Południowa wieża
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Południowa wieża
Wieża leżąca w południowej części rezerwatu, stanowiąca w pewien sposób również i jego najbardziej wysunięty na południe kraniec. Służąca jako punkt obserwacyjny, kiedyś spełniała swoją funkcję o wiele częściej. Teraz pozostawiona jako relikt, opustoszała, wybija się ponad linię horyzontu, chociaż poszukujący swoich zgub opiekunowie od czasu do czasu wchodzą na jej szczyt, by stamtąd wypatrywać podopiecznych.
W podziemiach wieży wciąż znajduje się kilka zdatnych do użytku pomieszczeń; choć zatęchłe i wypełnione zapachem kurzu, przez cały czas pełnią rolę zapasowego magazynu, w którym znaleźć można rzadziej używany sprzęt, eliksiry, mapy oraz związane z rezerwatem pamiątki, porzucone i zapomniane, o których nie śniło się pracującym w Peak District smokologom.
W podziemiach wieży wciąż znajduje się kilka zdatnych do użytku pomieszczeń; choć zatęchłe i wypełnione zapachem kurzu, przez cały czas pełnią rolę zapasowego magazynu, w którym znaleźć można rzadziej używany sprzęt, eliksiry, mapy oraz związane z rezerwatem pamiątki, porzucone i zapomniane, o których nie śniło się pracującym w Peak District smokologom.
Wszystko skończyło się pomyślnie ku zadowoleniu Evelyn. Nie będzie musiała martwić ojca skargami na krnąbrność zagranicznych handlarzy; Francis Slughorn miał dostatecznie dużo własnych zmartwień, więc zapewne pozytywnie przyjmie wieść o tym, że wszystko przebiegło pomyślnie. Handlarz kupił smoczą krew oraz jej eliksir, wreszcie znikając poirytowanej dziewczynie z oczu. Nie miała szczególnie wielkiego doświadczenia w tego typu pertraktacjach, bo zwykle prowadził je jej ojciec lub brat, ale dzisiaj mogła uznać to za mały sukces. Nie ugięła się pod żądaniami, w dodatku wysnuwanymi przez czarodzieja niższego pochodzenia, a postawiła na swoim. Głównie dla zasady i dla dumy.
Na początku nie była pewna, jak zareaguje Greengrass. Nie musiał jej pomagać, miał tutaj większy autorytet i bez problemu mógł obrócić sytuację na swoją korzyść, ale jednak tego nie zrobił, za co była mu wdzięczna, także dlatego, że tym sposobem zademonstrowali obcemu przybyszowi rodową solidarność wobec problemów z zewnątrz, co niewątpliwie musiało zrobić na nim wrażenie, skoro ustąpił.
- To by do niczego nie prowadziło – przyznała. Nawet ona mimo pewnego wycofania zdawała sobie sprawę, jak ważne było wrażenie. – Teraz przynajmniej mamy to już za sobą, choć zastanawiam się, czy wybredny pan Johansen jeszcze kiedyś tu wróci.
Uśmiechnęła się do niego nieznacznie, obserwując go, gdy tak przechadzał się po wnętrzu wieży. Miała wrażenie, że wciąż był trochę wzburzony rozmową z Johansenem i jego zwątpieniem w to, co mieli mu do zaoferowania. Rozumiała to, co sama wciąż czuła się poirytowana na myśl o obrażaniu jej rodowego dziedzictwa. Dla Slughornów wypowiadanie się w taki sposób o ich eliksirach było jedną z gorszych obelg. Jeśli chodzi o alchemię, większość z nich miała dosyć wysokie mniemanie o swoich umiejętnościach. Ale to chyba dotyczyło każdego rodu w kwestii tego, co było jego największą dumą.
- Niestety też borykamy się z problemami. Głównie w kwestii sprowadzania ingrediencji... Niestety nie wszystko możemy wyhodować sami. – O ile sporą część ziół mogli uprawiać we własnych szklarniach, poza tymi najbardziej egzotycznymi i niedostępnymi, tak większy problem był ze składnikami pochodzącymi od magicznych stworzeń, szczególnie tych nie występujących na terenie kraju. Te trzeba było sprowadzać z zagranicy, a ostatnio było to trudniejsze niż zazwyczaj. – Liczę jednak, że wszystko w końcu wróci do normy, tym bardziej, że z pewnością nie tylko my, alchemicy, odczuwamy, że coś się zmieniło.
Evelyn na ogół nie interesowała się polityką. Nie przejmowała się represjami wobec szlam oraz zmianami w strukturze samego ministerstwa, najważniejsza była dla niej wygoda jej oraz jej bliskich. A skoro jakieś problemy zaczęły się pojawiać, to tą kwestią musiała się trochę bardziej zainteresować, tym bardziej, że jak się okazało, rezerwat Greengrassów również odczuł niekorzystne zmiany. I zapewne nie tylko on, chociaż słowa Raleigha ją zaintrygowały i pojęła, jak duży to może być problem nie tylko teraz, ale i w przyszłości.
Na początku nie była pewna, jak zareaguje Greengrass. Nie musiał jej pomagać, miał tutaj większy autorytet i bez problemu mógł obrócić sytuację na swoją korzyść, ale jednak tego nie zrobił, za co była mu wdzięczna, także dlatego, że tym sposobem zademonstrowali obcemu przybyszowi rodową solidarność wobec problemów z zewnątrz, co niewątpliwie musiało zrobić na nim wrażenie, skoro ustąpił.
- To by do niczego nie prowadziło – przyznała. Nawet ona mimo pewnego wycofania zdawała sobie sprawę, jak ważne było wrażenie. – Teraz przynajmniej mamy to już za sobą, choć zastanawiam się, czy wybredny pan Johansen jeszcze kiedyś tu wróci.
Uśmiechnęła się do niego nieznacznie, obserwując go, gdy tak przechadzał się po wnętrzu wieży. Miała wrażenie, że wciąż był trochę wzburzony rozmową z Johansenem i jego zwątpieniem w to, co mieli mu do zaoferowania. Rozumiała to, co sama wciąż czuła się poirytowana na myśl o obrażaniu jej rodowego dziedzictwa. Dla Slughornów wypowiadanie się w taki sposób o ich eliksirach było jedną z gorszych obelg. Jeśli chodzi o alchemię, większość z nich miała dosyć wysokie mniemanie o swoich umiejętnościach. Ale to chyba dotyczyło każdego rodu w kwestii tego, co było jego największą dumą.
- Niestety też borykamy się z problemami. Głównie w kwestii sprowadzania ingrediencji... Niestety nie wszystko możemy wyhodować sami. – O ile sporą część ziół mogli uprawiać we własnych szklarniach, poza tymi najbardziej egzotycznymi i niedostępnymi, tak większy problem był ze składnikami pochodzącymi od magicznych stworzeń, szczególnie tych nie występujących na terenie kraju. Te trzeba było sprowadzać z zagranicy, a ostatnio było to trudniejsze niż zazwyczaj. – Liczę jednak, że wszystko w końcu wróci do normy, tym bardziej, że z pewnością nie tylko my, alchemicy, odczuwamy, że coś się zmieniło.
Evelyn na ogół nie interesowała się polityką. Nie przejmowała się represjami wobec szlam oraz zmianami w strukturze samego ministerstwa, najważniejsza była dla niej wygoda jej oraz jej bliskich. A skoro jakieś problemy zaczęły się pojawiać, to tą kwestią musiała się trochę bardziej zainteresować, tym bardziej, że jak się okazało, rezerwat Greengrassów również odczuł niekorzystne zmiany. I zapewne nie tylko on, chociaż słowa Raleigha ją zaintrygowały i pojęła, jak duży to może być problem nie tylko teraz, ale i w przyszłości.
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Uśmiechnąłem się sam do siebie na wspomnienie o ewentualnym powrocie Johansena. - Niech wraca - oświadczyłem, a w moim głosie dało się wyczuć pewien szczególny rodzaj rozbawienia. Zerknąłem na Evelyn i to samo uczucie można było wyczytać z mojej twarzy, ot coś między chęcią roześmiania się, a pewnością siebie, wyższością i przewrotną satysfakcją. - rezerwat Greengrassów zawsze z przyjemnością powita stałego kontrahenta. - a już zwłaszcza takiego, który już raz został odpowiednio zmotywowany do schowania swoich grymasów za pazuchę. Po wyrazie jego twarzy kiedy odchodził oceniłem, że nie będę musiał drugi raz przekonywać tego mężczyzny do zakupu. Powinien już wyrobić sobie pewien respekt względem tego miejsca i drugi raz nie próbować tej samej, zwłaszcza, że nieskutecznej sztuczki, a w razie gdybym jednak się omylił, wsparcia miał udzielić mi mój dziadek. On o wiele lepiej radził sobie w sytuacjach kryzysowych z udziałem upierdliwych klientów, na co z pewnością wpływ miało jego długoletnie doświadczenie na tej płaszczyźnie. Wzmianka o tym, że nie tylko my miewaliśmy teraz podobne kłopoty była w pewnym stopniu pokrzepiająca, a zarazem zasmucająca. Rody szlachetnej krwi powinny jednoczyć się w podobnych sytuacjach i jednocześnie stawać za sobą murem, odmawiając dostępu do swoich ingrediencji i wytwórstwa każdemu, kto chciałby splamić ich dobre imię podobnymi insynuacjami, jakie właśnie mieliśmy nieprzyjemność wysłuchać, a jednak tak się nie dało. Jakże moglibyśmy od tak zawiesić lata waśni, które z taką łatwością dotychczas prowadziliśmy między sobą jedynie dla dobra interesów? Rozsądek mógł podpowiadać jedno, ale uparty czarodziej nigdy nie zgodzi się na ustąpienie, jeżeli nie dostrzeże w tym swojego wyraźnego zysku. Galeony to czasami zbyt mało. Pokiwałem głową, przyjmując jej odpowiedź do wiadomości. No tak, Slughornowie sprowadzali, my eksportowaliśmy, a mimo tego żadnemu z nas na pewno nie było łatwiej w obecnych czasach. - Nie jestem pewien czy do tego zmierzamy. - wyraziłem wątpliwość, spoglądając na dziewczę z pewnym powątpiewaniem. Wbrew pozorom nie uznałem jej za naiwną, chociaż nie podzielałem jej wiary w lepsze jutro. - Ostatnie decyzje polityków nie zdradzały chęci na powrót do poprzedniego stanu rzeczy, a wątpię czy ludzie z zewnątrz mają nam to ułatwić. Lady Slughorn, widziałaś Johansena, jego bezczelną arogancję. Takich ludzi przyjdzie więcej, a każdy z równą łatwością splunie na te wszystkie lata, jakie poświęciliśmy na doskonalenie naszego rzemiosła. Musimy uzbroić się w cierpliwość i przystosować, znaleźć złoty środek, cudowną odpowiedź na to wszystko, a to na pewno nie będzie łatwe, chociaż z cała pewnością warte naszych starań.
Gość
Gość
Evelyn nie miała pojęcia, co zrobi Johansen. Czy wróci jeszcze kiedyś do Slughornów lub Greengrassów czy też nie. Może znajdzie alchemików i hodowców smoków we własnym kraju. Obawiała się, że jeszcze nie raz i nie dwa zetknie się z podobnym problemem. Slughornowie mimo dobrego zaplecza i wiedzy niestety nie byli samowystarczalni, chociaż w tych czasach niewątpliwie byłoby to przydatne. Mimo rodowej dumy doskonale o tym wiedziała. Nikt nie był całkowicie niezależny.
Czasami czuła sporą konsternację na myśl o przemianach w relacjach rodowych. Dotychczasowe przyjaźnie i niechęci zmieniały się, podobnie jak współprace międzyrodowe. Wiele rzeczy wydawało się wywracać do góry nogami, ale liczyła, że to tylko przejściowe i wkrótce wszystko się unormuje zarówno w kwestii rodów, jak i stosunków z czarodziejami z innych krajów, z którymi współpraca była jednak (przynajmniej zdaniem Evelyn, choć była pewna, że jej ojciec myślał podobnie) potrzebna i przydatna.
- W tych dziwnych czasach chyba niczego nie można być całkowicie pewnym. Kto wie, co jeszcze wymyśli ministerstwo? – Wzruszyła nieznacznie ramionami, chociaż kryła się z niezbyt pozytywnymi odczuciami, jakimi darzyła tę instytucję. – Chyba musimy się przygotować na więcej takich Johansenów i ich absurdalnych zarzutów. Nie wiadomo, co o nas opowiadają w ich krajach, jakie niestworzone historie krążą wśród czarodziejów, którzy tak naprawdę nie wiedzą wszystkiego. Wystarczy kilku takich mącicieli, żeby zasiać wątpliwość w innych, z którymi dotychczas nie było problemów, a wtedy niekiedy i lata dobrej współpracy mogą pójść w niepamięć.
Tak, z pewnością musieli przystosować się do zmian. Nie pozwolić sobie zostać w tyle i zupełnie się pogubić. Musieli być twardzi, nieustępliwi i pewni swojej wartości. Tylko to mogło im zagwarantować odpowiedni respekt, który jeszcze niedawno był czymś całkowicie oczywistym.
- Żywię jednak nadzieję, że współpraca pomiędzy naszymi rodami nadal będzie układać się pomyślnie – powiedziała po chwili, zerkając na mężczyznę z ukosa. Zdawała sobie sprawę, że jej pokrewieństwo z Rosierami i praca dla nich mogły w oczach Greengrassów nie wyglądać najlepiej mimo trwającej od wieków przyjaźni ich rodu ze Slughornami. Jednak Evelyn tak naprawdę nie była nikim ważnym, jedynie pomniejszą, wciąż uczącą się fachu młodą alchemiczką. To starsi męscy przedstawiciele Slughornów, jak choćby jej ojciec musieli zręcznie lawirować, żeby utrzymać wszystkie przyjazne stosunki w równowadze. Obowiązkiem Evelyn było dostosowywać się do woli rodu, a w szczególności ojca i nestora. Ojciec był zresztą jej największym autorytetem, więc zwykle nie kwestionowała jego zdania, a już na pewno nie na głos.
Czasami czuła sporą konsternację na myśl o przemianach w relacjach rodowych. Dotychczasowe przyjaźnie i niechęci zmieniały się, podobnie jak współprace międzyrodowe. Wiele rzeczy wydawało się wywracać do góry nogami, ale liczyła, że to tylko przejściowe i wkrótce wszystko się unormuje zarówno w kwestii rodów, jak i stosunków z czarodziejami z innych krajów, z którymi współpraca była jednak (przynajmniej zdaniem Evelyn, choć była pewna, że jej ojciec myślał podobnie) potrzebna i przydatna.
