, że jest nadwyraz naturalna, aż nie mogę ukryć zainteresowania i patrzę na nią bez przerwy. Jej zachwyt idzie w parze z wdziękiem, jest więc pokaźny i bardzo miły dla oka. I widzę, że faktycznie musi kochać zwierzęta, bo gdyby była tu tylko dla teatralnej scenki, nigdy taka gonitwa nie sprawiłaby jej aż tyle przyjemności. Spoglądam za jej twarzą, z której odsuwa kosmyki włosów, nawet się uśmiecham, mimo że pogoda na początku wydawała mi się być koszmarem, a przecież dopiero co posądzałem ją w głowie o to, że chce mnie wykorzystać dla niecnych celów.
- Ty byłaś fantastyczna - odpowiadam w przypływie endorfiny, która wytworzyła się przez tę przecudną gotniwę. Przez moment dyszymy oboje od gorąca, które nagle nas dogoniło, nie dając możliwości, by ten wiatr, który wytworzyła gonitwa zdołał nas ochłodzić. Powrót niczym do gorącego piekarnika, może to właśnie to sprawiło, ze straciłem głowę i przeszedłem na to nieformalne "ty". I wtedy, kiedy sobie to uświadomiłem, gorąc zaczyna buchać również i z głowy, która nagle powinna wymyślić jak wybrnąć z tej sytuacji.
Właśnie po to wymyślono przyzwoitki. Żeby w takiej sytuacji pojawiały się, cmokały i wyprowadzały towarzystwo do drugiego pokoju.
-..pani - dodaję po za długim czasie, zdając się na rozpinanie jeszcze jednego guzika od marynarki, która jest odpowiednia na tego rodzaju wydarzenie towarzyskie. Odchrząkuję, mam nadzieję, że nie widać po mnie zażenowania. Przecież nie jestem znów piętnastoletnim chłopcem, który został zmuszony do tańców ze ślizgonką na balu Hogwarckim, co go tak zażenowało, że pół tańca patrzył się na swoje stopy czy nimi nie podepcze biednej Sigrun. Można jednak odnaleźć jakieś analogie do tamtej sytuacji. Bo chociaż nie uciekam spojrzeniem, to jednak zatkało mnie i opowieść o przeszłości opactwa wyparowała mi z głowy. Musiałem być dalej dżentelmenem i zaproponować jej spacer, ale jedyne o czym teraz myślałem to ta jej koszulka co przykleiła jej się do ciała oraz to, jak bardzo chcę już zakończyć to nieplanowane spotkanie.
- Chcesz się lady tu przejść? Czy wracamy? - zapytałem, a koniec wypowiedzi wybrzmiał nieco szorstko, chyba że znów odchrząkam i tym razem udaje mi się odwrócić spojrzenie i rozejrzeć sie po okolicy.
W takim razie należało wrócić jak najszybciej do stajni. Nie było to jednak możliwe, bo byliśmy dopiero w połowie, dojeżdżaliśmy do Ruin Whitby, a przecież czeka mnie jeszcze opowiadanie całej historii tego upadłego opactwa, zdradzanie jego tajemnic, zejście do podziemi, gdzie panna Bruke będzie miała gęsią skórkę... hm, nie, może tym razem odpuszczę sobie te podziemia. Rzeczywiście, kiedy jeżdżę oglądać ruiny z artystkami albo kobietami, które mi Daniel tu podsyła, to zejdę tam żeby panią uratować przed tym mrożącym krew w żyłach wrażeniem przebywania w grobie. Ale przecież z lady Bruke nie wypadało się podobnie zachowywać. Jeszcze gotowa powiedzieć, że i tak sporo zrobiła dla sprawy (chociaż, przypomnijmy, "sprawą" jest tutaj pieczony aetonan, o zgrozo) i że zabiera się spowrotem do domu. Już samo wyobrażenie mych ukochanych zwierząt na ruszcie znów podsuwa mi pomysł zejścia do piwnic opactwa, mam nawet w planie zamknąć tam panią Primrose, aż jej bracia nie przyrzekną mi, że nie chcieli przerobić koni na kiełbasy....
Ale wtedy znów napełnia mnie jakiś spokój niecodzienny, bo chociaż w głowie mam myśli z lekka histeryczne, kiedy dojechaliśmy pod mury zachowanie Primrose odpycha te złe demony. Po pierwsze, wydaje mi się, że jest nadwyraz naturalna, aż nie mogę ukryć zainteresowania i patrzę na nią bez przerwy. Jej zachwyt idzie w parze z wdziękiem, jest więc pokaźny i bardzo miły dla oka. I widzę, że faktycznie musi kochać zwierzęta, bo gdyby była tu tylko dla teatralnej scenki, nigdy taka gonitwa nie sprawiłaby jej aż tyle przyjemności. Spoglądam za jej twarzą, z której odsuwa kosmyki włosów, nawet się uśmiecham, mimo że pogoda na początku wydawała mi się być koszmarem, a przecież dopiero co posądzałem ją w głowie o to, że chce mnie wykorzystać dla niecnych celów.
