Ławka nad rzeką
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ławka nad rzeką
Nad samą Tamizą znajduje się niewielka ławka, a z tabliczki na jej oparciu można się dowiedzieć, że została zadedykowana Elisabeth, “o której pamięć nigdy nie wygaśnie”. Chociaż ławka, sądząc po wyglądzie, z pewnością jest już wiekowa, czas obchodzi się z nią nad wyraz łagodnie: drewno nie ulega zniszczeniom pod wpływem deszczów, wciąż jest solidne i twarde, niemożliwym jest wyryć w nim jakiekolwiek zadrapania czy wyżłobienia, ewentualne akty wandalizmu zwyczajnie nie przynoszą skutku. Ktokolwiek postawił tę ławkę, zadbał o to, żeby nałożyć nań odpowiednie zaklęcia ochronne. Za dnia często przysiadają się tutaj turyści - ławka oddalona o kilkadziesiąt metrów od Mostu Westminster stanowi doskonały punkt widokowy na wiele słynnych atrakcji Londynu. Wieczorami atmosfera robi się bardziej romantyczna, a dźwięki dobiegające z ulic za plecami cichną.
Okazało się, że to nie mogło się udać. Zabrakło mu wyczucia, precyzji, jego lot na miotle daleki był od ideału. Choć panował nad miotłą, to jednak nie podleciał wystarczająco nisko, a obcy mu mężczyźni, uwięzieni między coraz bardziej osaczającymi ich płomieniami, nie zdołali go pochwycić nawet za nogi. Naprawdę się starał, próbował, ale nie mógł zrobić nic więcej. Zawiódł. Nie ocalił niewinnych ludzi. Miał tylko jedną szansę. Brak ciężaru dwóch dodatkowych ciał, który obciążyłby miotłę, wydał mu się przez ułamek sekundy tak bardzo przygnębiający, że aż wybił mu z płuc resztki powietrza. Rozpaczliwie wykonał wdech, na nowo ucząc się oddychać, kiedy słyszał rozdzierające krzyki płonących ofiar. Jeden donośny plusk wody kazał mu wierzyć, że może jeden z mugoli wyskoczył do wody. Ale nie słyszał, żeby wypłynął i krzyczał. Musiał pozostać głuchym na lamenty. Zamknął swój umysł na wszystko, chcąc jak najszybciej odseparować się od wszystkiego. Potrzebował chłodnego podejścia do całej sprawy. To nie był koniec jego starań. Płonący statek był zagrożeniem dla najbliższego otoczenia, kiedy płynął zdecydowanie zbyt blisko brzegu. W każdej chwili pożar mógł się rozprzestrzenić.
Wciąż unosił się na miotle. Zawrócił, aby znów przelecieć nad płonącym okrętem. Musiał zapanować nad płomieniami. Najlepiej byłoby ugasić je całkowicie, ale czy to było możliwe? Trzymając jedną ręką miotłę w ryzach, w prawej trzymał mocno różdżkę. Nie mogła mu wypaść z ręki w trakcie zadania. Dobrze znał inkantację zaklęcia, które pomagało radzić sobie nawet z obszernymi pożarami. W jego głowie zakiełkował też pomysł zatopienia samego statku. Jeśli okręt pójdzie na dno, płomienie pochłonie Tamiza. Tak, to miało szansę się udać. Nie mógł przestać wierzyć w skuteczność tego rozwiązania. Zatrzymał się nad statkiem, próbując trzymać z dala od płomieni. Postawił jednak na sprawdzone rozwiązanie. – Nebula exstiguere! – wyrzucił z siebie pierwszą inkantację, zaklęcie próbując skierować w stronę płomieni, aby pokryła je gęsta, fioletowa mgła. Już przecież korzystał w przeszłości z tego zaklęcia. Potem podleciał do statku z drugiej strony, różdżkę znów kierując w stronę płomieni. – Nebula exstiguere! – rzucił ponownie, mając nadzieję, że dwukrotne użycie tego zaklęcia przyniesie oczekiwane efekty.
| Etap II, rzucenie dwóch dowolnych zaklęć mających powstrzymać rozprzestrzenienie się pożaru
Wciąż unosił się na miotle. Zawrócił, aby znów przelecieć nad płonącym okrętem. Musiał zapanować nad płomieniami. Najlepiej byłoby ugasić je całkowicie, ale czy to było możliwe? Trzymając jedną ręką miotłę w ryzach, w prawej trzymał mocno różdżkę. Nie mogła mu wypaść z ręki w trakcie zadania. Dobrze znał inkantację zaklęcia, które pomagało radzić sobie nawet z obszernymi pożarami. W jego głowie zakiełkował też pomysł zatopienia samego statku. Jeśli okręt pójdzie na dno, płomienie pochłonie Tamiza. Tak, to miało szansę się udać. Nie mógł przestać wierzyć w skuteczność tego rozwiązania. Zatrzymał się nad statkiem, próbując trzymać z dala od płomieni. Postawił jednak na sprawdzone rozwiązanie. – Nebula exstiguere! – wyrzucił z siebie pierwszą inkantację, zaklęcie próbując skierować w stronę płomieni, aby pokryła je gęsta, fioletowa mgła. Już przecież korzystał w przeszłości z tego zaklęcia. Potem podleciał do statku z drugiej strony, różdżkę znów kierując w stronę płomieni. – Nebula exstiguere! – rzucił ponownie, mając nadzieję, że dwukrotne użycie tego zaklęcia przyniesie oczekiwane efekty.
| Etap II, rzucenie dwóch dowolnych zaklęć mających powstrzymać rozprzestrzenienie się pożaru
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 21, 21
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 21, 21
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
PŻ: 124/244 (-20)
Cholera jasna! Magia nie była po jego stronie. Z jego różdżki ani razu nie wydobyła się chmurka fioletowej mgły, która mogłaby rozejść się na tyle, aby objąć swym zasięgiem choćby większą część szalejących płomieni. Rzeczywistość udowodniła jak bardzo pozostawał bezsilny wobec ognistego żywiołu. Coraz bardziej niebezpieczne w swej krnąbrności języki ognia jawnie kpiły sobie z niego, tej jego nędznej próby okiełznania ich. On, szkolony przez lata auror, nie podołał zadaniu. Był przecież doświadczonym czarodziejem, dlaczego więc nie udało mu się pomóc światu? Nie uratował z płomieni dwóch mugoli, nie ugasił pożaru na statku, teraz już tylko mógł przyglądać się dalszemu rozwojowi przerażających zdarzeń. Jak to się mogło stać? Co tak właściwie zrobił źle? Czy mógł wszystko zrobić lepiej? Trudno było mu zrozumieć własne niepowodzenie. Jak to się mogło stać?! – ponownie zagrzmiało w jego myślach.
Jego ramiona opadły pod ciężarem odpowiedzialności, której stawał się coraz bardziej świadomy. Mógł jedynie przyglądać się skutkom swojej porażki, kiedy płomienie śmiało przeniosły się na brzeg, paląc po kolei mijane łódki i kutry. Kolejni ludzie byli zagrożeni przez coraz szybciej postępujący pożar. Stał się tak rozległy, że nie sposób już było zapanować nad nim w pojedynkę, nawet za pomocą magii. Płomienie wspinały się wyżej, zajmowały coraz więcej powierzchni.
W pierwszej chwili nawet nie dostrzegł, że jego szata również zajęła się ogniem. Zareagował zbyt późno. Chciał pozbyć się jej jak najszybciej, musząc pamiętać jednocześnie, że wziąć znajduje się na miotle. Wolał, żeby ta również nie stanęła w ogniu. Dość desperacko chciał zrzucić z siebie materiał płonącej szaty. Nawet to mu się nie udało, przynajmniej nie od razu. Ogień parzył jego skórę, dosięgał nawet gęstej brody. Nie miał wybory. Odleciał w stronę drugiego brzegu, gdzie zniżył swój lot, aby ostatecznie zanurzyć się w wodzie. Kiedy w końcu wynurzył się na powierzchnię, nie czuł ulgi. Poparzone fragmenty ciała dawały o sobie znać. Zdołał jednak wyjść na brzeg i ociężale paść na ziemię. Myśl, że zawiódł, była gorsza od bólu płynącego z tych wszystkich oparzeń. Po zebraniu się w sobie i skumulowaniu resztek sił zdecydował się jak najszybciej oddalić. Teraz sam potrzebował pomocy.
| z tematu
Cholera jasna! Magia nie była po jego stronie. Z jego różdżki ani razu nie wydobyła się chmurka fioletowej mgły, która mogłaby rozejść się na tyle, aby objąć swym zasięgiem choćby większą część szalejących płomieni. Rzeczywistość udowodniła jak bardzo pozostawał bezsilny wobec ognistego żywiołu. Coraz bardziej niebezpieczne w swej krnąbrności języki ognia jawnie kpiły sobie z niego, tej jego nędznej próby okiełznania ich. On, szkolony przez lata auror, nie podołał zadaniu. Był przecież doświadczonym czarodziejem, dlaczego więc nie udało mu się pomóc światu? Nie uratował z płomieni dwóch mugoli, nie ugasił pożaru na statku, teraz już tylko mógł przyglądać się dalszemu rozwojowi przerażających zdarzeń. Jak to się mogło stać? Co tak właściwie zrobił źle? Czy mógł wszystko zrobić lepiej? Trudno było mu zrozumieć własne niepowodzenie. Jak to się mogło stać?! – ponownie zagrzmiało w jego myślach.
Jego ramiona opadły pod ciężarem odpowiedzialności, której stawał się coraz bardziej świadomy. Mógł jedynie przyglądać się skutkom swojej porażki, kiedy płomienie śmiało przeniosły się na brzeg, paląc po kolei mijane łódki i kutry. Kolejni ludzie byli zagrożeni przez coraz szybciej postępujący pożar. Stał się tak rozległy, że nie sposób już było zapanować nad nim w pojedynkę, nawet za pomocą magii. Płomienie wspinały się wyżej, zajmowały coraz więcej powierzchni.