- W tych dziwnych czasach chyba niczego nie można być całkowicie pewnym. Kto wie, co jeszcze wymyśli ministerstwo? – Wzruszyła nieznacznie ramionami, chociaż kryła się z niezbyt pozytywnymi odczuciami, jakimi darzyła tę instytucję. – Chyba musimy się przygotować na więcej takich Johansenów i ich absurdalnych zarzutów. Nie wiadomo, co o nas opowiadają w ich krajach, jakie niestworzone historie krążą wśród czarodziejów, którzy tak naprawdę nie wiedzą wszystkiego. Wystarczy kilku takich mącicieli, żeby zasiać wątpliwość w innych, z którymi dotychczas nie było problemów, a wtedy niekiedy i lata dobrej współpracy mogą pójść w niepamięć.
Tak, z pewnością musieli przystosować się do zmian. Nie pozwolić sobie zostać w tyle i zupełnie się pogubić. Musieli być twardzi, nieustępliwi i pewni swojej wartości. Tylko to mogło im zagwarantować odpowiedni respekt, który jeszcze niedawno był czymś całkowicie oczywistym.
- Żywię jednak nadzieję, że współpraca pomiędzy naszymi rodami nadal będzie układać się pomyślnie – powiedziała po chwili, zerkając na mężczyznę z ukosa. Zdawała sobie sprawę, że jej pokrewieństwo z Rosierami i praca dla nich mogły w oczach Greengrassów nie wyglądać najlepiej mimo trwającej od wieków przyjaźni ich rodu ze Slughornami. Jednak Evelyn tak naprawdę nie była nikim ważnym, jedynie pomniejszą, wciąż uczącą się fachu młodą alchemiczką. To starsi męscy przedstawiciele Slughornów, jak choćby jej ojciec musieli zręcznie lawirować, żeby utrzymać wszystkie przyjazne stosunki w równowadze. Obowiązkiem Evelyn było dostosowywać się do woli rodu, a w szczególności ojca i nestora. Ojciec był zresztą jej największym autorytetem, więc zwykle nie kwestionowała jego zdania, a już na pewno nie na głos.
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Powstrzymałem westchnienie, chociaż niezwykle silna ochota nie odpuściła tak łatwo. Lady Slughorn miała absolutną racje. Ministerstwo było niezwykle nieprzewidywalne i nie można było być pewnym dnia następnego, jeżeli lekceważyło się jego postępowania. Z dnia na dzień urzędnicy mogli postawić nasze życie dosłownie na naszych głowach, a nam, jako członkom arystokratycznych rodów z tradycjami, nie pozostałoby nic poza zaakceptowaniem takiego stanu rzeczy. Oczywiście, nie bez marszczenia nosów i krzywienia twarzy w zdegustowaniu, niezadowoleniu i tak dalej, ale jednak. Cóż mogliśmy uczynić w naszej sytuacji? Przystosowanie się nie miało być najłatwiejsze, to zrozumiałe, a jednak z perspektywy upływającego nieubłaganie czasu oferowało najwięcej korzyści. Oboje z Evelyn wkroczyliśmy na tę wyboistą ścieżkę powodując się nie tyle dobrymi chęciami, co marząc o poprawie naszych sytuacji, a ten pierwszy krok podjęty w walce z Johansenem miał być znamienny. Odgrodziwszy się białą linią od pasywności postawiliśmy wszystko na jednego niuchacza, jak dotąd osiągając sukcesy w tej nierównej walce. Zapatrzyłem się w jej jasne oczy, odwracając wzrok dopiero wówczas, gdy skończyła mówić, ale był to jedynie wynik zamyślenia. Formułowałem odpowiednią odpowiedź. - Wolałbym do niczego się nie przygotowywać. Zdecydowanie przyjemniej pracowałoby się hodowcom smoków, gdyby niemądrzy ignoranci nie kłopotali się interesami. - odezwałem się niespiesznie, ale nie odpierałem jej słów. Wiedziałem, że w jej słowach było wystarczająco wiele prawdy, abym nie mógł przed nią uciec i powoli, bo niespiesznie, zaczynałem akceptować tę myśl, chociaż wcale nie z ogromną przyjemnością. Czarne spojrzenie ponownie odnalazło drogę ku jej twarzy. Wydawała się być niepewna, kiedy o tym wspominała i to w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób mnie rozbawiło. Uśmiechnąłem się nagle, a chociaż na pozór szczerze, to pozory radości nie dosięgły górnej połowy mej twarzy. - Wszystko na to wskazuje, lady. O ile tylko nasze wspólne interesy będą ważniejsze od dzielących nas różnic, nie widzę ku temu przeciwskazań. - oboje wiedzieliśmy, że te słowa nie mogły być wiążące. Nie byłem decydującym Greengrassem, tak samo jak Evelyn nie mogła być decydującym Slughornem, zwłaszcza skoro nie była wolna od słabości swej płci, a jednak własne zapewnienie w pewien sposób pomogło mi się wyciszyć. Odsunąłem się od okna wieży, kierując swoje kroki ku schodom. - Lady, mam nadzieję, że mi wybaczysz, ale obowiązki wzywają. - posłałem jej uśmiech pełen smutku, mając nadzieję, że pojmie, iż nie staram się jej spławić. Była to szczera emocja, naprawdę nie narzekałem dzisiejszego dnia na brak zajęć, a kaprysy klienta i tak już wywróciły mój plan dnia do góry nogami. Dodatkowe poślizgi nie były wskazane. Nie pozostało mi nic innego jak odprowadzić ją na skraj Peak District.
|ztx2
|ztx2
Gość
Gość
Maj zaczął się jeszcze bardziej niespodziewanie niż można było się spodziewać. Nikt nie mógł przewidzieć tego, co nadchodziło wraz z przełomem kwietnia i następującego po nim miesiąca. Zanim wybuchły przedziwne anomalie, mógłby przysiąc, że to co się wtedy działo było apogeum wszystkiego, co kumulowało się od dłuższego czasu i czekało w uśpieniu na wybuch. Będąc postronnym świadkiem ukazania się potęgi Toma Riddle'a w Białej Wywernie, mógł jedynie spekulować o tym, że wstrząśnie to wydarzenie całym magicznym światem. Śmiałe posunięcie tak potężnego czarodzieja nie mogło ujść uwadze nie tylko ludziom sprawującym władze, ale również szarym obywatelom, którzy mogli widzieć wszystko z okien swoich domów rozsypanych w okolicy Ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Wszystko co działo się w centrum Londynu nie pozostawało bez słów komentarza. Nie podejrzewałby, że będzie miało miejsce coś innego, co odwróci całą uwagę od masowego morderstwa nie tylko szeregowych pracowników Ministerstwa Magii, ale również samego Szefa Biura Aurorów. Cóż mogłoby być pilniejsze i większe od śmierci wysoko ustawionego służbisty Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów? Będąc w pracy, widział jedynie kątem oka artykuły Proroka Codziennego z chwytliwymi nagłówkami jak i długą listę nekrologów. Nie miał pojęcia czy podejmowano jakieś działania w stosunku do dochodzenia na temat wielkiego pożaru Białej Wywerny, ale uwaga wszystkich skupiona była bardziej na wyładowaniu ogromnej magii jak i eksploracji jej skutków niż na wydarzeniach z końca kwietnia. Było im to bardzo na rękę, a przynajmniej w tym momencie, chociaż zapewne za jakiś czas mogło się coś poruszyć. Chwilowo jednak trzeba było sobie radzić z konsekwencjami anomalii i to nie tylko w murach szpitala Świętego Munga, a również i tutaj - w miejscu jego pracy. W rezerwacie w Peak District.
Przez ostatnie dość pracowite dni szukania zaginionego smoka, a potem walczenie z dosłowną ślepotą nie miał zbyt dużego stażu godzinowego samego wykonywania swojego zawodu. Oczywiście, że bywał i czuwał nad swoimi podopiecznymi, ale jego myśli wciąż kręciły wokół innych tematów niż same smoki, co zdarzało mu się wyjątkowo rzadko. Do tego wszystkiego doszła również kwestia zagadkowych snów, które układały się w ciekawą opowieść, której znaczenia jeszcze nie znał, ale nie miało to znaczenia. Za jakiś czas mógł poświęcić się temu ściślej i już nie w pojedynkę, miała to być jednak dalsza przyszłość. Teraz musiał się mierzyć z tym, co wydarzyło się z jego trójogonami edalskimi. Nawet w nie uderzyła tak silna magia, zadając rany podobne co ludziom. I chociaż były o wiele od nich wytrwalsze, nie ominął ich horror tamtejszej nocy. Niestety... Widok cierpienia tych wspaniałych stworzeń jako mało co, mogło go w pewien specyficzny sposób poruszyć. Od zawsze miał większe serce dla magicznych zwierząt, które tak podziwiał niż do gatunku ludzkiego. Często, podobnie jak gryfy pełniły funkcję strażników. Nie dawały się zwieść, dlatego nic dziwnego, że przypisywane były im są także liczne przymioty jak mądrość i siła. Możliwość obcowania z nimi była podobna do zaszczytu, a sam fakt, że wciąż trwał w tym zawodzie, pomimo wielu nieciekawych sytuacji, jedynie go motywował i umacniał w podjętej decyzji o słuszności wyboru, którego dokonał po ukończeniu Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Teraz nie było inaczej, a gdy znalazł podczas obchodu zagubionego młodzika, zaraz też wezwał pomoc innych opiekunów i odpowiednich alchemików, by nie tracić czas na czcze domysły.
Oddech zwierzęcia był równy i niczym niezakłócony, jednak było to tylko początkowe wrażenie. Gdy podeszło się bliżej i przejechało spojrzeniem po wielkich jak miechy bokach można było dostrzec nieregularność nie w samym oddechu, a pokryciu grubego pancerza łusek. Przebicie się lub uszczerbek w gładkim rzędzie lśniącego naturalnego pancerza ów gada było praktycznie niemożliwe. Mógł to zrobić inny smok lub niewiarygodnie silna magia, którą władało niewielu czarodziejów na świecie. Nie wszystkie okazy rezerwatu zostały zlokalizowane w ciągu tych dwóch dni po katastrofie i opiekunowie musieli spędzać długie godziny, starając się odnaleźć swoich podopiecznych. Całe szczęście ten był ostatnim pod pieczą Yaxleya. Niestety nie miał tyle szczęścia co inne. W kilku miejscach grubej smoczej zbroi brakło tych cienkich płytek kostnych, jakimi były łuski. Dzięki osadzeniu w kieszonkach, stanowiące osłonę ciała, przeważnie ułożone były w podłużne i poprzeczne szeregi, zachodzące na siebie dachówkowato. Łuski wraz z takim układem zmniejszały opór ciała poruszającej się w powietrzu wielkiego gada. U wielu gatunków smoków kolor łusek pełnił funkcję maskującą jak i też cechę charakterystyczną, dzięki której można było je rozróżnić. W zależności od wielkości danego gatunku podniebnego gada barwy zmieniały się - w ten sposób mniejsze drapieżniki przypominały kolorem ziemię, a większe nie muszące martwić się o atak - wyraźniejsze i żywsze. Młody opiekun czytał w książkach poświęconych smokologii, że ów naturalna zbroja przyrastała okresowo. Wiosną i latem młode smoki szybko rosły, dlatego linie przyrostu łusek były szersze i ułożone rzadziej; widać było je gołym okiem w postaci jasnych pasków. Jesienią i zimą linie przyrostu stawały węższe i tworzyły paski ciemne. Na podstawie liczby pasków można było określić wiek danego okazu. Dlatego tak łatwo było dostrzec, że leżący przed nim samiec miał trzy lata z małym hakiem.
- To zapewne dlatego magia tak go poturbowała - stwierdził, przenosząc spojrzenie na stojącego obok niego głównego alchemika rezerwatu. Ukucnął koło zwierzęcia i przejechał dłonią po pysku, widząc jak smok otworzył szerzej oczy, będąc pod wpływem eliksiru uspokajającego. Przecież nie mogli pozwolić, żeby przez strach i ból zrobił sobie jeszcze większą krzywdę.
- To nie pierwszy młody smok, którym się muszę teraz zajmować. Miał tyle szczęścia, że nie upadł na skały jak Haku - odparł mężczyzna, kręcąc głową i wyszukując odpowiednich fiolek w swojej torbie. - Nie zajmowałem się nim jeszcze. Miał wcześniej jakieś urazy? - spytał, a Yaxley spojrzał na niego przez ramię, po czym znowu przeniósł uwagę na spokojnego smoka.
- Rok temu po ostawieniu od matki i pełnym usamodzielnieniu się miał ropę pod pazurem lewej piersiowej. Nie potrzebował wielu zabiegów. Trzeba było jedynie przebić ropień, odkazić i zabandażować. Prócz tego Glaurung o wiele później niż swoi bracia i siostry nauczył się latać - odparł, przypominając sobie wszystkie urazy czy odstępstwa od normy związane z jego najmłodszym podopiecznym. Spod łusek które się wyłamały sączyła się czarna krew, jednak nie były to poważne uszkodzenia. Jak mówił alchemik, mogło być o wiele gorzej, dlatego powinien się cieszyć, że smok wciąż oddychał i nie męczył się z radzeniem sobie z kontuzjami. W międzyczasie gdy przybył jeszcze jeden młodszy mistrz eliksirów i dwóch opiekunów, Morgoth zaszedł smoka od frontu i zaklęciem otworzył mu pysk. Zwierzę było jeszcze w stanie coś pić, a możliwe że leżał przy Południowej Wieży od nocy, w której nastąpiło przeładowanie. Gdy tylko Yaxley przywołał do siebie magią wiadro, zaczął wolno wlewać jego zawartość do paszczy bestii, która zaraz się ożywiła na tyle na ile pozwalały jej zaklęcia stabilizujące i odpowiedniej mikstury. Łapczywie pochłonęła kilka litrów wody i dopiero wtedy Morgo wstał, by przystanąć po lewej stronie i skinąć głową pozostałym pracownikom rezerwatu. Wspólnie musieli dostarczyć smoka do odpowiedniego budynku, gdzie medycy mieli się nim zająć. Wypuszczenie go w stanie osłabienia nie było dobrym pomysłem, szczególnie że większe smoki były niezwykle rozdrażnione wybuchem magii. Mogły skrzywdzić młodszych pobratymców i to nawet nie celowo. - Teraz - powiedział cicho, po czym machnął różdżką i wspólnymi siłami podnieśli gada ponad ziemię. Przeniesienie go było męczące i długotrwałe, jednak w końcu dotarli we właściwe miejsce. Morgoth raz jeszcze powiedział, co się wydarzyło i wspomniał o medykamentach, które zostały zaaplikowane smokowi. I chociaż nie musiał, został przy dalszym leczeniu, wiedząc, że właśnie na tym polegało jego zadanie. Nie chciał też wracać do doczesnych spraw, które czekały na niego nie tylko w domu, ale również wśród organizacji. Chwila oddechu każdemu musiała się przydać, a przebywanie wśród smoków pozwalało mu zebrać myśli. Podczas gdy Glaurung był poddawany kuracji wstępnej, wziął odpowiedni arkusz i wypełnił go jak zawsze przy wypadkach na terenie rezerwatu. Zdanie raportu musiało znaleźć się na biurku zarządcy jeszcze dzisiaj i nie było czasu na zbyteczne przedłużanie.
|zt
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| koniec listopada
Grube, mokre płaty pozlepianego śniegu przyklejały się do jego ramion i chroniącej głowę czapki, gdy – wracając z popołudniowego obchodu po rezerwacie – przekraczał progi cudownie ogrzanego budynku administracji, zbierając po drodze od innych pracowników tyle samo życzliwych uśmiechów, co wysoko uniesionych brwi. Zdawał sobie sprawę, że właściwie nie musiał wyprawiać się na niemal czterogodzinny spacer, zwłaszcza przy tej psiej pogodzie, bo w obliczu nadchodzącej wyprawy doglądanie podopiecznych Peak District nie znajdowało się w zakresie jego obowiązków, ale prawda była taka, że tego potrzebował – przenikający przez wszystkie warstwy ubrania chłód i konieczność zmagania się z wiejącym mu w oczy wiatrem, pomagały w oczyszczeniu głowy z niepotrzebnych myśli, kłębiących się tam złośliwie i uparcie, odkąd tylko zapoznał się ze wszystkimi zebranymi na szybko informacjami o czekającym ich w Szkocji zadaniu.
