Biuro policyjne
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Biuro policyjne
Odpowiednik kwatery głównej aurorów stanowi centrum dowodzenia dla czarodziejskiej policji. To tutaj zostają przyjmowane zgłoszenia jak również wstępne przesłuchiwanie przybywających osób szukających pomocy, spisywane są raporty i przeszukuje się dokumenty. Jest to średnich rozmiarów otwarte pomieszczenie z szerokim przejściem pośrodku, po którego bokach znajdują się biurka każdego z funkcjonariuszy. Na samym końcu znajduje się wejścia do gabinetu odpowiedzialnego za jednostkę przełożonego.
Elphiego w sumie nie korciło, żeby wyjść na miasto i poszaleć, bo przecież dopiero co były Święta Bożego Narodzenia, które spędził w rodzinnym gronie i nic więcej do szczęścia nie było mu potrzebne. Nowy Rok mógł przebiegać więc w bardziej spokojnym tonie, ale równocześnie młody policjant nie zamierzał spędzać całego Sylwestra w Ministerstwie Magii, zastanawiając się nad tym, co robili inni i jak on marnował swój kolejny rok siedząc za biurkiem i czekając na hipotetyczne zgłoszenia. Słyszał o jakiejś petycji, żeby w ogóle wykluczyć dyżur tego dnia w Departmanecie Przestrzegania Prawa Czarodziejów, ale był to jakiś kosmos. Nigdy by się nie na to nie zgodzili, a zresztą... Jeśli ktoś naprawdę potrzebowałby pomocy? Jak bardzo przestępcy by się rozbestwili, wiedząc, że służby porządkowe nie pilnują jednak tego porządku akurat tego dnia? Anarchia... Elphie wolał nawet nie myśleć o konsekwencjach, gdyby wszyscy odmówili pracy chociażby przez dwanaście godzin. Wiedział, że jakiś stary pan Bones miał zostać w biurze i Huxley, któremu żona wyjechała do rodziny za granicę i nie miał nic do roboty. Obaj byli dobrymi gliniarzami, dlatego tego roku biuro miało pozostać w dobrych rękach. Do tego czasu leżało w bardzo... Nieodpowiedzialnych rękach młodego Urquarta, który nie usłyszał, że ma towarzystwo.
Osłupiały nagłą obecnością i to jej obecnością nie umiał znaleźć języka w gębie. Merlinie... Czemu te jej zmarszczone brwi i zblazowany wyraz twarzy tak na niego działały? Pamiętał, że odkąd tylko pierwszy raz ją zobaczył, poczuł dziwne uczucie w żołądku. Bo kto uważał, że te okrągłe orzechowe oczy nie miały w sobie czegoś hipnotyzującego, a ciemna skóra nie dodawała uroku całej postaci? Dahlia Meadowes... Dokładnie ta sama, która w trzeciej klasie wyczarowała mu na głowie pająka, przez co wylądował w Skrzydle Szpitalnym z silnymi palpitacjami serca. Bał się, ale silniejsza emocja dopiero się tam rodziła i jakimś sposobem to wydarzenie, ten dzień był momentem, w którym kompletnie się w niej zakochał. To brzmiało głupio, ale naprawdę nie był w stanie przestać o niej myśleć i tylko głupio się uśmiechał na samo wspomnienie. A skoro tyle o tym rozprawiał, musiał być zakochany i tyle. Ktoś kiedyś mu powiedział, że nundu rozpoznaje swojego życiowego partnera w momencie, gdy tamten chce go zabić. Cóż... On na pewno nie był nundu, ale podziałało. O mało nie zszedł na zawał, a oddawał to prawie martwe serce swojej niedoszłej zabójczyni. Idealna. - Eee... No, tego... Dzięki - bąknął w odpowiedzi, nie za bardzo rejestrując, o czym ona w ogóle mówiła. Po prostu chłonął jej obecność, słuchał jej głosu, przytakując na wszystko i nawet nie mając pojęcia, czemu przytakiwał. Ważne, że Dahlia o tym mówiła. A on nie umiał trzeźwo myśleć w jej towarzystwie, więc to nie była jego wina! Dlatego jak pijany wpatrywał się w nią do momentu, w którym odwróciła się i coś upadło na ziemię. Elphie schylił się, żeby podnieść to ów coś, co musiało należeć do wiedźmiej strażniczki. - Zapomniałaś swojego... - zaczął, ale usłyszał tylko zamykane drzwi biura policyjnego i brak osoby Meadowes w środku. Urquart przez dłuższy moment wpatrywał się w spinkę w kształcie kota, zastanawiając się, co powinien był zrobić. Pobiec za nią czy może przy następnej okazji... Teraz albo nigdy, pomyślał, czując, jak w żołądku zawiązał mu się silny supeł. Ze stresu? Z nieśmiałości? Z niewiadomej? Możliwe, że wszystkie odpowiedzi były jak najbardziej poprawne, bo lubił tę dziewczynę. Lubił dziewczynę, która nie lubiła jego i która chyba w ogóle go nie pamiętała... Nie pamiętała jego imienia, chociaż byli na tym samym roku w Hogwarcie przez siedem lat. Czy było warto? Czy w ogóle... Nie. Wiedział, że nie miał szans, ale czy to oznaczało, że nie miał się starać? Złapał mocniej w palcach przypinkę, odrzucając od siebie wątpliwości. - Nie bądź frajerem... - szepnął do siebie, zamykając na chwilę oczy. Oczywiście, że wciąż się bał jak puszek pigmejski golenia, ale pomimo tego Elphie jakimś cudem zmusił się do podniesienia się z krzesła i ruszenia za dziewczyną. Z Panem Malfoyem pohukującym z przerażeniem we włosach policjanta. Szybko znalazł znajomą sylwetkę, która oddalała się z każdym krokiem dalej, ale nie zamierzał dać jej uciec. - Zapomniałaś - rzucił, wychylając się zza drzwi biura i doganiając idącą już korytarzem Dahlię. Zabiegł jej drogę i wyciągnął rękę z przypinką. Albo spinką. Albo zapinką. Nie orientował się w dziewczyńskich rzeczach.
Osłupiały nagłą obecnością i to jej obecnością nie umiał znaleźć języka w gębie. Merlinie... Czemu te jej zmarszczone brwi i zblazowany wyraz twarzy tak na niego działały? Pamiętał, że odkąd tylko pierwszy raz ją zobaczył, poczuł dziwne uczucie w żołądku. Bo kto uważał, że te okrągłe orzechowe oczy nie miały w sobie czegoś hipnotyzującego, a ciemna skóra nie dodawała uroku całej postaci? Dahlia Meadowes... Dokładnie ta sama, która w trzeciej klasie wyczarowała mu na głowie pająka, przez co wylądował w Skrzydle Szpitalnym z silnymi palpitacjami serca. Bał się, ale silniejsza emocja dopiero się tam rodziła i jakimś sposobem to wydarzenie, ten dzień był momentem, w którym kompletnie się w niej zakochał. To brzmiało głupio, ale naprawdę nie był w stanie przestać o niej myśleć i tylko głupio się uśmiechał na samo wspomnienie. A skoro tyle o tym rozprawiał, musiał być zakochany i tyle. Ktoś kiedyś mu powiedział, że nundu rozpoznaje swojego życiowego partnera w momencie, gdy tamten chce go zabić. Cóż... On na pewno nie był nundu, ale podziałało. O mało nie zszedł na zawał, a oddawał to prawie martwe serce swojej niedoszłej zabójczyni. Idealna. - Eee... No, tego... Dzięki - bąknął w odpowiedzi, nie za bardzo rejestrując, o czym ona w ogóle mówiła. Po prostu chłonął jej obecność, słuchał jej głosu, przytakując na wszystko i nawet nie mając pojęcia, czemu przytakiwał. Ważne, że Dahlia o tym mówiła. A on nie umiał trzeźwo myśleć w jej towarzystwie, więc to nie była jego wina! Dlatego jak pijany wpatrywał się w nią do momentu, w którym odwróciła się i coś upadło na ziemię. Elphie schylił się, żeby podnieść to ów coś, co musiało należeć do wiedźmiej strażniczki. - Zapomniałaś swojego... - zaczął, ale usłyszał tylko zamykane drzwi biura policyjnego i brak osoby Meadowes w środku. Urquart przez dłuższy moment wpatrywał się w spinkę w kształcie kota, zastanawiając się, co powinien był zrobić. Pobiec za nią czy może przy następnej okazji... Teraz albo nigdy, pomyślał, czując, jak w żołądku zawiązał mu się silny supeł. Ze stresu? Z nieśmiałości? Z niewiadomej? Możliwe, że wszystkie odpowiedzi były jak najbardziej poprawne, bo lubił tę dziewczynę. Lubił dziewczynę, która nie lubiła jego i która chyba w ogóle go nie pamiętała... Nie pamiętała jego imienia, chociaż byli na tym samym roku w Hogwarcie przez siedem lat. Czy było warto? Czy w ogóle... Nie. Wiedział, że nie miał szans, ale czy to oznaczało, że nie miał się starać? Złapał mocniej w palcach przypinkę, odrzucając od siebie wątpliwości. - Nie bądź frajerem... - szepnął do siebie, zamykając na chwilę oczy. Oczywiście, że wciąż się bał jak puszek pigmejski golenia, ale pomimo tego Elphie jakimś cudem zmusił się do podniesienia się z krzesła i ruszenia za dziewczyną. Z Panem Malfoyem pohukującym z przerażeniem we włosach policjanta. Szybko znalazł znajomą sylwetkę, która oddalała się z każdym krokiem dalej, ale nie zamierzał dać jej uciec. - Zapomniałaś - rzucił, wychylając się zza drzwi biura i doganiając idącą już korytarzem Dahlię. Zabiegł jej drogę i wyciągnął rękę z przypinką. Albo spinką. Albo zapinką. Nie orientował się w dziewczyńskich rzeczach.
woke me from a dream
got me on my feet. And I won't waste my life, even when it's difficult. I'm done with the suffering. And I won't change myself when they tell me, "No"
Elphie Urquart
Zawód : robię za pomocnika latarnika
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
I would've followed all the way
No matter how far
I know when you go down
All your darkest roads
I would've followed all the way
To the graveyard
No matter how far
I know when you go down
All your darkest roads
I would've followed all the way
To the graveyard
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Święta to dziwny czas. To miejsce, gdzie spełniają się wszystkie smutki. Uginający się od potraw stół trzeszczy cicho - czekając cierpliwie na naprawę. To smutne oblicze matki tęskniącej za mężem i takie same u ciotki, również wdowy. Wśród tego głośne przepychanki kuzynów bijących się o ziemniaki i groszek; samotnych lub przybywających z rodziną, w głównej mierze obrażoną. Czasem udaję, że nie widzę jak zerkają w naszą stronę, chociaż najchętniej uderzyłabym w mordę te wszystkie wyniosłe księżniczki. Nie lubię tej ciężkiej atmosfery, więc uciekam szybko jak kot - do tego, co znane, do spokojnej samotni na drugim końcu miasta. Jestem pieprzonym tchórzem, nie umiem radzić sobie z emocjami, okazać wsparcia komukolwiek - nawet zatroskanej matce. Tej, która kiedyś uczyła mnie sznurować buty i trzymała mnie w ramionach, gdy zapłakana wracałam na wakacje ze szkoły. To dawne czasy; w pewnym momencie postanowiłam, że już nigdy nie zapłaczę, nie pokażę słabości. Cena okazała się jednak dość okrutna, odbijała się na jej twarzy cyklicznie, ale ja już nie mogłam nic z tym zrobić. Oddaliłyśmy się, odepchnęłam ją, bo mi jest z tym łatwiej. Ja, ja i w kółko ja, kiedy to się w ogóle zaczęło? Wiem tylko, że teraz zmniejszenie dzielącego nas dystansu sprawia mi potworny, fizyczny ból, dlatego nawet nie próbuję. Przyzwyczaiłam się już do samotności, do naszych suchych listów oraz oszczędnych konwersacji raz w tygodniu. Święta? Na szczęście minęły, jak wszystko w życiu. Wszystko jest tak pojebanie kruche i nietrwałe, nie warto pochylać się nad czymś, co niebawem przeminie. Takie są relacje z ludźmi. Brutalne oraz bezlitosne.