W pierwszej chwili nawet nie dostrzegł, że jego szata również zajęła się ogniem. Zareagował zbyt późno. Chciał pozbyć się jej jak najszybciej, musząc pamiętać jednocześnie, że wziąć znajduje się na miotle. Wolał, żeby ta również nie stanęła w ogniu. Dość desperacko chciał zrzucić z siebie materiał płonącej szaty. Nawet to mu się nie udało, przynajmniej nie od razu. Ogień parzył jego skórę, dosięgał nawet gęstej brody. Nie miał wybory. Odleciał w stronę drugiego brzegu, gdzie zniżył swój lot, aby ostatecznie zanurzyć się w wodzie. Kiedy w końcu wynurzył się na powierzchnię, nie czuł ulgi. Poparzone fragmenty ciała dawały o sobie znać. Zdołał jednak wyjść na brzeg i ociężale paść na ziemię. Myśl, że zawiódł, była gorsza od bólu płynącego z tych wszystkich oparzeń. Po zebraniu się w sobie i skumulowaniu resztek sił zdecydował się jak najszybciej oddalić. Teraz sam potrzebował pomocy.
| z tematu
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Szczęście tego dnia zdecydowanie nie sprzyjało Kieranowi - decyzja o rozdzieleniu się z Sophią zmusiła go do stawienia czoła zadaniu w pojedynkę, jednak nawet lata aurorskiego szkolenia nie mogły przygotować go do starcia z kapryśną anomalią. Najpierw nie udało mu się na czas ewakuować z pokładu uwięzionych na statku mężczyzn, a później - gdy próbował, dosłownie i w przenośni, ugasić powstały pożar - sprzeciwiła mu się niestabilna magia, zamieniając jego zaklęcia w serię groźnych wyładowań, które tylko dodatkowo podsyciły płomienie, trawiące drewnianą konstrukcję. Silny wiatr przeniósł ogień na okoliczne łódki, w ten sposób dotarł też do przystani - i nim Kieran zdążyłby zareagować, zapłonęły stojące najbliżej budynki. Zanim na miejsce dotarła pomoc w postaci magicznych funkcjonariuszy, tragiczną śmierć w płomieniach poniosło co najmniej kilkanaście osób.
Sam Kieran również nie wyszedł z tego starcia bez szwanku - płomienie, które zajęły jego szatę, stały się źródłem paskudnych poparzeń na plecach i ramionach.
Kieran, jeżeli nie chcesz, by poparzenia pozostawiły po sobie blizny, do końca aktualnego okresu fabularnego powinieneś rozegrać wątek, w którym Twoje obrażenia zostaną uleczone. W innym wypadku rozległe blizny na całej górnej części pleców i barkach zostaną dopisane do znaków szczególnych.
Sam Kieran również nie wyszedł z tego starcia bez szwanku - płomienie, które zajęły jego szatę, stały się źródłem paskudnych poparzeń na plecach i ramionach.
Kieran, jeżeli nie chcesz, by poparzenia pozostawiły po sobie blizny, do końca aktualnego okresu fabularnego powinieneś rozegrać wątek, w którym Twoje obrażenia zostaną uleczone. W innym wypadku rozległe blizny na całej górnej części pleców i barkach zostaną dopisane do znaków szczególnych.
| 28 grudnia
Był wykończony; bezsenna noc spędzona w zimnej, kamiennej celi, ciało wstrząsane gorączką, piekące rozcięcia na twarzy, obijające się o jego czaszkę wspomnienia niedawnej walki – wciąż świeże i żywe, sprawiające, że pogrążony w uśpieniu Londyn, wyglądał w jego oczach abstrakcyjnie; wszystko to składało się na jego aktualny stan półprzytomności, odznaczający się chwiejnym krokiem i opadającymi raz po raz powiekami, utrzymywanymi w górze chyba tylko przez palącą konieczność powrotu do Sennen. Do domu; wiedział, że tej nocy stało się wiele złego – rozumiał to doskonale, nawet pomimo szczątkowości posiadanych informacji – ale w tamtej chwili nie był w stanie myśleć o niczym poza jasną kuchnią i gorącą herbatą zaprawioną ognistą whisky, o wesołym poszczekiwaniu, o miękkiej pościeli w niewielkiej sypialni, pachnącej nim. Chyba momentami tracił świadomość, odpływając w świat marzeń – a może to coś dziwnego unosiło w otaczającym go powietrzu, zalewając je dziwnym, niebieskawym światłem?
Zatrzymał się na moment, tuż przy starej ławce – nie usiadł na niej jednak, obawiając się, że jeśli to zrobi, to nie znajdzie już wystarczającej ilości sił, by wstać; przetarł dłonią oblepioną zaschniętą krwią twarz, spoglądając w górę, w zakryte chmurami niebo. Jakby rzadziej, jakby przejrzyściej? Musiało mu się wydawać; nie miał pojęcia, która była godzina, ale musiało być jeszcze przed świtem, bo alejka zasnuta była charakterystycznym dla brzasku, granatowym światłem, które po chwili przecięły pionowe smugi. Gwałtowny deszcz pojawił się znikąd, nie będąc co prawda niczym nowym – padało w końcu od wielu tygodni – ale smakując jakoś inaczej niż dotychczas, czując inaczej; otworzył szerzej oczy, rozglądając się dookoła i nadal mając wrażenie, że tkwi we śnie, nie robiąc nic, by uciec przed ulewą, która po chwili zamieniła się w ulewę połączoną z gradobiciem.
Najbardziej niezwykłym, jakiego doświadczył w życiu; w pierwszej chwili, gdy dostrzegł wokół lodowych odłamków ciepły, błękitnawy blask, wydawało mu się, że majaczy – nie byłoby to aż takie nieprawdopodobne – ale mimo przetarcia powiek, lód wcale nie znikał, gromadząc się trawie i bruku alejki, przyczepiając do materiału okrywającego go swetra. Jeden z lśniących fragmentów zaczepił się wręcz o jego rękaw, bijąc pulsującym światłem; sięgnął po niego drugą ręką, ostrożnie biorąc go w palce. Spodziewał się, że będzie zimny, szczypiący w palce, ale zamiast tego rozgrzał się przyjemnie w jego dłoni, a później przekształcił, zmieniając formę.
Był wykończony; bezsenna noc spędzona w zimnej, kamiennej celi, ciało wstrząsane gorączką, piekące rozcięcia na twarzy, obijające się o jego czaszkę wspomnienia niedawnej walki – wciąż świeże i żywe, sprawiające, że pogrążony w uśpieniu Londyn, wyglądał w jego oczach abstrakcyjnie; wszystko to składało się na jego aktualny stan półprzytomności, odznaczający się chwiejnym krokiem i opadającymi raz po raz powiekami, utrzymywanymi w górze chyba tylko przez palącą konieczność powrotu do Sennen. Do domu; wiedział, że tej nocy stało się wiele złego – rozumiał to doskonale, nawet pomimo szczątkowości posiadanych informacji – ale w tamtej chwili nie był w stanie myśleć o niczym poza jasną kuchnią i gorącą herbatą zaprawioną ognistą whisky, o wesołym poszczekiwaniu, o miękkiej pościeli w niewielkiej sypialni, pachnącej nim. Chyba momentami tracił świadomość, odpływając w świat marzeń – a może to coś dziwnego unosiło w otaczającym go powietrzu, zalewając je dziwnym, niebieskawym światłem?
Zatrzymał się na moment, tuż przy starej ławce – nie usiadł na niej jednak, obawiając się, że jeśli to zrobi, to nie znajdzie już wystarczającej ilości sił, by wstać; przetarł dłonią oblepioną zaschniętą krwią twarz, spoglądając w górę, w zakryte chmurami niebo. Jakby rzadziej, jakby przejrzyściej? Musiało mu się wydawać; nie miał pojęcia, która była godzina, ale musiało być jeszcze przed świtem, bo alejka zasnuta była charakterystycznym dla brzasku, granatowym światłem, które po chwili przecięły pionowe smugi. Gwałtowny deszcz pojawił się znikąd, nie będąc co prawda niczym nowym – padało w końcu od wielu tygodni – ale smakując jakoś inaczej niż dotychczas, czując inaczej; otworzył szerzej oczy, rozglądając się dookoła i nadal mając wrażenie, że tkwi we śnie, nie robiąc nic, by uciec przed ulewą, która po chwili zamieniła się w ulewę połączoną z gradobiciem.
Najbardziej niezwykłym, jakiego doświadczył w życiu; w pierwszej chwili, gdy dostrzegł wokół lodowych odłamków ciepły, błękitnawy blask, wydawało mu się, że majaczy – nie byłoby to aż takie nieprawdopodobne – ale mimo przetarcia powiek, lód wcale nie znikał, gromadząc się trawie i bruku alejki, przyczepiając do materiału okrywającego go swetra. Jeden z lśniących fragmentów zaczepił się wręcz o jego rękaw, bijąc pulsującym światłem; sięgnął po niego drugą ręką, ostrożnie biorąc go w palce. Spodziewał się, że będzie zimny, szczypiący w palce, ale zamiast tego rozgrzał się przyjemnie w jego dłoni, a później przekształcił, zmieniając formę.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Znów go nie było.
I był to fakt, który odkryłam, gdy obudziłam się jeszcze zanim nastał świt. Brendana znów nie było a ostatnio miałam wrażenie, że jeszcze częściej go nie ma, a posłanie, które zazwyczaj zajmował właściwie pozostaje nietknięte. I wtedy pojawiło się w mojej głowie pytanie - gdzie właściwie był i czy w ogóle spał? Bo jeśli nie, to wiedziałam, że będę musiała mu dokładnie wyłożyć, że ta jego ukochana kawa, to mu snu nie weźmie i nie zastąpi.
Ubierałam się nieśpiesznie wiedząc, że czasu jeszcze mam sporo, nim będę musiała zebrać się do lokalu prowadzonego przez pana Botta. Właściwie miałam więcej, niż trochę tego czasu, dlatego po zaparzeniu ciepłej herbaty z miodem otworzyłam jedną z książek o Obronie Przed Czarną Magią, które należały do Brendana. Skończyłam już swój podręcznik i większość zaklęć nie sprawiało mi problemu, a pomyślałam, że w sumie dobrze by było do końca nauczyć się zaklęcia patronusa na wypadek, gdybym musiała naprawdę szybko skontaktować się z Brendanem.
Miałam dzisiaj jakieś złe przeczucia, choć kompletnie nie rozumiałam dlaczego. Dokładnie tak, jakby jakaś dziwna, nieokreślona ciemność osiadała na moich ramionach. A gdy popijałam już ciepłą herbatę zrozumiałam, że jednak martwię się o niego. Nastroje robiły się coraz bardziej ponure - widziałam to po ludziach - i nie chodziło tylko o deszcz, który zacinał niezmiennie. Dzisiaj, zdawało się dziwnie… cicho.
W końcu zebrałam się narzucając na ramiona zielony płaszczyk, przez ramię przerzuciłam też torbę w której schowałam drugie śniadanie - jedzenie słodyczy ciągle, nie było zdrowe. Zostawiłam też na stole kartkę, która oznajmiała gdzie poszłam i po co i że jedzenie jest włożone do piekarnika i wystarczy je jedynie odgrzać.
Wychodząc zabrałam ze sobą parasol. Dość duży, ale on jeszcze był w stanie rozłożyć się i złożyć bez większych problemów w myślach odnotowując, że za wypłatę mogłabym kupić z jeden nowy.
I w sumie dobrze zrobiłam, ten parasol zabierając ze sobą, bo kilka kroków później z nieba spadł deszcz. Gawałtowny, automatycznie rozłożyłam parasolkę przyspieszając kroku, jednak zamarłam za raz na chwilę, odchylając się trochę i spoglądając w górę. Coś innego było w tym deszczu, przypominał mi uczucie, jakbym w końcu po długim czasie była w stanie nabrać powietrza w płuca. Zrobiło się też jasno, za jasno jak na tą porę. Deszcz zmienił się w grad, jeden z nich przeciął materiał parasola i dopiero po chwili zauważyłam, że jaśnieje pod moimi nogami. Pochyliłam się, żeby go podnieść, ale to nie on zwrócił moją uwagę, a stojący w deszczu mężczyzna.