Informacjami wyjątkowo szczątkowymi i niepokojącymi, z których mimo wszystko starał się wysnuć przynajmniej zalążki sensownego planu, bezwiednie otrzepując buty z topniejącego śniegu i zsuwając z ramion przemoczoną już kurtkę, rozsiewając dookoła mieszankę białych grudek i kropel zimnej wody, mających zamienić się wkrótce w niewielką kałużę. Nie zwracał jednak uwagi na ten przypadkowy bałagan, przechodząc krótkim korytarzem wprost do pomieszczenia przeznaczonego dla członków wyprawy, a w międzyczasie pozbywając się również wilgotnej czapki. Pokój okazał się pusty – co przywitał z niejaką ulgą; chociaż cenił sobie towarzystwo zarówno Matta, jak i Bena, to w tamtej chwili liczył głównie na kilkadziesiąt minut ciszy, nieprzerywanej niczym poza przyjemnym trzaskaniem ognia na palenisku, wciąż jeszcze dogasającym, mimo że opuścił budynek prawie pięć godzin wcześniej.
Stwierdzenie, że w kamiennym, przestronnym pomieszczeniu panował nieporządek, byłoby niedopowiedzeniem stulecia: pokój, w normalnych okolicznościach lekko zagracony, obecnie zdawał się pogrążyć w zupełnym chaosie, uderzającym już od progu każdego, kto tylko się w nim pojawił. I to dosyć dosłownie; pchnięte przez Percivala drzwi uchyliły się tylko w połowie, odbijając się od stojącego tuż przy wejściu kufra, pełnego wysypujących się ze środka map; złapał je w ostatniej chwili, cudem unikając bolesnego zderzenia z twardą, drewnianą powierzchnią, i już ostrożniej wchodząc do środka, by – lawirując między porozrzucanymi na posadzce przedmiotami – dotrzeć do znajdującego się w centralnym punkcie stołu. – A ty skąd się tu wzięłaś? – mruknął, odruchowo wyciągając rękę, żeby pogłaskać po głowie siedzącą na krawędzi blatu Tatsu. Musiała przylecieć pod jego nieobecność, a szybki rzut oka na stertę walających się tuż obok niej pergaminów wyjaśnił mu, dlaczego: na samej górze stosu leżała nieco wilgotna koperta, zabezpieczona nieprzełamaną jeszcze pieczęcią. – Przyleciałaś w taką pogodę aż ze Szkocji? – zapytał, rzecz jasna nie oczekując odpowiedzi – ale sowa zahukała cicho po jego słowach, przyglądając mu się w sposób trochę dumny, a trochę urażony. Sięgnął do kieszeni przewieszonego przez oparcie krzesła płaszcza, wyciągając z niego garść jasnobrązowych kulek sowiego przysmaku, które porwała wprost z jego dłoni; dopiero później zaszeleściły skrzydła, a Tatsu, wyglądając już na nieco bardziej ukontentowaną, odleciała w stronę zawieszonej pod sufitem żerdzi.
Percival westchnął cicho, opadając na jeden z rozstawionych wokół stołu foteli i sięgając po dostarczony niedawno list. Dokładnie tak, jak się spodziewał, charakter pisma należał do Rickarda – zaufanego pracownika rezerwatu, który już od wczoraj znajdował się na miejscu, nadzorując rozbijanie górskiego obozu. Percival rozdarł kopertę w pośpiechu, z niecierpliwością przebiegając wzrokiem po starannie nakreślonych literach, ale kolejne wersy nie przyczyniły się wcale do uspokojenia jego nerwów; pogoda pod Ben Nevis pogarszała się z dnia na dzień; wciąż nie udało się odnaleźć nikogo spośród załogi rozbitego powozu; grupa, która wyprawiła się na szlak, starając się zdobyć szczyt, musiała zawrócić w połowie drogi, nie odnajdując niczego oprócz mało przydatnych śladów. Zaklął cicho pod nosem, odrzucając pergamin na wciąż powiększającą się stertę, po czym przysunął się bliżej stołu, pochylając się nad rozłożoną na środku mapą, przedstawiającą zarówno samo pasmo górskie, jak i najbliżej przylegające do niego tereny. Jego prawa dłoń niemal na oślep odszukała kubek z wystygniętą kawą; pociągnął z niego łyk, nie spuszczając spojrzenia z wykreślonych na papierze linii i mocno się krzywiąc – napój był paskudny.
Przez moment bił się z myślą zaparzenia gorącej herbaty, ostatecznie nie ruszył się jednak od stołu, odstawiając wzgardzone naczynie z powrotem na blat i zabierając się za uzupełnienie mapy: najpierw odnalazł miejsce, w którym już wcześniej skrupulatnie wykreślił rozstawienie ich obozowiska, a następnie czerwonym atramentem zaznaczył trasę, którą – najprawdopodobniej – przebyła ostatnia ekipa zwiadowcza, zanim kapryśna pogoda zmusiła ich do odwrotu. Na marginesie naskrobał kilka dodatkowych notatek, zaczerpniętych z przeczytanego dopiero co listu, starając się nie pominąć niczego – wiedział doskonale, że każdy, nawet pozornie nieistotny szczegół, mógł koniec końców okazać się kluczowy. Pracował nad mapą jeszcze przez kilkanaście minut, po raz trzeci z kolei rewidując sensowność własnego planu, mentalnie dzieląc wszystkich uczestników na grupy i wyznaczając zadania. Na papierze, i we wnętrzu jego własnej głowy, brzmiało to logicznie – ale w zaciszu bezpiecznego Peak District większość strategii przedstawiała się właśnie tak; tak naprawdę ich przydatność przetestować miała dopiero okrutna rzeczywistość, w tamtym momencie posiadająca zbyt wiele niewiadomych, by Percival był w stanie czuć się stuprocentowo pewnie. Mimo że od wielu godzin planował i tworzył najróżniejsze scenariusze, wysyłał listy i odczytywał odpowiedzi, wciąż miał wrażenie, że jechali tam na ślepo.
Westchnął przeciągle, odsuwając na moment mapę i zamiast tego przyciągając do siebie stertę czystych arkuszy pergaminu. Ciężar odpowiedzialności przysiadł na jego barkach w sposób prawie namacalny; odzwyczaił się już od tego uczucia, a w tamtej chwili nie był do końca przekonany, czy w ogóle za nim tęsknił; owszem, brakowało mu wyjazdów, otwartych terenów, poczucia niebezpieczeństwa i płynącej z pokonania go satysfakcji, ale jednocześnie musiał przyznać – a mógł zrobić to jedynie w samotności, w obecności reszty grupy wysoko podnosząc głowę i pilnując, by w wydawane polecenia nie zakradł się nawet skrawek wątpliwości – że się bał; nie był już wyruszającym na swoją pierwszą wyprawę podlotkiem, a zdobywane latami doświadczenie bez trudu przekuwało się na zapobiegliwość, sprawiając, że patrząc na rozrysowaną starannie mapę, widział znacznie więcej niż linie i litery: widział kryjące się wszędzie zagrożenia, niebezpieczeństwa schowane za czerwonymi znakami zapytania, ryzyko kotłujące się w cyfrach oznaczających liczbę ludności przycupniętego u podnóży góry, mugolskiego miasteczka. Tyle rzeczy mogło pójść nie tak; tyle istnień mogło ponieść konsekwencje popełnionych przez lekkomyślność błędów.
Potrząsnął gwałtownie głową, odsuwając od siebie te myśli; czarnowidztwo nie było w stanie mu pomóc, potrzebował jasności spojrzenia i czystej głowy – zabrał się więc za kolejne zadanie, przez następne minuty kreśląc wytrwale listy do każdego uczestnika wyprawy z osobna, uwzględniając w nich ekwipunek, w który musieli się zaopatrzyć, i kwestie, o których nie mogli zapomnieć. Może nieco przesadzał, mieli w końcu w grupie doświadczonych smokologów i podróżników – ale mieli też takich, którzy do tej pory nie ruszali się poza bezpieczne bramy rezerwatu. Musiał zadbać zarówno o jednych, jak i o drugich, temperując przesadną pewność siebie i wyjaśniając niepewności; dlatego do każdego zdecydował się odezwać z osobna, wiedząc doskonale, że przed wyruszeniem w teren nie będzie na to wystarczająco dużo czasu.
Skończywszy pisać, zabezpieczył i zaadresował wszystkie koperty, zerkając przelotnie w stronę Tatsu, ale ostatecznie kręcąc głową – nie mógł wysłać jej w tak daleką podróż, nie mając pewności, czy wróci na czas – postanowił więc z korzystać z niewielkiej, znajdującej się na terenie rezerwatu sowiarni. Zanim ruszył w jej stronę, raz jeszcze spojrzał na mapę, jakby chciał wyryć sobie jej obraz w pamięci – lub jakby spodziewał się tym razem dostrzec coś, co umknęło mu wcześniej. Chwila zadumy nie przyniosła jednak oczekiwanego oświecenia, wyszedł więc na korytarz, po drodze skrywając troskę i zaniepokojenie za neutralnym uśmiechem, który posłał w stronę miniętej przypadkowo alchemiczki. – Wysłać to za ciebie? Akurat idę – rzuciła wesoło, machając trzymanym w dłoni listem. Percival pokręcił głową, uśmiechając się jednak z wdzięcznością, a w międzyczasie chowając plik kopert do wewnętrznej kieszeni kurtki, którą ściągnął z wieszaka. – Chyba mam ochotę się przejść, ale nie pogardzę towarzystwem – odpowiedział, otwierając prowadzące na zewnątrz drzwi i przytrzymując je, żeby czarownica mogła przez nie przejść – gdzieś w międzyczasie orientując się z przerażeniem, że nie był w stanie w żaden sposób przypomnieć sobie, jak właściwie miała na imię.
| zt
Grube, mokre płaty pozlepianego śniegu przyklejały się do jego ramion i chroniącej głowę czapki, gdy – wracając z popołudniowego obchodu po rezerwacie – przekraczał progi cudownie ogrzanego budynku administracji, zbierając po drodze od innych pracowników tyle samo życzliwych uśmiechów, co wysoko uniesionych brwi. Zdawał sobie sprawę, że właściwie nie musiał wyprawiać się na niemal czterogodzinny spacer, zwłaszcza przy tej psiej pogodzie, bo w obliczu nadchodzącej wyprawy doglądanie podopiecznych Peak District nie znajdowało się w zakresie jego obowiązków, ale prawda była taka, że tego potrzebował – przenikający przez wszystkie warstwy ubrania chłód i konieczność zmagania się z wiejącym mu w oczy wiatrem, pomagały w oczyszczeniu głowy z niepotrzebnych myśli, kłębiących się tam złośliwie i uparcie, odkąd tylko zapoznał się ze wszystkimi zebranymi na szybko informacjami o czekającym ich w Szkocji zadaniu.
Informacjami wyjątkowo szczątkowymi i niepokojącymi, z których mimo wszystko starał się wysnuć przynajmniej zalążki sensownego planu, bezwiednie otrzepując buty z topniejącego śniegu i zsuwając z ramion przemoczoną już kurtkę, rozsiewając dookoła mieszankę białych grudek i kropel zimnej wody, mających zamienić się wkrótce w niewielką kałużę. Nie zwracał jednak uwagi na ten przypadkowy bałagan, przechodząc krótkim korytarzem wprost do pomieszczenia przeznaczonego dla członków wyprawy, a w międzyczasie pozbywając się również wilgotnej czapki. Pokój okazał się pusty – co przywitał z niejaką ulgą; chociaż cenił sobie towarzystwo zarówno Matta, jak i Bena, to w tamtej chwili liczył głównie na kilkadziesiąt minut ciszy, nieprzerywanej niczym poza przyjemnym trzaskaniem ognia na palenisku, wciąż jeszcze dogasającym, mimo że opuścił budynek prawie pięć godzin wcześniej.
Stwierdzenie, że w kamiennym, przestronnym pomieszczeniu panował nieporządek, byłoby niedopowiedzeniem stulecia: pokój, w normalnych okolicznościach lekko zagracony, obecnie zdawał się pogrążyć w zupełnym chaosie, uderzającym już od progu każdego, kto tylko się w nim pojawił. I to dosyć dosłownie; pchnięte przez Percivala drzwi uchyliły się tylko w połowie, odbijając się od stojącego tuż przy wejściu kufra, pełnego wysypujących się ze środka map; złapał je w ostatniej chwili, cudem unikając bolesnego zderzenia z twardą, drewnianą powierzchnią, i już ostrożniej wchodząc do środka, by – lawirując między porozrzucanymi na posadzce przedmiotami – dotrzeć do znajdującego się w centralnym punkcie stołu. – A ty skąd się tu wzięłaś? – mruknął, odruchowo wyciągając rękę, żeby pogłaskać po głowie siedzącą na krawędzi blatu Tatsu. Musiała przylecieć pod jego nieobecność, a szybki rzut oka na stertę walających się tuż obok niej pergaminów wyjaśnił mu, dlaczego: na samej górze stosu leżała nieco wilgotna koperta, zabezpieczona nieprzełamaną jeszcze pieczęcią. – Przyleciałaś w taką pogodę aż ze Szkocji? – zapytał, rzecz jasna nie oczekując odpowiedzi – ale sowa zahukała cicho po jego słowach, przyglądając mu się w sposób trochę dumny, a trochę urażony. Sięgnął do kieszeni przewieszonego przez oparcie krzesła płaszcza, wyciągając z niego garść jasnobrązowych kulek sowiego przysmaku, które porwała wprost z jego dłoni; dopiero później zaszeleściły skrzydła, a Tatsu, wyglądając już na nieco bardziej ukontentowaną, odleciała w stronę zawieszonej pod sufitem żerdzi.