Więc i we mnie nie ma litości, obleczona w złośliwość jak w zbroję wiem, że to jedyna droga do przetrwania. Łatwiej jest płynąć na powierzchni niż zagłębiać się w cudze dramaty czy historie. Prościej jest nie pamiętać lub nie zwracać uwagi. Spychać emocje na najdalsze zakątki podświadomości. Nie nazywać ludzi ich prawdziwymi imionami - bo jak już im je nadasz, to znaczy, że ich oswajasz. Przywiązujesz. Tkasz pierwsze nici porozumienia, tej pieprzonej więzi i chociaż zawsze możesz przerwać ten łączący was sznurek, to z każdym kolejnym spotkaniem jest coraz trudniej. Co więc można zrobić wiedząc, że czeka was jeszcze wiele takich spotkań, chociażby przez pracę? Trzeba zachować dystans, zmiażdżyć każdą szansę na to, że kiedyś to powiązanie może stać się realne. Zadeptać, zniszczyć, zrujnować, zgładzić. Ostatecznie i nieodwołalnie, sprawić, żeby cię znienawidzili do szpiku kości. Żeby nie chcieli cię nigdzie zapraszać, rzygać w ciebie personalnymi sprawami, snuć intymne opowieści, bo to wszystko zbliża was do siebie. Nie chcę tego, żadnej bliskości. Chcę być emocjonalnie pusta, z gniewem jako jedynym wsparciem.
To, że nic nie mówi poza krótkim wybąkaniem podziękowań ułatwia wiele. Nie dostrzegam żadnych alarmujących sygnałów, czegoś, co mogłoby mnie zaniepokoić. Widocznie siedzący za biurkiem koleś dostał swoją nauczkę. Pamięta ten dzień, w którym prawie umarł przez tamtego słodkiego pająka i trzyma się teraz z daleka. To dobrze. Może nie był aż tak nieskończenie głupi skoro wyciąga lekcję z tamtego zdarzenia. Tak powinien działać świat.
Z lekkością opuszczam biuro policyjne, ale im bardziej zbliżam się do swojego, tym cięższe stają się ramiona. Dobrze, że niedługo wszyscy idą do domów. Wszyscy, poza mną i Bradem. Na samą myśl skręca mnie w żołądku, ale czasem tak już po prostu jest, że muszę się kurwa przepchnąć przez tłum porażek oraz boleści, żeby osiągnąć coś więcej niż tylko cios w ryj jako nagrodę. Skoro już muszę iść, to wolałabym iść sama, ale trudno, będę się po prostu trzymać mojego życiowego planu. Zdeptać, zniszczyć, zrujnować, zgładzić.
Z intensywnych rozmyślań wyrywa mnie dźwięk otwieranych z impetem drzwi, potem szybkie kroki zbliżające się w moją stronę, ale nie udaje mi się nawet obrócić, gdy znajoma sylwetka wyrasta wprost przed moją twarzą. Zatrzymuję się gwałtownie w miejscu, przerywając pochód na rzeź. Ciężko w tej chwili powiedzieć kto miał zdechnąć.
Wpatruję się zdziwiona w kocią przypinkę, tak zwyczajnie leżącą na męskiej dłoni; mrugam szybko, starając się pochwycić ją w palce bez konieczności dotykania wnętrza ręki tego kolesia, ale niezbyt mi to wychodzi. Nie zwracam na to uwagi, pogrążona już we wspomnieniach. Prezent od matki, kupiony na Pokątnej w jedenaste urodziny. Ruchoma przypinka dostosowująca się do nastroju właściciela. Zgubiona śpi, jednak teraz, w kontakcie ze skórą, czarny kot łasi się z delikatnym uśmiechem na mordce. Nawet nie wiem, że to odbicie mojego wyrazu twarzy. To miłe wspomnienia.
Jednak wreszcie wracam do rzeczywistości ze świadomością, że nie jestem przecież sama. Przypinkę zamykam we własnej dłoni, ciskając ją potem w kieszeń szaty, zaś moja morda wykrzywiona jest teraz w irytacji. - Dzięki, Urquart - mówię wreszcie, szorstko, bo przyłapał mnie na czymś, na czym nie powinien. Nigdy. Muszę więc od nowa wprowadzać zasadę czterech zet, ale to niesamowite, jak szybko złość ze mnie ulatuje, gdy wreszcie dostrzegam sowę w jego włosach. Otula mnie więc neutralne zblazowanie, gdy zaczynam przyglądać się temu zjawisku. - Widzę, że lubisz mieć zwierzęta we włosach - zauważam złośliwie, nie odrywając wzroku od pohukującego ptaszyska. - Jak się nazywa? - zadaję interesujące mnie pytanie, chociaż nie wiem dlaczego to w ogóle robię. Może zastanawia mnie dlaczego cokolwiek miałoby dobrowolnie trzymać się tej pustej głowy, a może wcale nie chcę jeszcze wracać do pracy. Do durnej Jenkins i obleśnego Watersona opowiadającego o tym, kogo to dziś zaliczy. Powinnam podziwiać jego niezłomny, irracjonalny optymizm, gdyby nie bezbrzeżna pogarda jaką go darzę.
Więc i we mnie nie ma litości, obleczona w złośliwość jak w zbroję wiem, że to jedyna droga do przetrwania. Łatwiej jest płynąć na powierzchni niż zagłębiać się w cudze dramaty czy historie. Prościej jest nie pamiętać lub nie zwracać uwagi. Spychać emocje na najdalsze zakątki podświadomości. Nie nazywać ludzi ich prawdziwymi imionami - bo jak już im je nadasz, to znaczy, że ich oswajasz. Przywiązujesz. Tkasz pierwsze nici porozumienia, tej pieprzonej więzi i chociaż zawsze możesz przerwać ten łączący was sznurek, to z każdym kolejnym spotkaniem jest coraz trudniej. Co więc można zrobić wiedząc, że czeka was jeszcze wiele takich spotkań, chociażby przez pracę? Trzeba zachować dystans, zmiażdżyć każdą szansę na to, że kiedyś to powiązanie może stać się realne. Zadeptać, zniszczyć, zrujnować, zgładzić. Ostatecznie i nieodwołalnie, sprawić, żeby cię znienawidzili do szpiku kości. Żeby nie chcieli cię nigdzie zapraszać, rzygać w ciebie personalnymi sprawami, snuć intymne opowieści, bo to wszystko zbliża was do siebie. Nie chcę tego, żadnej bliskości. Chcę być emocjonalnie pusta, z gniewem jako jedynym wsparciem.
To, że nic nie mówi poza krótkim wybąkaniem podziękowań ułatwia wiele. Nie dostrzegam żadnych alarmujących sygnałów, czegoś, co mogłoby mnie zaniepokoić. Widocznie siedzący za biurkiem koleś dostał swoją nauczkę. Pamięta ten dzień, w którym prawie umarł przez tamtego słodkiego pająka i trzyma się teraz z daleka. To dobrze. Może nie był aż tak nieskończenie głupi skoro wyciąga lekcję z tamtego zdarzenia. Tak powinien działać świat.
Z lekkością opuszczam biuro policyjne, ale im bardziej zbliżam się do swojego, tym cięższe stają się ramiona. Dobrze, że niedługo wszyscy idą do domów. Wszyscy, poza mną i Bradem. Na samą myśl skręca mnie w żołądku, ale czasem tak już po prostu jest, że muszę się kurwa przepchnąć przez tłum porażek oraz boleści, żeby osiągnąć coś więcej niż tylko cios w ryj jako nagrodę. Skoro już muszę iść, to wolałabym iść sama, ale trudno, będę się po prostu trzymać mojego życiowego planu. Zdeptać, zniszczyć, zrujnować, zgładzić.
Z intensywnych rozmyślań wyrywa mnie dźwięk otwieranych z impetem drzwi, potem szybkie kroki zbliżające się w moją stronę, ale nie udaje mi się nawet obrócić, gdy znajoma sylwetka wyrasta wprost przed moją twarzą. Zatrzymuję się gwałtownie w miejscu, przerywając pochód na rzeź. Ciężko w tej chwili powiedzieć kto miał zdechnąć.
Wpatruję się zdziwiona w kocią przypinkę, tak zwyczajnie leżącą na męskiej dłoni; mrugam szybko, starając się pochwycić ją w palce bez konieczności dotykania wnętrza ręki tego kolesia, ale niezbyt mi to wychodzi. Nie zwracam na to uwagi, pogrążona już we wspomnieniach. Prezent od matki, kupiony na Pokątnej w jedenaste urodziny. Ruchoma przypinka dostosowująca się do nastroju właściciela. Zgubiona śpi, jednak teraz, w kontakcie ze skórą, czarny kot łasi się z delikatnym uśmiechem na mordce. Nawet nie wiem, że to odbicie mojego wyrazu twarzy. To miłe wspomnienia.
Jednak wreszcie wracam do rzeczywistości ze świadomością, że nie jestem przecież sama. Przypinkę zamykam we własnej dłoni, ciskając ją potem w kieszeń szaty, zaś moja morda wykrzywiona jest teraz w irytacji. - Dzięki, Urquart - mówię wreszcie, szorstko, bo przyłapał mnie na czymś, na czym nie powinien. Nigdy. Muszę więc od nowa wprowadzać zasadę czterech zet, ale to niesamowite, jak szybko złość ze mnie ulatuje, gdy wreszcie dostrzegam sowę w jego włosach. Otula mnie więc neutralne zblazowanie, gdy zaczynam przyglądać się temu zjawisku. - Widzę, że lubisz mieć zwierzęta we włosach - zauważam złośliwie, nie odrywając wzroku od pohukującego ptaszyska. - Jak się nazywa? - zadaję interesujące mnie pytanie, chociaż nie wiem dlaczego to w ogóle robię. Może zastanawia mnie dlaczego cokolwiek miałoby dobrowolnie trzymać się tej pustej głowy, a może wcale nie chcę jeszcze wracać do pracy. Do durnej Jenkins i obleśnego Watersona opowiadającego o tym, kogo to dziś zaliczy. Powinnam podziwiać jego niezłomny, irracjonalny optymizm, gdyby nie bezbrzeżna pogarda jaką go darzę.
play with the cat
g e t s c r a t c h e d
g e t s c r a t c h e d
Nie wiedział, że te Święta miały być ostatnimi w tym gronie, ale w perspektywie czasu miał zrozumieć, że był to idealny czas, idealne Boże Narodzenie. Takie, jakie zawsze chciał spędzić z najbliższymi i nie liczyło się nic poza tym. Razem z resztą Urquartów mieli swoje wzloty i upadki, ale jednak wciąż pozostawali jednością, której Elphie był uczony od maleńkości. Może i za bardzo charakterem przypominał zadziornych Potterów, kontrastując ze spokojnymi, nudnymi wręcz rodzicami, ale nie zapominał o tym, kto był w tym wszystkim najważniejszy. Liczyła się rodzina jako główna wartość w całym jego życiu, dlatego nie potrafił sobie wyobrazić jej nie posiadać. W przeciwieństwie do niektórych naprawdę uwielbiał te nudziarskie spotkania z odległymi wujkami, którzy upijali się szybciej niż powinni, a towarzyszące im ciotki tarmosiły go mocno za policzki. Jasne, nie zawsze cieszył się z perspektywy spędzenia czasu w ten sposób, ale naprawdę nie mógł narzekać na brak kontakt z rodziną. Na co dzień miał tylko rodziców, a zjazdy większej grupy uświadamiały mu, że miał dla kogo się starać, dla kogo bronić prawa, dla kogo walczyć o lepszy świat. Wszyscy traktowali go jak dziecko, ale był na drodze, żeby zrobić coś. Coś ważnego i istotnego. Nie tylko dla siebie samego, ale również i dla innych. Chciał się sprawdzić i pokazać na ile było go stać. Bo właśnie to się liczyło — rodzina, bezpieczeństwo i sprawiedliwość. Sądził, że tak będzie do końca świata i nic się nie zmieni, bo i co by miało się wydarzyć? Przecież świat nie był zły i nie zamierzał krzywdzić tych, którzy stali po jego stronie, prawda? Elphie był tym dobrym i nie chciał, żeby ktokolwiek cierpiał. Wszyscy zasługiwali na dobre zakończenia, a ta wiara była jednakowo jego motorem do działań, ale niedługo miała ukazać się przekleństwem.