Powariował? - zastanowiłam się, kierując kroki w jego stronę. A gdy stanęłam obok, przesunęłam parasol nad jego głowę.
- Schować się pan powinien, deszcz w grudniu szybko przeziębienie przynosi. - powiedziałam spokojnie, z zaciekawieniem patrząc na jego sylwetkę.
I był to fakt, który odkryłam, gdy obudziłam się jeszcze zanim nastał świt. Brendana znów nie było a ostatnio miałam wrażenie, że jeszcze częściej go nie ma, a posłanie, które zazwyczaj zajmował właściwie pozostaje nietknięte. I wtedy pojawiło się w mojej głowie pytanie - gdzie właściwie był i czy w ogóle spał? Bo jeśli nie, to wiedziałam, że będę musiała mu dokładnie wyłożyć, że ta jego ukochana kawa, to mu snu nie weźmie i nie zastąpi.
Ubierałam się nieśpiesznie wiedząc, że czasu jeszcze mam sporo, nim będę musiała zebrać się do lokalu prowadzonego przez pana Botta. Właściwie miałam więcej, niż trochę tego czasu, dlatego po zaparzeniu ciepłej herbaty z miodem otworzyłam jedną z książek o Obronie Przed Czarną Magią, które należały do Brendana. Skończyłam już swój podręcznik i większość zaklęć nie sprawiało mi problemu, a pomyślałam, że w sumie dobrze by było do końca nauczyć się zaklęcia patronusa na wypadek, gdybym musiała naprawdę szybko skontaktować się z Brendanem.
Miałam dzisiaj jakieś złe przeczucia, choć kompletnie nie rozumiałam dlaczego. Dokładnie tak, jakby jakaś dziwna, nieokreślona ciemność osiadała na moich ramionach. A gdy popijałam już ciepłą herbatę zrozumiałam, że jednak martwię się o niego. Nastroje robiły się coraz bardziej ponure - widziałam to po ludziach - i nie chodziło tylko o deszcz, który zacinał niezmiennie. Dzisiaj, zdawało się dziwnie… cicho.
W końcu zebrałam się narzucając na ramiona zielony płaszczyk, przez ramię przerzuciłam też torbę w której schowałam drugie śniadanie - jedzenie słodyczy ciągle, nie było zdrowe. Zostawiłam też na stole kartkę, która oznajmiała gdzie poszłam i po co i że jedzenie jest włożone do piekarnika i wystarczy je jedynie odgrzać.
Wychodząc zabrałam ze sobą parasol. Dość duży, ale on jeszcze był w stanie rozłożyć się i złożyć bez większych problemów w myślach odnotowując, że za wypłatę mogłabym kupić z jeden nowy.
I w sumie dobrze zrobiłam, ten parasol zabierając ze sobą, bo kilka kroków później z nieba spadł deszcz. Gawałtowny, automatycznie rozłożyłam parasolkę przyspieszając kroku, jednak zamarłam za raz na chwilę, odchylając się trochę i spoglądając w górę. Coś innego było w tym deszczu, przypominał mi uczucie, jakbym w końcu po długim czasie była w stanie nabrać powietrza w płuca. Zrobiło się też jasno, za jasno jak na tą porę. Deszcz zmienił się w grad, jeden z nich przeciął materiał parasola i dopiero po chwili zauważyłam, że jaśnieje pod moimi nogami. Pochyliłam się, żeby go podnieść, ale to nie on zwrócił moją uwagę, a stojący w deszczu mężczyzna.
Powariował? - zastanowiłam się, kierując kroki w jego stronę. A gdy stanęłam obok, przesunęłam parasol nad jego głowę.
- Schować się pan powinien, deszcz w grudniu szybko przeziębienie przynosi. - powiedziałam spokojnie, z zaciekawieniem patrząc na jego sylwetkę.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie miał pojęcia, skąd właściwie brało się to wrażenie – czy był to jedynie wytwór zmęczonego i targanego chorobą umysłu, czy wprost przeciwnie, przebłysk jasności? – ale nie potrafił oprzeć się dziwnemu przekonaniu, że tam, w parkowej alejce, przy starej ławce, tuż nad ranem, doświadczał czegoś ważnego. I, paradoksalnie, dobrego; chociaż strach towarzyszył mu wiernie przez ostatnie kilkanaście godzin, oblepiając go równie nachalnie, co smród zatęchłej celi w Tower, to wbrew zdrowemu rozsądkowi nie bał się wcale niezrozumiałego zjawiska, zamiast tego czując jedynie spokój – i nadzieję, jasną i czystą, zupełnie niepasującą do wydarzeń, które rozegrały się ostatniej nocy. Połączony z gradem deszcz, pojawiający się nagle i bez zapowiedzi, jak miały to w zwyczaju anomalie, w niczym ich nie przypominał, niewiele mając też wspólnego z ostrymi, lodowymi żyletkami, których ślady – w postaci smug zaschniętej krwi – wciąż nosił na twarzy. Zawiesił spojrzenie na jednym z odłamków, tym, który wziął do ręki, ze zdziwieniem stwierdzając, że nie topniał – zamiast tego przekształcając się na jego dłoni w coś w rodzaju kryształu, emanującego pozytywną energią.
Oderwał wzrok od lśniącego fragmentu dopiero, kiedy zorientował się, że deszcz nagle ustał, czy raczej – że przestał uderzać w jego głowę i ramiona, osłonięte pojawiającym się znikąd parasolem. Spojrzał najpierw w górę, na ciemną powierzchnię materiału, podążając następnie za wywiniętą rączką, aż do trzymającej parasol dłoni. Drobnej, należącej do dziewczyny w zielonym płaszczu, znacznie od niego niższej i zdecydowanie młodszej (miał wrażenie, że musiała uczyć się jeszcze w Hogwarcie). Rzucił jej pytające spojrzenie, w pierwszej chwili nie wiedząc co odpowiedzieć – a później uświadamiając sobie, jak źle musiał wyglądać, stojąc na ulicy bez płaszcza, w swetrze ubłoconym po upadku w czterometrowy dół, z twarzą poznaczoną rozcięciami i poszarzałą od zmęczenia; z oczami przekrwionymi od gorączki i braku snu. Być może nie powinien był zwracać na to uwagi, zwłaszcza, gdy dookoła nich rozgrywały się rzeczy niepojęte, ale nie dało się wymazać wielu lat starannego wychowania; poczuł wstyd, palący i nieprzyjemny, związany wyłącznie z tym, że ktoś obcy oglądał go w stanie tak niechlujnym. – Obawiam się, że ten pociąg już odjechał – odpowiedział, lekkim tonem i rozbawieniem starając się przykryć zmieszanie – po czym, dla potwierdzenia własnych słów, kichnął głośno, w ostatniej chwili odwracając się w bok i zasłaniając usta. – Przepraszam panienkę najmocniej – dodał prędko. Złapany kryształ odrobinę wadził mu w dłoni, odruchowo schował więc go do kieszeni, o dziwo natrafiając w niej na drugi – musiał tam wpaść, kiedy się schylał. Zacisnął na nim palce.
Spojrzał raz jeszcze na swoją niespodziewaną towarzyszkę, zastanawiając się, co właściwie tam robiła – ledwie świtało, a ranek wstający nad magicznym Londynem miał wyciągnąć z cienia wiele zniszczeń; czy nie powinna zostać w bezpiecznych ścianach domu? A właściwie – dlaczego nie znajdowała się za murami szkockiego zamku? – Jeśli można zapytać, dokąd panienka idzie tak wcześnie? – odezwał się, uświadamiając sobie gdzieś w międzyczasie, że właściwie mógł wcale nie mieć do czynienia z czarownicą.
Oderwał wzrok od lśniącego fragmentu dopiero, kiedy zorientował się, że deszcz nagle ustał, czy raczej – że przestał uderzać w jego głowę i ramiona, osłonięte pojawiającym się znikąd parasolem. Spojrzał najpierw w górę, na ciemną powierzchnię materiału, podążając następnie za wywiniętą rączką, aż do trzymającej parasol dłoni. Drobnej, należącej do dziewczyny w zielonym płaszczu, znacznie od niego niższej i zdecydowanie młodszej (miał wrażenie, że musiała uczyć się jeszcze w Hogwarcie). Rzucił jej pytające spojrzenie, w pierwszej chwili nie wiedząc co odpowiedzieć – a później uświadamiając sobie, jak źle musiał wyglądać, stojąc na ulicy bez płaszcza, w swetrze ubłoconym po upadku w czterometrowy dół, z twarzą poznaczoną rozcięciami i poszarzałą od zmęczenia; z oczami przekrwionymi od gorączki i braku snu. Być może nie powinien był zwracać na to uwagi, zwłaszcza, gdy dookoła nich rozgrywały się rzeczy niepojęte, ale nie dało się wymazać wielu lat starannego wychowania; poczuł wstyd, palący i nieprzyjemny, związany wyłącznie z tym, że ktoś obcy oglądał go w stanie tak niechlujnym. – Obawiam się, że ten pociąg już odjechał – odpowiedział, lekkim tonem i rozbawieniem starając się przykryć zmieszanie – po czym, dla potwierdzenia własnych słów, kichnął głośno, w ostatniej chwili odwracając się w bok i zasłaniając usta. – Przepraszam panienkę najmocniej – dodał prędko. Złapany kryształ odrobinę wadził mu w dłoni, odruchowo schował więc go do kieszeni, o dziwo natrafiając w niej na drugi – musiał tam wpaść, kiedy się schylał. Zacisnął na nim palce.
Spojrzał raz jeszcze na swoją niespodziewaną towarzyszkę, zastanawiając się, co właściwie tam robiła – ledwie świtało, a ranek wstający nad magicznym Londynem miał wyciągnąć z cienia wiele zniszczeń; czy nie powinna zostać w bezpiecznych ścianach domu? A właściwie – dlaczego nie znajdowała się za murami szkockiego zamku? – Jeśli można zapytać, dokąd panienka idzie tak wcześnie? – odezwał się, uświadamiając sobie gdzieś w międzyczasie, że właściwie mógł wcale nie mieć do czynienia z czarownicą.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Deszcz. Dość zwyczajne zjawisko jak na Londyn w którym przecież padało niezmiennie i ciągle - z krótkimi przerwami, których czasem nawet się nie zauważało. Ale dzisiaj - w tym deszczu - coś zdawało się inne. No, może po pierwsze to, że zazwyczaj nie padały deszcze, które z nieba zrzucały przy okazji grad kryształów. Ale to było jakby pobocznym wątkiem, bo przecież czułam jakąś nieopisaną ulgę w tym deszczu, której wytłumaczyć nie umiałam. Zwyczajnie nie wiedziałam jak. Może ktoś inny potrafił - ktoś kto większe doświadczenie niż ja posiadał. Bo co ja mogłam wiedzieć mając na karku ledwie piętnaście lat. Albo aż! Sama czasem nie byłam pewna w którą stronę spoglądać na to powinnam. Zbyt dorosła na niektóre sprawy, ale znów zbyt młoda na inne. Czułam się dziwacznie pomiędzy nie potrafiąc zdecydować się po której stronie stać. I inni też nie bardzo wiedzieli chyba w którą mnie włożyć.