Percival westchnął cicho, opadając na jeden z rozstawionych wokół stołu foteli i sięgając po dostarczony niedawno list. Dokładnie tak, jak się spodziewał, charakter pisma należał do Rickarda – zaufanego pracownika rezerwatu, który już od wczoraj znajdował się na miejscu, nadzorując rozbijanie górskiego obozu. Percival rozdarł kopertę w pośpiechu, z niecierpliwością przebiegając wzrokiem po starannie nakreślonych literach, ale kolejne wersy nie przyczyniły się wcale do uspokojenia jego nerwów; pogoda pod Ben Nevis pogarszała się z dnia na dzień; wciąż nie udało się odnaleźć nikogo spośród załogi rozbitego powozu; grupa, która wyprawiła się na szlak, starając się zdobyć szczyt, musiała zawrócić w połowie drogi, nie odnajdując niczego oprócz mało przydatnych śladów. Zaklął cicho pod nosem, odrzucając pergamin na wciąż powiększającą się stertę, po czym przysunął się bliżej stołu, pochylając się nad rozłożoną na środku mapą, przedstawiającą zarówno samo pasmo górskie, jak i najbliżej przylegające do niego tereny. Jego prawa dłoń niemal na oślep odszukała kubek z wystygniętą kawą; pociągnął z niego łyk, nie spuszczając spojrzenia z wykreślonych na papierze linii i mocno się krzywiąc – napój był paskudny.
Przez moment bił się z myślą zaparzenia gorącej herbaty, ostatecznie nie ruszył się jednak od stołu, odstawiając wzgardzone naczynie z powrotem na blat i zabierając się za uzupełnienie mapy: najpierw odnalazł miejsce, w którym już wcześniej skrupulatnie wykreślił rozstawienie ich obozowiska, a następnie czerwonym atramentem zaznaczył trasę, którą – najprawdopodobniej – przebyła ostatnia ekipa zwiadowcza, zanim kapryśna pogoda zmusiła ich do odwrotu. Na marginesie naskrobał kilka dodatkowych notatek, zaczerpniętych z przeczytanego dopiero co listu, starając się nie pominąć niczego – wiedział doskonale, że każdy, nawet pozornie nieistotny szczegół, mógł koniec końców okazać się kluczowy. Pracował nad mapą jeszcze przez kilkanaście minut, po raz trzeci z kolei rewidując sensowność własnego planu, mentalnie dzieląc wszystkich uczestników na grupy i wyznaczając zadania. Na papierze, i we wnętrzu jego własnej głowy, brzmiało to logicznie – ale w zaciszu bezpiecznego Peak District większość strategii przedstawiała się właśnie tak; tak naprawdę ich przydatność przetestować miała dopiero okrutna rzeczywistość, w tamtym momencie posiadająca zbyt wiele niewiadomych, by Percival był w stanie czuć się stuprocentowo pewnie. Mimo że od wielu godzin planował i tworzył najróżniejsze scenariusze, wysyłał listy i odczytywał odpowiedzi, wciąż miał wrażenie, że jechali tam na ślepo.
Westchnął przeciągle, odsuwając na moment mapę i zamiast tego przyciągając do siebie stertę czystych arkuszy pergaminu. Ciężar odpowiedzialności przysiadł na jego barkach w sposób prawie namacalny; odzwyczaił się już od tego uczucia, a w tamtej chwili nie był do końca przekonany, czy w ogóle za nim tęsknił; owszem, brakowało mu wyjazdów, otwartych terenów, poczucia niebezpieczeństwa i płynącej z pokonania go satysfakcji, ale jednocześnie musiał przyznać – a mógł zrobić to jedynie w samotności, w obecności reszty grupy wysoko podnosząc głowę i pilnując, by w wydawane polecenia nie zakradł się nawet skrawek wątpliwości – że się bał; nie był już wyruszającym na swoją pierwszą wyprawę podlotkiem, a zdobywane latami doświadczenie bez trudu przekuwało się na zapobiegliwość, sprawiając, że patrząc na rozrysowaną starannie mapę, widział znacznie więcej niż linie i litery: widział kryjące się wszędzie zagrożenia, niebezpieczeństwa schowane za czerwonymi znakami zapytania, ryzyko kotłujące się w cyfrach oznaczających liczbę ludności przycupniętego u podnóży góry, mugolskiego miasteczka. Tyle rzeczy mogło pójść nie tak; tyle istnień mogło ponieść konsekwencje popełnionych przez lekkomyślność błędów.
Potrząsnął gwałtownie głową, odsuwając od siebie te myśli; czarnowidztwo nie było w stanie mu pomóc, potrzebował jasności spojrzenia i czystej głowy – zabrał się więc za kolejne zadanie, przez następne minuty kreśląc wytrwale listy do każdego uczestnika wyprawy z osobna, uwzględniając w nich ekwipunek, w który musieli się zaopatrzyć, i kwestie, o których nie mogli zapomnieć. Może nieco przesadzał, mieli w końcu w grupie doświadczonych smokologów i podróżników – ale mieli też takich, którzy do tej pory nie ruszali się poza bezpieczne bramy rezerwatu. Musiał zadbać zarówno o jednych, jak i o drugich, temperując przesadną pewność siebie i wyjaśniając niepewności; dlatego do każdego zdecydował się odezwać z osobna, wiedząc doskonale, że przed wyruszeniem w teren nie będzie na to wystarczająco dużo czasu.
Skończywszy pisać, zabezpieczył i zaadresował wszystkie koperty, zerkając przelotnie w stronę Tatsu, ale ostatecznie kręcąc głową – nie mógł wysłać jej w tak daleką podróż, nie mając pewności, czy wróci na czas – postanowił więc z korzystać z niewielkiej, znajdującej się na terenie rezerwatu sowiarni. Zanim ruszył w jej stronę, raz jeszcze spojrzał na mapę, jakby chciał wyryć sobie jej obraz w pamięci – lub jakby spodziewał się tym razem dostrzec coś, co umknęło mu wcześniej. Chwila zadumy nie przyniosła jednak oczekiwanego oświecenia, wyszedł więc na korytarz, po drodze skrywając troskę i zaniepokojenie za neutralnym uśmiechem, który posłał w stronę miniętej przypadkowo alchemiczki. – Wysłać to za ciebie? Akurat idę – rzuciła wesoło, machając trzymanym w dłoni listem. Percival pokręcił głową, uśmiechając się jednak z wdzięcznością, a w międzyczasie chowając plik kopert do wewnętrznej kieszeni kurtki, którą ściągnął z wieszaka. – Chyba mam ochotę się przejść, ale nie pogardzę towarzystwem – odpowiedział, otwierając prowadzące na zewnątrz drzwi i przytrzymując je, żeby czarownica mogła przez nie przejść – gdzieś w międzyczasie orientując się z przerażeniem, że nie był w stanie w żaden sposób przypomnieć sobie, jak właściwie miała na imię.
| zt
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| 20 stycznia
Okruszek zachorował.
Jego łuski stały się cienkie, niemalże przeźroczyste, a każda z drobnych żyłek, doprowadzających magiczną, smoczą krew, mającą wspomóc regenerację tej formy ochrony ciała, zapadała się w sobie, siniała, niknęła wręcz w niezdrowo różowej tkance. Błony między szponami wyschły i popękały, utrudniając mu poruszanie się. Mięśnie, zazwyczaj młodzieńczo napięte, silne, gotowe do największych fizycznych wyzwań, zwiotczały, zamieniając zalążek przerażającej bestii - trójogon wciąż byl przecież młody, całkiem niedawno opuszczając bezpieczną skorupkę jaja - w obraz nędzy i rozpaczy. Przynajmniej dla Benjamina, bo dla kogoś postronnego zwierzę mogło prezentować się imponująco. Ponad dwa metry długości, nie licząc powoli roztrajającego się ogona i już dobre trzysta kilogramów wagi, rozłożonej równomiernie na sprężystym ciele. Do tego przerażające, skośne ślepia i ostre zęby, zaczynające już twardnieć. Tak, przed Okruszkiem otwierały się bramy dorosłego życia, a raczej nastoletnich prób i intensywnej nauki - ich metaforycznego progu nie mógł jednak przekroczyć przez niespodziewane osłabienie.
Zaczęło się niewinnie od braku apetytu. Gdy poinformowano go o tym, że Okruszek gardzi świeżo przyniesioną z magicznej rzeźni cielęciną, Ben nie zmartwił się przesadnie. Stabilizująca się wokół magia oraz odejście w niepamięć, oby na długo, anomalii, miały wielki wpływ na magiczne stworzenia, zwłaszcza tak potężne jak smoki. I tak wrażliwe, jak smoczątka, dopiero poznające zakres swych możliwości. Uznał to więc za chwilowy kaprys, polecił dalsze monitorowanie Okruszka, podkreślając jednak, by zwierzęcia specjalnie nie niepokoić. Był wyznawcą podejścia swobody oraz pozostawiania smokom trzymanym w rezerwacie jak największej wolności: nie dało się odtworzyć zupełnie warunków dziczy, lecz na tyle, na ile było można, należało odpuścić interweniowanie, na które smoki reagowały alergicznie, szybko popadając w otępienie. Mogące jeszcze bardziej pogorszyć apetyt Okruszka, był więc prawie pewny, że podjął dobrą decyzję.
Do czasu. Dni mijały, a młody smok czuł się coraz gorzej, nie jadł, pił tylko świeżą, cielęcą krew, a łuski niezdrowo mu pojaśniały. W ferworze zadań związanych z nowym rokiem, wymagającym od nadzorcy wschodniej części rezerwatu sporej ilości papierkowej roboty oraz znoszenia ministerialnych wizytacji, Benjamin nie był w stanie dopilnowywać Okruszka samemu. Dopiero pierwsza wolna sobota pozwoliła mu na przeczytanie drobiazgowych raportów smokologów, które przyprawiły go o gęsią skórkę. Ze smokiem nie było dobrze, ba, było bardzo źle.
Od razu udał się do terrarium, najpierw kierując się do opiekuna zmiany. Młodego, nieopierzonego jeszcze smokologa, który z niezwykłym przejęciem przekazał Benjaminowi notatki dotyczące Okruszka. Pory karmienia (pomijane), wahania wagi (istotne z punktu widzenia wiedzy na temat tego okresu rozrostu smoków) oraz opisy zachowań niepasujących do z definicji młodego i żywiołowego stworzenia, zaznamiającego się z możliwościami swego ciała oraz magii. Okruszek stał się ospały, co początkowo spotkało się z ulgą opiekunów, bowiem młodzik sprawiał wiele problemów; Wright pluł sobie w brodę, że nie zostawał w rezerwacie po godzinach, by codziennie samemu sprawdzać stan malca. Od razu wyczułby, że coś jest nie tak, ten urwipołeć uwielbiał przecież podpalać rzeczy oraz porządnie siniaczyć czarodziejów, nawet tych otoczonych zaklęciami ochronnymi. Wyrzuty sumienia na nic się jednak nie przydały, musiał działać.
Od razu wysłał sowę do wytrawnego magiweterynarza, zarówno tego pracującego na codzień w rezerwacie, jak i specjalisty sprowadzonego specjalnie przez lorda Greengrassa do skomplikowanych przypadków. Nie przywoływano go często, konsultacje u mistrza smoczej anatomii były nieziemsko drogie, ale Ben uważał, że lord nestor zrozumie potrzebę roztoczenia nad młodym trójogonem najlepszej opieki. Później, podczas oczekiwania na czarodziejów, przystąpił do stworzenia Okruszkowi idealnych warunków. Odpowiednimi zaklęciami zwiększył jeszcze temperaturę w terrarium, podgrzewając złożone pod podłożem kamienie - dzięki upałowi w środku organizm smoka nie musiał marnować sił na podtrzymywanie ciepłoty ciała. Później polecił zatrzasnąć wszelkie okiennice i zasunąć zasłony w sąsiednich boksach; trójogony edalskie w chwilach choroby wczołgiwały się do jaskiń, tam liżąc rany. Przy okazji ciemność spowalniała metabolizm oraz przyśpieszała ciśnienie smoczej krwi, zwiększając odporność i działając zbawiennie na cały anatomiczny układ. Wright nie znał się aż tak dobrze na wnętrznościach smoków, lecz o ich zwyczajach wiedział naprawdę wiele.
Wkrótce przy terrarium zjawili się specjaliście; Ben mocno uścisnął ręce obydwu magiweterynarzom i przedstawił sytuację. Czuł się odpowiedzialny za zdrowie Okruszka i za to, by ten jak najszybciej wrócił do pełni sił. Na razie musieli go jednak przebadać i to w bezpiecznych okolicznościach; choć osłabiony i młody, smok był dalej niebezpieczny. Jaimie i kilku innych wykwalifikowanych smokologów wzmocnili zaklęcia ochronne wokół terrarium, po czym przeprowadzili uzdrowicieli wąskim gardłem do środka prowizorycznej zagrody, w której umieszczono ospałe zwierzę. Serce krajało się na jego widok; nie machał trzema ogonami ani nie próbował kłapnąć paszczą, po prostu leżał, oddychając cicho i nieregularnie. Ben w czasie badania nie wypuszczał różdżki z ręki, tak samo jak inni smokolodzy; dopiero po zakończeniu oględzin, gdy wycofali się z dala od krat, mógł porozmawiać z magicznymi weterynarzami. Spodziewał się najgorszej możliwej wiadomości, lecz szczęśliwie - diagnoza nie brzmiała śmiertelnie. Magiczna grzybica łusek. Słyszał o niej wiele razy, ale zazwyczaj dopadała zwierzęta stare i osłabione. Należało zorganizować specjalistyczne eliksiry oraz maści, a przede wszystkim pilnować, by smok odżywiał się świeżym mięsem oraz nie wydrapywał zakażonych łusek. Te należało delikatnie usuwać, smarując jednocześnie nadwrażliwe i osłonięte miejsca skomplikowaną miksturą, pozwalającą odtworzyć zrogowaciałą tkankę, po kilku tygodniach mającą stwardnieć i znów stać się podporą narastających łusek.