I chociaż może to było głupie — co jednak nie było w jego wykonaniu — ale chciał wprowadzać ten stan właściwego postępowania w życie codzienne. Mógł przecież nie przekazywać jej tej przypinki, a oddać do rzeczy znalezionych. Albo podrzucić dyskretnie na jej biurko... Nie musiał za nią biec i porzucać swoich obowiązków, ale... Merlinie. Naprawdę strasznie ją lubił, chociaż Dahlia nie wiedziała nawet o jego istnieniu. Zachowywał się trochę jak jakiś zboczeniec, ale nie potrafił tak zwyczajnie przestać o niej myśleć. Wtedy, w trzeciej klasie po prostu wiedział, że to była ona, ta jedyna i niepowtarzalna. Ta, która nie bała się żadnych komentarzy, żadnych złoli i uderzała prawdą prosto w twarz. On taki nie potrafił być i chyba to w dużej mierze go do niej ciągnęło. Ale czy to nie był opis frajerstwa? Być zadurzonym w kimś, kto widział cię codziennie przez siedem lat, a nawet nie pamiętał twojego imienia? Każdy normalny człowiek już dawno by odpuścił, ale nie Elphie. Część jego osobowości po prostu szła do przodu i nie przejmowała się tym, co powinien. Bez sensu. Jak on cały. Więc pobiegł za nią i wyciągnął rękę, żeby oddać jej kota. Reakcja, która pojawiła się na jej twarzy, była sporym szokiem i przez moment policjant stał jak ten słup soli, nie wiedząc, co zrobić. Czy to był... Uśmiech? Nie! Niemożliwe! A jednak. Czy właśnie sprawił, że na twarzy Dahlii Meadowes pojawił się ten niecodzienny grymas? Zaraz jednak wszystko wróciło do normy i Dahlia ponownie była Dahlią, której brwi widocznie się zmarszczyły. Zupełnie jakby zaraz miała mu przywalić w nos i odejść patetycznym chodem. Z tego całego wrażenia zupełnie nie zarejestrował momentu, w którym ich dłonie się dotknęły, ale miał to przeżywać później. Teraz co innego przykuło jego uwagę.
Dzięki, Urquart. Dzięki, Urquart! Czy to... Czy właśnie... Tak! Chyba nikt nigdy nie wymówił jego nazwiska w ten sposób. Nawet nie egzaminator, który wyczytywał nazwiska kandydatów na policjantów, którzy zdali egzaminy końcowe. Czy pamiętała jego imię, czy przeczytała z plakietki przy jego biurku — nieważne! A on oczywiście zmarnował tę szansę i po prostu otwierał i zamykał usta niczym ryba. Naprawdę chciał się odezwać, ale zaraz cały się zaczerwienił, gdy zdał sobie sprawę, że wciąż miał na głowie sowę. Otrząsnął się i sięgnął po zwierzątko, żeby schować je do kieszeni koszuli. Wielkie oczy wciąż wpatrywały się dziewczynę naprzeciwko, uważnie śledząc poczynania czarownicy. Elphie za to musiał przez chwilę powalczyć ze wstydem, zanim się odezwał. - Pan Malfoy - mruknął niewyraźnie, odchrząkując, ale wiedział, że Dahlia miała go usłyszeć. Czemu nie czuł mięśni mimicznych, kiedy była obok? Wydawało mu się, że przyklejała mu się jakaś maska kompletnego przegrywa, ale na koniec okazywało się, że to była tylko jego twarz. Co ty wyprawiasz, Elphie? To idiotyczne. - Tak się zastanawiałem... - zaczął wbrew swoim wewnętrznym krzykom, ale było już za późno. Ręka zawędrowała mu do włosów, które przejechał w nieśmiałym geście, a oczy utkwiły w kociej przypince. - Robisz coś wieczorem? - wypalił, zanim zdążył pomyśleć i momentalnie zamknął jadaczkę, patrząc na nią i nie wiedząc jak się zachować. Patrzeć? Nie patrzeć? Uciekać? Zostać? Głupio się zaśmiać i powiedzieć, że to tylko ciekawość? Urquart, naprawdę jesteś kretynem! Godryku, Helgo, Roweno i panie Ślizgonie. Co za idiotyczna sytuacja!
I chociaż może to było głupie — co jednak nie było w jego wykonaniu — ale chciał wprowadzać ten stan właściwego postępowania w życie codzienne. Mógł przecież nie przekazywać jej tej przypinki, a oddać do rzeczy znalezionych. Albo podrzucić dyskretnie na jej biurko... Nie musiał za nią biec i porzucać swoich obowiązków, ale... Merlinie. Naprawdę strasznie ją lubił, chociaż Dahlia nie wiedziała nawet o jego istnieniu. Zachowywał się trochę jak jakiś zboczeniec, ale nie potrafił tak zwyczajnie przestać o niej myśleć. Wtedy, w trzeciej klasie po prostu wiedział, że to była ona, ta jedyna i niepowtarzalna. Ta, która nie bała się żadnych komentarzy, żadnych złoli i uderzała prawdą prosto w twarz. On taki nie potrafił być i chyba to w dużej mierze go do niej ciągnęło. Ale czy to nie był opis frajerstwa? Być zadurzonym w kimś, kto widział cię codziennie przez siedem lat, a nawet nie pamiętał twojego imienia? Każdy normalny człowiek już dawno by odpuścił, ale nie Elphie. Część jego osobowości po prostu szła do przodu i nie przejmowała się tym, co powinien. Bez sensu. Jak on cały. Więc pobiegł za nią i wyciągnął rękę, żeby oddać jej kota. Reakcja, która pojawiła się na jej twarzy, była sporym szokiem i przez moment policjant stał jak ten słup soli, nie wiedząc, co zrobić. Czy to był... Uśmiech? Nie! Niemożliwe! A jednak. Czy właśnie sprawił, że na twarzy Dahlii Meadowes pojawił się ten niecodzienny grymas? Zaraz jednak wszystko wróciło do normy i Dahlia ponownie była Dahlią, której brwi widocznie się zmarszczyły. Zupełnie jakby zaraz miała mu przywalić w nos i odejść patetycznym chodem. Z tego całego wrażenia zupełnie nie zarejestrował momentu, w którym ich dłonie się dotknęły, ale miał to przeżywać później. Teraz co innego przykuło jego uwagę.
Dzięki, Urquart. Dzięki, Urquart! Czy to... Czy właśnie... Tak! Chyba nikt nigdy nie wymówił jego nazwiska w ten sposób. Nawet nie egzaminator, który wyczytywał nazwiska kandydatów na policjantów, którzy zdali egzaminy końcowe. Czy pamiętała jego imię, czy przeczytała z plakietki przy jego biurku — nieważne! A on oczywiście zmarnował tę szansę i po prostu otwierał i zamykał usta niczym ryba. Naprawdę chciał się odezwać, ale zaraz cały się zaczerwienił, gdy zdał sobie sprawę, że wciąż miał na głowie sowę. Otrząsnął się i sięgnął po zwierzątko, żeby schować je do kieszeni koszuli. Wielkie oczy wciąż wpatrywały się dziewczynę naprzeciwko, uważnie śledząc poczynania czarownicy. Elphie za to musiał przez chwilę powalczyć ze wstydem, zanim się odezwał. - Pan Malfoy - mruknął niewyraźnie, odchrząkując, ale wiedział, że Dahlia miała go usłyszeć. Czemu nie czuł mięśni mimicznych, kiedy była obok? Wydawało mu się, że przyklejała mu się jakaś maska kompletnego przegrywa, ale na koniec okazywało się, że to była tylko jego twarz. Co ty wyprawiasz, Elphie? To idiotyczne. - Tak się zastanawiałem... - zaczął wbrew swoim wewnętrznym krzykom, ale było już za późno. Ręka zawędrowała mu do włosów, które przejechał w nieśmiałym geście, a oczy utkwiły w kociej przypince. - Robisz coś wieczorem? - wypalił, zanim zdążył pomyśleć i momentalnie zamknął jadaczkę, patrząc na nią i nie wiedząc jak się zachować. Patrzeć? Nie patrzeć? Uciekać? Zostać? Głupio się zaśmiać i powiedzieć, że to tylko ciekawość? Urquart, naprawdę jesteś kretynem! Godryku, Helgo, Roweno i panie Ślizgonie. Co za idiotyczna sytuacja!
woke me from a dream
got me on my feet. And I won't waste my life, even when it's difficult. I'm done with the suffering. And I won't change myself when they tell me, "No"
Elphie Urquart
Zawód : robię za pomocnika latarnika
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
I would've followed all the way
No matter how far
I know when you go down
All your darkest roads
I would've followed all the way
To the graveyard
No matter how far
I know when you go down
All your darkest roads
I would've followed all the way
To the graveyard
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Może tak powinno być. Niekończące się zachwyty nad świętami, rodzinna atmosfera, silny powiew podtrzymującej życie nadziei. Może każdy powinien dać się ponieść bożonarodzeniowemu duchowi, nie tylko w te dwa dni. Może wtedy świat byłby lepszy, zaś lody smaczniejsze - niestety to tylko pieprzona utopia, coś, co nigdy nie ma szans się wydarzyć. I to właśnie ta świadomość niszczy wszystko na swojej drodze. Sprawia, że wcale nie chcę być częścią tej naiwnej otoczki. Nie czekam na spotkania z krewnymi, nie czekam na prezenty, zabawy w śniegu, smaczne potrawy oraz całą pompatyczną otoczkę towarzyszącą temu czasowi. Wszystko wydaje mi się boleśnie sztuczne, chociaż chyba powinnam obwiniać za to rzeczywistość, z którą przyszło mi się mierzyć. Gdybym urodziła się za jakieś kilkadziesiąt lat, prawdopodobnie byłabym innym człowiekiem, ukształtowanym przez całkiem odmienne środowisko. Istniałaby możliwość, że byłabym największą fanką świątecznego ducha oraz aktywności z nim związanych, ale to tylko przypuszczenia. Nic niewarte gdybania. Jest jak jest, chujowo, ale nadal stabilnie - tylko to się liczy. Podejmując decyzje odcięcia się od bliskich sprawiam, że dzierżę kontrolę nad swoim losem. Decyduję, co może mnie zranić, a co nie, władam sobą samą oraz każdym innym, wcale nie musząc uciekać się do czarnej magii. Buduję kolejne mury, odgradzam się od wszelkiego istnienia potężną fosą, zakładam kolczaste druty na wszelkie możliwe przejścia, zamykając w bezpiecznym zamczysku z uprzedzeń. Czuję się bezpiecznie w miejscu, w którym wiem, że strata nigdy nie zaboli. Samotność? Można się do niej przyzwyczaić. Jednak mam świadomość, że to nienormalne. Poprawni ludzie idą przez życie stadem, z rodziną lub osobami im bliskimi, przepełnieni szczęściem każdego oddechu. Może nienawidzę ich nie dlatego, że nigdy nie dali mi szansy, skreślając na samym początku - może to ich radość zabija mnie wewnętrznie, dlatego wolę atakować niż pogodzić się z faktem nieposiadania czegoś, czego nigdy mieć nie będę mogła.