- Ty byłaś fantastyczna - odpowiadam w przypływie endorfiny, która wytworzyła się przez tę przecudną gotniwę. Przez moment dyszymy oboje od gorąca, które nagle nas dogoniło, nie dając możliwości, by ten wiatr, który wytworzyła gonitwa zdołał nas ochłodzić. Powrót niczym do gorącego piekarnika, może to właśnie to sprawiło, ze straciłem głowę i przeszedłem na to nieformalne "ty". I wtedy, kiedy sobie to uświadomiłem, gorąc zaczyna buchać również i z głowy, która nagle powinna wymyślić jak wybrnąć z tej sytuacji.
Właśnie po to wymyślono przyzwoitki. Żeby w takiej sytuacji pojawiały się, cmokały i wyprowadzały towarzystwo do drugiego pokoju.
-..pani - dodaję po za długim czasie, zdając się na rozpinanie jeszcze jednego guzika od marynarki, która jest odpowiednia na tego rodzaju wydarzenie towarzyskie. Odchrząkuję, mam nadzieję, że nie widać po mnie zażenowania. Przecież nie jestem znów piętnastoletnim chłopcem, który został zmuszony do tańców ze ślizgonką na balu Hogwarckim, co go tak zażenowało, że pół tańca patrzył się na swoje stopy czy nimi nie podepcze biednej Sigrun. Można jednak odnaleźć jakieś analogie do tamtej sytuacji. Bo chociaż nie uciekam spojrzeniem, to jednak zatkało mnie i opowieść o przeszłości opactwa wyparowała mi z głowy. Musiałem być dalej dżentelmenem i zaproponować jej spacer, ale jedyne o czym teraz myślałem to ta jej koszulka co przykleiła jej się do ciała oraz to, jak bardzo chcę już zakończyć to nieplanowane spotkanie.
- Chcesz się lady tu przejść? Czy wracamy? - zapytałem, a koniec wypowiedzi wybrzmiał nieco szorstko, chyba że znów odchrząkam i tym razem udaje mi się odwrócić spojrzenie i rozejrzeć sie po okolicy.
Jakby mój ojciec robił na tobie wrażenie – chciała się odgryźć, ale uznała, że wykazałaby się niewdzięcznością. Nie dość, że się wprosiła to jeszcze była nieuprzejma. Spojrzała jedynie wymownie na czarodzieja nie mając pojęcia co też kłębi się w jego głowie. Gdyby znała choć ułamek przemyśleń lorda Carrowa parsknęłaby śmiechem, a zaraz potem oberwałby za twierdzenie, że ród Burke jest przekupny. Handlowanie na czarnym rynku czy też pozyskiwanie pewnych rzeczy w sposób nielegalny nie odbiegało zbytnio od prawdy więc nie mogła się z tym kłócić. Jednak w życiu nie przyszło jej do głowy, że Ares mógł podejrzewać jej rodzinę o zakusy na stadninę. Lubili konie, spędzali wiele godzin w siodle, tak samo jak na ćwiczeniu szermierki, ale żeby przerabiać chlubę rodu Carrow na steki? Ku rozczarowaniu mężczyzny Garry sprzątał w stajniach przez nikogo nie niepokojony. Nie leżał w sianie z zakneblowanymi ustami i związanymi kończynami obserwując z przerażeniem jak majątek rodziny, której służył jest wykradany. Za to ocierał spocone czoło co jakiś czas zerkając w stronę gdzie zniknął lord i jego niespodziewany gość.
Primrose zaś chłonęła przyjemną atmosferę wycieczki, ale wyczuwała pewne napięcie, które z każdą minutą rosło wokół lorda oraz chyba w nim samym również. Widziała jak mięśnie szczęki się napinają, a barki prostują niczym w wojskowym salucie. Był poddenerwowany i kiedy jeszcze przed chwilą się uśmiechał tam teraz była stal w spojrzeniu.
Jednak nie umknęło jej to kiedy przeszedł na „ty” zaraz po skończonej gonitwie i chwilę mu zajęło aby dodać formułkę grzecznościową. Nie wydawał się zmieszany ani zawstydzony, raczej zaskoczony swoim zachowaniem. Po chwili uświadomiła sobie, że zaczęła się zachowywać przy nim swobodnie, aż za bardzo i być może to właśnie ona przekroczyła pewną granicę. Przystojne oblicze lorda stężało, a wzrok skierował się w stronę ruin. W powietrzu wraz z gorącem mieszało się lekkie zażenowanie i niepokojące milczenie. Poprawiła się w siodle doskonale zdając sobie sprawę, że jej pobyt właśnie dobiega końca. Nie liczyła zresztą na nic więcej.