Wright od razu wydał odpowiednie dyspozycje, wysyłając jednego ze smokologów z pilną listą ingrediencji do magazynu, drugiego zaś, do rezerwatowego alchemika, by ten niezwłocznie zaczął przygotowania do warzenia uzdrowicielskich specyfików. Te jednak działały najlepiej, gdy do kociołka dosypywano coś, co posiadało w sobie magię tego konkretnego smoka - Ben bez wahania ruszył ponownie w stronę zagrody i z odpowiedniego oddalenia zaczął zbierać resztki powyłamywanych łusek Okruszka. Część z nich była zabrudzona piachem i krwią spożywanych niegdyś zwierząt, lecz dwie z nich nadawały się do oczyszczenia i dosypania jako wzmacniająca ingrediencja. Owinął łuski w materiał, zabezpieczając je na czas podróży, i przypiął do nóżki rezerwatowej sowy, przesyłając składnik alchemikom. Miał nadzieję, że uwarzą lekarstwo w mgnieniu oka, chociaż zdawał sobie sprawę, że mikstura musi dojrzeć. Przez moment zastanawiał się, czy nie napisać do rezerwatu w Kent z zapytaniem, czy nie posiadają przypadkiem w swoich zapasach. Wiedział jednak, że otrzyma odpowiedź przeczącą, nawet gdyby faktycznie tamtejsi alchemicy zdołali uwarzyć więcej eliksiru na smoczą łuszczycę. Pozostało mu więc czekać: ale nie z założonymi rękami. Zwołał grupę smokologów, zajmujących się tą częścią terrarium i wydał odpowiednie rozkazy. Należało zapewnić Okruszkowi najlepsze warunki, nie zapominając o tym, że cierpiał na chorobę zakaźną. Wszystkie inne smoki musiały zostać przeniesione do osobnego terrarium, tego bliżej budynków administracji - bez wyjątków. A to okazało się trudną do przeprowadzenia operacją, którą jednak zaczęli planować już teraz, udając się do gabinetu Wrighta. Tam, posiadając kompletne spisy dotyczące przebywających na określonym terenie smoków, mogli podzielić się pracą, tak, by jak najszybciej i najsprawniej poprzenosić narażone na chorobę stworzenia w bezpieczne miejsce. Już najbliższego ranka należało nasączyć podawane im mięso potężnymi eliksirami nasennymi, które pozwoliłyby na przetransportowanie młodych smoków do sąsiedniego budynku. Szczęście w nieszczęściu, że choroba dopadła akurat małego przedstawiciela trójogonów edalskich: ewakuacja swoistego przedszkola była znacznie łatwiejsza i w ogóle możliwa; w przypadku dorosłych osobników mieliby znacznie utrudnione zadanie. Rozdzieliwszy zadania oraz zaplanowawszy nadchodzące dni, mogli w końcu się rozejść. Ben zerknął na zegar wiszący nad drzwiami: przebywał w rezerwacie już ponad dobę, czuł potworne zmęczenie, ale postanowił przeczekać z Okruszkiem do rana, aż do otrzymania pierwszej porcji eliksiru. Sam chciał także dopilnować procesu wcierania mikstury w zakażone łuski, pewien, że tylko jemu Okruszek na to pozwoli.
| zt
Okruszek zachorował.
Jego łuski stały się cienkie, niemalże przeźroczyste, a każda z drobnych żyłek, doprowadzających magiczną, smoczą krew, mającą wspomóc regenerację tej formy ochrony ciała, zapadała się w sobie, siniała, niknęła wręcz w niezdrowo różowej tkance. Błony między szponami wyschły i popękały, utrudniając mu poruszanie się. Mięśnie, zazwyczaj młodzieńczo napięte, silne, gotowe do największych fizycznych wyzwań, zwiotczały, zamieniając zalążek przerażającej bestii - trójogon wciąż byl przecież młody, całkiem niedawno opuszczając bezpieczną skorupkę jaja - w obraz nędzy i rozpaczy. Przynajmniej dla Benjamina, bo dla kogoś postronnego zwierzę mogło prezentować się imponująco. Ponad dwa metry długości, nie licząc powoli roztrajającego się ogona i już dobre trzysta kilogramów wagi, rozłożonej równomiernie na sprężystym ciele. Do tego przerażające, skośne ślepia i ostre zęby, zaczynające już twardnieć. Tak, przed Okruszkiem otwierały się bramy dorosłego życia, a raczej nastoletnich prób i intensywnej nauki - ich metaforycznego progu nie mógł jednak przekroczyć przez niespodziewane osłabienie.
Zaczęło się niewinnie od braku apetytu. Gdy poinformowano go o tym, że Okruszek gardzi świeżo przyniesioną z magicznej rzeźni cielęciną, Ben nie zmartwił się przesadnie. Stabilizująca się wokół magia oraz odejście w niepamięć, oby na długo, anomalii, miały wielki wpływ na magiczne stworzenia, zwłaszcza tak potężne jak smoki. I tak wrażliwe, jak smoczątka, dopiero poznające zakres swych możliwości. Uznał to więc za chwilowy kaprys, polecił dalsze monitorowanie Okruszka, podkreślając jednak, by zwierzęcia specjalnie nie niepokoić. Był wyznawcą podejścia swobody oraz pozostawiania smokom trzymanym w rezerwacie jak największej wolności: nie dało się odtworzyć zupełnie warunków dziczy, lecz na tyle, na ile było można, należało odpuścić interweniowanie, na które smoki reagowały alergicznie, szybko popadając w otępienie. Mogące jeszcze bardziej pogorszyć apetyt Okruszka, był więc prawie pewny, że podjął dobrą decyzję.
Do czasu. Dni mijały, a młody smok czuł się coraz gorzej, nie jadł, pił tylko świeżą, cielęcą krew, a łuski niezdrowo mu pojaśniały. W ferworze zadań związanych z nowym rokiem, wymagającym od nadzorcy wschodniej części rezerwatu sporej ilości papierkowej roboty oraz znoszenia ministerialnych wizytacji, Benjamin nie był w stanie dopilnowywać Okruszka samemu. Dopiero pierwsza wolna sobota pozwoliła mu na przeczytanie drobiazgowych raportów smokologów, które przyprawiły go o gęsią skórkę. Ze smokiem nie było dobrze, ba, było bardzo źle.
Od razu udał się do terrarium, najpierw kierując się do opiekuna zmiany. Młodego, nieopierzonego jeszcze smokologa, który z niezwykłym przejęciem przekazał Benjaminowi notatki dotyczące Okruszka. Pory karmienia (pomijane), wahania wagi (istotne z punktu widzenia wiedzy na temat tego okresu rozrostu smoków) oraz opisy zachowań niepasujących do z definicji młodego i żywiołowego stworzenia, zaznamiającego się z możliwościami swego ciała oraz magii. Okruszek stał się ospały, co początkowo spotkało się z ulgą opiekunów, bowiem młodzik sprawiał wiele problemów; Wright pluł sobie w brodę, że nie zostawał w rezerwacie po godzinach, by codziennie samemu sprawdzać stan malca. Od razu wyczułby, że coś jest nie tak, ten urwipołeć uwielbiał przecież podpalać rzeczy oraz porządnie siniaczyć czarodziejów, nawet tych otoczonych zaklęciami ochronnymi. Wyrzuty sumienia na nic się jednak nie przydały, musiał działać.
Od razu wysłał sowę do wytrawnego magiweterynarza, zarówno tego pracującego na codzień w rezerwacie, jak i specjalisty sprowadzonego specjalnie przez lorda Greengrassa do skomplikowanych przypadków. Nie przywoływano go często, konsultacje u mistrza smoczej anatomii były nieziemsko drogie, ale Ben uważał, że lord nestor zrozumie potrzebę roztoczenia nad młodym trójogonem najlepszej opieki. Później, podczas oczekiwania na czarodziejów, przystąpił do stworzenia Okruszkowi idealnych warunków. Odpowiednimi zaklęciami zwiększył jeszcze temperaturę w terrarium, podgrzewając złożone pod podłożem kamienie - dzięki upałowi w środku organizm smoka nie musiał marnować sił na podtrzymywanie ciepłoty ciała. Później polecił zatrzasnąć wszelkie okiennice i zasunąć zasłony w sąsiednich boksach; trójogony edalskie w chwilach choroby wczołgiwały się do jaskiń, tam liżąc rany. Przy okazji ciemność spowalniała metabolizm oraz przyśpieszała ciśnienie smoczej krwi, zwiększając odporność i działając zbawiennie na cały anatomiczny układ. Wright nie znał się aż tak dobrze na wnętrznościach smoków, lecz o ich zwyczajach wiedział naprawdę wiele.
Wkrótce przy terrarium zjawili się specjaliście; Ben mocno uścisnął ręce obydwu magiweterynarzom i przedstawił sytuację. Czuł się odpowiedzialny za zdrowie Okruszka i za to, by ten jak najszybciej wrócił do pełni sił. Na razie musieli go jednak przebadać i to w bezpiecznych okolicznościach; choć osłabiony i młody, smok był dalej niebezpieczny. Jaimie i kilku innych wykwalifikowanych smokologów wzmocnili zaklęcia ochronne wokół terrarium, po czym przeprowadzili uzdrowicieli wąskim gardłem do środka prowizorycznej zagrody, w której umieszczono ospałe zwierzę. Serce krajało się na jego widok; nie machał trzema ogonami ani nie próbował kłapnąć paszczą, po prostu leżał, oddychając cicho i nieregularnie. Ben w czasie badania nie wypuszczał różdżki z ręki, tak samo jak inni smokolodzy; dopiero po zakończeniu oględzin, gdy wycofali się z dala od krat, mógł porozmawiać z magicznymi weterynarzami. Spodziewał się najgorszej możliwej wiadomości, lecz szczęśliwie - diagnoza nie brzmiała śmiertelnie. Magiczna grzybica łusek. Słyszał o niej wiele razy, ale zazwyczaj dopadała zwierzęta stare i osłabione. Należało zorganizować specjalistyczne eliksiry oraz maści, a przede wszystkim pilnować, by smok odżywiał się świeżym mięsem oraz nie wydrapywał zakażonych łusek. Te należało delikatnie usuwać, smarując jednocześnie nadwrażliwe i osłonięte miejsca skomplikowaną miksturą, pozwalającą odtworzyć zrogowaciałą tkankę, po kilku tygodniach mającą stwardnieć i znów stać się podporą narastających łusek.
Wright od razu wydał odpowiednie dyspozycje, wysyłając jednego ze smokologów z pilną listą ingrediencji do magazynu, drugiego zaś, do rezerwatowego alchemika, by ten niezwłocznie zaczął przygotowania do warzenia uzdrowicielskich specyfików. Te jednak działały najlepiej, gdy do kociołka dosypywano coś, co posiadało w sobie magię tego konkretnego smoka - Ben bez wahania ruszył ponownie w stronę zagrody i z odpowiedniego oddalenia zaczął zbierać resztki powyłamywanych łusek Okruszka. Część z nich była zabrudzona piachem i krwią spożywanych niegdyś zwierząt, lecz dwie z nich nadawały się do oczyszczenia i dosypania jako wzmacniająca ingrediencja. Owinął łuski w materiał, zabezpieczając je na czas podróży, i przypiął do nóżki rezerwatowej sowy, przesyłając składnik alchemikom. Miał nadzieję, że uwarzą lekarstwo w mgnieniu oka, chociaż zdawał sobie sprawę, że mikstura musi dojrzeć. Przez moment zastanawiał się, czy nie napisać do rezerwatu w Kent z zapytaniem, czy nie posiadają przypadkiem w swoich zapasach. Wiedział jednak, że otrzyma odpowiedź przeczącą, nawet gdyby faktycznie tamtejsi alchemicy zdołali uwarzyć więcej eliksiru na smoczą łuszczycę. Pozostało mu więc czekać: ale nie z założonymi rękami. Zwołał grupę smokologów, zajmujących się tą częścią terrarium i wydał odpowiednie rozkazy. Należało zapewnić Okruszkowi najlepsze warunki, nie zapominając o tym, że cierpiał na chorobę zakaźną. Wszystkie inne smoki musiały zostać przeniesione do osobnego terrarium, tego bliżej budynków administracji - bez wyjątków. A to okazało się trudną do przeprowadzenia operacją, którą jednak zaczęli planować już teraz, udając się do gabinetu Wrighta. Tam, posiadając kompletne spisy dotyczące przebywających na określonym terenie smoków, mogli podzielić się pracą, tak, by jak najszybciej i najsprawniej poprzenosić narażone na chorobę stworzenia w bezpieczne miejsce. Już najbliższego ranka należało nasączyć podawane im mięso potężnymi eliksirami nasennymi, które pozwoliłyby na przetransportowanie młodych smoków do sąsiedniego budynku. Szczęście w nieszczęściu, że choroba dopadła akurat małego przedstawiciela trójogonów edalskich: ewakuacja swoistego przedszkola była znacznie łatwiejsza i w ogóle możliwa; w przypadku dorosłych osobników mieliby znacznie utrudnione zadanie. Rozdzieliwszy zadania oraz zaplanowawszy nadchodzące dni, mogli w końcu się rozejść. Ben zerknął na zegar wiszący nad drzwiami: przebywał w rezerwacie już ponad dobę, czuł potworne zmęczenie, ale postanowił przeczekać z Okruszkiem do rana, aż do otrzymania pierwszej porcji eliksiru. Sam chciał także dopilnować procesu wcierania mikstury w zakażone łuski, pewien, że tylko jemu Okruszek na to pozwoli.
| zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
jaka data?
Para niemal krystalizowała się w chłodzie, osiadającym na płucach lodowym szronem, a ciemność bulgotała w kotle nocy jak gęsty wywar, który sączył się wokół niego, odbierając mu zmysł wzroku, jednocześnie wyostrzając wszystkie pozostałe. Wyławiając zbyt głośne szmery czuł już tylko ekscytację, coraz intensywniejszą, im dłużej tropił małą zgubę (choć o słusznych i całkiem pokaźnych gabarytach, jak na swój wiek), bawiącą się w chowanego z tabunem pracowników Peak District.
Chciał wyruszyć wraz z nimi, słyszał przecież szczegóły ich planu - nocnej obławy, mającej skończyć się złapaniem smoka wtedy, gdy znuży go sen i potrzeba regeneracji nieprzywykłych do pokonywania takiego dystansu mięśni.
Rwał się do tego, by zostać członkiem tej wyprawy - by móc się wykazać.
Czym przecież była konfrontacja z dorastającym dopiero smokiem - jeśli kiedyś miał się zajmować polowaniem na te dorosłe, w pełni świadome swych morderczych atutów?
Nie rozumiał więc kategorycznej odmowy, ani zbywania go półsłówkami - nikt w zamieszaniu, które powstało na skutek zniknięcia trójogona nie kwapił się zresztą, by wyjaśniać tę decyzję szczeniakowi z kursu. A szczeniak z kursu nie kwapił się, by ją zrozumieć.
To miało być wyzwanie.