Miałam pracę i naukę w tym samym czasie. Miałam dużo swobody, którą dawał mi Brendan ufając moim wyoborom, chociaż ostatnio chyba postąpiłam nie tak. Chociaż zdawało mi się, że zrobiłam dobrze. Cóż… nie mogłam zawsze przecież podejmować dobrych decyzji, czyż nie? Życie w ogóle nie należało do łatwych - niezależnie, czy się miało lat piętnaście czy pięćdziesiąt. Taki był ponury fakt. Ale starałam się tym raczej nie zadręczać. Zwłaszcza, że miałam co robić. Poza nauką. No i pracą, miałam jeszcze jedno zajęcie. Sekretnym je nazywałam i na razie postanowiłam, że zostanie moim sekretem o którym nie powiem, póki nie będę wiedziała, że robię to już odpowiednio.
Ale powinnam się skupić na teraz, a nie odchodzić z rozmyśleniami tak daleko. Bo teraz, zdawało się równie ciekawe co to co miało nastąpić dalej, albo później. Widok mężczyzny do którego podejść postanowiłam był odrobinę, cóż… niecodzienny. Ale nie był też dla mnie nowym. Ile razy widziałam Brendana wracającego w różnych stadiach - tak, tak je nazywałam. Stadia w jakiś sposób od razu były w stanie mówić, czy jego nocna - albo dzienna - zmiana, była ciężka, czy raczej przeciętna. Błoto w niewielkim korytarzu, czy na ubraniach - norma. Podobnie było z krwią, chociaż z tym mocniej starał się nie wracać. Taki miał zawód - rozumiałam to, chociaż to znów wcale nie oznaczało, że nie martwię się o niego. W końcu tylko on mi pozostał. Znaczy, nie tylko on - zawsze miałam Rię i cioteczkę. Ale jego i mnie łączyli nasi rodzice. Czasem myślałam też o nich. O mamie, o tym co by powiedziała, czy o tacie, o tym jaki był. Ale znów odbiegłam od tematu.
Mężczyzna, tak. Zdawał mi się zmęczony i zagubiony trochę. Chyba dlatego do niego podeszłam. Znacznie odcinał się od dość ponurego, ale normalnego widoku Londynu. Dłoń z parasolką uniosła się, by objąć nią i jego sylwetkę. Teraz deszcz skapywał trochę na koniec mojej głowy i plecy, ale nie przeszkadzało mi to. Patrzyłam jak unosi głowę, jakby nagle rozumiejąc, że coś mu nad tę głowę nadstawiłam, a później powoli przesuwa głowę, by trafić spojrzeniem na mnie. Uśmiechnęłam się lekko, zachęcająco jakby. No, żeby się nie bał czy nie obawiał. Chociaż wątpiłam, bym wyglądała jakby się mnie bać można było. i gdy się odwrócił, to poza marnym wyglądem jego garderoby dostrzegłam też marny wygląd twarzy. Jasne tęczówki rozszerzonych oczy wpatrywały się w niego bez wstydu czy wątpliwości. Broda unosiła się lekko, by obserwowanie było wygodniejsze.
- Oh pozwolę się sobie nie zgodzić, panie… - zatrzymałam się, uświadamiając sobie, że właściwie nie wiem co to za człowiek. - … proszę pana. - poprawiłam się spokojnie, obserwując jak biedak kicha i pociąga nosem. Z doświadczenia już wiedziałam, że grypa - a nawet przeziębienie - to najgorsze co mogło spotkać tego, kto z takim przeziębionym mężczyzną miał spędzać czas. Miałam na to dowód. - A za cóż znów te przeprosiny? - pytam lekko zdumiona marszcząc brwi. Totalnie nie rozumiałam ich przyczyny czy powodu. Gdyby nie to, że wstałam już jakiś czas temu zgoniłabym to na brak całkowitego rozbudzenia. Ale nie mogłam. Rozejrzałam się dookoła, wracając spojrzenia do mojego towarzysza, gdy zadał kolejne pytanie. - Na Pokątną, rzecz jasna. Pracę tam mam. Chciałam dzisiaj wcześniej się zjawić, ale pana dalej w drogę w takim stanie nie puszczę. - zadecydowałam, a głos mój nie posiadał w sobie żadnego zwątpienia. Miał też w sobie trochę ostrości i jakiejś pewności i czegoś, czemu Brendan nigdy nie odmawiał. - Chodźmy. - dodałam tylko wskazując ręką drogę i zrobiłam pierwszy krok. Zatrzymała się, spoglądając na mężczyznę, wzrokiem poganiając go, by ruszył u mojego boku. - Nela jestem. - dodałam, mając nadzieję, że to pozwoli mu podjąć decyzję i trochę zaufaniem mnie obdarzyć. Źle przecież nie chciałam.
Miałam pracę i naukę w tym samym czasie. Miałam dużo swobody, którą dawał mi Brendan ufając moim wyoborom, chociaż ostatnio chyba postąpiłam nie tak. Chociaż zdawało mi się, że zrobiłam dobrze. Cóż… nie mogłam zawsze przecież podejmować dobrych decyzji, czyż nie? Życie w ogóle nie należało do łatwych - niezależnie, czy się miało lat piętnaście czy pięćdziesiąt. Taki był ponury fakt. Ale starałam się tym raczej nie zadręczać. Zwłaszcza, że miałam co robić. Poza nauką. No i pracą, miałam jeszcze jedno zajęcie. Sekretnym je nazywałam i na razie postanowiłam, że zostanie moim sekretem o którym nie powiem, póki nie będę wiedziała, że robię to już odpowiednio.
Ale powinnam się skupić na teraz, a nie odchodzić z rozmyśleniami tak daleko. Bo teraz, zdawało się równie ciekawe co to co miało nastąpić dalej, albo później. Widok mężczyzny do którego podejść postanowiłam był odrobinę, cóż… niecodzienny. Ale nie był też dla mnie nowym. Ile razy widziałam Brendana wracającego w różnych stadiach - tak, tak je nazywałam. Stadia w jakiś sposób od razu były w stanie mówić, czy jego nocna - albo dzienna - zmiana, była ciężka, czy raczej przeciętna. Błoto w niewielkim korytarzu, czy na ubraniach - norma. Podobnie było z krwią, chociaż z tym mocniej starał się nie wracać. Taki miał zawód - rozumiałam to, chociaż to znów wcale nie oznaczało, że nie martwię się o niego. W końcu tylko on mi pozostał. Znaczy, nie tylko on - zawsze miałam Rię i cioteczkę. Ale jego i mnie łączyli nasi rodzice. Czasem myślałam też o nich. O mamie, o tym co by powiedziała, czy o tacie, o tym jaki był. Ale znów odbiegłam od tematu.
Mężczyzna, tak. Zdawał mi się zmęczony i zagubiony trochę. Chyba dlatego do niego podeszłam. Znacznie odcinał się od dość ponurego, ale normalnego widoku Londynu. Dłoń z parasolką uniosła się, by objąć nią i jego sylwetkę. Teraz deszcz skapywał trochę na koniec mojej głowy i plecy, ale nie przeszkadzało mi to. Patrzyłam jak unosi głowę, jakby nagle rozumiejąc, że coś mu nad tę głowę nadstawiłam, a później powoli przesuwa głowę, by trafić spojrzeniem na mnie. Uśmiechnęłam się lekko, zachęcająco jakby. No, żeby się nie bał czy nie obawiał. Chociaż wątpiłam, bym wyglądała jakby się mnie bać można było. i gdy się odwrócił, to poza marnym wyglądem jego garderoby dostrzegłam też marny wygląd twarzy. Jasne tęczówki rozszerzonych oczy wpatrywały się w niego bez wstydu czy wątpliwości. Broda unosiła się lekko, by obserwowanie było wygodniejsze.
- Oh pozwolę się sobie nie zgodzić, panie… - zatrzymałam się, uświadamiając sobie, że właściwie nie wiem co to za człowiek. - … proszę pana. - poprawiłam się spokojnie, obserwując jak biedak kicha i pociąga nosem. Z doświadczenia już wiedziałam, że grypa - a nawet przeziębienie - to najgorsze co mogło spotkać tego, kto z takim przeziębionym mężczyzną miał spędzać czas. Miałam na to dowód. - A za cóż znów te przeprosiny? - pytam lekko zdumiona marszcząc brwi. Totalnie nie rozumiałam ich przyczyny czy powodu. Gdyby nie to, że wstałam już jakiś czas temu zgoniłabym to na brak całkowitego rozbudzenia. Ale nie mogłam. Rozejrzałam się dookoła, wracając spojrzenia do mojego towarzysza, gdy zadał kolejne pytanie. - Na Pokątną, rzecz jasna. Pracę tam mam. Chciałam dzisiaj wcześniej się zjawić, ale pana dalej w drogę w takim stanie nie puszczę. - zadecydowałam, a głos mój nie posiadał w sobie żadnego zwątpienia. Miał też w sobie trochę ostrości i jakiejś pewności i czegoś, czemu Brendan nigdy nie odmawiał. - Chodźmy. - dodałam tylko wskazując ręką drogę i zrobiłam pierwszy krok. Zatrzymała się, spoglądając na mężczyznę, wzrokiem poganiając go, by ruszył u mojego boku. - Nela jestem. - dodałam, mając nadzieję, że to pozwoli mu podjąć decyzję i trochę zaufaniem mnie obdarzyć. Źle przecież nie chciałam.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Być może wcale nie powinno go to było dziwić: parasol pojawiający się tuż nad jego głową, jasne spojrzenie ciekawskich oczu wpatrujących się wprost w niego, czysty głos wypowiadający słowa, których kontekst nie do końca potrafił jeszcze zrozumieć; obecność nieznajomej, choć niespodziewana, w jakiś niewytłumaczalny sposób zdawała się idealnie wpisywać w szalony porządek ostatnich kilkunastu godzin, rozpoczynających się walką o własne (i nie tylko) życie, zahaczających po drodze o serię przesiąkniętych przerażeniem spotkań w zatęchłej celi w Tower, a finalnie kończąc się tutaj: w scenerii skąpanej w szarości wczesnego poranka, zmytej przez promieniujący nieznaną, ale dobrą magią deszcz. W zestawieniu z całą resztą surrealistycznych wydarzeń, które – jakimś cudem – przeżył we względnie jednym kawałku, zdania wypływające z ust rudowłosej dziewczyny wydawały mu się prawie normalne – a jednak przez dłuższą chwilę przyglądał się jej z niedowierzaniem i konsternacją, zupełnie jakby sama w sobie stanowiła nierealne i nieistniejące w świecie rzeczywistym zjawisko; może nawet iluzoryczny wytwór jego własnej, targanej gorączką wyobraźni. To nawet nie byłoby takie dziwne, anomalie już niejednokrotnie obdarzyły go w końcu do złudzenia prawdziwymi halucynacjami – jedyna różnica polegała na tym, że ich zazwyczaj się bał, do tego stopnia, że przykre doświadczenia z Viento Somnią pchnęły go do nauki oklumencji; w tamtym momencie nie czuł jednak strachu, u swojej rozmówczyni nie wyczuwając ani fałszu, ani złych intencji.