-Oddaję honory – powiedziała starając się przerwać ciszę. - Słowa twoje lordzie były prawdą i jesteś jeźdźcem znakomitym, ale nadużyłam twojej gościnności. Myślę, że czas powrócić do stajni, a mnie do Durham.
Wyczuła ostrą nutę w jego głosie, tak nie pasującą do tego co właśnie miało miejsce. Byli radośni, uśmiechnięci, a ta nagła zmiana nastawienia była niczym kropla kwasu w dobrym napoju. Co tez się za tym kryło? Minimalnie zmarszczyła brwi przyłapując się na tym, że wciąż mu się przygląda. Kiedy ich spojrzenia się spotkały sama odchrząknęła cicho i skierowała wierzchowca w drogę powrotną, którą raczej przebyli w milczeniu jakby obydwoje wiedząc, że żadne słowa nie rozbroją atmosfery jaka pomiędzy nimi się narodziła. Gdy dotarli na miejsce zeskoczyła sprawnie z wierzchowca, a w stajni nadal nie brakowało żadnego innego. Podziękowała Garemu, a lordowi skinęła jedynie głową nie wypowiadając żadnych słów. Jednak jej szaro – zielone oczy zdradzały lekką konsternację. Nim się obejrzał oddaliła się kawałek i deportowała. Po lady Burke pozostało jedynie wspomnienie w delikatnym zapachu bergamotki i jaśminu.
zt x 2
Primrose zaś chłonęła przyjemną atmosferę wycieczki, ale wyczuwała pewne napięcie, które z każdą minutą rosło wokół lorda oraz chyba w nim samym również. Widziała jak mięśnie szczęki się napinają, a barki prostują niczym w wojskowym salucie. Był poddenerwowany i kiedy jeszcze przed chwilą się uśmiechał tam teraz była stal w spojrzeniu.
Jednak nie umknęło jej to kiedy przeszedł na „ty” zaraz po skończonej gonitwie i chwilę mu zajęło aby dodać formułkę grzecznościową. Nie wydawał się zmieszany ani zawstydzony, raczej zaskoczony swoim zachowaniem. Po chwili uświadomiła sobie, że zaczęła się zachowywać przy nim swobodnie, aż za bardzo i być może to właśnie ona przekroczyła pewną granicę. Przystojne oblicze lorda stężało, a wzrok skierował się w stronę ruin. W powietrzu wraz z gorącem mieszało się lekkie zażenowanie i niepokojące milczenie. Poprawiła się w siodle doskonale zdając sobie sprawę, że jej pobyt właśnie dobiega końca. Nie liczyła zresztą na nic więcej.
-Oddaję honory – powiedziała starając się przerwać ciszę. - Słowa twoje lordzie były prawdą i jesteś jeźdźcem znakomitym, ale nadużyłam twojej gościnności. Myślę, że czas powrócić do stajni, a mnie do Durham.
Wyczuła ostrą nutę w jego głosie, tak nie pasującą do tego co właśnie miało miejsce. Byli radośni, uśmiechnięci, a ta nagła zmiana nastawienia była niczym kropla kwasu w dobrym napoju. Co tez się za tym kryło? Minimalnie zmarszczyła brwi przyłapując się na tym, że wciąż mu się przygląda. Kiedy ich spojrzenia się spotkały sama odchrząknęła cicho i skierowała wierzchowca w drogę powrotną, którą raczej przebyli w milczeniu jakby obydwoje wiedząc, że żadne słowa nie rozbroją atmosfery jaka pomiędzy nimi się narodziła. Gdy dotarli na miejsce zeskoczyła sprawnie z wierzchowca, a w stajni nadal nie brakowało żadnego innego. Podziękowała Garemu, a lordowi skinęła jedynie głową nie wypowiadając żadnych słów. Jednak jej szaro – zielone oczy zdradzały lekką konsternację. Nim się obejrzał oddaliła się kawałek i deportowała. Po lady Burke pozostało jedynie wspomnienie w delikatnym zapachu bergamotki i jaśminu.
zt x 2
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Jeden z ostatnich jesiennych wieczorów - przynajmniej według kalendarza - zapadł nad Yorkiem wyjątkowo wcześnie, ponury i zimny jak diabli, nie pozostawiał wątpliwości, że zbliżała się zima. Kałuże jakie pozostawił po sobie ostatni deszcz były zamarznięte, na ciemnym niebie zaś zaczęły kłębić się ciężkie chmury, z których zaczął nieśmiało prószyć śnieg. Białe płatki osiadły na ciemnym materiale zimowego płaszcza Sigrun, jego futrzanym kołnierzu, kiedy kroczyła brukowaną uliczką Whitby. Jeszcze godzinę wcześniej, gdy zachodziło słońce, mogłaby dojrzeć w oddali ruiny opactwa benedyktyńskiego. Teraz zapadła noc, a z ciemności wypełzały najpodlejsze demony - takie jak ona.
Cóż, tego wieczoru wyjątkowo zakatarzone i osłabione.