Być może to brzmi okrutnie, ale z każdym kolejnym dniem jest łatwiej. Prościej odsunąć człowieczeństwo na bok i być wredną suką dla każdego ludzkiego istnienia. Odseparowywać się od słabości, dzielnie brnąć na przód bez względu na wszystko. Lata szkolne nie wywołują we mnie nostalgii ani ciepłych emocji jak ma to miejsce w większości czarodziejskich serc. Nie wspominam tamtych chwil z rozrzewnieniem, raczej z pogardą, gdy przypominam sobie uczucie bezsilności oraz zagubienia jakie towarzyszyły mi każdego dnia. Może to nie wina Urquarta, że stał się częścią tych wspomnień. Że kojarzy się w koszmarem, jaki przeżywała dziewczynka pozbawiona swojej tożsamości, desperacko pragnąca sprawić, żeby ludzie ją lubili - a kiedy się to nie udało, sięgnęła po kolejne cegły i własnymi rękami zbudowała fundamenty tego, co buduje po dziś dzień. Dziś jednak forteca ma imponujący rozmiar, a przeszłość staje się powoli wyblakłą fotografią minionej historii. Nie zniknie nigdy, żebym pamiętała o bólu, o popełnionych błędach i nie popełniać ich nigdy więcej. O tych, którzy nie zasługują na nic więcej niż splunięcie im prosto w twarz. Cała reszta ma być zwyczajną obojętnością, niczym, co powinno mnie kłopotać chociażby jedną myślą. Wydaje mi się, że taki właśnie będzie ten popierdolony dzień - że spotkani w nim ludzie znów będą jedynie nic nieznaczącym punkcie na linii czasu, ale stojący przede mną człowiek niczego nie ułatwia.
A ja, zamiast go po prostu zmiażdżyć, odsunąć od siebie i sprawić, że zacznie nienawidzić, pytam o coś tak nieistotnego, że sama się sobie dziwię. Bo nie istnieje w tym momencie rzecz, o którą dbałabym mniej niż imię jakiejś tam powalonej sowy siedzącej na czyjejś głowie. Mimo tej świadomości, gdzieś głębiej czai się desperacka prośba, żeby jeszcze nie wracać do tego pojebanego biura pełnego uciążliwych wrzodów na dupie.
W desperacji wszyscy popełniamy skończone kretynizmy.
Jednak liczenie na boleśnie nudną, bezwartościową konwersację dla odpieprzenia obowiązku oraz utratę cennych minut okazuje się zbyt wielkim wymogiem. Brwi unoszą się najwyżej jak potrafią, oczy wyrażają zniesmaczenie. - To jakiś tik nerwowy czy masz tak na co dzień? - pytam, kreśląc palcem kółka w powietrzu, wskazując na okolicę gęby. To otwieranie i zamykanie ust jak ryba wyciągnięta z wody jest najwyższym poziomem idiotyzmu. Chyba nie istnieje głupszy wyraz twarzy, takie przynajmniej odnoszę wrażenie. Może nie powinnam zadawać podobnego pytania, możliwe przecież, że w policji zatrudniają upośledzonych do pracy biurowej, ale nie zamierzam być wrażliwa na cudze nieszczęścia. Już nie. - Pan Malfoy? - Najpierw pojawia się zaskoczenie owocujące w podniesieniu głosu, niezbyt dyskretnie. - Nie wiedziałam, że jesteś takim fanem ministra. To odrażające, wiesz o tym? - Nawet nie kryję się z odczuwanym obrzydzeniem. W pierwszym momencie. Później nachodzi mnie myśl; co, jeśli ten frajer jest jakimś przydupasem Malfoya? Podobno inwigilacja od środka jest najskuteczniejsza, zaś ci najbardziej niepozorni wzbudzają najmniej podejrzeń. - To znaczy, odrażająca jest ta poufałość - tłumaczę się więc, płynnie przechodząc z prawdy do kłamstwa, to samo robiąc z mięśniami mimicznymi, teraz niewyrażającymi absolutnie niczego. - Wow, gratuluję. Przywykniesz - komentuję ironicznie ten cały wydumany wstęp o zastanawianiu się. Skąd w ogóle pomysł, że mnie interesuje co on ma pod tą swoją kopułą? Dlaczego czyjekolwiek zdanie ma nieść ze sobą jakąś wartość, która powinna wzbudzić we mnie ciekawość? Nie rozumiem. Tak jak nie rozumiem pytania wieńczącego tę wypowiedź, doprowadzającą zresztą do gniewnego zmarszczenia brwi. - Co cię to w ogóle obchodzi? - wymyka mi się zanim zdążę pomyśleć, zbyt agresywnie zresztą. Zaciskam zęby, muszę policzyć do dziesięciu, spokojnie. - Czy to jakieś przesłuchanie? Jestem o coś oskarżona? - kontynuuję już trochę łagodniej, chociaż w głosie czai się odrobina pretensji. Zupełnie nie dociera do mnie, że ludzie tak po prostu mogą pytać o cudze plany. Czy to nie wścibstwo? Może jakbyśmy byli ze sobą blisko, to takie zainteresowanie mogłoby znaleźć wytłumaczenie, ale skoro to nigdy nie nastąpi, to skąd to pytanie? Mrużę oczy, przyglądając się Urquartowi uważnie i podejrzliwie. Coś kombinuje, na pewno. - Jeśli już musisz wiedzieć, to pracuję. W Dolinie Godryka - odpowiadam mimo wszystko, dość opryskliwie zresztą. Chwilę później obracam się tyłem do niego, z zamiarem powrotu do biura, zastanawiając się teraz co gorsze: jeden idiota na korytarzu czy kilku idiotów w departamencie. Kurwa.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Być może to brzmi okrutnie, ale z każdym kolejnym dniem jest łatwiej. Prościej odsunąć człowieczeństwo na bok i być wredną suką dla każdego ludzkiego istnienia. Odseparowywać się od słabości, dzielnie brnąć na przód bez względu na wszystko. Lata szkolne nie wywołują we mnie nostalgii ani ciepłych emocji jak ma to miejsce w większości czarodziejskich serc. Nie wspominam tamtych chwil z rozrzewnieniem, raczej z pogardą, gdy przypominam sobie uczucie bezsilności oraz zagubienia jakie towarzyszyły mi każdego dnia. Może to nie wina Urquarta, że stał się częścią tych wspomnień. Że kojarzy się w koszmarem, jaki przeżywała dziewczynka pozbawiona swojej tożsamości, desperacko pragnąca sprawić, żeby ludzie ją lubili - a kiedy się to nie udało, sięgnęła po kolejne cegły i własnymi rękami zbudowała fundamenty tego, co buduje po dziś dzień. Dziś jednak forteca ma imponujący rozmiar, a przeszłość staje się powoli wyblakłą fotografią minionej historii. Nie zniknie nigdy, żebym pamiętała o bólu, o popełnionych błędach i nie popełniać ich nigdy więcej. O tych, którzy nie zasługują na nic więcej niż splunięcie im prosto w twarz. Cała reszta ma być zwyczajną obojętnością, niczym, co powinno mnie kłopotać chociażby jedną myślą. Wydaje mi się, że taki właśnie będzie ten popierdolony dzień - że spotkani w nim ludzie znów będą jedynie nic nieznaczącym punkcie na linii czasu, ale stojący przede mną człowiek niczego nie ułatwia.
A ja, zamiast go po prostu zmiażdżyć, odsunąć od siebie i sprawić, że zacznie nienawidzić, pytam o coś tak nieistotnego, że sama się sobie dziwię. Bo nie istnieje w tym momencie rzecz, o którą dbałabym mniej niż imię jakiejś tam powalonej sowy siedzącej na czyjejś głowie. Mimo tej świadomości, gdzieś głębiej czai się desperacka prośba, żeby jeszcze nie wracać do tego pojebanego biura pełnego uciążliwych wrzodów na dupie.
W desperacji wszyscy popełniamy skończone kretynizmy.
Jednak liczenie na boleśnie nudną, bezwartościową konwersację dla odpieprzenia obowiązku oraz utratę cennych minut okazuje się zbyt wielkim wymogiem. Brwi unoszą się najwyżej jak potrafią, oczy wyrażają zniesmaczenie. - To jakiś tik nerwowy czy masz tak na co dzień? - pytam, kreśląc palcem kółka w powietrzu, wskazując na okolicę gęby. To otwieranie i zamykanie ust jak ryba wyciągnięta z wody jest najwyższym poziomem idiotyzmu. Chyba nie istnieje głupszy wyraz twarzy, takie przynajmniej odnoszę wrażenie. Może nie powinnam zadawać podobnego pytania, możliwe przecież, że w policji zatrudniają upośledzonych do pracy biurowej, ale nie zamierzam być wrażliwa na cudze nieszczęścia. Już nie. - Pan Malfoy? - Najpierw pojawia się zaskoczenie owocujące w podniesieniu głosu, niezbyt dyskretnie. - Nie wiedziałam, że jesteś takim fanem ministra. To odrażające, wiesz o tym? - Nawet nie kryję się z odczuwanym obrzydzeniem. W pierwszym momencie. Później nachodzi mnie myśl; co, jeśli ten frajer jest jakimś przydupasem Malfoya? Podobno inwigilacja od środka jest najskuteczniejsza, zaś ci najbardziej niepozorni wzbudzają najmniej podejrzeń. - To znaczy, odrażająca jest ta poufałość - tłumaczę się więc, płynnie przechodząc z prawdy do kłamstwa, to samo robiąc z mięśniami mimicznymi, teraz niewyrażającymi absolutnie niczego. - Wow, gratuluję. Przywykniesz - komentuję ironicznie ten cały wydumany wstęp o zastanawianiu się. Skąd w ogóle pomysł, że mnie interesuje co on ma pod tą swoją kopułą? Dlaczego czyjekolwiek zdanie ma nieść ze sobą jakąś wartość, która powinna wzbudzić we mnie ciekawość? Nie rozumiem. Tak jak nie rozumiem pytania wieńczącego tę wypowiedź, doprowadzającą zresztą do gniewnego zmarszczenia brwi. - Co cię to w ogóle obchodzi? - wymyka mi się zanim zdążę pomyśleć, zbyt agresywnie zresztą. Zaciskam zęby, muszę policzyć do dziesięciu, spokojnie. - Czy to jakieś przesłuchanie? Jestem o coś oskarżona? - kontynuuję już trochę łagodniej, chociaż w głosie czai się odrobina pretensji. Zupełnie nie dociera do mnie, że ludzie tak po prostu mogą pytać o cudze plany. Czy to nie wścibstwo? Może jakbyśmy byli ze sobą blisko, to takie zainteresowanie mogłoby znaleźć wytłumaczenie, ale skoro to nigdy nie nastąpi, to skąd to pytanie? Mrużę oczy, przyglądając się Urquartowi uważnie i podejrzliwie. Coś kombinuje, na pewno. - Jeśli już musisz wiedzieć, to pracuję. W Dolinie Godryka - odpowiadam mimo wszystko, dość opryskliwie zresztą. Chwilę później obracam się tyłem do niego, z zamiarem powrotu do biura, zastanawiając się teraz co gorsze: jeden idiota na korytarzu czy kilku idiotów w departamencie. Kurwa.