Sprawdzenie samego siebie, własnych umiejętności; czy w ogóle nadaje się do tego, o czym coraz śmielej myśli. Ekipa z Peak District ruszyła po zmierzchu, dzieląc się przeczesywanym terytorium, każdy z łowców dostał swój mały kawałek przestrzeni do sprawdzenia. On podążył za nimi nieco później, a za asystę miał jedynie własną różdżkę.
Starał się niwelować hałas, odgłosy własnych kroków, odznaczające się na tle ciszy niewzruszonego lasu, który porastał pagórki okalające rezerwat. Kroki te stawiał miękko, starając się wyczuć podłoże, nie spłoszyć zwierzyny - w tym tego jednego, wyjątkowego stworzenia - ciężarem chodu, nastąpieniem na gałąź. Szukał niewielkich, płytkich jaskini, w których w kokonie ziemi schronienie mogłaby znaleźć dorastająca smoczyca.
Wątłe światło płynące z koniuszka różdżki oświetlało karykaturalnie tkankę przerzedzających się drzew; jedno z nich, wygięte pod nienaturalnym kątem zdawało się w świetle nocy być naznaczone pociągnięciami smoczych pazurów, choć mógłby się założyć, że to jedynie gra półcieni, wyobraźni.
I trwałby w tym przekonaniu znacznie dłużej, gdyby nie pewien szkopuł.
Ten dźwięk, który zawibrował w pobliżu, ostrzegawczo, niechętnie, przeciągle. Dźwięk obnażonych kłów, syczącej wrogości.
Para niemal krystalizowała się w chłodzie, osiadającym na płucach lodowym szronem, a ciemność bulgotała w kotle nocy jak gęsty wywar, który sączył się wokół niego, odbierając mu zmysł wzroku, jednocześnie wyostrzając wszystkie pozostałe. Wyławiając zbyt głośne szmery czuł już tylko ekscytację, coraz intensywniejszą, im dłużej tropił małą zgubę (choć o słusznych i całkiem pokaźnych gabarytach, jak na swój wiek), bawiącą się w chowanego z tabunem pracowników Peak District.
Chciał wyruszyć wraz z nimi, słyszał przecież szczegóły ich planu - nocnej obławy, mającej skończyć się złapaniem smoka wtedy, gdy znuży go sen i potrzeba regeneracji nieprzywykłych do pokonywania takiego dystansu mięśni.
Rwał się do tego, by zostać członkiem tej wyprawy - by móc się wykazać.
Czym przecież była konfrontacja z dorastającym dopiero smokiem - jeśli kiedyś miał się zajmować polowaniem na te dorosłe, w pełni świadome swych morderczych atutów?
Nie rozumiał więc kategorycznej odmowy, ani zbywania go półsłówkami - nikt w zamieszaniu, które powstało na skutek zniknięcia trójogona nie kwapił się zresztą, by wyjaśniać tę decyzję szczeniakowi z kursu. A szczeniak z kursu nie kwapił się, by ją zrozumieć.
To miało być wyzwanie.
Sprawdzenie samego siebie, własnych umiejętności; czy w ogóle nadaje się do tego, o czym coraz śmielej myśli. Ekipa z Peak District ruszyła po zmierzchu, dzieląc się przeczesywanym terytorium, każdy z łowców dostał swój mały kawałek przestrzeni do sprawdzenia. On podążył za nimi nieco później, a za asystę miał jedynie własną różdżkę.
Starał się niwelować hałas, odgłosy własnych kroków, odznaczające się na tle ciszy niewzruszonego lasu, który porastał pagórki okalające rezerwat. Kroki te stawiał miękko, starając się wyczuć podłoże, nie spłoszyć zwierzyny - w tym tego jednego, wyjątkowego stworzenia - ciężarem chodu, nastąpieniem na gałąź. Szukał niewielkich, płytkich jaskini, w których w kokonie ziemi schronienie mogłaby znaleźć dorastająca smoczyca.
Wątłe światło płynące z koniuszka różdżki oświetlało karykaturalnie tkankę przerzedzających się drzew; jedno z nich, wygięte pod nienaturalnym kątem zdawało się w świetle nocy być naznaczone pociągnięciami smoczych pazurów, choć mógłby się założyć, że to jedynie gra półcieni, wyobraźni.
I trwałby w tym przekonaniu znacznie dłużej, gdyby nie pewien szkopuł.
Ten dźwięk, który zawibrował w pobliżu, ostrzegawczo, niechętnie, przeciągle. Dźwięk obnażonych kłów, syczącej wrogości.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 1 marca będzie w porządku?
Nie lubił pracować nocą. Nigdy – nawet kiedy dobra znajomość przeczesywanego terenu niwelowała ryzyko wpadnięcia w skrytą w cieniu jamę. Nie chodziło o strach przed ciemnością, czy zmęczenie potęgujące się i odkładające w mięśniach wraz z każdą upływającą godziną – to pierwsze go nie dotyczyło, drugie skutecznie niwelowała pobudzająca przyjemnie adrenalina – ale o świadomość pozbawienia się przewagi oferowanej przez jeden z podstawowych zmysłów, ten, na którym na ogół polegał najbardziej. Dla smoka nie było to problemem, trójogony po zmroku potrafiły być równie śmiercionośne i niebezpieczne, co w świetle dnia – ale oni, stacjonujący w rezerwacie smokologowie, byli niemal ślepi, zmuszeni do drastycznego ograniczenia swojego pola widzenia do niewielkich kręgów bladego światła z różdżek.
A w jego przypadku – jednego kręgu.
Oddzielił się od swojej grupy już jakiś czas temu, kiedy trop, za którym podążali, stał się wyjątkowo mylący; ślady odbite w rozoranej pazurami ziemi nawarstwiały się na siebie i rozbiegały w różne strony, zupełnie jakby smoczyca nie tyle zmierzała w jakimś konkretnym kierunku, co krążyła chaotycznie po okolicy. Oraz – co dziwniejsze – tu i ówdzie odciśniętym w błocie śladom towarzyszyły inne, para stóp obutych w buty o ciężkiej podeszwie, świeże tak samo, jak odbicia smoczych łap. Czy to było możliwe, by mieli do czynienia z kłusownikiem na tyle zuchwałym, że wdarł się za strzeżone pilnie bramy smoczego rezerwatu? Nie chciało mu się w to wierzyć, ale nie mógł się nie zastanawiać; wiedzieli, że młoda trójogonka była ranna – i że kilka dni temu zaatakowała jednego ze starszych smoków, do tej pory zakładali więc, że jej obrażenia były wynikiem tego pozbawionego szans starcia; ale co, jeśli nosiła zranienia już wcześniej, i to dlatego zachowała się agresywnie?
Potrząsnął głową; to było niemożliwe – ale przez moment i tak wyobrażał sobie, co zrobiłby z przeklętym samozwańczym łowcą, gdyby tylko dorwał go w swoje ręce.
Nie był pewien, co właściwie wyrwało go z plątaniny własnych myśli, alarmując zmysły i kierując uwagę przed siebie, w miejsce, w którym w pierwszej chwili nie dostrzegł zupełnie nic. Zgasił różdżkę odruchowo, mrugając kilka razy, żeby jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności – ale przed sobą wciąż widział plamkę światła, poruszającą się lekko, drgającą nienaturalnie; ktoś znajdował się przed nim, zmierzając, jak mu się zdawało, w jego kierunku – ale wbrew pozorom to wcale nie obecność nieznajomego czarodzieja sprawiła, że włoski zjeżyły mu się na karku, a to, co dostrzegł za nim: fragment ciemności nieco jaśniejszy niż otaczająca go czerń, podnoszący się z ziemi kilka metrów za plecami śmiałka (lub nierozważnego idioty; może jedno i drugie), jeszcze nieświadomego czyhającego na niego niebezpieczeństwa. Do chwili, w której przez okolicę przetoczyło się ostrzegawcze warknięcie, świadczące tylko o jednym: smoczyca nie była zadowolona z obecności intruza.
Zmiął w ustach przekleństwo, przez ułamek sekundy rozważając, czy powinien powstrzymać trójogonkę przed wymierzeniem mężczyźnie zasłużonej kary za głupotę, czy wykorzystać moment, w którym będzie to robić, do schwytania jej; szala, początkowo pozostając w równowadze, przechyliła się ostatecznie na korzyść opcji pierwszej – więc ruszył biegiem do przodu, różdżką mierząc jednocześnie w niewielkich rozmiarów głaz daleko na prawo. – Confringo – mruknął; kamień powinien wybuchnąć, na moment odwracając uwagę smoka – ale nie sprawdzał, czy tak się stało, zamiast tego dobiegając do czarodzieja i bezceremonialnie chwytając go za materiał ubrania, w próbie wciągnięcia go za gruby pień najbliższego drzewa. Spojrzał w jego kierunku, na twarz oświetloną żółtawym blaskiem różdżki; twarz czujną – i z jakiegoś powodu znajomą. – Co ty wyprawiasz? – wysyczał przez zęby, w tej samej sekundzie dopasowując rysy do nazwiska. O, słodka ironio.
Nie lubił pracować nocą. Nigdy – nawet kiedy dobra znajomość przeczesywanego terenu niwelowała ryzyko wpadnięcia w skrytą w cieniu jamę. Nie chodziło o strach przed ciemnością, czy zmęczenie potęgujące się i odkładające w mięśniach wraz z każdą upływającą godziną – to pierwsze go nie dotyczyło, drugie skutecznie niwelowała pobudzająca przyjemnie adrenalina – ale o świadomość pozbawienia się przewagi oferowanej przez jeden z podstawowych zmysłów, ten, na którym na ogół polegał najbardziej. Dla smoka nie było to problemem, trójogony po zmroku potrafiły być równie śmiercionośne i niebezpieczne, co w świetle dnia – ale oni, stacjonujący w rezerwacie smokologowie, byli niemal ślepi, zmuszeni do drastycznego ograniczenia swojego pola widzenia do niewielkich kręgów bladego światła z różdżek.
A w jego przypadku – jednego kręgu.
Oddzielił się od swojej grupy już jakiś czas temu, kiedy trop, za którym podążali, stał się wyjątkowo mylący; ślady odbite w rozoranej pazurami ziemi nawarstwiały się na siebie i rozbiegały w różne strony, zupełnie jakby smoczyca nie tyle zmierzała w jakimś konkretnym kierunku, co krążyła chaotycznie po okolicy. Oraz – co dziwniejsze – tu i ówdzie odciśniętym w błocie śladom towarzyszyły inne, para stóp obutych w buty o ciężkiej podeszwie, świeże tak samo, jak odbicia smoczych łap. Czy to było możliwe, by mieli do czynienia z kłusownikiem na tyle zuchwałym, że wdarł się za strzeżone pilnie bramy smoczego rezerwatu? Nie chciało mu się w to wierzyć, ale nie mógł się nie zastanawiać; wiedzieli, że młoda trójogonka była ranna – i że kilka dni temu zaatakowała jednego ze starszych smoków, do tej pory zakładali więc, że jej obrażenia były wynikiem tego pozbawionego szans starcia; ale co, jeśli nosiła zranienia już wcześniej, i to dlatego zachowała się agresywnie?
Potrząsnął głową; to było niemożliwe – ale przez moment i tak wyobrażał sobie, co zrobiłby z przeklętym samozwańczym łowcą, gdyby tylko dorwał go w swoje ręce.
Nie był pewien, co właściwie wyrwało go z plątaniny własnych myśli, alarmując zmysły i kierując uwagę przed siebie, w miejsce, w którym w pierwszej chwili nie dostrzegł zupełnie nic. Zgasił różdżkę odruchowo, mrugając kilka razy, żeby jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności – ale przed sobą wciąż widział plamkę światła, poruszającą się lekko, drgającą nienaturalnie; ktoś znajdował się przed nim, zmierzając, jak mu się zdawało, w jego kierunku – ale wbrew pozorom to wcale nie obecność nieznajomego czarodzieja sprawiła, że włoski zjeżyły mu się na karku, a to, co dostrzegł za nim: fragment ciemności nieco jaśniejszy niż otaczająca go czerń, podnoszący się z ziemi kilka metrów za plecami śmiałka (lub nierozważnego idioty; może jedno i drugie), jeszcze nieświadomego czyhającego na niego niebezpieczeństwa. Do chwili, w której przez okolicę przetoczyło się ostrzegawcze warknięcie, świadczące tylko o jednym: smoczyca nie była zadowolona z obecności intruza.
Zmiął w ustach przekleństwo, przez ułamek sekundy rozważając, czy powinien powstrzymać trójogonkę przed wymierzeniem mężczyźnie zasłużonej kary za głupotę, czy wykorzystać moment, w którym będzie to robić, do schwytania jej; szala, początkowo pozostając w równowadze, przechyliła się ostatecznie na korzyść opcji pierwszej – więc ruszył biegiem do przodu, różdżką mierząc jednocześnie w niewielkich rozmiarów głaz daleko na prawo. – Confringo – mruknął; kamień powinien wybuchnąć, na moment odwracając uwagę smoka – ale nie sprawdzał, czy tak się stało, zamiast tego dobiegając do czarodzieja i bezceremonialnie chwytając go za materiał ubrania, w próbie wciągnięcia go za gruby pień najbliższego drzewa. Spojrzał w jego kierunku, na twarz oświetloną żółtawym blaskiem różdżki; twarz czujną – i z jakiegoś powodu znajomą. – Co ty wyprawiasz? – wysyczał przez zęby, w tej samej sekundzie dopasowując rysy do nazwiska. O, słodka ironio.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Blake' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 68
'k100' : 68
Potrzebowali z Pomoną tego tygodnia do spokojnego dostosowania się do nowej sytuacji oraz cieszenia się swoją obecnością. Potrzebowali przypomnienia, że nie wszystko było zrównane z ziemią, a ich życia nie miały być jedynie ślepymi zaułkami nieustających konfliktów. Dokoła świat odżywał wraz z nadchodzącą, rozwijającą się raz po raz wiosną, zupełnie jakby chciał przypomnieć o tym, że nie utracił swojego piękna, o którym tak wielu zapomniało podczas burzowych dni ostatnich miesięcy. Zawieruchy nie tylko toczyły się za szybami bezpiecznych domów, lecz również i w sercach ludzi, którzy starali się odnaleźć swoją drogę we wszechogarniającym chaosie. Ciężko było niektórym przetrwać i nie pogubić się w dychotomicznym społeczeństwie, które trawiła gorączka. Jaydenowi wydawało się, że już nikt nie został przy zdrowych zmysłach, a eskalacja przemocy jedynie się nakręcała, chociaż mogło się wydawać, że wcześniej przycichła. Ktoś mógłby dziękować za spokojne Święta Bożego Narodzenia, lecz była to jedynie cisza przed burzą. Był tam. Widział stojącą w płomieniach Ulicę Pokątną i słyszał wołania skrzywdzonych tamtej nocy ludzi. Postarano się o to, by w ten spektakularny sposób nikt nie zapomniał, że wojna się nie skończyła. Że wciąż trawiła ich choroba zwana konfliktem i brak porozumienia przyświecał obu stronom. Nikt nie chciał zobaczyć, spojrzeć dalej i uspokoić swoich ambicji. Zupełnie jakby wręcz cały świat był złakniony krwi. Czy właśnie tak miał wyglądać świat, do którego miało wkrótce należeć kolejne pokolenie? Czy właśnie to chciano im zostawić w spadku? Profesor nie stracił swojego celu ani przez chwilę, pozostając wierny murom Szkoły Magii i Czarodziejstwa oraz stojąc przy najbliższych. Teraz gdy rodzina zaczęła mieć dla niego nowy wymiar znaczeniowy, przykładał jeszcze większą wagę do codzienności i nie zamierzał pozostawać biernym wobec coraz mocniej wybrzmiewających wydarzeń. To nie był już jedynie ich świat, ale obserwując rosnący brzuch Pomony w pełni zaczął rozumieć odpowiedzialność, która na nim ciążyła. I nie tylko za opiekę, lecz również i przyszłość.