Od niespełna dwóch tygodni zmagała się z paskudnym przeziębieniem, jakiego nie doświadczyła już od dawna, chyba od zeszłego roku, gdy przechodziła zapalenie płuc. Wtedy przez burzę spowodowaną anomaliami przemarzła do szpiku kości; teraz przez śnieżycę, tak mocną jakby maczała w tym palce znów czarna magia, nie spodziewała się takiej w Anglii. Nie przygotowała do podobnej. Niemal zamieniły się z Dolohov i Multon w trzy lodowe rzeźby. Palce niekiedy wciąż ją pobolewały, tak bardzo wówczas skostniały, ból ten był jednak niczym w porównaniu z tym, który czuła przy próbie podniesienia właściwie czegokolwiek. Cassandra poskładała ją do kupy (ponownie), zaleczyła pękniętą kość ramienia i kilka silniejszych stłuczeń, lecz do dziś pod ubraniem bladą skórę znaczyły siniaki.
- Nie daj sobie dziś wytrącić różdżki z ręki - powiedziała tylko, gdy zmaterializowała się przy niej Elvira, którą obdarzyła niechętnym spojrzeniem. Głos Sigrun brzmiał dziwnie - mocno zachrypnięty przez ból gardła i nosowy przez zatkany nos. Pod grubym płaszczem drżała, miała dreszcze, nie mogła sobie jednak pozwolić na kolejne dni spędzone w łóżku. Zwłaszcza w obliczu otrzymanych informacji - Oliver Evans ukrywał mugoli na terenie Yorku. Rycerze Walpurgii nie wiedzieli jedynie gdzie. Zapasy Veritaserum były zbyt cenne i niewielkie, by tracić go na kogoś takiego, Huxley nie miała zamiaru tu ściągać, zwłaszcza, że istniały równie skuteczne metody wydobywania informacji. Mogłaby to zrobić sama, lecz potrzebowała uzdrowiciela na wypadek, gdyby Evans przedwcześnie stracił przytomność. Nieszczególnie obchodziło Rookwood, czy Multon miała plany - miała się w Whitby zjawić i tyle, nie przyjmowała odmowy.
Sigrun przełamała zaklęcia ochronne, zajęło jej to dłuższą chwilę, kiedy stały znów na mrozie; ostatecznie jednak oczyściła im drogę i ruszyła pierwsza, wślizgując się do domu Evansów tylnymi drzwiami. Głosy dochodziły z kuchni. Jeden męski, jeden kobiecy, dwoje dzieci - najwyraźniej szykowali się do kolacji. Sigrun stąpała po drewnianej posadzce cicho, niemal na palcach, aby obcasy nie zaalarmowały mieszkańców, a kiedy już stanęła w progu kuchni było za późno, by zdążyli sięgnąć po różdżkę. Kobietę bez problemu spetryfikowała, jej męża zaś zakuła magicznymi kajdanami Esposas.
- Chodź tu i przydaj się na coś - ponagliła Multon, po czym wkroczyła do kuchni, gdzie wciąż pachniało kolacją - zupą cebulową i świeżym chlebem.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Że też ta jędza musiała wywołać ją do zadania teraz; tyle miała czasu w październiku, listopadzie, ale musiała wziąć na świecznik cholernie mroźny i niesprzyjający wyprawom grudzień. Oczywiście, wojna nie powinna być przyjemna, ale każdy uzdrowiciel wiedział, że przeziębienie trzeba odchorować zanim wybędzie się na kolejne misje. Cassandra to wiedziała, roztaczając nad nimi trzema troskliwą i poniekąd upokarzającą opiekę. Została w lecznicy wiedźmy przez kilka pierwszych dni, trawiona gorączką, mdłościami i chroboczącym kaszlem; po tygodniu od nieszczęsnej wyprawy do niebieskiego lasu czuła się wystarczająco stabilnie, by kupić nową różdżkę i wrócić do własnego mieszkania. Żeby odpocząć. Taki chuj.
Z jednej strony rozumiała potrzebę Rookwood do nieustannego działania, szybkiego załatwiania naglących spraw i bycia zawsze krok przed rebeliantami, z drugiej egoistycznie tęskniła do kominka i kubka parującej herbaty z miodem. Jak już skończą z pieprzonymi zdrajcami, nie omieszka poczęstować się zasobami ich kuchni. Im pełniejsza spiżarka, tym bezpieczniejsza zima, czy jakoś tak się mówiło. Tym razem bardziej niż na swobodę ruchów przy walce, postawiła na ciepło; wyciągnęła z dna szafy najgrubszy, karminowy płaszcz, odświeżyła go i wyczesała futro przy kołnierzu, do tego dobrała sobie botki na płaskim obcasie, kalesony pod spodnie i dodatkowy podkoszulek. Było jej trochę ciasno, ale póki mogła sięgnąć bez problemu po różdżkę, tyle musiało wystarczyć. Nawet jasne włosy spięła w wąskiego warkocza i schowała pod kapturem. Praktycznie rzecz biorąc była incognito, w mroku grudniowego wieczora nie wyróżniała się niczym spośród eleganckich wiedźm wybierających się na późny spacer. Toteż, jeżeli ktokolwiek jeszcze w trakcie wojny był na tyle odważny, by wyściubiać nos po zmroku.