[bylobrzydkobedzieladnie]
play with the cat
g e t s c r a t c h e d
g e t s c r a t c h e d
Ostatnio zmieniony przez Dahlia Meadowes dnia 11.09.19 19:53, w całości zmieniany 1 raz
Elphie nie narzekał na swoje życie. Może nie było złote i bogate, ale przynajmniej nie było owocne w tragiczne wydarzenia, nie było również naznaczone tragediami ani przemocą. Jego rodzice dbali o to, żeby ich syn wyrósł na porządnego, acz przeciętnego obywatela i tyle mu wystarczyło. A przynajmniej do tego, żeby docenić każdy moment spędzony na tym padole łez. Wielu miało gorzej i jeśli Elphinstone zacząłby narzekać wraz z nimi, ktoś powinien był go strzelić ciężkim zaklęciem, żeby doprowadzić policjanta do porządku. Można było mu zarzucać, że był naiwny, dziecinny, że daleko było mu do człowieka odpowiedzialnego, ale na pewno nie należał do niewdzięczników. Po prostu patrzył na wszystko jak na wielki plac zabaw i możliwe, że kiedyś miało go to zaprowadzić na sam koniec wędrówki, ale na pewno nie żałowałby niczego. To znaczy było kilka pozycji, które chciałby wdrożyć w życie przed swoją domniemaną śmiercią, ale nie było ich wcale tak wiele. Jedną z nich było zobaczenie zorzy polarnej, drugą jechanie na garborogu niczym legendarne trolle, a jeszcze inną zabranie wyjątkowej osoby w jego równie wyjątkowe miejsce. Wiedział, że Dahlia miała go za frajera i zapewne nigdy nie miała się zgodzić z nim wyjść gdzieś poza granice Ministerstwa Magii, ale od czego były marzenia? Zresztą w końcu kiedyś zamierzał jej powiedzieć... Coś. Nie wiedział dokładnie co, bo podobasz mi się i uważam, że jesteś fajną dziewczyną brzmiało jakoś tak tandetnie. Nawet w jego głowie. Powtarzał sobie ten zwrot od trzeciej klasy Hogwartu i ani razu nie wypowiedział go na głos. Czy to była już przesada? Czy był jakimś zboczeńcem? Prześladowcą? Merlinie, miał nadzieję, że nie! W końcu sam z chęcią pozamykałby takich ludzi, ale skoro byłby jednym z nich... Musiałby sam się zaaresztować? Elphie za bardzo kochał świat, żeby dać się zapuszkować. Od tego siedzenia w klatce pękłoby mu serce. Ale chyba jeszcze bardziej by rozpaczał, gdyby po powiedzeniu Dahlii co czuł, zostałby okrutnie wyśmiany. A to odrzucenie zrównałoby go z ziemią. Dlatego też nigdy nie pytał, nie odzywał się, grał kretyna, którym zresztą był.
Nie spodziewał się, że zainteresuje ją w nim cokolwiek. Nawet sowa we włosach, dlatego nie wiedział, co za bardzo ze sobą zrobić. Rany! Ona naprawdę jeszcze nie uciekła! Co teraz? Godryku, co teraz? Z tego stresu nie odpowiedział na jej pierwsze pytanie, starając się jakoś uspokoić oddech, ale na szczęście przy następnych słowach padających z ust dziewczyny, był w stanie się odezwać. Jakoś pokracznie, ale umiał. - Z tej perspektywy faktycznie brzmi to nie za dobrze, ale... - urwał na chwilę speszony tą naganą. To przecież nie było jego intencją! Nie sympatyzował z aktualnymi władzami ani nie był fanem nikogo z rządzących. Zrozumiała to zupełnie opacznie! Rany... Teraz to nawet uszy miał czerwone ze wstydu. - Po prostu pomyślałem, że zabawnie byłoby krzyczeć do sowy Panie Malfoy. Ludzi to rozśmiesza. Mnie zresztą też - dodał ciszej wyraźnie zawstydzony. Ojej... Wszystko szło dzisiaj wyjątkowo nie tak. Wziął nerwowo sówkę w dłonie i zaczął ją gładzić, chcąc się czymś zająć. Czymś, co mogłoby jakoś zniwelować poziom stresu i chęci zapadnięcia się pod ziemię po tych ciągłych wpadkach. - Co? N-Nie! No coś ty! To nie jest żadne przesłuchanie, a zwykła... Ciekawo... - urwał w momencie, w którym Meadowes zaczęła jednak odpowiadać na zadane przez niego chwilę wcześniej pytanie. I to... Wow! I to, co powiedziała, zaraz zmyło z niego wstyd, a dało nową energię. Dolina! Miała pracować dzisiaj w Dolinie! Ale ekstra! Elphie starał się ograniczyć rosnący na jego twarzy uśmiech, ale nie potrafił, dlatego Dahlia mogła podziwiać szeroki grymas wyjątkowego zadowolenia. - To fajnie - rzucił młody policjant, uśmiechając się nieśmiało, wiedząc, że przecież mogli się tam spotkać. A przynajmniej miał taką nadzieję. Dziewczyna raczej nie chciała go tam oglądać, ale przecież nie oznaczało to, że nie miał po prostu jej zobaczyć. Ta jej wymowna, wyjątkowo zblazowana mina była chyba tym, czego wypatrywał każdego dnia i chciałby... Chciałby zobaczyć również i tej nocy. Chociażby przez kilka sekund. - Ja też. Znaczy pracuję. Tam. Tam pracuję. W sensie, że w Dolinie - plątał mu się język i zrobiło mu się gorąco, chociaż nie miał pojęcia dlaczego. - Słyszałem, że będzie dużo ludzi - dodał idiotycznie, zaraz przeklinając się w myślach. - Może uda się złapać autograf pani Celestyny. - Fulbercie, czemu mnie nie zabijesz?
Nie spodziewał się, że zainteresuje ją w nim cokolwiek. Nawet sowa we włosach, dlatego nie wiedział, co za bardzo ze sobą zrobić. Rany! Ona naprawdę jeszcze nie uciekła! Co teraz? Godryku, co teraz? Z tego stresu nie odpowiedział na jej pierwsze pytanie, starając się jakoś uspokoić oddech, ale na szczęście przy następnych słowach padających z ust dziewczyny, był w stanie się odezwać. Jakoś pokracznie, ale umiał. - Z tej perspektywy faktycznie brzmi to nie za dobrze, ale... - urwał na chwilę speszony tą naganą. To przecież nie było jego intencją! Nie sympatyzował z aktualnymi władzami ani nie był fanem nikogo z rządzących. Zrozumiała to zupełnie opacznie! Rany... Teraz to nawet uszy miał czerwone ze wstydu. - Po prostu pomyślałem, że zabawnie byłoby krzyczeć do sowy Panie Malfoy. Ludzi to rozśmiesza. Mnie zresztą też - dodał ciszej wyraźnie zawstydzony. Ojej... Wszystko szło dzisiaj wyjątkowo nie tak. Wziął nerwowo sówkę w dłonie i zaczął ją gładzić, chcąc się czymś zająć. Czymś, co mogłoby jakoś zniwelować poziom stresu i chęci zapadnięcia się pod ziemię po tych ciągłych wpadkach. - Co? N-Nie! No coś ty! To nie jest żadne przesłuchanie, a zwykła... Ciekawo... - urwał w momencie, w którym Meadowes zaczęła jednak odpowiadać na zadane przez niego chwilę wcześniej pytanie. I to... Wow! I to, co powiedziała, zaraz zmyło z niego wstyd, a dało nową energię. Dolina! Miała pracować dzisiaj w Dolinie! Ale ekstra! Elphie starał się ograniczyć rosnący na jego twarzy uśmiech, ale nie potrafił, dlatego Dahlia mogła podziwiać szeroki grymas wyjątkowego zadowolenia. - To fajnie - rzucił młody policjant, uśmiechając się nieśmiało, wiedząc, że przecież mogli się tam spotkać. A przynajmniej miał taką nadzieję. Dziewczyna raczej nie chciała go tam oglądać, ale przecież nie oznaczało to, że nie miał po prostu jej zobaczyć. Ta jej wymowna, wyjątkowo zblazowana mina była chyba tym, czego wypatrywał każdego dnia i chciałby... Chciałby zobaczyć również i tej nocy. Chociażby przez kilka sekund. - Ja też. Znaczy pracuję. Tam. Tam pracuję. W sensie, że w Dolinie - plątał mu się język i zrobiło mu się gorąco, chociaż nie miał pojęcia dlaczego. - Słyszałem, że będzie dużo ludzi - dodał idiotycznie, zaraz przeklinając się w myślach. - Może uda się złapać autograf pani Celestyny. - Fulbercie, czemu mnie nie zabijesz?
woke me from a dream
got me on my feet. And I won't waste my life, even when it's difficult. I'm done with the suffering. And I won't change myself when they tell me, "No"
Elphie Urquart
Zawód : robię za pomocnika latarnika
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
I would've followed all the way
No matter how far
I know when you go down
All your darkest roads
I would've followed all the way
To the graveyard
No matter how far
I know when you go down
All your darkest roads
I would've followed all the way
To the graveyard
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przeciętne życie brzmi czasem jak piękne marzenie, którego za nic nie zdołam nigdy ziścić. Pogodziłam się z tym, że nie jestem i nie będę jak inni - że różnię się od nich dosłownie wszystkim, a spokojne, rodzinne życie nigdy nie zaistnieje. Czasem zastanawiam się jak to możliwe, że moja matka wyszła za mąż w tym ponurym, okrutnym kraju. Zawsze, jak opowiada o ojcu, to widzę w jej oczach niedowierzanie. Musiało być im niezwykle ciężko, że po ślubie wciąż zastanawiała się jakim cudem skończyli razem w tym niewielkim przytulnym domu otoczonym prawdziwą miłością. Nawet po moich narodzinach, a później śmierci męża nie potrafiła uwierzyć w życie, jakie z nim dzieliła. Czy nasza rodzina wyczerpała już przysługujący im limit szczęścia? Najprawdopodobniej, skoro ojciec ostatecznie zmarł, a czasy… czasy nie są ani odrobinę lepsze, ludzie zaś niezmiennie pozostają wrednymi chujami - ciężko mieć w takich warunkach jakąkolwiek nadzieję. Dobrze więc wyplewiać z siebie uczucia dopóki jest czas. Gdy będę już starsza, pozostanę silna, pozbawiona jakiegokolwiek zawahania, zaś wiara nigdy się nie pojawi, bo przestanę mieć płonne serce pragnące niemożliwego. To plan długofalowy, wymagający siły oraz determinacji, gdy chodzę do celu po metaforycznych trupach, ale wierzę w jego powodzenie. To jedyne, co mi pozostaje. Gdybym wiedziała o tym, o co czuje Elphie… gdybym wiedziała… uciekłabym szybciej niż kot podczas polowania na jedzenie, aż zostałby po mnie tylko kurz. Byłby istotnym zagrożeniem dla tkającego się planu, na co nie mogę pozwolić. Jestem przyzwyczajona do antypatii oraz nienawiści, z nich czerpię moc na każdą kolejną podejmowaną decyzję. Uczucia są słabością, podkopują pewność siebie, ofiarowują złudzenia, że będzie dobrze, chociaż wszyscy wiedzą, że nie będzie. Ja to wiem. Nikt nie powinien mnie lubić, a już na pewno nie lubić, bo to droga donikąd. Pomijając już, że jest irytujący. Taki jakiś nieskoordynowany, paple dużo, robi dziwne miny. Za dużo ekspresji, za mało gruntownych analiz przed rozwarciem paszczy. Niepewny wszystkiego, co już z siebie wyrzuci - nie prościej byłoby najpierw pomyśleć, żeby później nie musieć wstydzić się za własne słowa? Jednak on z jakiegoś powodu pielęgnuje w sobie wizerunek dzieciaka niezastanawiającego się zbyt wiele, a przecież nie obserwuję go tak często. Co muszą myśleć o nim ludzie przebywający z nim z większą intensywnością? Nie umiem sobie tego wyobrazić. Nie wiem też, że większość tych cech uwypukla się w moim towarzystwie - zaraz, zaraz… może on się mnie po prostu boi? Nie, wtedy chowałby się po kątach zamiast szukać we mnie rozmówcy. Dlaczego więc to robi?