Milczący monolog, rozgrywający się we wnętrzu jego własnego umysłu, został przerwany kichnięciem, za które przeprosił odruchowo, nie zastanawiając się zbytnio nad sensem tego słowa – tak samo, jak nie miał w zwyczaju pochylać się zbytnio nad otwieraniem drzwi przed czarownicami, czy pochylaniem z szacunkiem głowy przed starszymi. – Nieuprzejmie kichać w towarzystwie damy – odpowiedział, uśmiechając się lekko. – Chyba złapało mnie przeziębienie – usprawiedliwił się po chwili, całkowicie pewien, że chyba było w tym zdaniu poważnym nadużyciem – czuł już zwiastujące grypę dreszcze, potęgowane jedynie przez brak snu i ciągnące go w stronę ziemi zmęczenie – niwelowane jedynie potrzebą jak najszybszego dotarcia do Kornwalii. Do domu, do bezpiecznego schronienia, którego po październikowym szczycie nie spodziewał się już nigdy odnaleźć, a które mimo wszystko odnalazło go samo.
Wspomnienie o Pokątnej po raz drugi brutalnie przywróciło go do rzeczywistości, zmuszając do spojrzenia na młodą dziewczynę przytomniej. I z zaskoczeniem, nie wyglądała na kogoś, kto już pracował – chociaż akurat w tamtym momencie nie miało to znaczenia, wycieczka na zniszczoną wybuchami ulicę nie była dobrym pomysłem bez względu na ostateczny cel podróży. – Nie powinna panienka tam iść – powiedział szybko, zastanawiając się, ile właściwie mógł powiedzieć; przyznawanie się do spędzenia nocy w czarodziejskim więzieniu mogłoby wywołać nie do końca pozytywną reakcję, choć z drugiej strony – jego wygląd już sam w sobie musiał opowiadać niezbyt chlubną historię. – W nocy był tam pożar, wybuchła też kamienica – wciąż może być niebezpiecznie – uzupełnił po chwili, decydując się pominąć milczeniem kwestię źródła posiadanych informacji. Istniała szansa, że nie zapyta – nawet jeśli bystrość jasnego spojrzenia i zaczepna nuta w głosie sugerowały coś zupełnie innego. – Nie puści mnie panienka?.. – powtórzył, nie do końca wiedząc, co wywołało u niego większe zdezorientowanie: same słowa, czy dźwięcząca w nich nagle stanowczość, w zestawieniu z niepozornym wyglądem stojącej przed nim czarownicy brzmiąca co najmniej osobliwie. W pierwszej chwili nie ruszył się z miejsca – musiał jak najszybciej dotrzeć do Sennen – ale kilka uderzeń serca później dotarło do niego, że miał przed sobą dziewczynę zdecydowanie zbyt młodą, by była w stanie w razie potrzeby obronić się sama – znajdującą się niepokojąco blisko miejsca, po którym jeszcze niedawno beztrosko biegali Rycerze Walpurgii, ciskając czarną magią na prawo i lewo. I tylko Merlin jeden wiedział, że nie chciał czuć odpowiedzialności, wspinającej się podstępnie w górę jego pleców i osiadającej na zmęczonym karku – ale coś, proste ponaglenie lub zdradzone mimochodem imię, kazało mu wreszcie wyrwać się z bezruchu i ruszyć za nią. Za Nelą, kimkolwiek była. – Percy – przedstawił się w odpowiedzi, bo tak wypadało, spoglądając na nią z ukosa. – Gdzie właściwie idziemy? – zapytał ostrożnie. Nie miał pojęcia, jaki szalony plan stworzył się właśnie w rudowłosej głowie, ale jego własny krystalizował się raczej wyraźnie: miał zamiar odstawić ją bezpiecznie pod drzwi mieszkania, licząc na to, że żaden z domowników nie zinterpretuje tej sytuacji opacznie, po czym jak najszybciej ruszyć w drogę powrotną; i tak zabawił już w Londynie wystarczająco długo, by każda minuta wydawała się ryzykownym kuszeniem losu.
Milczący monolog, rozgrywający się we wnętrzu jego własnego umysłu, został przerwany kichnięciem, za które przeprosił odruchowo, nie zastanawiając się zbytnio nad sensem tego słowa – tak samo, jak nie miał w zwyczaju pochylać się zbytnio nad otwieraniem drzwi przed czarownicami, czy pochylaniem z szacunkiem głowy przed starszymi. – Nieuprzejmie kichać w towarzystwie damy – odpowiedział, uśmiechając się lekko. – Chyba złapało mnie przeziębienie – usprawiedliwił się po chwili, całkowicie pewien, że chyba było w tym zdaniu poważnym nadużyciem – czuł już zwiastujące grypę dreszcze, potęgowane jedynie przez brak snu i ciągnące go w stronę ziemi zmęczenie – niwelowane jedynie potrzebą jak najszybszego dotarcia do Kornwalii. Do domu, do bezpiecznego schronienia, którego po październikowym szczycie nie spodziewał się już nigdy odnaleźć, a które mimo wszystko odnalazło go samo.
Wspomnienie o Pokątnej po raz drugi brutalnie przywróciło go do rzeczywistości, zmuszając do spojrzenia na młodą dziewczynę przytomniej. I z zaskoczeniem, nie wyglądała na kogoś, kto już pracował – chociaż akurat w tamtym momencie nie miało to znaczenia, wycieczka na zniszczoną wybuchami ulicę nie była dobrym pomysłem bez względu na ostateczny cel podróży. – Nie powinna panienka tam iść – powiedział szybko, zastanawiając się, ile właściwie mógł powiedzieć; przyznawanie się do spędzenia nocy w czarodziejskim więzieniu mogłoby wywołać nie do końca pozytywną reakcję, choć z drugiej strony – jego wygląd już sam w sobie musiał opowiadać niezbyt chlubną historię. – W nocy był tam pożar, wybuchła też kamienica – wciąż może być niebezpiecznie – uzupełnił po chwili, decydując się pominąć milczeniem kwestię źródła posiadanych informacji. Istniała szansa, że nie zapyta – nawet jeśli bystrość jasnego spojrzenia i zaczepna nuta w głosie sugerowały coś zupełnie innego. – Nie puści mnie panienka?.. – powtórzył, nie do końca wiedząc, co wywołało u niego większe zdezorientowanie: same słowa, czy dźwięcząca w nich nagle stanowczość, w zestawieniu z niepozornym wyglądem stojącej przed nim czarownicy brzmiąca co najmniej osobliwie. W pierwszej chwili nie ruszył się z miejsca – musiał jak najszybciej dotrzeć do Sennen – ale kilka uderzeń serca później dotarło do niego, że miał przed sobą dziewczynę zdecydowanie zbyt młodą, by była w stanie w razie potrzeby obronić się sama – znajdującą się niepokojąco blisko miejsca, po którym jeszcze niedawno beztrosko biegali Rycerze Walpurgii, ciskając czarną magią na prawo i lewo. I tylko Merlin jeden wiedział, że nie chciał czuć odpowiedzialności, wspinającej się podstępnie w górę jego pleców i osiadającej na zmęczonym karku – ale coś, proste ponaglenie lub zdradzone mimochodem imię, kazało mu wreszcie wyrwać się z bezruchu i ruszyć za nią. Za Nelą, kimkolwiek była. – Percy – przedstawił się w odpowiedzi, bo tak wypadało, spoglądając na nią z ukosa. – Gdzie właściwie idziemy? – zapytał ostrożnie. Nie miał pojęcia, jaki szalony plan stworzył się właśnie w rudowłosej głowie, ale jego własny krystalizował się raczej wyraźnie: miał zamiar odstawić ją bezpiecznie pod drzwi mieszkania, licząc na to, że żaden z domowników nie zinterpretuje tej sytuacji opacznie, po czym jak najszybciej ruszyć w drogę powrotną; i tak zabawił już w Londynie wystarczająco długo, by każda minuta wydawała się ryzykownym kuszeniem losu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Szczęśliwie dla tego wszystkieto, że w sumie weszłam i z domu wcześniej wyszłam. Chociaż znów wątpiłam trochę w to, że pan Bott… znaczy Bertie, wziąłby i byłby bardzo zły, gdybym powiedziała mu jakim rzeczywisty jest powód mojego spóźniania. No bo przecież nie mogłam wziąć i minąć kogoś, kto wyglądał nie jak kilka a kilkanaście nieszczęść. Choć znając życie i moje ostatnie szczęście istniało więcej niż duże prawdopodobieństwo, że zatrzymując się zrobiłam źle. Ale teraz w sumie nie był to czas na rozmyślanie nad tym, gdy działanie zostało już podjęte. Widocznie obserwowanie zawiedzionej miny mojego brata miało zostać ze mną na dłużej. Znów to sumienie by mi iść nie pozwoliło dalej i chyba trudno, będę się tłumaczyć najwyżej. Na razie jednak stałam, spoglądając na mężczyznę. A gdy jego ust wypadły pierwsze słowa moje brwi najpierw uniosły się, a potem zmarszczyły bym w końcu uniosła dłoń i machnęła nią ręką.
- Ze mnie taka dama, jak z lata zima. - powiedziałam po prostu w sumie szybko dość z sensem jak mi się zdawało. Na kolejne stwierdzenie pokręciłam przecząco głową. - Na chyba to już trochę za późno. - bo wszystkie zaobserwowane objawy, raczej jasno wskazywało na to, że to przeziębienie to wzięło i na ramieniu mu już siadło i zająć się tym trzeba było natychmiast, bo coś odkładane i zaniedbane w takim wypadku jedynie w siłę może wziąć i urosnąć. A tego to nikt nie chciał. Zresztą wiedziałam jak mężczyźni choroby przechodzą, jednego w domu miałam. Jednak to rady by jednak na Pokątną się nie kierować moją uwagę na dłużej przyciągnęły. Zmarszczyłam lekko nos a do tego zmarszczonego nosa dodałam zmarszczone też rdzawe brwi spoglądając na niego ze swojego pułapu.
- A Pan to skąd wie? - zapytałam więc wprost i bez ogródek, bo podchodów to nie było po co i komu robić. A zresztą ja i tak w kłamanie nie umiałam za bardzo - a właściwie w ogóle, ale jak ktoś już mi ściemnia, to to czasem wyłapać mu się uda. Nie to, że go o jakieś kłamstwo podejrzewałam, przynajmniej mój piegowaty nos jeszcze żadnego nie wyczuł.