- Oczywiście, a ty nie daj się spetryfikować - odparła cicho, prawie słodko, na wyraźną zaczepkę, choć nie mogła zaprzeczyć, że policzki zapiekły ją rumieńcem, a palce zacisnęły konwulsyjnie wokół nowej różdżki.
Wybrała ją, tak samo jak pierwsza, ale nie zdążyła się do niej w pełni przyzwyczaić. Tabebuja o barwie ciemnego orzecha z rączką zakończoną motywem dwóch skrzyżowanych kostek. Estetycznie elegancka, dopasowana do dłoni uzdrowiciela, a jednak... inna. Niepoznana. Nieprzewidywalna. To najwyższa pora, aby ją rozruszać.
Też cierpiała z powodu kataru, nieprzyjemnych prądów przechodzących wzdłuż lewej ręki, gdy próbowała wykonać nią gwałtowniejszy ruch. Przynajmniej różdżkę trzymała w prawej, smarowała też oparzenia maściami, obserwując z przyjemnością, jak bledną i zlewają się z cienką skórą. Wyliże się z tego, nie spotkało ją nic gorszego niż to, czego doświadczyła w Locus Nihil.
Rookwood nie musiała jej wcale pouczać, gdyż zachowywała się cicho i z wyczuciem, trzymając kilka cali za plecami śmierciożerczyni. Znając swoją podległą pozycję, dała jej swobodę dokonania pierwszego ruchu, sama natomiast poświęciła moment na przyjrzenie się skromnej kuchni. Było w niej rozkosznie ciepło, zapach jedzenia sprawiał, że zaburczało jej w brzuchu. To jednak mogli pozostawić na później, w pierwszej kolejności mieli zdrajcę do przesłuchania. Rookwood zajęła się spętaniem dwóch dorosłych czarodziei, w oczy Elviry rzuciła się natomiast dwójka dzieciaków; dziewczyna w wieku może dwóch lat, usadowiona w wysokim, drewnianym krzesełku. Ciemne oczęta skryte za rudymi loczkami przez chwilę obserwowały przybyłe wiedźmy; potem małe usteczka zadrżały, po policzkach spłynęły łzy. Zaczęła wyć.
Starszy brat, na oko ośmiolatek, próbował jak mały bohater dostać się do szuflady z nożami. Elvira nie miała żadnego problemu z zagrodzeniem mu drogi.
- Tut tut - cmoknęła z niezadowoleniem, chwytając go za kościste ramię. Wrzasnął i wierzgnął, jakby chciał ją ugryźć; powstrzymała go dopiero przytknięta do czoła różdżka. - Rebus calceamenta. - Elvira skrzywiła się, podirytowana rosnącym zawodzeniem dziewczynki.
Z jednej strony rozumiała potrzebę Rookwood do nieustannego działania, szybkiego załatwiania naglących spraw i bycia zawsze krok przed rebeliantami, z drugiej egoistycznie tęskniła do kominka i kubka parującej herbaty z miodem. Jak już skończą z pieprzonymi zdrajcami, nie omieszka poczęstować się zasobami ich kuchni. Im pełniejsza spiżarka, tym bezpieczniejsza zima, czy jakoś tak się mówiło. Tym razem bardziej niż na swobodę ruchów przy walce, postawiła na ciepło; wyciągnęła z dna szafy najgrubszy, karminowy płaszcz, odświeżyła go i wyczesała futro przy kołnierzu, do tego dobrała sobie botki na płaskim obcasie, kalesony pod spodnie i dodatkowy podkoszulek. Było jej trochę ciasno, ale póki mogła sięgnąć bez problemu po różdżkę, tyle musiało wystarczyć. Nawet jasne włosy spięła w wąskiego warkocza i schowała pod kapturem. Praktycznie rzecz biorąc była incognito, w mroku grudniowego wieczora nie wyróżniała się niczym spośród eleganckich wiedźm wybierających się na późny spacer. Toteż, jeżeli ktokolwiek jeszcze w trakcie wojny był na tyle odważny, by wyściubiać nos po zmroku.
- Oczywiście, a ty nie daj się spetryfikować - odparła cicho, prawie słodko, na wyraźną zaczepkę, choć nie mogła zaprzeczyć, że policzki zapiekły ją rumieńcem, a palce zacisnęły konwulsyjnie wokół nowej różdżki.
Wybrała ją, tak samo jak pierwsza, ale nie zdążyła się do niej w pełni przyzwyczaić. Tabebuja o barwie ciemnego orzecha z rączką zakończoną motywem dwóch skrzyżowanych kostek. Estetycznie elegancka, dopasowana do dłoni uzdrowiciela, a jednak... inna. Niepoznana. Nieprzewidywalna. To najwyższa pora, aby ją rozruszać.