Rozmyślam nad nim, gdy stoi przede mną w kolejnej odsłonie nieśmiesznego błazna; niechętnie przyznaję, że podszytym również heroizmem, gdy decyduje się oddać moją przypinkę. Musiało go to kosztować wiele wysiłku, skoro ciągle się zapowietrza. Unoszę brew, od razu wydając werdykt - musi mieć tak na co dzień. Może powinnam zauważyć w nim podobne objawy skoro znam go już tyle lat, ale gówno mnie obchodzi cudze życie i cudze idiotyzmy, więc wciąż egzystuję w niewiedzy oraz braku zrozumienia. Oba pogłębiają się z sekundy na sekundę, gdy konwersacja robi się wręcz nie do zniesienia. Serio? Naprawdę ludzie uważają to za zabawne? Czy to pierwsze klasy Hogwartu czy zakład dla umysłowo chorych? Czuję, jak rośnie mi ciśnienie. Liczę w myślach do dziesięciu, po czym przyjmuję najbardziej znudzony wyraz twarzy na jaki mnie stać. - Wszystko jedno. Mam gdzieś co was bawi a co nie - rzucam obojętnie. Ostatecznie nie przebywam w ich towarzystwie, więc mogą się śmiać z gówna na biurku, nie wzrusza mnie policja oraz ich idiotyczne poczucie humoru.
Zwykła ciekawość? Naprawdę? Skąd ona wynika? Nie wierzę mu ani przez chwilę, co widać zresztą na mojej mordzie, gdy tylko słyszę, jak próbuje się nieudolnie tłumaczyć. Staram się nie patrzeć na jego kłamliwą, buraczaną facjatę, a zerkam raczej na zahukaną sówkę, teraz znajdującą się w jego dłoniach. Biedne stworzenie, jest mi go nawet żal. Unosząc wzrok natrafiam na denerwujący uśmiech błąkający się na tej czerwonej twarzy. Marszczę brwi, nie rozumiejąc już w ogóle. - Nie. Nie fajnie. Tragicznie. Nie mam ochoty niańczyć pijanych idiotów - zaprzeczam od razu, w tej złości odwracając się z zamiarem odejścia, ale policjant mówi dalej i mówi i mówi, więc znów staję z nim twarzą w twarz, chociaż nie wiem dlaczego jeszcze nie czmychnęłam do biura. Kolejna gadka, którą niektórzy uznają za wybitnie ciekawą. Taka miałka konwersacja jak o pogodzie. Czy mnie interesuje to, gdzie on będzie pracować? Nie. Czy interesuje mnie to, do kogo zamierza się ślinić o autograf? Nie. Nie, nie, nie i nie. Zaczynam się niecierpliwić. Nie pojmuję, dlaczego wciąż do mnie mówi. - Słuchaj, chcesz ode mnie czegoś konkretnego? Nie mam ochoty na pogaduszki o niczym, więc jeśli masz jakąś sprawę, to miejmy to już z głowy. - Dlaczego go zachęcam? Po co? Co we mnie wstąpiło? Dlaczego nie powiem mu po prostu, żeby się odpieprzył raz na zawsze? To wina tej przypinki, tak. Czuję się, jakbym tkwiła w jakimś cholernym długu jaki hamuje moje jeszcze wredniejsze odzywki prawdziwej jędzy.
Rozmyślam nad nim, gdy stoi przede mną w kolejnej odsłonie nieśmiesznego błazna; niechętnie przyznaję, że podszytym również heroizmem, gdy decyduje się oddać moją przypinkę. Musiało go to kosztować wiele wysiłku, skoro ciągle się zapowietrza. Unoszę brew, od razu wydając werdykt - musi mieć tak na co dzień. Może powinnam zauważyć w nim podobne objawy skoro znam go już tyle lat, ale gówno mnie obchodzi cudze życie i cudze idiotyzmy, więc wciąż egzystuję w niewiedzy oraz braku zrozumienia. Oba pogłębiają się z sekundy na sekundę, gdy konwersacja robi się wręcz nie do zniesienia. Serio? Naprawdę ludzie uważają to za zabawne? Czy to pierwsze klasy Hogwartu czy zakład dla umysłowo chorych? Czuję, jak rośnie mi ciśnienie. Liczę w myślach do dziesięciu, po czym przyjmuję najbardziej znudzony wyraz twarzy na jaki mnie stać. - Wszystko jedno. Mam gdzieś co was bawi a co nie - rzucam obojętnie. Ostatecznie nie przebywam w ich towarzystwie, więc mogą się śmiać z gówna na biurku, nie wzrusza mnie policja oraz ich idiotyczne poczucie humoru.
Zwykła ciekawość? Naprawdę? Skąd ona wynika? Nie wierzę mu ani przez chwilę, co widać zresztą na mojej mordzie, gdy tylko słyszę, jak próbuje się nieudolnie tłumaczyć. Staram się nie patrzeć na jego kłamliwą, buraczaną facjatę, a zerkam raczej na zahukaną sówkę, teraz znajdującą się w jego dłoniach. Biedne stworzenie, jest mi go nawet żal. Unosząc wzrok natrafiam na denerwujący uśmiech błąkający się na tej czerwonej twarzy. Marszczę brwi, nie rozumiejąc już w ogóle. - Nie. Nie fajnie. Tragicznie. Nie mam ochoty niańczyć pijanych idiotów - zaprzeczam od razu, w tej złości odwracając się z zamiarem odejścia, ale policjant mówi dalej i mówi i mówi, więc znów staję z nim twarzą w twarz, chociaż nie wiem dlaczego jeszcze nie czmychnęłam do biura. Kolejna gadka, którą niektórzy uznają za wybitnie ciekawą. Taka miałka konwersacja jak o pogodzie. Czy mnie interesuje to, gdzie on będzie pracować? Nie. Czy interesuje mnie to, do kogo zamierza się ślinić o autograf? Nie. Nie, nie, nie i nie. Zaczynam się niecierpliwić. Nie pojmuję, dlaczego wciąż do mnie mówi. - Słuchaj, chcesz ode mnie czegoś konkretnego? Nie mam ochoty na pogaduszki o niczym, więc jeśli masz jakąś sprawę, to miejmy to już z głowy. - Dlaczego go zachęcam? Po co? Co we mnie wstąpiło? Dlaczego nie powiem mu po prostu, żeby się odpieprzył raz na zawsze? To wina tej przypinki, tak. Czuję się, jakbym tkwiła w jakimś cholernym długu jaki hamuje moje jeszcze wredniejsze odzywki prawdziwej jędzy.
play with the cat
g e t s c r a t c h e d
g e t s c r a t c h e d
O życiu Dahlii słyszał jedynie z plotek, ale nie chciał im zawierzać, bo przecież o starym Tomie mawiano, że miesza odchody trolla i ze sproszkowanym, syrenim ogonem, żeby nie wyłysieć kompletnie. To było kompletnie surrealistyczne, a przecież wszyscy wiedzieli, że stary Tom wyłysiał już pół wieku temu i się tym nie przejmuje. A przynajmniej tak Elphie wywnioskował z rozmów z nim. Bo w końcu kogo posłano, żeby zdementować te historie? Oczywiście, że Urquarta, chociaż nawet jak młody policjant stwierdził, że to pomówienia, nikt nie chciał mu uwierzyć. Ludzie woleli jakieś wymyślone legendy, zamiast prawdy, a przecież nie po to Elphinstone został jednym z funkcjonariuszy Patrolu Egzekucyjnego, żeby opierać się na wątpliwych powiedzonkach. Nie. Od zawsze wolał szczerość i fakty, nawet jeśli miały być one okrutne. Lubił też rozwiązywać zagadki, a panna Meadowes była jedną, wielką, chodzącą tajemnicą, której nikt nie był w stanie rozwiązać. Elphiemu nie zależało na dziewczynie tylko z tego jednego powodu, bo przecież znał ją i wzdychał do niej nie od wczoraj. Szczególnie że przecież cała jej aparycja na czele z charakterem były zadziwiająco hipnotyzujące i interesujące. Być może ktoś miał go za idiotę, skoro pchał się ciągle tam, gdzie go nie chcieli, ale to tak naprawdę się nie liczyło. Podobała mu się — co miał więc zrobić? Pracowali w tym samym departamencie, łączył ich wiek i wspomnienia ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa, więc nie był w stanie o niej zapomnieć. Nie chciałby nawet. To prawda, że o mało nie doprowadziła go do zawału, gdy wyczarowała najpaskudniejszą rzecz na jego głowie, ale gdy obudził się w Skrzydle Szpitalnym, obok niego na stoliczku tkwiła paczka tak brzydkich cukierków, że aż pięknych. Była tam dołączona też kartka Przez ciebie dostałam szlaban, kretynie. Udław się. I jak nie mógł się nie zakochać? Tak. To zdecydowanie było silniejsze od niego i Elphie nie wiedział, gdzie zaczynał, a gdzie kończył jego masochizm. Bądź co bądź nie przeszkadzało mu to specjalnie, dopóki gdzieś wokół mógł dojrzeć Dahlię. Nie miał obsesji na jej punkcie... Po prostu był super spostrzegawczy i to wszystko. Jak w takim razie mógłby nie docenić skrywanego przez nią piękna? Niektórzy mówili, że kompletnie ześwirował, ale trzeba było być głuchym, ślepym i bez powonienia, żeby nie ulec takiej czarownicy. A Elphinstone przepadł kompletnie.