- Takiej opcji to nie ma. - potwierdziłam spokojnie, bo nie nie zamierzałam go nigdzie puszczać, bo potem moje wredne sumienie żyć by mi nie dało i spokoju żadnego też bym nie miała. Siedziałabym się i zastanawiała czy ten biedak to przeziębienie wyleczył czy już mu na oskrzela wszystko siada. Chwila wędrówki minęła w ciszy. Chociaż ta cisza, to nie taka prawdziwa cisza, bo przeplatały się przez nią dźwięki budzącego się do życia miasta. - No do mnie, co jasne. - odpowiedziałam szybko, dopiero po tym pytaniu marszcząc lekko brwi. Kilka kroków przeszłam z tymi zmarszczonymi brwiami. - Nie jest pan…. Percy jakimś złoczyńcą, nie? Bo Brendan mnie zabije. - mruknęłam, dopiero po chwili jakby dotarły do mnie słowa które powiedziałam. Moja twarz cała wzięła i pokryła się czerwienią. - Nieważne, zapomnijmy. - dodałam zaraz szybko, próbując jakoś wybrnąć. - Dam ci, panu, zioła na te przeziębienia. Bo tak chorego to puścić dalej nie mogę. - wytłumaczyłam jakoś tak próbując rozmowę dalej popchnąć i nie pozostawać przy tym, co wzięłam i palnęłam nie potrafiąc się wziąć i jakąś porządnie w ten język się ugryźć.
- Ze mnie taka dama, jak z lata zima. - powiedziałam po prostu w sumie szybko dość z sensem jak mi się zdawało. Na kolejne stwierdzenie pokręciłam przecząco głową. - Na chyba to już trochę za późno. - bo wszystkie zaobserwowane objawy, raczej jasno wskazywało na to, że to przeziębienie to wzięło i na ramieniu mu już siadło i zająć się tym trzeba było natychmiast, bo coś odkładane i zaniedbane w takim wypadku jedynie w siłę może wziąć i urosnąć. A tego to nikt nie chciał. Zresztą wiedziałam jak mężczyźni choroby przechodzą, jednego w domu miałam. Jednak to rady by jednak na Pokątną się nie kierować moją uwagę na dłużej przyciągnęły. Zmarszczyłam lekko nos a do tego zmarszczonego nosa dodałam zmarszczone też rdzawe brwi spoglądając na niego ze swojego pułapu.
- A Pan to skąd wie? - zapytałam więc wprost i bez ogródek, bo podchodów to nie było po co i komu robić. A zresztą ja i tak w kłamanie nie umiałam za bardzo - a właściwie w ogóle, ale jak ktoś już mi ściemnia, to to czasem wyłapać mu się uda. Nie to, że go o jakieś kłamstwo podejrzewałam, przynajmniej mój piegowaty nos jeszcze żadnego nie wyczuł.
- Takiej opcji to nie ma. - potwierdziłam spokojnie, bo nie nie zamierzałam go nigdzie puszczać, bo potem moje wredne sumienie żyć by mi nie dało i spokoju żadnego też bym nie miała. Siedziałabym się i zastanawiała czy ten biedak to przeziębienie wyleczył czy już mu na oskrzela wszystko siada. Chwila wędrówki minęła w ciszy. Chociaż ta cisza, to nie taka prawdziwa cisza, bo przeplatały się przez nią dźwięki budzącego się do życia miasta. - No do mnie, co jasne. - odpowiedziałam szybko, dopiero po tym pytaniu marszcząc lekko brwi. Kilka kroków przeszłam z tymi zmarszczonymi brwiami. - Nie jest pan…. Percy jakimś złoczyńcą, nie? Bo Brendan mnie zabije. - mruknęłam, dopiero po chwili jakby dotarły do mnie słowa które powiedziałam. Moja twarz cała wzięła i pokryła się czerwienią. - Nieważne, zapomnijmy. - dodałam zaraz szybko, próbując jakoś wybrnąć. - Dam ci, panu, zioła na te przeziębienia. Bo tak chorego to puścić dalej nie mogę. - wytłumaczyłam jakoś tak próbując rozmowę dalej popchnąć i nie pozostawać przy tym, co wzięłam i palnęłam nie potrafiąc się wziąć i jakąś porządnie w ten język się ugryźć.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
– Mieliśmy już śnieg w czerwcu – zauważył w odpowiedzi na padające z jej ust stwierdzenie, odzywając się trochę bez zastanowienia nad sensem własnych słów – dopiero po paru sekundach orientując się, że mogłyby zostać zrozumiane opacznie. Z drugiej strony – jego rozmówczyni nie wyglądała, jakby miała zamiar doszukiwać się w jego wypowiedziach ukrytego znaczenia; wprost przeciwnie, w jej postawie, jasnym i szczerym spojrzeniu, oraz bezpośredniości, do której nie przywykł, było coś normalnego, co w cudowny sposób odciągało jego myśli od paskudnych i lepkich wydarzeń, rozgrywających się poprzedniej nocy. A może czynił to deszcz, spadający wciąż na jego głowę i spływający po ramionach, wciskający się za krawędź swetra; jakakolwiek nie byłaby prawda, wystarczyło kilka minut, by poczuł się lepiej – pomimo rozpalającej się powoli w jego organizmie gorączki, wzmagającej już i tak chwiejące jego równowagą zmęczenie.
Uśmiechnął się, podciągając w górę tylko jeden kącik ust i wzruszając ramionami – miała rację, zdecydowanie było za późno na jakiekolwiek wątpliwości; w tamtym momencie nie potrafił jednak myśleć o nadchodzących konsekwencjach przeziębienia, bo jego umysł zalewały zupełnie inne obrazy: przeszłe i teraźniejsze, a wszystkie zupełnie żywe, zlewające się ze sobą w jedną chaotyczną całość. A pan to skąd wie?; przeniósł na nią spojrzenie, mrugając dwukrotnie; zawahał się – czy był jednak sens w kłamaniu? Nie zrobił tej nocy nic złego, sumienie nie piekło go więc nieznośnie; jeżeli już cokolwiek czuł, to był to zawód – że zadziałał zbyt wolno, że nie uchronił kamienicy przed zawaleniem, i że nie schwytał tych, którzy ponosili winę za krzywdę dziesiątek ludzi. – Miałem nieszczęście znaleźć się w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiednim czasie – odpowiedział jej w końcu, decydując się na przemilczenie szczegółów, ale też nie uciekając się do nieszczerości. Jego wygląd i tak musiał część historii opowiadać za niego, nie zdążył wszak zmyć z siebie resztek oblepiających go krwi i błota, a w jego włosach wciąż musiały tkwić okruchy oderwane od rozoranej zaklęciem ulicy.
Nie miał bladego pojęcia, dlaczego właściwie za nią poszedł, ale zrobił to – nie protestując już, ani nie starając się wyjaśnić, że nie miał na to czasu; gdyby ktoś kazał mu to wytłumaczyć, nie byłby w stanie tego zrobić, w jej głosie pobrzmiewało jednak coś takiego, co zniechęcało go do wchodzenia w dalszą dyskusję. Wciąż czuł zresztą potrzebę upewnienia się, że dotrze bezpiecznie z powrotem do domu, dlatego szedł obok, jedynie od czasu do czasu rozglądając się dookoła; pobudzona niedawną walką nerwowość jeszcze go nie opuściła. Nadal był też nieco rozkojarzony, i być może dlatego sens słów Neli dotarł do niego z opóźnieniem. – Uhm, Brendana? – powtórzył za nią, zatrzymując się w miejscu i pozwalając, by wyprzedziła go o kilka kroków. Spojrzał na nią raz jeszcze, zastanawiając się, czy to mógł być przypadek; w Londynie mogło mieszkać w końcu sporo czarodziejów o tym imieniu, a część z nich mogła też mieć charakterystyczne, rude włosy. Odchrząknął, w ostatniej chwili rezygnując z pomysłu zapytania jej o nazwisko. – Nie mam złych zamiarów – zapewnił, przypominając sobie, że jej wypowiedź miała też pierwszą, pozornie istotniejszą część. – Choć zdaje się, że każdy, kto miałby złe zamiary, powiedziałby to samo – zauważył po chwili, zerkając z ukosa na dziewczynę. Nie wiedział, jakie było źródło rumieńca, który rozlał się po jej policzkach. – Dziękuję. Czy mógłbym – czy miałabyś coś przeciwko, gdybym wysłał patronusa? Mogę to zrobić na zewnątrz – zapytał, odruchowo biorąc poprawkę na fakt, że w czasach anomalii rzucanie zaklęć wewnątrz budynku mogło okazać się niezbyt bezpieczne – jeszcze nie zdając sobie sprawy z faktu, że nie musiał się już tym martwić – a trudności związane z niestabilną magią miały zacząć odchodzić w zapomnienie, stając się blaknącym wspomnieniem. Przykrym, ale przytępionym przez mijający czas, jak mglista pamięć o przeżytym w przeszłości przeziębieniu.
Uśmiechnął się, podciągając w górę tylko jeden kącik ust i wzruszając ramionami – miała rację, zdecydowanie było za późno na jakiekolwiek wątpliwości; w tamtym momencie nie potrafił jednak myśleć o nadchodzących konsekwencjach przeziębienia, bo jego umysł zalewały zupełnie inne obrazy: przeszłe i teraźniejsze, a wszystkie zupełnie żywe, zlewające się ze sobą w jedną chaotyczną całość. A pan to skąd wie?; przeniósł na nią spojrzenie, mrugając dwukrotnie; zawahał się – czy był jednak sens w kłamaniu? Nie zrobił tej nocy nic złego, sumienie nie piekło go więc nieznośnie; jeżeli już cokolwiek czuł, to był to zawód – że zadziałał zbyt wolno, że nie uchronił kamienicy przed zawaleniem, i że nie schwytał tych, którzy ponosili winę za krzywdę dziesiątek ludzi. – Miałem nieszczęście znaleźć się w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiednim czasie – odpowiedział jej w końcu, decydując się na przemilczenie szczegółów, ale też nie uciekając się do nieszczerości. Jego wygląd i tak musiał część historii opowiadać za niego, nie zdążył wszak zmyć z siebie resztek oblepiających go krwi i błota, a w jego włosach wciąż musiały tkwić okruchy oderwane od rozoranej zaklęciem ulicy.