Też cierpiała z powodu kataru, nieprzyjemnych prądów przechodzących wzdłuż lewej ręki, gdy próbowała wykonać nią gwałtowniejszy ruch. Przynajmniej różdżkę trzymała w prawej, smarowała też oparzenia maściami, obserwując z przyjemnością, jak bledną i zlewają się z cienką skórą. Wyliże się z tego, nie spotkało ją nic gorszego niż to, czego doświadczyła w Locus Nihil.
Rookwood nie musiała jej wcale pouczać, gdyż zachowywała się cicho i z wyczuciem, trzymając kilka cali za plecami śmierciożerczyni. Znając swoją podległą pozycję, dała jej swobodę dokonania pierwszego ruchu, sama natomiast poświęciła moment na przyjrzenie się skromnej kuchni. Było w niej rozkosznie ciepło, zapach jedzenia sprawiał, że zaburczało jej w brzuchu. To jednak mogli pozostawić na później, w pierwszej kolejności mieli zdrajcę do przesłuchania. Rookwood zajęła się spętaniem dwóch dorosłych czarodziei, w oczy Elviry rzuciła się natomiast dwójka dzieciaków; dziewczyna w wieku może dwóch lat, usadowiona w wysokim, drewnianym krzesełku. Ciemne oczęta skryte za rudymi loczkami przez chwilę obserwowały przybyłe wiedźmy; potem małe usteczka zadrżały, po policzkach spłynęły łzy. Zaczęła wyć.
Starszy brat, na oko ośmiolatek, próbował jak mały bohater dostać się do szuflady z nożami. Elvira nie miała żadnego problemu z zagrodzeniem mu drogi.
- Tut tut - cmoknęła z niezadowoleniem, chwytając go za kościste ramię. Wrzasnął i wierzgnął, jakby chciał ją ugryźć; powstrzymała go dopiero przytknięta do czoła różdżka. - Rebus calceamenta. - Elvira skrzywiła się, podirytowana rosnącym zawodzeniem dziewczynki.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 9
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 7, 1
#1 'k100' : 9
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 7, 1
Sigrun niespecjalnie obchodziło, czy czas i pora odpowiada Elvirze, czy też nie. Wezwała ją, uznała to bowiem za konieczne, obowiązkiem tej przygłupiej uzdrowicielki było odpowiedzieć na wezwanie Śmierciożercy. Miała na tyle rozumu, aby to uczynić, choć wciąż nie dość, by gryźć się w język. Najwyraźniej odrośnięta ręka bardzo jej wadziła, skoro znów zdecydowała się drażnić i prowokować Sigrun, nawet jeśli robiła to słodkim, pozornie niewinnym tonem. Rookwood nie była idiotką wbrew temu co sądziła Multon.
- O mnie nie musisz się martwić. Z każdej sytuacji wychodzę cało i z obiema rękami, czego nie można powiedzieć o tobie - odpowiedziała Sigrun na tę złośliwość, tonem spokojnym i niemalże beznamiętnym, w jej oczach błysnęło coś na kształt groźby. Multon była bezczelna i wyszczekana, pozwalała sobie na za dużo i wciąż nie nauczyła się pokory. Sigrun zaś nie zamierzała pozostać na to obojętną. Uznała jednak, że to nie czas i pora na nauczkę, gdy miały coś do zrobienia.
Na różdżkę Elviry zerknęła jedynie przelotnie. Straciła ją na początku grudnia, w niebieskim lesie, gdy na drodze stanął im Zakon Feniksa. Cóż mogli począć z tą różdżką? Zapewne nic. Teraz nie mogli jej w żaden sposób wykorzystać, nawet nie wiedzieli do kogo tak naprawdę należy. Różdżka Multon nie mogła być wzmocniona, dołączyła do Rycerzy Walpurgii zbyt późno, aby stawić czoła anomaliom. Cóż to więc za różnica - ta, czy inna? Nie za wiele obchodziła Rookwood jej strata. Sama sobie była winna. Miała też szczęście, że na Pokątnej wciąż mogli znaleźć Gregorowicza, skoro Ollivanderowie opowiadali się za rebelią i przeciwko Czarnemu Panu. Wielka szkoda.
Twórca różdżki był ważny, lecz ona stanowiła jedynie przedłużenie ręki czarodzieja. Była narzędziem, a nie źródłem mocy - magia tkwiła w środku, w ich wnętrzu i płynęła wraz z czystą krwią. Od samej Multon zależało zatem jak wykorzysta swój potencjał (albo jego brak), nie o różdżki - starej czy nowej. W chwili, kiedy Sigrun dała jej możliwość wykazania się, spętawszy rodziców i pozostawiając tak duże pole do manewru, Elvira zawiodła. Znowu. Sigrun przewróciła oczyma i westchnęła głośno, ciężko, niemal teatralnie.