Nie spodziewał się żadnej poczty, dlatego gdy dostrzegł znaną sobie sowę z Królewskiego Stowarzyszenia Astronomicznego, poczuł wyjątkowe zaintrygowanie. Czytając słowa listu, czuł już jedynie wyjątkowy zapał do podjęcia się zlecenia, które zostało w jego kierunku wyprowadzone — wysyłano go do rezerwatu smoków w Peak Disctrict, by odnalazł meteoryt, który spadł na jego teren. To prawda, zaobserwował lecące na niebie zjawisko noc wcześniej, lecz była to jedynie tęsknota. Nie spodziewał się, że zostanie do tej sprawy oddelegowany. Podobno miała tam na niego czekać już wyznaczona grupa, a zarządzenia były dość istotne — bez specjalnego perfumowania się, żeby nie denerwować zwierząt, bez jaskrawych ubrań i bez nieodpowiednich przyrządów. Jayden jednak nie był przesadnie wytworny ani wyemancypowany, dlatego zakładając swój codzienny garnitur i płaszcz, nie czuł się ubrany niestosownie. W skórzanej torbie na ramieniu miał kompasy, mapy i obliczenia, które miały go zaprowadzić do meteorytu. Miał wszystko. Deportował się pod odpowiednie miejsce niedaleko wejścia do rezerwatu i nie ukrywał, że czuł się bardzo podekscytowany tym całym przedsięwzięciem. Nie tylko dlatego, że było to pierwsze zadanie, którego się podjął po tygodniowej przerwie, ale równocześnie dlatego, że miał przebadać meteoryt. Który spadł na teren rezerwatu smoków, to musiało być fascynujące już z miejsca! Nieco przesadnie energicznym krokiem skierował się ku bramom rezerwatu, wiedząc, że ktoś miał już na niego czekać.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie działo się dobrze. Im dłużej Remi przebywała w Anglii, tym bardziej widziała, jak źle działo się w całym kraju, jak dużo niesprawiedliwości spotykało ludzi, którzy niczym nie zawinili, poza tym, że podobno mieli „brudną” krew. Martwiło ją to na tyle, że nawet praca w rezerwacie smoków i nauka o tych niesamowitych stworzeniach nie potrafiła całkowicie odgonić obaw i czarnych myśli. Bała się nie tyle o siebie, co o swoich bliskich, często śląc do nich listy i za każdym razem oddychając z ulgą, gdy otrzymywała odpowiedź.
Może popełniła błąd, upierając się, by wrócić z bezpiecznej Norwegii do Anglii, ale nie wiedziała, że jest aż tak źle, i wtedy, na przełomie grudnia i stycznia, łudziła się, że skoro anomalie się skończyły, to wszystko wróci do normy.
Już prawie trzy miesiące pracowała w Peak District. No, dwa i pół. Dzięki temu zdążyła już poznać pewien rytm życia tego miejsca i poczuć się jego częścią. Nadal nie dopuszczano jej bezpośrednio do najbardziej niebezpiecznych smoków, ale często obserwowała z dystansu zachowanie tych najmłodszych i czasem podrzucała im jedzenie. Poza tym uczyła się behawioryzmu, dziejów smoczej rasy oraz charakterystyk poszczególnych gatunków, zwłaszcza tych znajdujących się na terenie Peak District.
Ale, jak się okazało, praca w tym rezerwacie nie zawsze miała ograniczać się tylko do nauki pod okiem starszych smokologów lub samodzielnie. Tego dnia miała uczestniczyć w czymś bardziej nietypowym. W rezerwacie, blisko jego obrzeży podobno spadł meteoryt, i Remi pozwolono wyjść w teren wraz z paroma smokologami oraz zaproszonym profesorem astronomii, który miał zbadać i zabezpieczyć znalezisko.
Najpierw jednak polecono jej wyjść po profesora i powitać go w progach rezerwatu, a następnie miała zaprowadzić go w miejsce, gdzie czekała grupka trzech pracowników Peak District wyznaczonych do asystowania profesorowi i pilnowania, by nic mu się nie stało.
Remi niezwłocznie udała się w okolice bram i tam zaczekała na pojawienie się gościa, którym okazał się Jayden Vane znany jej z Hogwartu. Pamiętała go siedzącego przy nauczycielskim stole w Wielkiej Sali, mijała go też czasem na korytarzach i miała z nim kiedyś zastępstwo, gdy rozchorowała się jedna z profesorek.
- Dzień dobry, panie profesorze – przywitała go grzecznie i z uśmiechem. – Remi Cattermole, uczę się na smokologa... I poproszono mnie, żebym po pana wyszła. Proszę za mną – przemówiła, zachęcając go, by ruszył za nią. Nie zapuszczali się jeszcze do części rezerwatu zamieszkałej przez smoki, przechodzili przez część użytkową, gdzie mogli przebywać pracownicy oraz goście. – Więc przybył pan, żeby znaleźć ten meteoryt, prawda? – zagaiła, jednocześnie ciekawa, czy profesor kojarzył ją chociaż z widzenia, choć miał tylu uczniów, że mógł nie pamiętać Gryfonki, która opuściła zamek już prawie cztery lata temu. Tyle miało minąć w czerwcu.
Może popełniła błąd, upierając się, by wrócić z bezpiecznej Norwegii do Anglii, ale nie wiedziała, że jest aż tak źle, i wtedy, na przełomie grudnia i stycznia, łudziła się, że skoro anomalie się skończyły, to wszystko wróci do normy.
Już prawie trzy miesiące pracowała w Peak District. No, dwa i pół. Dzięki temu zdążyła już poznać pewien rytm życia tego miejsca i poczuć się jego częścią. Nadal nie dopuszczano jej bezpośrednio do najbardziej niebezpiecznych smoków, ale często obserwowała z dystansu zachowanie tych najmłodszych i czasem podrzucała im jedzenie. Poza tym uczyła się behawioryzmu, dziejów smoczej rasy oraz charakterystyk poszczególnych gatunków, zwłaszcza tych znajdujących się na terenie Peak District.
Ale, jak się okazało, praca w tym rezerwacie nie zawsze miała ograniczać się tylko do nauki pod okiem starszych smokologów lub samodzielnie. Tego dnia miała uczestniczyć w czymś bardziej nietypowym. W rezerwacie, blisko jego obrzeży podobno spadł meteoryt, i Remi pozwolono wyjść w teren wraz z paroma smokologami oraz zaproszonym profesorem astronomii, który miał zbadać i zabezpieczyć znalezisko.
Najpierw jednak polecono jej wyjść po profesora i powitać go w progach rezerwatu, a następnie miała zaprowadzić go w miejsce, gdzie czekała grupka trzech pracowników Peak District wyznaczonych do asystowania profesorowi i pilnowania, by nic mu się nie stało.
Remi niezwłocznie udała się w okolice bram i tam zaczekała na pojawienie się gościa, którym okazał się Jayden Vane znany jej z Hogwartu. Pamiętała go siedzącego przy nauczycielskim stole w Wielkiej Sali, mijała go też czasem na korytarzach i miała z nim kiedyś zastępstwo, gdy rozchorowała się jedna z profesorek.
- Dzień dobry, panie profesorze – przywitała go grzecznie i z uśmiechem. – Remi Cattermole, uczę się na smokologa... I poproszono mnie, żebym po pana wyszła. Proszę za mną – przemówiła, zachęcając go, by ruszył za nią. Nie zapuszczali się jeszcze do części rezerwatu zamieszkałej przez smoki, przechodzili przez część użytkową, gdzie mogli przebywać pracownicy oraz goście. – Więc przybył pan, żeby znaleźć ten meteoryt, prawda? – zagaiła, jednocześnie ciekawa, czy profesor kojarzył ją chociaż z widzenia, choć miał tylu uczniów, że mógł nie pamiętać Gryfonki, która opuściła zamek już prawie cztery lata temu. Tyle miało minąć w czerwcu.
Każdy z nich musiał się mierzyć z konsekwencjami działań, które roztaczały się po całej Wielkiej Brytanii. Mogli uciekać, mogli się chować, mogli walczyć, ale to nie zmieniało faktu, że to był ich dom. Niezależnie od wieku czarodzieje należeli do wysp i mieli prawo pozostawać w ich granicach. Niektórzy jednak wyjeżdżali i Vane widział to po znikającej liczbie uczniów z ławek Hogwartu. Nie mógł się dziwić zatroskanym rodzicom, którzy pragnęli jedynie dobra swoich pociech, bo kiedy jak nie właśnie w tym momencie życia rozumiał ich najlepiej? Sam nie widział się w takiej roli, ale nie był sam — w szkole znajdowała się też spora część dzieci, która nie przerywała nauki. Od starszych roczników profesor wprost słyszał, że chcą się szkolić i bronić rodzin, bo kto inny miałby to zrobić, jeśli nie oni? Widząc ich zapał, Jaydenowi wydawało się, że widział samego siebie w ich odbiciach, ale równocześnie czuł ogromny smutek. Przecież tak mało wiedzieli o tym, co czekało ich poza murami szkoły... Bezpieczni i odcięci nie widzieli codzienności, nie musieli mierzyć się z okropieństwami wolnych ulic. Vane nie mógł im jednak zakazać woli walki ani jej uśmierzać, bo kto jak nie młode pokolenie mogło coś zmienić? Starsi doprowadzili do rozpadu i teraz musieli się mierzyć z konsekwencjami. Ale jednak to wciąż był dom i astronom nie zamierzał porzucać go w momencie największej próby. Do tego zdawał sobie sprawę, że wszystko, co miał najcenniejszego, znajdowało się właśnie tutaj — w kraju pogrążonym w chaosie. Nie było więc mowy o ucieczce czy wycofaniu się.
Nie twierdziłby w takim razie, że powrót Remi był nierozsądną decyzją i najlepiej byłoby gdyby w ogóle nie wracała. Każdy miał prawo wracać do domu, nawet jeśli ów dom był pochłonięty przez chaos. Sami wytaczali swój tor życia i nikt inny nie powinien przejmować nad tym kontroli. Zbliżając się do bram rezerwatu, nie spodziewał się, że wyjdzie mu na spotkanie dawna uczennica. Niestety ich twarze potrafiły się zamazywać wraz z upływem czasu, a ilość dzieci, które przetoczyły się przez Wielką Salę podczas jego nauczania w Hogwarcie była dość spora. Ciężko było spamiętać ich wszystkich. Uśmiechnął się jednak szeroko, widząc przyjazny uśmiech młodej czarownicy. - Witaj, Remi - przywitał się ciepło z właścicielką bujnych włosów, które przypominały mu swoim kolorytem gęstą czekoladę. - Jayden Vane, miło mi - dodał, nie czekając i idąc w ślady swojej przewodniczki. Musiała kilka razy go nawoływać, bo zafascynowany nowym miejscem, zatrzymywał się w pół kroku, żeby porozglądać naokoło. A nawet nie znajdowali się w głównej części rezerwatu. Słysząc pytanie, trochę zszedł na ziemię i pokiwał głową. - Tak, dokładnie. Na szczęście jest on niewielkich rozmiarów. Nie większy niż twoje zbite pięści, ale nawet taki mały okaz może wiele namieszać. A przy okazji to cenny materiał badawczy - wyjaśnił, starając się dotrzymać kroku młodej damie. - Każdego dnia na Ziemię spada około czterech miliardów obiektów kosmicznych, ale większość z nich spala się w atmosferze. Tylko pięć ton dociera do powierzchni. Z reguły są nieszkodliwe, ale ponad siedemdziesiąt procent przyjmują morza i oceany, także dla nas każdy obiekt jest cenny. - Umilkł na chwilę, żeby się roześmiać i pokręcić głową. - Wybacz. Nauczycielski nawyk - dodał, rzucając Remi przepraszające spojrzenie.
Nie twierdziłby w takim razie, że powrót Remi był nierozsądną decyzją i najlepiej byłoby gdyby w ogóle nie wracała. Każdy miał prawo wracać do domu, nawet jeśli ów dom był pochłonięty przez chaos. Sami wytaczali swój tor życia i nikt inny nie powinien przejmować nad tym kontroli. Zbliżając się do bram rezerwatu, nie spodziewał się, że wyjdzie mu na spotkanie dawna uczennica. Niestety ich twarze potrafiły się zamazywać wraz z upływem czasu, a ilość dzieci, które przetoczyły się przez Wielką Salę podczas jego nauczania w Hogwarcie była dość spora. Ciężko było spamiętać ich wszystkich. Uśmiechnął się jednak szeroko, widząc przyjazny uśmiech młodej czarownicy. - Witaj, Remi - przywitał się ciepło z właścicielką bujnych włosów, które przypominały mu swoim kolorytem gęstą czekoladę. - Jayden Vane, miło mi - dodał, nie czekając i idąc w ślady swojej przewodniczki. Musiała kilka razy go nawoływać, bo zafascynowany nowym miejscem, zatrzymywał się w pół kroku, żeby porozglądać naokoło. A nawet nie znajdowali się w głównej części rezerwatu. Słysząc pytanie, trochę zszedł na ziemię i pokiwał głową. - Tak, dokładnie. Na szczęście jest on niewielkich rozmiarów. Nie większy niż twoje zbite pięści, ale nawet taki mały okaz może wiele namieszać. A przy okazji to cenny materiał badawczy - wyjaśnił, starając się dotrzymać kroku młodej damie. - Każdego dnia na Ziemię spada około czterech miliardów obiektów kosmicznych, ale większość z nich spala się w atmosferze. Tylko pięć ton dociera do powierzchni. Z reguły są nieszkodliwe, ale ponad siedemdziesiąt procent przyjmują morza i oceany, także dla nas każdy obiekt jest cenny. - Umilkł na chwilę, żeby się roześmiać i pokręcić głową. - Wybacz. Nauczycielski nawyk - dodał, rzucając Remi przepraszające spojrzenie.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Remi w ubiegłym roku wyjechała nie z powodu wydarzeń, a dla swojej pasji. Wyjechała, by uczyć się o smokach i lepiej poznawać zwyczaje tych stworzeń. Wróciła dopiero niedawno, trzy miesiące temu, więc pominąwszy tak duży wycinek ubiegłego roku, dostrzegła drastyczną zmianę, przeskok między Anglią sprzed wyjazdu a tą obecną. Nie była to zmiana na korzyść. Wyjechała z kraju względnie spokojnego, by wrócić do miejsca, gdzie koniec anomalii nie rozwiązał wszystkich problemów. Czy się bała? Oczywiście, że tak, tylko głupiec nie bałby się tego, co się dzieje. Niemniej jednak to był jej dom, nie chciałaby spędzić reszty życia niejako na wygnaniu, nawet jeśli podróże były czymś, co szczerze lubiła i marzyła o zwiedzeniu całego świata i zobaczeniu na własne oczy przedstawicieli każdego żyjącego gatunku smoków.