Nie miał bladego pojęcia, dlaczego właściwie za nią poszedł, ale zrobił to – nie protestując już, ani nie starając się wyjaśnić, że nie miał na to czasu; gdyby ktoś kazał mu to wytłumaczyć, nie byłby w stanie tego zrobić, w jej głosie pobrzmiewało jednak coś takiego, co zniechęcało go do wchodzenia w dalszą dyskusję. Wciąż czuł zresztą potrzebę upewnienia się, że dotrze bezpiecznie z powrotem do domu, dlatego szedł obok, jedynie od czasu do czasu rozglądając się dookoła; pobudzona niedawną walką nerwowość jeszcze go nie opuściła. Nadal był też nieco rozkojarzony, i być może dlatego sens słów Neli dotarł do niego z opóźnieniem. – Uhm, Brendana? – powtórzył za nią, zatrzymując się w miejscu i pozwalając, by wyprzedziła go o kilka kroków. Spojrzał na nią raz jeszcze, zastanawiając się, czy to mógł być przypadek; w Londynie mogło mieszkać w końcu sporo czarodziejów o tym imieniu, a część z nich mogła też mieć charakterystyczne, rude włosy. Odchrząknął, w ostatniej chwili rezygnując z pomysłu zapytania jej o nazwisko. – Nie mam złych zamiarów – zapewnił, przypominając sobie, że jej wypowiedź miała też pierwszą, pozornie istotniejszą część. – Choć zdaje się, że każdy, kto miałby złe zamiary, powiedziałby to samo – zauważył po chwili, zerkając z ukosa na dziewczynę. Nie wiedział, jakie było źródło rumieńca, który rozlał się po jej policzkach. – Dziękuję. Czy mógłbym – czy miałabyś coś przeciwko, gdybym wysłał patronusa? Mogę to zrobić na zewnątrz – zapytał, odruchowo biorąc poprawkę na fakt, że w czasach anomalii rzucanie zaklęć wewnątrz budynku mogło okazać się niezbyt bezpieczne – jeszcze nie zdając sobie sprawy z faktu, że nie musiał się już tym martwić – a trudności związane z niestabilną magią miały zacząć odchodzić w zapomnienie, stając się blaknącym wspomnieniem. Przykrym, ale przytępionym przez mijający czas, jak mglista pamięć o przeżytym w przeszłości przeziębieniu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Temperatura w Londynie stopniowo ochładzała się i chociaż nie można było stwierdzić, że jesień na dobre zagościła na drzewach, to z pewnością lato przemijało. Pośród gałęzi drzew na deptakach wzdłuż Tamizy świergotały różnobarwne ptaszki czyniąc to miejsce romantycznym i spokojnym, nawet w obliczu wydarzeń które miały miejsce w stolicy zaledwie parę miesięcy temu. Brak obecności mugoli w tym miejscu pozwalała na rozkoszowanie się tętniącym życiem miastem w spokoju ducha i poczuciu bezpieczeństwa, a spacery w takich punktach jak ten koło Mostu Westminister, wywoływały uczucie nie zadumy, a zwykłej chęci bycia.
Aquila Black spoczęła na ławce, która dedykowana była Elizabeth. Drewno wyglądało na nowe i zadbane, chociaż ta stała tu od lat to nie imał jej się żaden upływ czasu. Spotkanie umówione z Primrose Burke, chociaż miało być zwykłą pogawędką przy herbacie, pozostawiało w dziewczynie wiele nadziei. Liczyła na to, że Prim, która przecież od lat pała się badaniem artefaktów, pomoże jej rzucić nowe światło na runy które, chociaż czarodzieje widywali od lat i dobrze znali, pozostawały kompletnie pomijane. Okładka książki Baśni Barda Beedla wydawała się nowa, a chociaż Aquila znała jego opowieść o Fontannie Szczęśliwego Losu na wylot, bo tak często ją wertowała, to potrafiła utrzymać jej stan w nienagannym wyglądzie. Przejechała jeszcze dłonią po przestrzeni dookoła głowy słynnego pisarza i wzięła głęboki oddech. Poświęciła jej ostatnie miesiące, a teraz zdawało się jakby cały ten czas był zmarnowany. Nadzieja na odkrycie tajemnicy fontanny gasła razem z letnim słońcem, a znaki zapytania coraz częściej okazywały się czerwonymi wykrzyknikami mówiącymi "i tak się nie uda".
Lady Black wypatrywała przyjaciółki, która obiecała, że zjawi się w umówionym miejscu punktualnie. Nie miała zresztą powodu by nie przyjść, znały się przecież tyle lat. Wysokie drzewa dookoła, szum rzeki, łabędzie płynące z jej prądem i w końcu zaczarowany lewitujący czajniczek z gorącą herbatą i dwie filiżanki wydawały się idealną sposobnością na piknik. Ostatnio to Burke miała okazję owy zorganizować, a teraz, oprócz tego, że była to kolej Aquili, dziewczyna po prostu chciała spędzić dzień pełen spokoju i ciepła bijącego z serca drogiej koleżanki.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Londyn bez mugoli wydawał się surrealistyczny. Przyzwyczaiła się do tego, że gdy przebywała w otoczeniu ludzi, którzy nie wiedzą nic o magii, a każda anomalia dla nich musiała być czyszczona zaś pamięć modyfikowana, musiała dbać o pozory. Z jednej strony ukrywanie się było frustrujące, a z drugiej obserwowanie mugoli i ich świata było ciekawym zajęciem. Byli tacy zabawni z tymi swoimi pojazdami bez możliwości szybkiego przemieszczenia się, z ciągłymi obowiązkami w postaci sprzątania, kiedy wystarczyło machnąć różdżką i książki same odkładały się na miejsce. Pomimo tego, że wiedziała iż Londyn jest bezpieczny wolała się nie wychylać, a to dlatego, że gdzieś mogli czaić się Zakonnicy albo jego zwolennicy. Nosiła nazwisko, które kusiło i irytowało, które mogło i zapewne wzbudzało mordercze zamiary w członkach Zakonu. Różdżka była w pogotowiu aby móc się bronić w każdej chwili. Może to zakrawało o paranoję, ale miała świadomość, że walka nadal trwa. Nie toczy się dosłownie na jej oczach, ale na pewno nie mieli pokoju, a do złożenia broni wcale się nie zanosiło.
Szła zdecydowanym krokiem przed siebie poprawiając granatowo – zielony beret na głowie, który zawadiacko założyła na bok i przeskoczyła nad kałużą by iść dalej. List od Aquili wprawił ją w dobry nastrój, bo choć ostatnie spotkanie sprawiło, że zaczęła się zastanawiać czym tak naprawdę żyje przyjaciółka z czasów szkolnych. Pogoda zachęcała do tego, żeby wyjść na zewnątrz i spędzić jak najwięcej czasu na świeżym powietrzu póki jeszcze można. Z daleka zobaczyła pannę Black gotową na ich spotkanie. Kiedyś nie do pomyślenia aby filiżanki oraz czajniczek lewitowały bez wzbudzania podejrzeń, teraz unosiły się obok młodej kobiety. W pierwszym odruchu chciała skarcić przyjaciółkę, po czym przypomniała sobie, że w Londynie taki widok już nikogo nie zaskoczy. Poprawiła torebkę na ramieniu i zbliżyła się do Aquili.
-Dzień dobry – powitała ją uśmiechając się delikatnie. Specjalnie na tą okazję nałożyła szarą spódnicę z wełny o splocie jodełki, do tego wysokie czarne trzewiki wiązane do połowy łydki. Peleryna w kolorze beretu miękkimi fałdami spływała w dół, aż do pasa chroniąc przed wiatrem, a całości dopełniały skórzane rękawiczki, w które obleczone były jej dłonie. Włosy zaplecione w warkocz i spięte tuż nad karkiem ozdobiono spinką wysadzaną perełkami. Podeszłą do Aquili i pochyliła się aby musnąć ustami jej policzki w powitaniu.
-Wyglądasz na strapioną. Sykla za twoje myśli – zagadnęła pannę Black siadając obok na ławeczce, która wychodziła na Tamizę. Gdyby była malarką zapewne ujęta by została iście malowniczym widokiem godnym uwiecznienia.
Szła zdecydowanym krokiem przed siebie poprawiając granatowo – zielony beret na głowie, który zawadiacko założyła na bok i przeskoczyła nad kałużą by iść dalej. List od Aquili wprawił ją w dobry nastrój, bo choć ostatnie spotkanie sprawiło, że zaczęła się zastanawiać czym tak naprawdę żyje przyjaciółka z czasów szkolnych. Pogoda zachęcała do tego, żeby wyjść na zewnątrz i spędzić jak najwięcej czasu na świeżym powietrzu póki jeszcze można. Z daleka zobaczyła pannę Black gotową na ich spotkanie. Kiedyś nie do pomyślenia aby filiżanki oraz czajniczek lewitowały bez wzbudzania podejrzeń, teraz unosiły się obok młodej kobiety. W pierwszym odruchu chciała skarcić przyjaciółkę, po czym przypomniała sobie, że w Londynie taki widok już nikogo nie zaskoczy. Poprawiła torebkę na ramieniu i zbliżyła się do Aquili.
-Dzień dobry – powitała ją uśmiechając się delikatnie. Specjalnie na tą okazję nałożyła szarą spódnicę z wełny o splocie jodełki, do tego wysokie czarne trzewiki wiązane do połowy łydki. Peleryna w kolorze beretu miękkimi fałdami spływała w dół, aż do pasa chroniąc przed wiatrem, a całości dopełniały skórzane rękawiczki, w które obleczone były jej dłonie. Włosy zaplecione w warkocz i spięte tuż nad karkiem ozdobiono spinką wysadzaną perełkami. Podeszłą do Aquili i pochyliła się aby musnąć ustami jej policzki w powitaniu.
-Wyglądasz na strapioną. Sykla za twoje myśli – zagadnęła pannę Black siadając obok na ławeczce, która wychodziła na Tamizę. Gdyby była malarką zapewne ujęta by została iście malowniczym widokiem godnym uwiecznienia.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Mały ptak zaświergotał na drzewie nad ławką gdy odlatywał w stronę rzeki. Zbliżały się coraz chłodniejsze dni i wszystko wskazywało na to, że nadchodząca zima nie będzie spokojna, która zresztą była? Czas delektowania się słońcem zawsze kiedyś przemijał i, chociaż była to ulubiona pora roku panny Black, lato 1957 było niemalże nudne.
Widok Primrose Burke zawsze budził w sercu ciepły promyk. Ich ostatnie spotkanie w Durham dotykało kwestii trudnych, ale potrzebnych. Myśli o małżeństwie i roli społecznej nie były popularnymi na salonach tematami, ale Aquila miała wrażenie, że gdy tylko kobiety, zwłaszcza młode, zostają same ze sobą, to wręcz palą się do takich rozmów. Rzadko która wyrażała swoje poglądy na temat traktowania jej w rodzinie, w końcu każda dama dobrze znała swoją rolę. Czy sztuczne uśmiechy i języki zamknięte za zębami przynosiły cokolwiek dobrego...?
- Och Primrose! Jak dobrze Cię widzieć! - niemal wykrzyknęła na widok przyjaciółki całując ją w policzki. - Chyba nawet nie wiesz jak bardzo tęskniłam...
Ostatnie spotkanie zostawiło w pamięci o wiele więcej znaków zapytania niż jasności umysłu. Gdy kobiety rozprawiały na temat miłości, ślubu czy też własnych matek, coś głęboko w środku duszy kazało zatrzymać się i jeszcze raz zweryfikować wszystkie swoje decyzje. Mimo wszystko Aquila nie podjęła jeszcze żadnego kroku w tę stronę, a jedynie trwała w zawieszeniu starając się skierować wszystkie swoje myśli na Barda Beedla i jego pracę. Dawała im ostatnią szansę, jedyną na jaką jeszcze zasługiwały te pokręcone legendy. Gdy zaczynała interesować się tematem Fontanny Szczęśliwego Losu była wręcz nakręcona niczym pozytywka, potrafiła rozmawiać jedynie o tym i pokładała ogromne nadzieje w tajemnicy, która mogła się przed nią skrywać. Teraz, po tylu miesiącach... Teraz nie miało to znaczenia. Wszystkie kontakty i informacje, które mogła pozyskać, powoli przeminęły w głuchej ciszy. Nie znaczyły nic.
Dziewczyna poprawiła naszyjnik, który zaledwie kilka dni temu otrzymała od kogoś nieznajomego. Był piękny... Wzrok który Aquila zawieszała na szmaragdzie i jego głębi sprawiał, że nie miała ochoty go ściągać. Było w tym coś magicznego. W innym wypadku pewnie nie ubrałaby tak niepewnego podarku, ale tym razem nie mogła się opanować.
- Prim, dziękuję, że jesteś - uśmiechnęła się jeszcze kierując różdżkę w stronę przyjaciółki, a zaraz za nią przyleciał do niej czajniczek pełny herbaty.
Lewitująca obok filiżanka pozwoliła się napełnić niemal do samego czubka i podleciała pod dłonie panny Burke by trochę zbyt natarczywie zasugerować jej, że powinna złapać za ucho.
- Londyn jesienią jest taki piękny, prawda? - zawiesiła jedynie spojrzenie na Tamizie. - Jak mijają Ci dni w Durham? Czy Cr... Czy Twoi bracia i kuzyni mają się dobrze? - nie widziała Craiga już 2 miesiące... - I czy... Czy rozmawiałaś ostatnio z Evandrą?
Widok Primrose Burke zawsze budził w sercu ciepły promyk. Ich ostatnie spotkanie w Durham dotykało kwestii trudnych, ale potrzebnych. Myśli o małżeństwie i roli społecznej nie były popularnymi na salonach tematami, ale Aquila miała wrażenie, że gdy tylko kobiety, zwłaszcza młode, zostają same ze sobą, to wręcz palą się do takich rozmów. Rzadko która wyrażała swoje poglądy na temat traktowania jej w rodzinie, w końcu każda dama dobrze znała swoją rolę. Czy sztuczne uśmiechy i języki zamknięte za zębami przynosiły cokolwiek dobrego...?
- Och Primrose! Jak dobrze Cię widzieć! - niemal wykrzyknęła na widok przyjaciółki całując ją w policzki. - Chyba nawet nie wiesz jak bardzo tęskniłam...
Ostatnie spotkanie zostawiło w pamięci o wiele więcej znaków zapytania niż jasności umysłu. Gdy kobiety rozprawiały na temat miłości, ślubu czy też własnych matek, coś głęboko w środku duszy kazało zatrzymać się i jeszcze raz zweryfikować wszystkie swoje decyzje. Mimo wszystko Aquila nie podjęła jeszcze żadnego kroku w tę stronę, a jedynie trwała w zawieszeniu starając się skierować wszystkie swoje myśli na Barda Beedla i jego pracę. Dawała im ostatnią szansę, jedyną na jaką jeszcze zasługiwały te pokręcone legendy. Gdy zaczynała interesować się tematem Fontanny Szczęśliwego Losu była wręcz nakręcona niczym pozytywka, potrafiła rozmawiać jedynie o tym i pokładała ogromne nadzieje w tajemnicy, która mogła się przed nią skrywać. Teraz, po tylu miesiącach... Teraz nie miało to znaczenia. Wszystkie kontakty i informacje, które mogła pozyskać, powoli przeminęły w głuchej ciszy. Nie znaczyły nic.
Dziewczyna poprawiła naszyjnik, który zaledwie kilka dni temu otrzymała od kogoś nieznajomego. Był piękny... Wzrok który Aquila zawieszała na szmaragdzie i jego głębi sprawiał, że nie miała ochoty go ściągać. Było w tym coś magicznego. W innym wypadku pewnie nie ubrałaby tak niepewnego podarku, ale tym razem nie mogła się opanować.
- Prim, dziękuję, że jesteś - uśmiechnęła się jeszcze kierując różdżkę w stronę przyjaciółki, a zaraz za nią przyleciał do niej czajniczek pełny herbaty.
Lewitująca obok filiżanka pozwoliła się napełnić niemal do samego czubka i podleciała pod dłonie panny Burke by trochę zbyt natarczywie zasugerować jej, że powinna złapać za ucho.
- Londyn jesienią jest taki piękny, prawda? - zawiesiła jedynie spojrzenie na Tamizie. - Jak mijają Ci dni w Durham? Czy Cr... Czy Twoi bracia i kuzyni mają się dobrze? - nie widziała Craiga już 2 miesiące... - I czy... Czy rozmawiałaś ostatnio z Evandrą?
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Małżeństwo – temat, który pojawiał się coraz częściej w kwestii jej osoby i przyszłości. Czy sama miała kogoś na oku? Czy istniał jakiś mężczyzna, który spełniałby standardy zarówno nestora rodu jak również samej zainteresowanej? Niezwykłe wyzwane, można by rzecz, gdyż każde z nich miało inne oczekiwania wobec przyszłego kandydata na męża. Jednak wszyscy wiedzieli, że głos decyzyjny posiadał Edgar. Należało jedynie mieć nadzieję, że leży mu na sercu nie tylko dobry rodu, ale również samej Primrose. Niepokojąca myśl. Na spotkanie z Aquilą szła trochę z duszą na ramieniu. Nie wiedziała czego się spodziewać po pannie Black, która ostatnio dała popis bycia tworem, którym zarzekała się, ze nigdy nie będzie. Kto by powiedział, że to dziewczęce mrzonki i czas stać się dorosłym. Jednak Prim nie miała zamiaru porzucać swych marzeń, choć uległy one teraz lekkiej modyfikacji.
Skrzat tym razem nie towarzyszył pannie Burke, gdyż spotykała się z osoba, której opinia nie stanowiła dla arystokracji zagrożenia. Edgar był dość stanowczy w swoim postanowieniu i nie odpuszczał młodszej siostrze. Jej wysokok z panem Woodem sprawił, że nie dość iż otrzymała reprymendę, którą musiała łagodzić szklanką brandy to teraz była obserwowana i musiała uważać z kim się spotyka. Na szczęście spotkanie z panną Black nie było na liście „Spotkań pod bacznym okiem Maczka”.
Wylewne zachowanie ze strony przyjaciółki było dokładnie tym, czego się nie spodziewała. Wyprostowała się gwałtownie prawie trącając czajnik z herbatą.
-Również cieszę się na Twój widok – powiedziała z delikatnym uśmiechem na twarzy. Spojrzała z lekkim rozbawieniem na pannę Black. - Myślałam, że twoja praca nie pozwala ci tęsknić.
Wskazała na książkę, którą ściskała pod pachą przyjaciółka. Prim pamiętała jak opowiadała o swoich planach i szukaniu informacji. Była ciekawa czy udało się jej posunąć krok do przodu, odkryć coś nowego. Złapała szybko lewitująca filiżankę obawiając się, że zaraz cała jej zawartość wyląduje na jej kolanach, a tego jednak wolała uniknąć. Zerknęła bystro i szybko na Aquilę, ale udała, że nie słyszała tego zawahania się kiedy chciała wypowiedzieć imię Craiga. Wróciła myślami do spotkania z kuzynem w altanie i uśmiechnęła się pod nosem po czym upiła łyk herbaty.
-Dziękuję za troskę, wszyscy mają się bardzo dobrze. Udało mi się ich zmusić do odpoczynku, co w przypadku Edgara i Cariga jest niezwykle trudne. Zwłaszcza, że obydwaj mają manierę nadopiekuńczości wobec mnie. Jest to niezwykle rozczulające i uwielbiam ich za to, choć czasami bywa równie drażniące co rozczulające. - Przyznała otwarcie nie patyczkując się. - Od naszego spotkania wiele się działo. Miałam spotkania naukowe z Frances, jest Krukonem i przez przypadek wpadłyśmy na siebie w bibliotece. Widziała się też z twoją kuzynką, panną Crabbe.
Filiżanka zatrzymała się w połowie drogi do ust Primrose kiedy padło imię lady Rosier.
-Kiedy pytasz mnie w ten sposób, zaczynam się martwić. - Przestała się uśmiechać skupiła spojrzenie na twarzy Aquili. - Tak widziałam się z nią, piątego września. Czy coś się stało?
Skrzat tym razem nie towarzyszył pannie Burke, gdyż spotykała się z osoba, której opinia nie stanowiła dla arystokracji zagrożenia. Edgar był dość stanowczy w swoim postanowieniu i nie odpuszczał młodszej siostrze. Jej wysokok z panem Woodem sprawił, że nie dość iż otrzymała reprymendę, którą musiała łagodzić szklanką brandy to teraz była obserwowana i musiała uważać z kim się spotyka. Na szczęście spotkanie z panną Black nie było na liście „Spotkań pod bacznym okiem Maczka”.
Wylewne zachowanie ze strony przyjaciółki było dokładnie tym, czego się nie spodziewała. Wyprostowała się gwałtownie prawie trącając czajnik z herbatą.
-Również cieszę się na Twój widok – powiedziała z delikatnym uśmiechem na twarzy. Spojrzała z lekkim rozbawieniem na pannę Black. - Myślałam, że twoja praca nie pozwala ci tęsknić.
Wskazała na książkę, którą ściskała pod pachą przyjaciółka. Prim pamiętała jak opowiadała o swoich planach i szukaniu informacji. Była ciekawa czy udało się jej posunąć krok do przodu, odkryć coś nowego. Złapała szybko lewitująca filiżankę obawiając się, że zaraz cała jej zawartość wyląduje na jej kolanach, a tego jednak wolała uniknąć. Zerknęła bystro i szybko na Aquilę, ale udała, że nie słyszała tego zawahania się kiedy chciała wypowiedzieć imię Craiga. Wróciła myślami do spotkania z kuzynem w altanie i uśmiechnęła się pod nosem po czym upiła łyk herbaty.
-Dziękuję za troskę, wszyscy mają się bardzo dobrze. Udało mi się ich zmusić do odpoczynku, co w przypadku Edgara i Cariga jest niezwykle trudne. Zwłaszcza, że obydwaj mają manierę nadopiekuńczości wobec mnie. Jest to niezwykle rozczulające i uwielbiam ich za to, choć czasami bywa równie drażniące co rozczulające. - Przyznała otwarcie nie patyczkując się. - Od naszego spotkania wiele się działo. Miałam spotkania naukowe z Frances, jest Krukonem i przez przypadek wpadłyśmy na siebie w bibliotece. Widziała się też z twoją kuzynką, panną Crabbe.
Filiżanka zatrzymała się w połowie drogi do ust Primrose kiedy padło imię lady Rosier.
-Kiedy pytasz mnie w ten sposób, zaczynam się martwić. - Przestała się uśmiechać skupiła spojrzenie na twarzy Aquili. - Tak widziałam się z nią, piątego września. Czy coś się stało?
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Ławka nad rzeką
Szybka odpowiedź