Nie chciał jej w żaden sposób urazić, ale najwyraźniej tak się nie stało. Zwrócona przypinka była jedyną rzeczą, która miała ich kiedykolwiek zbliżyć i ten moment już się skończył. Ile dodatków mogła zgubić, żeby je jej w kółko zwracał? Zapewne był to pierwszy i ostatni raz, jak coś takiego miało się wydarzyć. A Urquart został sprowadzony do parteru dość gwałtownie i brutalnie. Słysząc słowa Dahlii, nie wiedział, co powinien odpowiedzieć, bo tak naprawdę zrobiło mu się strasznie... Przykro. Uśmiech zszedł mu z twarzy, gdy tak po prostu stał, próbując dojść do siebie i przyjmował kolejne ostre zdania skierowane w jego stronę. Niczym skarcone dziecko spuścił głowę, chyba nie będąc w stanie tak po prostu patrzeć na stojącą przed nim dziewczynę. Myślał, że w jego słowach nie było nic złego, ale najwidoczniej dla niej było.
Słuchaj, chcesz ode mnie czegoś konkretnego?
- N-Nie. Nic... Przepraszam, że w ogóle... - mamrotał pod nosem, zanim po prostu zrobił parę kroków w tył i obrócił się, wracając do biura policyjnego. W rękach wciąż trzymał Pana Malfoya, jednak sówka huczała niepewnie, trącając dziobem wnętrze dłoni swojego właściciela jakby w ramach pocieszenia. Powinien zająć się tymi papierami, jeśli chciał wybrać się do Doliny Godryka bez zbędnych pleców i myślenia o zostawionej pracy. Tak. To zdecydowanie był dobry plan. Zresztą mógł za darmo posłuchać pani Celestyny! W niej jedyna nadzieja.
|zt
Nie chciał jej w żaden sposób urazić, ale najwyraźniej tak się nie stało. Zwrócona przypinka była jedyną rzeczą, która miała ich kiedykolwiek zbliżyć i ten moment już się skończył. Ile dodatków mogła zgubić, żeby je jej w kółko zwracał? Zapewne był to pierwszy i ostatni raz, jak coś takiego miało się wydarzyć. A Urquart został sprowadzony do parteru dość gwałtownie i brutalnie. Słysząc słowa Dahlii, nie wiedział, co powinien odpowiedzieć, bo tak naprawdę zrobiło mu się strasznie... Przykro. Uśmiech zszedł mu z twarzy, gdy tak po prostu stał, próbując dojść do siebie i przyjmował kolejne ostre zdania skierowane w jego stronę. Niczym skarcone dziecko spuścił głowę, chyba nie będąc w stanie tak po prostu patrzeć na stojącą przed nim dziewczynę. Myślał, że w jego słowach nie było nic złego, ale najwidoczniej dla niej było.
Słuchaj, chcesz ode mnie czegoś konkretnego?
- N-Nie. Nic... Przepraszam, że w ogóle... - mamrotał pod nosem, zanim po prostu zrobił parę kroków w tył i obrócił się, wracając do biura policyjnego. W rękach wciąż trzymał Pana Malfoya, jednak sówka huczała niepewnie, trącając dziobem wnętrze dłoni swojego właściciela jakby w ramach pocieszenia. Powinien zająć się tymi papierami, jeśli chciał wybrać się do Doliny Godryka bez zbędnych pleców i myślenia o zostawionej pracy. Tak. To zdecydowanie był dobry plan. Zresztą mógł za darmo posłuchać pani Celestyny! W niej jedyna nadzieja.
|zt
woke me from a dream
got me on my feet. And I won't waste my life, even when it's difficult. I'm done with the suffering. And I won't change myself when they tell me, "No"
Elphie Urquart
Zawód : robię za pomocnika latarnika
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
I would've followed all the way
No matter how far
I know when you go down
All your darkest roads
I would've followed all the way
To the graveyard
No matter how far
I know when you go down
All your darkest roads
I would've followed all the way
To the graveyard
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niby się hamuję, ale i tak ostatecznie zostaję jędzą. Parszywą, okrutną, ohydną. Nie przejmuję się tym, prawda? Cóż. Przecież do tego dążę. Do zagłady tych wszystkich ludzi, którym wydaje się, że uwierzę w ich szczere zamiary. Że chcą się jedynie zaprzyjaźnić. Czy nie jestem dość odpychająca z tą mordą niewyrażającą nic, od czasu do czasu ze spojrzeniem pełnym pogardy? Dlaczego wciąż zagadują, rozmawiają? Nie ma ich wiele, naturalnie, że nie - ale że w ogóle jacyś są to przerasta moje najśmielsze oczekiwania. Zabawne, że specjalnie odseparowuję się od ludzi, jednocześnie przy tym nie będąc fanką samotności. Nawet jeśli jedynym towarzystwem ma być Kot, to niech tak będzie. Dzięki niemu nigdy nie zostaję sama, bo gdybym miała być tak całkiem pozbawiona towarzystwa… nie wiem czy dałabym radę egzystować w tym świecie. Bo przecież mój zwierzak mnie nie zdradzi, nie wbije noża w plecy, nie będzie się ze mnie naśmiewał, nie zrani. Przy nim czuję się bezpieczna. Przy każdym innym stworzeniu - nie. Świat jest niebezpieczny, nie można mu ufać. Lepiej się zdystansować, sprawić, że ode mnie uciekają bojąc się uderzyć jako pierwsi. Elphie miał tego pecha, że w szkole ciągle się na mnie gapił, co ja z kolei odebrałam jako całkowicie odwrotny znak niż był nim w rzeczywistości. Będąc jeszcze mocniej przewrażliwioną na swoim punkcie niż jestem teraz, uznałam to za obelgę, nieme wyzwiska, patrzeniem na cudaczność, której nie potrafiłam znieść. Kiedy zaczęłam od razu zakładać najgorsze? Bo przecież nie zawsze taka byłam. Pamiętam jeszcze beztroskę dzieciństwa - tęsknię za nią każdego dnia.
Teraz? Teraz ktoś, kto tyle czasu ze mnie kpił, nagle próbuje się zbliżyć. Na pewno przyświeca mu podwójne dno, może zapragnął mnie upokorzyć? Z zemsty za tamtego pająka? Wyrafinowane, nie powiem. Jednak nie dam się na to nabrać. Za kogo on mnie uważa? Za kolejną naiwniaczkę? Niedoczekanie. Mam gdzieś jego próby nawiązania rozmowy, bo to jest sztuczne jak uwielbienie dla nowego ministra.
Unoszę brwi mimo wszystko dość zdziwiona, że udało mi się go pozbyć tak szybko. Spodziewałam się, że nie odpuści jeszcze długo - przyjemne zdziwienie. Tylko skąd to bolesne szarpnięcie w klatce piersiowej? Kiedyś niszczenie pewności siebie innych sprawiało mi więcej przyjemności niż teraz. Chyba jestem już tym zmęczona. Robię jedynie to, co muszę - do przetrwania w tej okrutnej rzeczywistości. Kolejna osoba, która mnie nienawidzi, odhaczona na liście, super. Mogę więc rozpaczać w biurze, wśród kolejnych idiotów, zajebiście. Wywracam oczami i wzdycham ciężko pod nosem, gdy kroki kierują mnie z powrotem na miejsce pracy. To będzie długi dzień. I jeszcze dłuższa noc.
Kolejnego, chujowego nowego roku, Meadowes!
zt.
Teraz? Teraz ktoś, kto tyle czasu ze mnie kpił, nagle próbuje się zbliżyć. Na pewno przyświeca mu podwójne dno, może zapragnął mnie upokorzyć? Z zemsty za tamtego pająka? Wyrafinowane, nie powiem. Jednak nie dam się na to nabrać. Za kogo on mnie uważa? Za kolejną naiwniaczkę? Niedoczekanie. Mam gdzieś jego próby nawiązania rozmowy, bo to jest sztuczne jak uwielbienie dla nowego ministra.
Unoszę brwi mimo wszystko dość zdziwiona, że udało mi się go pozbyć tak szybko. Spodziewałam się, że nie odpuści jeszcze długo - przyjemne zdziwienie. Tylko skąd to bolesne szarpnięcie w klatce piersiowej? Kiedyś niszczenie pewności siebie innych sprawiało mi więcej przyjemności niż teraz. Chyba jestem już tym zmęczona. Robię jedynie to, co muszę - do przetrwania w tej okrutnej rzeczywistości. Kolejna osoba, która mnie nienawidzi, odhaczona na liście, super. Mogę więc rozpaczać w biurze, wśród kolejnych idiotów, zajebiście. Wywracam oczami i wzdycham ciężko pod nosem, gdy kroki kierują mnie z powrotem na miejsce pracy. To będzie długi dzień. I jeszcze dłuższa noc.
Kolejnego, chujowego nowego roku, Meadowes!
zt.
play with the cat
g e t s c r a t c h e d
g e t s c r a t c h e d
Chyba zaczynała uzależniać się od pracy. Kolejna nocna zmiana w tym miesiącu, wysysająca z niej życie i wszystkie chęci do skupiania się na czymkolwiek innym. Kolejna godzina odchylania się na swoim krześle, kolejna godzina przyjmowania nagłych wezwań od sów. Dzisiaj zawiadomień znów było dużo. Jak codziennie w ostatnim czasie. Zaginięcia, kradzieże, bójki, codzienność tego biura była szara jak wczesnowiosenne niebo. Niemal całe biuro opustoszało, kolejni policjanci wyruszali sprawdzić jakieś niewielkie zgłoszenia, a w biurze zostały tylko one dwie - ciemnowłosa kobieta, wyższa znacznie od swojej towarzyszki. Bardzo skryta i spokojna kobieta, której Marcella nie potrafiła rozgryźć, podobnie jak większość biura. Mówiono, że jest oklumentką, choć nigdy się nie ujawniła. Małomówna, chroniła swoją prywatność. Trudno było z nią rozmawiać, więc czas się dłużył. Ale dwie osoby musiały tutaj zostać, na wypadek, gdyby jedna z nich miała opuścić biuro. A przecież nie mogło stać puste na wypadek nagłego wezwania.
Weszła do pomieszczenia i postawiła na swoim biurku kolejny kubek kawy. Dzisiaj chyba trzeci. Po zajęciu miejsca na wyjątkowo niewygodnym krześle, wyciągnęła się, by znaleźć choć odrobinkę wygodniejszą pozycję, niewiele jednak to dało. Nadal było niewygodnie. Siedząca niedaleko brunetka zamknęła z trzaskiem swój segregator i oświadczyła, że na chwilę wychodzi. Przynajmniej cokolwiek powiedziała w swoim typowym walijskim akcencie. Cokolwiek chciała zrobić, to nie była sprawa Marcelli, więc policjantka tylko wzruszyła ramionami i pozwoliła jej opuścić biuro. Zerknęła na raporty z ostatnich kilku spraw. Wszystkie uzupełnione. Czyżby czekał ją spokojniejszy czas? W końcu mogła posprzątać na swoim biurku! Czuła się jakby czekała na to całe swoje życie.
Uprzątnęła papiery, machając przy tym różdżką niedbale. Te niepotrzebne spłynęły powolnie do kosza na makulaturę, niszcząc się przy okazji na malutkie kawałeczki. Zamknęła segregator, który odłożyła na swoje miejsce i akurat gdy wstała do pomieszczenia wleciała ciemna sowa z kolejnym listem. Wzięła go w dłonie, zapewne kolejne zawiadomienie o bójce. Powinna dać znać grupie działającej niedaleko podanego adresu. Nim jednak to zrobiła, wsunęła dłoń w kieszeń i znalazła tam coś ciekawego. Paczkę papierosów.
Dawno nie paliła, ale dzisiaj miała po prostu ochotę na chwilę relaksu. Usiadła na swoim miejscu i zapalniczką, którą dostała kiedyś od Arabelli i zaciągnęła się powolnie. Gdy usłyszała kroki, nawet bez spojrzenia uznała, że to Mavis - miała naprawdę ciężki chód. Pewnie po prostu wróciła. Zerknęła na list, który zawierał zgłoszenie kradzieży. Musiała napisać do odpowiedniej grupy, jednak nim to zrobiła, odwróciła się w końcu w stronę drzwi.
Na chwilę zupełnie się zawiesiła, zapominając co właściwie miała zrobić. Znajome blond włosy, trochę owcze spojrzenie, nieco winne, z drugiej strony możliwe, że zupełnie nieprawdziwe. Jak długo minęło od momentu, gdy porozmawiali zupełnie sami? Mogła liczyć to w latach... Jej mina stała się nadąsana, odwróciła wzrok. - Czego Ci potrzeba?
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Czasami zapominał się, że pracuję. Podszywając się pod innych, doprowadzając swoją nową osobowość do perfekcji, czasami przyłapywał się, że przestaje myślec jak on sam, a zaczyna żyć innym światem. Za każdym razem jednak, opuszczając próg portowego irlandzkiego pubu, zmywając z siebie ciężar usłyszanych słów, musiał przypomnieć sobie czym właściwie była dla niego praca.
Do biura zawitał późną nocą. Decydując się na porównanie dzisiejszych wiadomości z notatkami jego współpracowniczki. Spisał kilka myśli, porównując ze sporządzoną listą podejrzanych, wyodrębniając kilka nazwiska. Musiał to sprawdzić. Mogło to poczekać do jutra, ale mógł to zrobić dzisiaj. W pustym mieszkaniu nie czekało na niego nic ważnego poza niewygodnym łóżkiem i niewdzięczną sową. Myśl, że mógł spędzić ten czas na analizowaniu akt, wydawał się bardziej obiecującym pomysłem.
Gdy dotarł na posterunek, zawahał się krótko. Przystanął w progu, poszukując wzrokiem jakiegokolwiek przedstawiciela Magicznej Policji poza tym jedynym, siedzącym dokładnie naprzeciwko niego. Tym jedynym, którego starał się dotychczas omijać szerokim łukiem. Wprawdzie nie było ku temu, żadnych powodów, prawda? Rozstali się w zgodzie. Nie było rzucania talerzami, nadmiernej dramaturgii. Podjęli dorosłą decyzję, która była absolutnie wytłumaczalna w oczach obydwojga. Tak mu się przynajmniej wydawało.
Niemniej jednak z racji, że ich zawodowe ścieżki w pewnym punkcie musiały się łączyć, starał się nie stawać na jej drodzę. Ze względu na jej wygodę. A przede wszystkim swoją własną. Tak było po prostu łatwiej.
Jednak dzisiaj strategiczny odwrót dopuszczał poziom niezręczności, którego nie chciał przekraczać. Starając się przywołać do porządku, przybrał możliwie jak najbardziej profesjonalną i neutralną pozę, na którą było go w tym momencie stać. Chociaż być może jak zresztą zauważyła nie udało mu się do końca ukryć prawdziwej twarzy. Bo owszem, czasami jak spoglądał w jej stronę zastanawiał się czy może te kilka lat temu nie był zbyt zachowawczy, zbyt nieczuły by zakończyć sprawy między nimi w tym konkretnym momencie, gdy oboje byli na zakręcie. Nie lubił wracać myślami do tamtych czasów. Zawsze wydawało mu się, że postąpił słusznie i zrobił to co najlepsze i dla niej, i oczywiście dla siebie.
Nie oczekiwał uśmiechów czy radości ze spotkania po tak wielu miesiącach, jednak nadąsana mina Marcelli niczego mu nie ułatwiała.
Chrząknął krótko, zbliżając się do jej biurka. - Potrzebuję sprawdzić kilka nazwisk. Chciałbym się dowiedzieć czy pojawią się w jakichkolwiek rejestrach - wytłumaczył, wyciągając z pomiętą karteczkę, na której koślawym pismem wypunktowane były nazwiska obserwowanych przez niego delikwentów. Być może z przyzwyczajenia odchylił się lekko do tyłu, by nie poczuła zapachu whiskey.
Podejrzewał, że zajmie jej to chwilę. Czując dym roznoszący się po pomieszczeniu, wyciągnął papierosy i odpalił jednego, zaciągając się nim głęboko jakby każda chwila zajęcia się czymkolwiek poza rozmową była na wagę złota. Zapadło między nimi milczenie i sam nie wiedział czy wypadało mu coś powiedzieć, czy może powinien czeka, aż zrobi to ona. Właściwie to nawet nie wiedział jak się za to zabrać - co należało do puli tematów, które mogli poruszać, o czym rozmawiać z kimś z kim kiedyś chciał dzielić życie.
Do biura zawitał późną nocą. Decydując się na porównanie dzisiejszych wiadomości z notatkami jego współpracowniczki. Spisał kilka myśli, porównując ze sporządzoną listą podejrzanych, wyodrębniając kilka nazwiska. Musiał to sprawdzić. Mogło to poczekać do jutra, ale mógł to zrobić dzisiaj. W pustym mieszkaniu nie czekało na niego nic ważnego poza niewygodnym łóżkiem i niewdzięczną sową. Myśl, że mógł spędzić ten czas na analizowaniu akt, wydawał się bardziej obiecującym pomysłem.
Gdy dotarł na posterunek, zawahał się krótko. Przystanął w progu, poszukując wzrokiem jakiegokolwiek przedstawiciela Magicznej Policji poza tym jedynym, siedzącym dokładnie naprzeciwko niego. Tym jedynym, którego starał się dotychczas omijać szerokim łukiem. Wprawdzie nie było ku temu, żadnych powodów, prawda? Rozstali się w zgodzie. Nie było rzucania talerzami, nadmiernej dramaturgii. Podjęli dorosłą decyzję, która była absolutnie wytłumaczalna w oczach obydwojga. Tak mu się przynajmniej wydawało.
Niemniej jednak z racji, że ich zawodowe ścieżki w pewnym punkcie musiały się łączyć, starał się nie stawać na jej drodzę. Ze względu na jej wygodę. A przede wszystkim swoją własną. Tak było po prostu łatwiej.
Jednak dzisiaj strategiczny odwrót dopuszczał poziom niezręczności, którego nie chciał przekraczać. Starając się przywołać do porządku, przybrał możliwie jak najbardziej profesjonalną i neutralną pozę, na którą było go w tym momencie stać. Chociaż być może jak zresztą zauważyła nie udało mu się do końca ukryć prawdziwej twarzy. Bo owszem, czasami jak spoglądał w jej stronę zastanawiał się czy może te kilka lat temu nie był zbyt zachowawczy, zbyt nieczuły by zakończyć sprawy między nimi w tym konkretnym momencie, gdy oboje byli na zakręcie. Nie lubił wracać myślami do tamtych czasów. Zawsze wydawało mu się, że postąpił słusznie i zrobił to co najlepsze i dla niej, i oczywiście dla siebie.
Nie oczekiwał uśmiechów czy radości ze spotkania po tak wielu miesiącach, jednak nadąsana mina Marcelli niczego mu nie ułatwiała.
Chrząknął krótko, zbliżając się do jej biurka. - Potrzebuję sprawdzić kilka nazwisk. Chciałbym się dowiedzieć czy pojawią się w jakichkolwiek rejestrach - wytłumaczył, wyciągając z pomiętą karteczkę, na której koślawym pismem wypunktowane były nazwiska obserwowanych przez niego delikwentów. Być może z przyzwyczajenia odchylił się lekko do tyłu, by nie poczuła zapachu whiskey.
Podejrzewał, że zajmie jej to chwilę. Czując dym roznoszący się po pomieszczeniu, wyciągnął papierosy i odpalił jednego, zaciągając się nim głęboko jakby każda chwila zajęcia się czymkolwiek poza rozmową była na wagę złota. Zapadło między nimi milczenie i sam nie wiedział czy wypadało mu coś powiedzieć, czy może powinien czeka, aż zrobi to ona. Właściwie to nawet nie wiedział jak się za to zabrać - co należało do puli tematów, które mogli poruszać, o czym rozmawiać z kimś z kim kiedyś chciał dzielić życie.
tell me, father which to ask forgiveness for: what 1 am, or what I’m not? Tell me, mother, which should I regret: what I became, or what I didn’t?-- |
9 kwietnia
To było śmieszne. Ten cyrk, który się zadział poprzedniego dnia. Nie miała bladego pojęcia, dlaczego się to wydarzyło, bo przecież reszta nie miała problemów z rejestracją. Najwyraźniej jednak los wystawiał jej cierpliwość na próbę. I to bardzo gorzką. W tę i z powrotem ciągali ją po jakieś cholerne papierzyska i odsyłali do innych urzędasów, jakby robili jej na złość. Nie cierpiała traktowania ludzi jak bydło, bo nie była jedynie cholernym popychadłem. Każdy miał swoje sprawy, a ona musiała wieczorem przepraszać swoją sąsiadkę za to, że tak długo jej nie było — kobieta na szczęście była wyrozumiała i nie robiła problemów, szczególnie że James Junior był naprawdę wyjątkowo grzecznym dzieckiem. Czasami Sintas zastanawiała się, jak to możliwe, skoro oboje jego rodziców miało swoje własne, zbuntowane charaktery... Cichość jej syna już nie raz ją zastanawiała i miała nadzieję, że nie wiązało się z tym nic poważnego, jednak tego dnia nie była w stanie myśleć nad czymś sensownym. Zjedli z Jamiem śniadanie, po czym zaraz wybrali się do Ministerstwa Magii. Tym razem musiała wziąć ze sobą Jamesa, bo jej sąsiadka nie mogła go przypilnować. Carter liczyła więc na to, że już nie trafi na tych samych marudnych ludzi co wczoraj, ale wiedziała, że bez względu na wszystko nie zamierzała dać się tak łatwo odprawić. Ostatnie czego chciała to spędzenia kolejnego dnia w tych pieprzonych murach. Odkąd odebrały jej męża, Sintas nigdy nie miała już czuć się w Ministerstwie dobrze. Szła więc szybko przez korytarz Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów z dzieckiem w specjalnej chuście na plecach, nie patrząc na spojrzenia innych. Wyglądała odrobinę jak ci cyganie, którzy niekiedy rozstawiali się pod miastem, ale niespecjalnie jej to przeszkadzało. Ręce musiała mieć wolne na wypadek, gdyby znów zawalono ją papierzyskami. Tym razem przemknęła przez kolejkę jak błyskawica, lawirując w tłumie i stanęła przed urzędnikiem, który okazał się niestety tym samym mężczyzną, co wcześniej. Nie rozpoznał jej, co widziała w jego spojrzeniu — w końcu dzień wcześniej była zadbaną kobietą, dzisiaj zmęczoną życiem matką. Chciała po prostu wrócić do domu i spędzić resztę dnia na przeglądaniu informacji, które dopiero zaczynała zbierać. Siedząc w ogrodzie z Jamesem. Tym razem jednak wszystko poszło po jej myśli i nie spędziła w Ministerstwie Magii nawet całej godziny. Kobieta odetchnęła z ulgą i zauważyła, że jej syn przez cały ten czas spał. Dobrze... Sama z chęcią zamknęłaby oczy, żeby tylko nie oglądać tych korytarzy i tych ludzi.
|zt
† her eyes would go dead and she’d start walking forward real slow, hands at her sides like she wasn’t afraid of anything.
Sintas Carter
Zawód : bounty hunter, ex-spy, the one who died for the past
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Before I die alone
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Biuro policyjne
Szybka odpowiedź