Przywitała profesora Vane z należytą grzecznością. Nie uważała, by wyjście po gościa było zadaniem bezsensownym i nie mającym nic wspólnego z jej głównymi obowiązkami. Prawdę mówiąc to się cieszyła, że mogła po niego pójść, w końcu miała pewien sentyment do Hogwartu, a więc cieszyła ją okazja do spotkania jednego z dawnych nauczycieli, nawet jeśli astronomia nie była jej wielką pasją i znała tylko podstawy.
- Słyszałam, że spadł gdzieś niedaleko południowej wieży, więc myślę, że pójdziemy właśnie tam – powiedziała, po czym z ciekawością wysłuchała jego słów. Jak widać profesor Vane nie wychodził z roli nauczyciela nawet poza murami szkoły. Wydawał się pasjonatem oddanym swojej dziedzinie. Rozumiała to, bo sama też podobnie interesowała się smokami i mogłaby opowiadać o nich godzinami. Już jej szkolni koledzy często musieli znosić jej wywody.
- To bardzo ciekawe, co pan mówi. Minęło trochę czasu odkąd chodziłam na astronomię, więc dobrze sobie przypomnieć. – odezwała się raźnym tonem, przyglądając mu się kątem oka z ciekawością, gdy zmierzali w stronę miejsca, skąd mieli dołączyć do grupki smokologów, a następnie wyruszyć w rejony południowej wieży. – Jak ma go pan zamiar znaleźć? Czy będzie widać miejsce, gdzie spadł? Rezerwat jest dość spory. Dobrze, że meteoryt nie zranił żadnego smoka ani nie wywołał popłochu wśród nich.
Po chwili dotarli na miejsce, gdzie czekało trzech pracowników rezerwatu, mających pełnić rolę obstawy. Choć zapewnili, że będą szli względnie bezpieczną trasą omijającą główne siedlisko smoków, nie można było wykluczyć, że jakiś gad mógł zapuścić się w rejony wieży, dlatego smokologów było trzech, by zapewnić profesorowi bezpieczeństwo. Remi miała im towarzyszyć w ramach nauki oraz poznawania poszczególnych zakamarków rezerwatu. Nadal nie pozwalano jej chadzać na żadne niebezpieczne wypady, ale nawet takie wyjście w teren brzmiało ciekawie i stwarzało okazję do lepszego poznania tego miejsca. Specjalnie na to wyjście założyła wygodne ubrania i buty w neutralnych kolorach, zabrała też ogniotrwałą pelerynę, którą wypożyczył jej rezerwat tak na wszelki wypadek, gdyby jednak napotkali smoka, co nie powinno się dziś zdarzyć, ale mogło.
Po przygotowaniu i wyjaśnieniu najważniejszych spraw wyruszyli. Remi postanowiła trzymać się blisko gościa.
- Często znajduje pan takie meteoryty, które spadły na ziemię? – zapytała.
Przywitała profesora Vane z należytą grzecznością. Nie uważała, by wyjście po gościa było zadaniem bezsensownym i nie mającym nic wspólnego z jej głównymi obowiązkami. Prawdę mówiąc to się cieszyła, że mogła po niego pójść, w końcu miała pewien sentyment do Hogwartu, a więc cieszyła ją okazja do spotkania jednego z dawnych nauczycieli, nawet jeśli astronomia nie była jej wielką pasją i znała tylko podstawy.
- Słyszałam, że spadł gdzieś niedaleko południowej wieży, więc myślę, że pójdziemy właśnie tam – powiedziała, po czym z ciekawością wysłuchała jego słów. Jak widać profesor Vane nie wychodził z roli nauczyciela nawet poza murami szkoły. Wydawał się pasjonatem oddanym swojej dziedzinie. Rozumiała to, bo sama też podobnie interesowała się smokami i mogłaby opowiadać o nich godzinami. Już jej szkolni koledzy często musieli znosić jej wywody.
- To bardzo ciekawe, co pan mówi. Minęło trochę czasu odkąd chodziłam na astronomię, więc dobrze sobie przypomnieć. – odezwała się raźnym tonem, przyglądając mu się kątem oka z ciekawością, gdy zmierzali w stronę miejsca, skąd mieli dołączyć do grupki smokologów, a następnie wyruszyć w rejony południowej wieży. – Jak ma go pan zamiar znaleźć? Czy będzie widać miejsce, gdzie spadł? Rezerwat jest dość spory. Dobrze, że meteoryt nie zranił żadnego smoka ani nie wywołał popłochu wśród nich.
Po chwili dotarli na miejsce, gdzie czekało trzech pracowników rezerwatu, mających pełnić rolę obstawy. Choć zapewnili, że będą szli względnie bezpieczną trasą omijającą główne siedlisko smoków, nie można było wykluczyć, że jakiś gad mógł zapuścić się w rejony wieży, dlatego smokologów było trzech, by zapewnić profesorowi bezpieczeństwo. Remi miała im towarzyszyć w ramach nauki oraz poznawania poszczególnych zakamarków rezerwatu. Nadal nie pozwalano jej chadzać na żadne niebezpieczne wypady, ale nawet takie wyjście w teren brzmiało ciekawie i stwarzało okazję do lepszego poznania tego miejsca. Specjalnie na to wyjście założyła wygodne ubrania i buty w neutralnych kolorach, zabrała też ogniotrwałą pelerynę, którą wypożyczył jej rezerwat tak na wszelki wypadek, gdyby jednak napotkali smoka, co nie powinno się dziś zdarzyć, ale mogło.
Po przygotowaniu i wyjaśnieniu najważniejszych spraw wyruszyli. Remi postanowiła trzymać się blisko gościa.
- Często znajduje pan takie meteoryty, które spadły na ziemię? – zapytała.
Rok wcześniej wydawało się tak odległym okresem, a Jayden z trudem mógł pojąć, że były to jedynie miesiące. Wcześniej był innym człowiekiem z innymi problemami i z innymi doświadczeniami. Nie posiadał odpowiedzialności jako głowa rodziny, a posiadanie rodziny w najbliższym tego słowa znaczeniu zdawało się być czymś abstrakcyjnym w jego przypadku. Z żoną i dzieckiem w drodze wszystko się jednak zmieniało i na dawne sentymenty nie było czasu. Nie tylko kraj się zmieniał, lecz jego mieszkańcy również i musieli stanąć przed decyzją, czy zamierzali podejmować się walki o swoje, czy odpuścić póki czas. Widząc tak młode osoby jak Remi, które nie zatraciły wewnętrznego blasku, profesor odczuwał nadzieję, że jeśli nie jego pokolenie, to młodzież mogła wyratować siebie i następnych czarodziejów przed chaosem. W końcu w Hogwarcie bez przerwy spotykał się z tymi młodymi gniewnymi, którzy wprost deklarowali mu, że chcą pójść jego śladami i zostać bohaterami. Ich słowa brzmiały donośnie i pewnie, lecz jak nie można było czuć również strachu przed tym, że mieli polec w walce? Że bohaterstwo, do którego dążyli było jedynie ułudą utkaną przed piśmienników szukających sensacji? Szukających pocieszenia w świecie takim, jakim była aktualnie Wielka Brytania? Jayden był zdania, że należało mówić prawdę, bo to właśnie ona tworzyła najlepsze ze ścieżek. Nie swoją wersję wydarzeń, lecz czystą prawdę.
Znajdując się w rezerwacie, jego myśli jednak pognały w innym kierunku, a napotykając młodą czarownicę przerodziły się już w zupełnie odmienną kategorię. - Mam nadzieję, że nie oderwałem cię od twoich zajęć - powiedział, nie wychodząc z przepraszającej roli. W końcu w Peak District na pewno było o wiele więcej ciekawych sprawunków do załatwienia, a nie eskortowanie profesora. Słysząc jednak słowa o zajęciach z astronomii, musiał podłapać temat. To było silniejsze od niego. - Tak? Pewnie pochłaniały cię nauki z opieki nad magicznymi stworzeniami, co? - zagadnął, dodając nieco żartobliwego tonu, ale na pewno nie był on prześmiewczy. Po prostu lubił spotykać ludzi z pasją. Szczególnie młodych i poświęconych swemu zainteresowaniu. - Dostałem wytyczne trajektorii jego lotu, więc głównie to będzie moją mapą - wyjaśnił. W liście od Królewskiego Stowarzyszenia Astronomicznego miał podane dane i chociaż normalnie sam zawsze dokonywał obserwacji, zajmowanie się tym podczas krótkiego urlopu, nie było jego priorytetem. - Dokoła jednak będą ślady po jego uderzeniu. Nie tylko będzie krater, lecz również odłamki. Z tego co się orientuję administracja rezerwatu dostała kopię mapy, na której powinien być zaznaczony poszukiwany przez nas obszar.
Dość sprawnie znaleźli się przy odpowiedniej grupie smokologów, którzy wyjaśnili profesorowi zasady poruszania się po rezerwacie. Byli dość surowi, ale nie było to nic nowego. Nikt nie chciał żadnego wypadku i Vane doskonale to rozumiał. Jako nauczyciel sam stosował się do wielu zasad, by jego uczniowie byli jak najbezpieczniejsi. Ostatnie czego chcieli to problemów. Poniekąd ucieszył się, że Remi towarzyszyła im w dalszej drodze, gdyż jej koledzy z pracy byli wyjątkowo milczący. - Całkiem często, chociaż muszę dzielić czas na poszukiwania, badania i naukę w Hogwarcie. W Wieży Astrologów takie zadania są codziennością, jednak i tak mistrzem w szukaniu meteorytów jest mój dziadek. Jeździ po całym świecie jako specjalista. - Zanim w ogóle dostał propozycję pracy w Szkole Magii i Czarodziejstwa, chciał iść jego śladami. Nie spodziewał się, że zamek stanie się dla niego ważniejszy od podróży wraz ze swoim przodkiem. To równocześnie nasunęło mężczyźnie pewne pytanie. - Czym zajmujesz się tu na co dzień? Byłem tu tylko raz jako dziecko i niewiele pamiętam. Ta wizyta jest dla mnie więc jeszcze bardziej ekscytująca. Praca w rezerwacie na co dzień musi być fascynująca - zagadnął młodą towarzyszkę, gdy ich przewodnicy obserwowali otoczenie. Obserwowanie ich było czymś niesamowitym. I chociaż Jaydena również fascynowały smoki, preferował zajmowanie się nimi na nieboskłonie.
Znajdując się w rezerwacie, jego myśli jednak pognały w innym kierunku, a napotykając młodą czarownicę przerodziły się już w zupełnie odmienną kategorię. - Mam nadzieję, że nie oderwałem cię od twoich zajęć - powiedział, nie wychodząc z przepraszającej roli. W końcu w Peak District na pewno było o wiele więcej ciekawych sprawunków do załatwienia, a nie eskortowanie profesora. Słysząc jednak słowa o zajęciach z astronomii, musiał podłapać temat. To było silniejsze od niego. - Tak? Pewnie pochłaniały cię nauki z opieki nad magicznymi stworzeniami, co? - zagadnął, dodając nieco żartobliwego tonu, ale na pewno nie był on prześmiewczy. Po prostu lubił spotykać ludzi z pasją. Szczególnie młodych i poświęconych swemu zainteresowaniu. - Dostałem wytyczne trajektorii jego lotu, więc głównie to będzie moją mapą - wyjaśnił. W liście od Królewskiego Stowarzyszenia Astronomicznego miał podane dane i chociaż normalnie sam zawsze dokonywał obserwacji, zajmowanie się tym podczas krótkiego urlopu, nie było jego priorytetem. - Dokoła jednak będą ślady po jego uderzeniu. Nie tylko będzie krater, lecz również odłamki. Z tego co się orientuję administracja rezerwatu dostała kopię mapy, na której powinien być zaznaczony poszukiwany przez nas obszar.
Dość sprawnie znaleźli się przy odpowiedniej grupie smokologów, którzy wyjaśnili profesorowi zasady poruszania się po rezerwacie. Byli dość surowi, ale nie było to nic nowego. Nikt nie chciał żadnego wypadku i Vane doskonale to rozumiał. Jako nauczyciel sam stosował się do wielu zasad, by jego uczniowie byli jak najbezpieczniejsi. Ostatnie czego chcieli to problemów. Poniekąd ucieszył się, że Remi towarzyszyła im w dalszej drodze, gdyż jej koledzy z pracy byli wyjątkowo milczący. - Całkiem często, chociaż muszę dzielić czas na poszukiwania, badania i naukę w Hogwarcie. W Wieży Astrologów takie zadania są codziennością, jednak i tak mistrzem w szukaniu meteorytów jest mój dziadek. Jeździ po całym świecie jako specjalista. - Zanim w ogóle dostał propozycję pracy w Szkole Magii i Czarodziejstwa, chciał iść jego śladami. Nie spodziewał się, że zamek stanie się dla niego ważniejszy od podróży wraz ze swoim przodkiem. To równocześnie nasunęło mężczyźnie pewne pytanie. - Czym zajmujesz się tu na co dzień? Byłem tu tylko raz jako dziecko i niewiele pamiętam. Ta wizyta jest dla mnie więc jeszcze bardziej ekscytująca. Praca w rezerwacie na co dzień musi być fascynująca - zagadnął młodą towarzyszkę, gdy ich przewodnicy obserwowali otoczenie. Obserwowanie ich było czymś niesamowitym. I chociaż Jaydena również fascynowały smoki, preferował zajmowanie się nimi na nieboskłonie.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Południowa wieża
Szybka odpowiedź