- No i po co to było? Może następne będzie Furnunculus? - zakpiła zachrypniętym tonem, nie zwracając uwagi na zawodzenie dziewczynki i krzyki rodziców; spojrzeniem podążyła jedynie za chłopcem, który próbował wyciągnąć nóż z szuflady. Niewerbalnie rzuciła na niego Locomotor mortis, a on upadł na ziemię. - Albo lepiej - Fae Feli? Tak chcesz pokonać wroga? - szydziła dalej, obracając różdżkę w palcach, a pytające spojrzenie zawieszając na Elvirze. Nie wzięła jej tutaj na darmo - miała się uczyć. Dawała jej szansę, aby rozwijała się w najszlachetniejszej ze sztuk magicznych - czarnej magii.
- O mnie nie musisz się martwić. Z każdej sytuacji wychodzę cało i z obiema rękami, czego nie można powiedzieć o tobie - odpowiedziała Sigrun na tę złośliwość, tonem spokojnym i niemalże beznamiętnym, w jej oczach błysnęło coś na kształt groźby. Multon była bezczelna i wyszczekana, pozwalała sobie na za dużo i wciąż nie nauczyła się pokory. Sigrun zaś nie zamierzała pozostać na to obojętną. Uznała jednak, że to nie czas i pora na nauczkę, gdy miały coś do zrobienia.
Na różdżkę Elviry zerknęła jedynie przelotnie. Straciła ją na początku grudnia, w niebieskim lesie, gdy na drodze stanął im Zakon Feniksa. Cóż mogli począć z tą różdżką? Zapewne nic. Teraz nie mogli jej w żaden sposób wykorzystać, nawet nie wiedzieli do kogo tak naprawdę należy. Różdżka Multon nie mogła być wzmocniona, dołączyła do Rycerzy Walpurgii zbyt późno, aby stawić czoła anomaliom. Cóż to więc za różnica - ta, czy inna? Nie za wiele obchodziła Rookwood jej strata. Sama sobie była winna. Miała też szczęście, że na Pokątnej wciąż mogli znaleźć Gregorowicza, skoro Ollivanderowie opowiadali się za rebelią i przeciwko Czarnemu Panu. Wielka szkoda.
Twórca różdżki był ważny, lecz ona stanowiła jedynie przedłużenie ręki czarodzieja. Była narzędziem, a nie źródłem mocy - magia tkwiła w środku, w ich wnętrzu i płynęła wraz z czystą krwią. Od samej Multon zależało zatem jak wykorzysta swój potencjał (albo jego brak), nie o różdżki - starej czy nowej. W chwili, kiedy Sigrun dała jej możliwość wykazania się, spętawszy rodziców i pozostawiając tak duże pole do manewru, Elvira zawiodła. Znowu. Sigrun przewróciła oczyma i westchnęła głośno, ciężko, niemal teatralnie.
- No i po co to było? Może następne będzie Furnunculus? - zakpiła zachrypniętym tonem, nie zwracając uwagi na zawodzenie dziewczynki i krzyki rodziców; spojrzeniem podążyła jedynie za chłopcem, który próbował wyciągnąć nóż z szuflady. Niewerbalnie rzuciła na niego Locomotor mortis, a on upadł na ziemię. - Albo lepiej - Fae Feli? Tak chcesz pokonać wroga? - szydziła dalej, obracając różdżkę w palcach, a pytające spojrzenie zawieszając na Elvirze. Nie wzięła jej tutaj na darmo - miała się uczyć. Dawała jej szansę, aby rozwijała się w najszlachetniejszej ze sztuk magicznych - czarnej magii.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Spośród kilku rzeczy, które łączyły Elvirę ze śmierciożerczynią, najbardziej w oczy rzucała się nieokrzesana potrzeba posiadania ostatniego słowa w każdej sprawie. Mogły się w ten sposób wykończyć, prowadząc potyczki na przytyki i wyzwiska, prędzej czy później następując drugiej na odcisk wystarczająco mocno, aby w ruch poszły zaklęcia. Obawiała się tego, choć niepokorna duszyczka pod jej skórą raz po raz rozpalała ogień w niebieskich oczach i szeptała do ucha przewrotne, apetyczne docinki. Powstrzymywała się z uwagi na autorytet Rookwood, na potrzebę ochrony własnej pozycji w tej organizacji, którą potężna wiedźma mogła bez trudu podkopać. Gdzieś tam w tyle świadomości kołatało się również wspomnienie listopadowego snu, koszmaru właściwie, w którym skończyła rozłożona na łopatki. Nie chciała prowokować Rookwood, nawet jeżeli jej zwierzęcy charakter i proste instynkty wzbudzały w Elvirze kocią ciekawość - tak jakby spychała z krawędzi stołu szklankę za szklanką, zastanawiając się, kiedy opiekunka wkurzy się na tyle, by spuścić jej łomot i wyrzucić za drzwi. Jak śmiesznie.
Choć komentarz o ręce sprawił, że przez jej lewe przedramię przepłynęły bolesne prądy, milczała z godnością, poprawiając szkarłatny kaptur i idąc za nią krok w krok. Nie zamierzała dawać Rookwood więcej powodów do upokarzania jej, nie przed wrogiem, którego miały nieuchronnie spotkać.
Ciepła kuchnia była sielska, domowa, kompletnie niedopasowana do obrazu horroru, jaki miał się wkrótce stać udziałem tej pieprzonej zdradzieckiej rodziny. Od wrzasków przerażonych dzieci rozbolała Elvirę głowa, pod kołnierzem płaszcza zebrał się nieprzyjemny pot - miała na sobie zbyt wiele warstw, by kisić się wewnątrz chaty. Może to ten dyskomfort i rozproszenie hałasem sprawiły, że nie podołała transmutacji, gdy już schwyciła ośmiolatka za kościstą rękę. A może - do tej teorii przychylała się chętniej - wina spoczywała na nowej, niepoznanej różdżce.
A Rookwood oczywiście nie mogła zamknąć pyska.
Elvira nawet nie zwróciła uwagi na to, że dzieciak upadł przy jej stopach, spętany niewerbalnym zaklęciem. Odwróciła się do wiedźmy z irytacją, ledwie powstrzymując się przed cedzeniem słów przez zęby.
- Dziecko jest dla ciebie wrogiem? Zabijając bachory od wejścia nie wyciągniesz niczego z rodziców. - szepnęła, rzucając pobladłemu czarodziejowi pełne pogardy spojrzenie. - Do przesłuchania przydadzą się żywe, to zada im więcej bólu. Och, zaraz oszaleję - warknęła, kierując teraz różdżkę w stronę zawodzącej dziewczynki. - Plumosa - powiedziała ze spokojem, ignorując wzmagający się szloch matki oraz jej błagania o litość. Malutka na sekundę zamilkła, spojrzała na nią wielkimi oczami, a potem rozwrzeszczała się głośniej. Elvira zacisnęła zęby i odetchnęła głęboko. - Plumosa - powtórzyła ciszej i tym razem zaklęcie zapiekło jej dłoń, opuszczając różdżkę. W skroni poczuła ukłucie bólu, lecz nie było ono silniejsze od satysfakcji, jaką czuła, spoglądając w oczy Rookwood.
Elvira Multon 200/215 (-15 psychiczne)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Choć komentarz o ręce sprawił, że przez jej lewe przedramię przepłynęły bolesne prądy, milczała z godnością, poprawiając szkarłatny kaptur i idąc za nią krok w krok. Nie zamierzała dawać Rookwood więcej powodów do upokarzania jej, nie przed wrogiem, którego miały nieuchronnie spotkać.
Ciepła kuchnia była sielska, domowa, kompletnie niedopasowana do obrazu horroru, jaki miał się wkrótce stać udziałem tej pieprzonej zdradzieckiej rodziny. Od wrzasków przerażonych dzieci rozbolała Elvirę głowa, pod kołnierzem płaszcza zebrał się nieprzyjemny pot - miała na sobie zbyt wiele warstw, by kisić się wewnątrz chaty. Może to ten dyskomfort i rozproszenie hałasem sprawiły, że nie podołała transmutacji, gdy już schwyciła ośmiolatka za kościstą rękę. A może - do tej teorii przychylała się chętniej - wina spoczywała na nowej, niepoznanej różdżce.
A Rookwood oczywiście nie mogła zamknąć pyska.
Elvira nawet nie zwróciła uwagi na to, że dzieciak upadł przy jej stopach, spętany niewerbalnym zaklęciem. Odwróciła się do wiedźmy z irytacją, ledwie powstrzymując się przed cedzeniem słów przez zęby.
- Dziecko jest dla ciebie wrogiem? Zabijając bachory od wejścia nie wyciągniesz niczego z rodziców. - szepnęła, rzucając pobladłemu czarodziejowi pełne pogardy spojrzenie. - Do przesłuchania przydadzą się żywe, to zada im więcej bólu. Och, zaraz oszaleję - warknęła, kierując teraz różdżkę w stronę zawodzącej dziewczynki. - Plumosa - powiedziała ze spokojem, ignorując wzmagający się szloch matki oraz jej błagania o litość. Malutka na sekundę zamilkła, spojrzała na nią wielkimi oczami, a potem rozwrzeszczała się głośniej. Elvira zacisnęła zęby i odetchnęła głęboko. - Plumosa - powtórzyła ciszej i tym razem zaklęcie zapiekło jej dłoń, opuszczając różdżkę. W skroni poczuła ukłucie bólu, lecz nie było ono silniejsze od satysfakcji, jaką czuła, spoglądając w oczy Rookwood.
Elvira Multon 200/215 (-15 psychiczne)
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Ruiny Whitby
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire