Wyspa Rzeźb
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wyspa Rzeźb
Ta bardzo mała wyspa mieszcząca tylko jedno niewielkie, czarodziejskie miasteczko oraz zabytkowy zamek na wzgórzu jest wyjątkowo urokliwym miejscem, które bez większego problemu można zwiedzić w kilka godzin. Nie trudno zobaczyć nad wodą ludzi zbierających mule czy też statki rybackie gotowe do wyruszenia. To właśnie rybołówstwo jest głównym środkiem utrzymania tutejszej ludności, nieliczni przyjmują także gości w malutkich pensjonatach. O tym, jak magiczne jest to miejsce, zwiedzający mogą przekonać się dopiero wieczorem, kiedy ciała gospodarzy oraz wszystkich innych mieszkańców wyspy zaczynają twardnieć i przybierać szary odcień - w ciągu kilku minut ludzie nieruchomieją i zmienieni w kamień trwają, aż do życia nie przywrócą ich ponownie promienie wschodzącego słońca. Dotyczy do wszystkich, zarówno niemowląt, dzieci, dorosłych, jak i osób w podeszłym wieku, każda osoba urodzona na wyspie nocą staje się kamienną figurą. Nigdy nie śpią, lecz nie odczuwają zmęczenia. Gdy próbują odejść, tuż na granicy wyspy kamienieją, niezależnie od pory dnia i dochodzą do siebie dopiero po przeniesieniu ich z powrotem w głąb lądu. Podobno dawno temu na wyspę rzucono klątwę, aby zapobiec emigracji do dużych miast i stopniowemu wyludnieniu. Odwiedzającym nie grozi jednak żadne niebezpieczeństwo. Warto wspomnieć także o dość niezwykłej komunikacji z wyspą. Nad ranem, w porze odpływu, można tu dotrzeć pieszo, ścieżką - wieczorem jednak przypływ odcina dostęp do lądu, tworząc z Wyspy Rzeźb faktyczną wyspę i zmuszając odwiedzających do korzystania z magicznych środków transportu lub łodzi.
Wojna nie wybaczała nikomu — mogło się wydawać, że są wygrani i przegrani w tych bitwach, podczas gdy w rzeczywistości wszyscy na niej tracili. Byli tacy, którzy wojnie oddawali wszystko — od złota, ziemi, ludzi, na własnym życiu kończąc. Szaleństwo idące za poczuciem pozornej władzy odejmowało im rozum, więc ostatecznie, nawet gdy trzymali oni katowski miecz nad czyjąś szyją, to nie widzieli tego, że i nad ich własną głową zebrały się ciemne chmury. Powinni wybrać stronę już dawno, ale prawda była taka, że obie niosły za sobą ryzyko utraty spokoju — Calypso tego nie chciała. Bała się śmierci, wojny i przemocy. Jedyną formą brutalności było to, że niemalże jak krew, czerwoną farbą naznaczyła bohaterów niektórych swoich dzieł. Bała się mugoli. Bała nieznanych sił, jakie za sobą nieśli, a nakarmiona bujdami wpajanymi przez lata była przerażona tym, do czego są zdolni. Wychowano ją w przekonaniu, że każdy mugol i mugolak pragnie skalać czarownice czystej krwi, żeby mogli się rozmnożyć po ziemi. Sama była tego najlepszym przecież przykładam, gdy tylko cudem uratowano ją z rąk oprawcy i mogła swoją czystość zachować aż do ślubu. Nie rozumiała dlatego, czemu chce się ich bronić — może nie należało ich bezwzględnie mordować, ale unieszkodliwiać już z pewnością. Może dlatego i ona miała w pewien sposób nadszarpnięte zaufanie. Czyżby mądry lord Greengrass nie wiedział, że mężczyźni mugolscy stanowią zagrożenie dla czarownic szlachetnego i czystego pochodzenia? Czyżby nie przeszkadzało mu to, że siłą i brutalnością mogli zhańbić bliskie mu kobiety? A jednak, mając go teraz bliżej i ona złagodniała, jakby jej umysł nie do końca sam chciał wierzyć, że ze wszystkich mężczyzn on właśnie byłby zdolny wyrządzić komuś krzywdę. Przecież dobro biło od niego, podobnie do chłodu, jaki wdzierał się niczym w ściany nieszczelnej chaty. Może nie byli największymi z przyjaciół, czy też nie słali sobie przed laty listów z wyznaniami, ale zawsze go szanowała i ceniła jego zdanie. Znajdowała ukojenie w mądrości słów, szukała rad dotyczących jej dzieł. Wszystko zepsuto decyzjami, które zapadły gdzieś wysoko ponad ich głowami.
Jedyna co mogła wykonać swoją własną głową, to delikatne skinienie, które oznaczać miało, że jak najbardziej rozumie skąd jego wahanie. Ale na wspomnienie ojca uniosła spojrzenie, pozwalając sobie, by nieco ostrzej zatrzymało się na stojącym przed nią mężczyźnie.
- Słyszałam o tych… wydarzeniach. - Starała się nie nazywać tego atakami. Nie było to rzecz jasna przyjemne, ale nie zamierzała zupełnie unikać tematu. Była córką lorda Carrow, więc nie mogła ot tak wszystkiego zamiatać pod dywan. Wyprostowała się nieznacznie, żeby nie mieć miny zbitego psa. - Ale dowiedziałam się o tym po fakcie. Nie wchodzę w politykę z woli pana ojca, ale uważam, że… - Zawahała się. To mogła być pułapka zastawiona na wierność jej ojca. Ród Carrow wciąż pozostawał neutralny, więc powinna bardzo uważać na każde słowo. - Każdego życia szkoda… - Nikogo z rodu Carrow nie było tu wtedy. Na ich ziemiach nie odbywały się jatki. Ale nie przyjmowali też uchodźców, zapewniając swoim mieszkańcom względy spokój i bezpieczeństwo.
Nie chciała być taka. Nie wobec niego. Znał ją i wiedział, że rozlewu krwi nie pochwala ani ona, ani jej najstarszy brat. Ale przy nestorze niewiele mieli do powiedzenia. Icar również szedł w ślady ojca. A jednak nie mogła zaoferować pomocy. Neutralność miała swoją cenę.
- Ile się należy za barwniki? - Spytała, dłonią odruchowo sięgając ku sakwie ukrytej pod szerokim pasem sukni. Nie liczyła na jałmużnę. Ostatecznie byli tutaj w interesach. A przynajmniej taką mieli oficjalną przykrywkę.
Brakowało jej swobody rozmów. Chciałaby wypytać nieco więcej o celach wizyt w takim miejscu, ale zacisnęła usta. Czuła się jak na uwięzi. Nie hamowała się zwykle, ale dla dobra ich obojga powinna.
- Bywają chwilę, gdy im zazdroszczę. - Tego, że się bała, nie próbowała ukryć, ale wizja tego, że na zawsze miałaby swoje miejsce na ziemi, bez względu na to, w co wierzyła i kogo popierała, też była kusząca.
- Chciałam zapytać, jak on się miewa… - Czy musiało paść imię? Nie. Oboje wiedzieli, że Calypso szczerze kochała chłopca i chciała dla niego jak najlepiej. - Tak dawno go nie widziałam… Miałam nadzieję, że może przyjdzie tu dziś z tobą. - Nadzieja ta była rzecz jasna zupełnie złudna i malutka jak pojedyncze ziarnko piasku. Nawet teraz, zerknęła za jego ramieniem, jakby spodziewała, że młodzieniec wyłoni się z mroku. Nic takiego się nie stało. Ziarnka piasku mają to do siebie, że przesypują się w klepsydrze niezauważenie. Ale jednak zawód w oczach kobiety był wyraźny nawet w panującym półmroku.
Jedyna co mogła wykonać swoją własną głową, to delikatne skinienie, które oznaczać miało, że jak najbardziej rozumie skąd jego wahanie. Ale na wspomnienie ojca uniosła spojrzenie, pozwalając sobie, by nieco ostrzej zatrzymało się na stojącym przed nią mężczyźnie.
- Słyszałam o tych… wydarzeniach. - Starała się nie nazywać tego atakami. Nie było to rzecz jasna przyjemne, ale nie zamierzała zupełnie unikać tematu. Była córką lorda Carrow, więc nie mogła ot tak wszystkiego zamiatać pod dywan. Wyprostowała się nieznacznie, żeby nie mieć miny zbitego psa. - Ale dowiedziałam się o tym po fakcie. Nie wchodzę w politykę z woli pana ojca, ale uważam, że… - Zawahała się. To mogła być pułapka zastawiona na wierność jej ojca. Ród Carrow wciąż pozostawał neutralny, więc powinna bardzo uważać na każde słowo. - Każdego życia szkoda… - Nikogo z rodu Carrow nie było tu wtedy. Na ich ziemiach nie odbywały się jatki. Ale nie przyjmowali też uchodźców, zapewniając swoim mieszkańcom względy spokój i bezpieczeństwo.
Nie chciała być taka. Nie wobec niego. Znał ją i wiedział, że rozlewu krwi nie pochwala ani ona, ani jej najstarszy brat. Ale przy nestorze niewiele mieli do powiedzenia. Icar również szedł w ślady ojca. A jednak nie mogła zaoferować pomocy. Neutralność miała swoją cenę.
- Ile się należy za barwniki? - Spytała, dłonią odruchowo sięgając ku sakwie ukrytej pod szerokim pasem sukni. Nie liczyła na jałmużnę. Ostatecznie byli tutaj w interesach. A przynajmniej taką mieli oficjalną przykrywkę.
Brakowało jej swobody rozmów. Chciałaby wypytać nieco więcej o celach wizyt w takim miejscu, ale zacisnęła usta. Czuła się jak na uwięzi. Nie hamowała się zwykle, ale dla dobra ich obojga powinna.
- Bywają chwilę, gdy im zazdroszczę. - Tego, że się bała, nie próbowała ukryć, ale wizja tego, że na zawsze miałaby swoje miejsce na ziemi, bez względu na to, w co wierzyła i kogo popierała, też była kusząca.
- Chciałam zapytać, jak on się miewa… - Czy musiało paść imię? Nie. Oboje wiedzieli, że Calypso szczerze kochała chłopca i chciała dla niego jak najlepiej. - Tak dawno go nie widziałam… Miałam nadzieję, że może przyjdzie tu dziś z tobą. - Nadzieja ta była rzecz jasna zupełnie złudna i malutka jak pojedyncze ziarnko piasku. Nawet teraz, zerknęła za jego ramieniem, jakby spodziewała, że młodzieniec wyłoni się z mroku. Nic takiego się nie stało. Ziarnka piasku mają to do siebie, że przesypują się w klepsydrze niezauważenie. Ale jednak zawód w oczach kobiety był wyraźny nawet w panującym półmroku.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słońce chylące się ku horyzontowi przecierało szlaki dla podłużnych wiązek grafitowej nocy wstępującej w przyspieszonym tempie na rozłożyste arkany październikowego nieba. Powietrze było chłodne, rześkie, gryzące kark i odsłonięte policzki. Wilgoć osadzona między warstwami materializowała się w postaci drobnej, wirującej mżawki, opadającej na skręcone kosmyki, ciepłe, wygodne ubrania, które znalazły się na jego ciele. Starannie przygotowany ekwipunek znajdował się w skórzanej torbie przewieszonej przez prawe ramię. Teczka, którą przestudiował dokładnie zamknięty w czterech ścianach szkockiego drewniaka, spoczywała w jej środku, gotowa do ponownego użycia. Posiadał też świecę – najistotniejszy, magiczny przedmiot decydujący o pomyślności rozproszonych misji. Kończąc niedawne spotkanie organizacji pod zwierzchnictwem samego Ministra, wraz z drużyną wybraną do tak trudnej przeprawy, pozostali w wynajętym pomieszczeniu, aby pochylić się nad przekazanymi informacjami - określić potrzeby, zlokalizować i zebrać informacje o wyspie. Wybrać porę podróży, rozdzielić pierwsze zadania, które wpadły prosto w ich dłonie. Nie wiedział co dokładnie spotka ich na nieznanym terytorium, o którym czytał w dedykowanych księgach. Małe, czarodziejskie miasteczko było głównym punktem usytuowanym w sercu wodnego lądu. Zamieszkałe przez stałą liczbę ludności, słynęło z obfitych połowów ryb i drobnej turystyki zlokalizowanej w niewielkich, lecz urokliwych pensjonatach. Słyszał też o enigmatycznej klątwie, przekleństwie trawiącym oryginalnych mieszkańców, którzy nie mogli opuścić miejsca zamieszkania, aby zapobiec emigracji, ucieczki zjawionej w splątanych myślach chłonnego umysłu. Pamiętał treść pergaminowych zapisów: cienie wypaczyły klątwę, od wieków ciążącą na tym miejscu. Musieli być uważni, okrutnie ostrożni, koncentrując się na każdym szczególe, zmienności położenia, czy rozłożonych przedmiotów. Mieszkańcy mogli być największym niebezpieczeństwem, złapani pod kontrolę piekielnych bytów. Tak wiele pytań, niewygodnych niepewności krążyło po jego ciele. Westchnął ciężko, w wydłużonym tempie, gdy stojąc na przeciwległym brzegu, z założonymi ramionami, spoglądał w ciemną, falistą pustkę przeciętą coraz mocniejszymi kroplami deszczu. Rozumiał odpowiedzialność za pomyślność misji, za ludzi oddelegowanych do czynnej pomocy. Czuwał nad ich życiem występując w roli przewodnika, a także eksperta. Przymknął powieki przywołując skupienie i upragnioną kontrolę. Poprawił zapięcie, ciemnej kraciastej kurtki dbając o zatrzymanie ciepła. Słysząc pierwsze kroki rozłożone na mokrym piasku, widząc postaci wyłaniające się w wieczornej przestrzeni, podszedł bliżej kiwając głową, lokując dłoń na prawej kieszeni, w której znajdowała się różdżka. Twarz, choć zmęczona pozostała poważna, skoncentrowana na celu, podkręconym narastającą adrenaliną: – Czeka nas przeprawa. Mam ze sobą kilka przydatnych leczniczych eliksirów, które mogą być niezbędne. Znajdzie się też coś bojowego. – zakomunikował prześlizgując się po twarzach współtowarzyszy. – Musimy być ostrożni od samego początku. Wypaczone przekleństwo może traktować każdy skrawek wyspowego obszaru, części krajobrazu, przedmioty, a przede wszystkim ludzi… Odkąd tu jestem zastanawiam się co dzieje się z tamtejszymi mieszkańcami. – kontynuował, dzieląc się najświeższymi przemyśleniami. – Mogą być pod kontrolą, mogą atakować, mogą być w amoku… Zanim postawimy stopy na obcej ziemi, sprawdzę ją odpowiednimi zaklęciami. Niczego nie dotykajcie. Jeśli macie ze sobą coś na dłonie, miejsce to w pogotowiu. – posiadali jedynie skrawki sytuacji. Rozumiał, że poprzedni śmiałkowi przepadali w niewyjaśnionych okolicznościach, popełniali decyzyjny błąd. Obracał się w każdym, możliwym scenariuszu, który mogli napotkać na swojej drodze. – Musimy być gotowi na najgorsze, nawet na pojawienie się wroga. – czy była taka szansa? Nie miał pewności, lecz dzisiejszego wieczoru wolał dmuchać na zimne. – Czy macie jakieś pytania, wątpliwości, potrzebujecie więcej informacji? – zapytał upewniając się, iż reszta zgromadzonych znajduje się na tym samym etapie. Po krótkiej chwili skierował się w stronę Thalii odpowiadającej za bezpieczny transport: – Prowadź. – zaczął. – Myślę też, że po przybyciu na wyspę, dobrym pomysłem będzie ukrycie naszego transportu pod bezpiecznym zaklęciem. Pozostańmy anonimowi jak najdłużej. – aby nie wzbudzać podejrzeń, aby nie koncentrować niepotrzebnej uwagi zabierającej tak cenny czas.
Ekwipunek: taki jak we wsiąkiewce.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Vincent był już na miejscu, dotarł jako pierwszy - jego sylwetka była doskonale widoczna pośród nadbrzeżnej pustki, skierował się wprost ku niemu, odwzajemniając powitalny gest; podobnym obdarzył kobietę, która wkrótce do nich dołączyła.
- Brendan Weasley - przedstawił się jej krótko, nie mieli dotąd okazji ze sobą współpracować, niewiele o niej wiedział, ale po tak długiej niewoli mógł to powiedzieć o większości Zakonników; Rineheart musiał zdążyć zasłużyć się przez ten czas, skoro powierzano mu ryzykowne, a przede wszystkim tak odpowiedzialne zadania. Może krew Kierana jednak płynęła w nim mocniej, niż było to widać na pierwszy rzut oka. Niż było to widać wtedy - kiedy Jackie obawiała się spotkać z nim sam na sam. Palił papierosa, zapewne ostatniego przed wyruszeniem na akcję; w tej samej dłoni, między palcami, trzymał przekazaną przez lorda ministra świecę. Piórko feniksa, obwiązane w stosinie rzemieniem, uwieszone miał na szyi, skryte pod materiałem białej koszuli. Upewnił się, że miał przy sobie sakwę wypełnioną fiolkami eliksirów.
- Też mam kilka specyfików, które mogą nas wspomóc - podjął, strzepując popiół z papierosa. Zabrał kilka fiolek z eliksirami adekwatnymi do udzielenia pierwszej pomocy, ale to niewiele w równaniu z tym, co mogło ich tutaj czekać, wiedział o tym. Vincent mówił o klątwie, słuchał w ciszy, dostrzegając pewną ironię w tym, jak wielkie musiał położyć w nim dziś zaufanie. Wypaczone przekleństwo, wizja spowitej plugawą magią wyspy malowała się tragicznie, tak jak tragiczne były słowa młodszego Rinehearta, mieszkańcy zawładnięci amokiem mogli zwrócić się przeciwko im, nieświadomi trucizny sączącej się do ich umysłów - pomijając trudności związane z obroną przed nimi, będą musieli uważać na siebie nawzajem; kiwnął głową na znak, że rozumiał, wejście w klątwę mogło przynieść dramatyczne konsekwencje dla powodzenia tej wyprawy. Musieli być ostrożni.
- Niech wpadają, powitamy ich z honorami - zapowiedział na wspomnienie wroga, spoglądając na linię horyzontu unoszącego się nad mętną wodą. Czas najwyższy rozprostować kości, zrobi to z przyjemnością, jeśli tylko przyjdzie okazja. - Zwykłe rękawice wystarczą? - dopytał, miał parę skórzanych, nawlecze je na dłonie, kryjąc je przed nocnym chłodem, gdy skończy papierosa - nie mógł jednak wiedzieć, jaką ochronę miał na myśli Vincent. Pokręcił głową przecząco, gdy spytał o ich wątpliwości. Nie chciał wróżyć z fusów, zdawał sobie sprawę ze strzępów posiadanych informacji, a szczegóły dotyczące klątwy i tak powiedzą mu niewiele. Pokiwał głową, kiedy zaproponował ukrycie łodzi, brzmiało to rozsądnie.
- Jesteśmy w stanie ukryć ją już na morzu? - spytał kobiety, dobicie do brzegu będzie zapewne łatwo spostrzec - ruszył za obojgiem, wpierw wyrzucając z dłoni niedopałek, który przydeptał na ziemi podeszwą buta.
- Brendan Weasley - przedstawił się jej krótko, nie mieli dotąd okazji ze sobą współpracować, niewiele o niej wiedział, ale po tak długiej niewoli mógł to powiedzieć o większości Zakonników; Rineheart musiał zdążyć zasłużyć się przez ten czas, skoro powierzano mu ryzykowne, a przede wszystkim tak odpowiedzialne zadania. Może krew Kierana jednak płynęła w nim mocniej, niż było to widać na pierwszy rzut oka. Niż było to widać wtedy - kiedy Jackie obawiała się spotkać z nim sam na sam. Palił papierosa, zapewne ostatniego przed wyruszeniem na akcję; w tej samej dłoni, między palcami, trzymał przekazaną przez lorda ministra świecę. Piórko feniksa, obwiązane w stosinie rzemieniem, uwieszone miał na szyi, skryte pod materiałem białej koszuli. Upewnił się, że miał przy sobie sakwę wypełnioną fiolkami eliksirów.
- Też mam kilka specyfików, które mogą nas wspomóc - podjął, strzepując popiół z papierosa. Zabrał kilka fiolek z eliksirami adekwatnymi do udzielenia pierwszej pomocy, ale to niewiele w równaniu z tym, co mogło ich tutaj czekać, wiedział o tym. Vincent mówił o klątwie, słuchał w ciszy, dostrzegając pewną ironię w tym, jak wielkie musiał położyć w nim dziś zaufanie. Wypaczone przekleństwo, wizja spowitej plugawą magią wyspy malowała się tragicznie, tak jak tragiczne były słowa młodszego Rinehearta, mieszkańcy zawładnięci amokiem mogli zwrócić się przeciwko im, nieświadomi trucizny sączącej się do ich umysłów - pomijając trudności związane z obroną przed nimi, będą musieli uważać na siebie nawzajem; kiwnął głową na znak, że rozumiał, wejście w klątwę mogło przynieść dramatyczne konsekwencje dla powodzenia tej wyprawy. Musieli być ostrożni.
- Niech wpadają, powitamy ich z honorami - zapowiedział na wspomnienie wroga, spoglądając na linię horyzontu unoszącego się nad mętną wodą. Czas najwyższy rozprostować kości, zrobi to z przyjemnością, jeśli tylko przyjdzie okazja. - Zwykłe rękawice wystarczą? - dopytał, miał parę skórzanych, nawlecze je na dłonie, kryjąc je przed nocnym chłodem, gdy skończy papierosa - nie mógł jednak wiedzieć, jaką ochronę miał na myśli Vincent. Pokręcił głową przecząco, gdy spytał o ich wątpliwości. Nie chciał wróżyć z fusów, zdawał sobie sprawę ze strzępów posiadanych informacji, a szczegóły dotyczące klątwy i tak powiedzą mu niewiele. Pokiwał głową, kiedy zaproponował ukrycie łodzi, brzmiało to rozsądnie.
- Jesteśmy w stanie ukryć ją już na morzu? - spytał kobiety, dobicie do brzegu będzie zapewne łatwo spostrzec - ruszył za obojgiem, wpierw wyrzucając z dłoni niedopałek, który przydeptał na ziemi podeszwą buta.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Starała się jak mogła – to wszystko było czymś więcej niż tylko kolejnym działaniem. A co za tym szło, było też czymś więcej w zakresie tego, co wymagało od niej nastawienie się. Musiała złapać się kolejnych wątków, wyjaśnień, poszukać, co mogło im pomóc, a także upewnić się, że nie zawiedzie. Cóż, tego ostatniego nie wiedziała, miała nadzieję, że tak właśnie będzie, a stres zmniejszy się pod działaniem. Miała jednak nadzieję, że wszystko skończy się…pozytywnie? A przynajmniej pozytywnie dla wszystkich. Zwłaszcza dla całej Anglii i, być może, reszty świata, magicznego bądź nie.
Upewniła się wcześniej co do trasy, starając się znaleźć kilka różnych możliwości. Czasem prądy nie sprzyjały podróży, czasem trzeba było wybrać inną drogę. Musiała się skupić na innym podejściu, na zadaniu sobie pytań – jaka była najszybsza trasa? Jaką drogą mogli się dostać tam najdyskretniej? Gdzie najłatwiej byłoby zgubić kogoś, kto by za nimi podążał? Jak prędko mogliby dostać się na wyspę gdyby potrzebna była inna droga. Planowanie takich rzeczy przynosiło ukojenie, podobnie jak targowanie się o załatwienie łodzi, która mogłaby przewieźć trzy osoby i nie rzucała się w oczy. Trzy przysługi i dwie wymiany towarów później (jeżeli przeżyje, będzie mogła tęsknie wspominać wydany cukier) gotowa była zabrać łódź na być może ostatni rejs jaki przyszło jej przygotować, zarówno dla siebie samej, jak i dla dwóch towarzyszy.
Pojawiła się na miejscu łodzią oczywiście, nieco wcześniej aby nie budzić podejrzeń gdy nagle we trójkę znajdą się na miejscu. Kończyła przygotowywać łódź do podróży kiedy to Vincent a potem nieznajomy mężczyzna znaleźli się w okolicy, szybko więc dokończyła zwijać ostatnią z lin zanim nie przeskoczyła na ląd, szybko przemierzając parę kroków aby znaleźć się koło mężczyzn.
- Thalia Wellers. – Uniosła dłoń na powitanie, obdarzając też zebranych zmęczonym i krótkim uśmiechem, ciesząc się, że udało jej się zdusić „cholera wie co” w ramach odpowiedzi na przedstawienie się nieznajomemu mężczyźnie. Świeca w torbie, tuż obok eliksiru który wzięła ze sobą, wydawała się nagle ciążyć jeszcze bardziej, niż by się tego można było spodziewać.
Wysłuchała Vincenta w poważnym milczeniu, zerkając to na niego, to na Brendana.
- Mam niewiele eliksirów ze sobą – przyznała wprost. Nie miała za bardzo eliksirów, bez zbytniego czasu na zorganizowanie lepszych zapasów, zwłaszcza po wymianach. Nie chciała zabierać od nich czegoś, co przygotowali, ale wolała uprzedzić jak wygląda sytuacja. Nie było sensu ukrywać przed sobą czegokolwiek.
Pokręciła przecząco głową gdy padła prośba (pytanie?) o ewentualne wątpliwości – rozumiała wszystko i była gotowa podążać za rozkazami. To mogła być jej walka, ale była w otoczeniu ludzi (przynajmniej patrząc na całokształt Brendana, chociaż pozory mogły mylić) który doświadczenia w tym wszystkim mieli więcej od niej. Zastanowiła się chwilę nad rozsądnymi słowami Brendana, kalkulując potencjalne możliwości.
- Jest zaklęcie, Prastigiatio, pozwala nieco ukryć rzeczywistość, nie jestem jednak w nim bardzo biegła, a do tej pory głównie używałam go na mniejszych obiektach niż łódź. Możemy też wybrać jedną z mniej uczęszczanych tras, jak również dobić do brzegu w najmniej uczęszczanym miejscu. Jednak z tego, co słyszałam, nie jest to zbyt duża wyspa, a i sama osada jest rybacka, co mogłoby znaczyć, że są przyzwyczajeni do wypatrywania statków i łodzi, na wypadek gdyby musieli sobie nawzajem pomóc. Nie znając sytuacji, w miejscu, które ma przewagę w postaci wzgórza, musimy być nastawieni że będziemy dość łatwo namierzalni. – Była bardziej niż otwarta na inne pomysły – a po wypchnięciu łodzi z brzegu, niezbyt daleko, ale na tyle, by mogli do niej wsiąść bez obciążenia jej na lądzie, czekała z płynięciem dalej do ostatecznego planu.
Ekwipunek we wsiąkiewce
Upewniła się wcześniej co do trasy, starając się znaleźć kilka różnych możliwości. Czasem prądy nie sprzyjały podróży, czasem trzeba było wybrać inną drogę. Musiała się skupić na innym podejściu, na zadaniu sobie pytań – jaka była najszybsza trasa? Jaką drogą mogli się dostać tam najdyskretniej? Gdzie najłatwiej byłoby zgubić kogoś, kto by za nimi podążał? Jak prędko mogliby dostać się na wyspę gdyby potrzebna była inna droga. Planowanie takich rzeczy przynosiło ukojenie, podobnie jak targowanie się o załatwienie łodzi, która mogłaby przewieźć trzy osoby i nie rzucała się w oczy. Trzy przysługi i dwie wymiany towarów później (jeżeli przeżyje, będzie mogła tęsknie wspominać wydany cukier) gotowa była zabrać łódź na być może ostatni rejs jaki przyszło jej przygotować, zarówno dla siebie samej, jak i dla dwóch towarzyszy.
Pojawiła się na miejscu łodzią oczywiście, nieco wcześniej aby nie budzić podejrzeń gdy nagle we trójkę znajdą się na miejscu. Kończyła przygotowywać łódź do podróży kiedy to Vincent a potem nieznajomy mężczyzna znaleźli się w okolicy, szybko więc dokończyła zwijać ostatnią z lin zanim nie przeskoczyła na ląd, szybko przemierzając parę kroków aby znaleźć się koło mężczyzn.
- Thalia Wellers. – Uniosła dłoń na powitanie, obdarzając też zebranych zmęczonym i krótkim uśmiechem, ciesząc się, że udało jej się zdusić „cholera wie co” w ramach odpowiedzi na przedstawienie się nieznajomemu mężczyźnie. Świeca w torbie, tuż obok eliksiru który wzięła ze sobą, wydawała się nagle ciążyć jeszcze bardziej, niż by się tego można było spodziewać.
Wysłuchała Vincenta w poważnym milczeniu, zerkając to na niego, to na Brendana.
- Mam niewiele eliksirów ze sobą – przyznała wprost. Nie miała za bardzo eliksirów, bez zbytniego czasu na zorganizowanie lepszych zapasów, zwłaszcza po wymianach. Nie chciała zabierać od nich czegoś, co przygotowali, ale wolała uprzedzić jak wygląda sytuacja. Nie było sensu ukrywać przed sobą czegokolwiek.
Pokręciła przecząco głową gdy padła prośba (pytanie?) o ewentualne wątpliwości – rozumiała wszystko i była gotowa podążać za rozkazami. To mogła być jej walka, ale była w otoczeniu ludzi (przynajmniej patrząc na całokształt Brendana, chociaż pozory mogły mylić) który doświadczenia w tym wszystkim mieli więcej od niej. Zastanowiła się chwilę nad rozsądnymi słowami Brendana, kalkulując potencjalne możliwości.
- Jest zaklęcie, Prastigiatio, pozwala nieco ukryć rzeczywistość, nie jestem jednak w nim bardzo biegła, a do tej pory głównie używałam go na mniejszych obiektach niż łódź. Możemy też wybrać jedną z mniej uczęszczanych tras, jak również dobić do brzegu w najmniej uczęszczanym miejscu. Jednak z tego, co słyszałam, nie jest to zbyt duża wyspa, a i sama osada jest rybacka, co mogłoby znaczyć, że są przyzwyczajeni do wypatrywania statków i łodzi, na wypadek gdyby musieli sobie nawzajem pomóc. Nie znając sytuacji, w miejscu, które ma przewagę w postaci wzgórza, musimy być nastawieni że będziemy dość łatwo namierzalni. – Była bardziej niż otwarta na inne pomysły – a po wypchnięciu łodzi z brzegu, niezbyt daleko, ale na tyle, by mogli do niej wsiąść bez obciążenia jej na lądzie, czekała z płynięciem dalej do ostatecznego planu.
Ekwipunek we wsiąkiewce
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zmrok zapadał szybko, ogarniając okolicę szczelną kołdrą ciemności i bijącego od wody chłodu, wkradającego się za kołnierze w postaci zimnych, zawieszonych w powietrzu kropel. Pogoda była prawie bezwietrzna; zdawało się, że kierowana przez Thalię łódź poruszała się niemal bezszelestnie, z jedynie cichym szmerem fal przesuwając się wzdłuż brzegu. Z miejsca, do którego przybiła, Wyspa Rzeźb była prawie niewidoczna, stanowiąc jedynie niewielką wypukłość na tle horyzontu; wyglądała na zupełnie uśpioną - bez jaśniejszej łuny świateł miasteczka czy kołyszących się w porcie rybackim latarni. Stali mieszkańcy musieli już zamienić się w kamienne posągi, było długo po zachodzie słońca; istniało prawdopodobieństwo, że na wyspie będziecie jedynymi przebudzonymi istotami. Prawdopodobieństwo - lecz nie pewność.
Niezależnie od obranej przez was morskiej drogi, pierwsza część podróży przebiegła bez zakłóceń - Thalia, doświadczona w sztuce żeglarskiej, potrafiła wprawnie wykorzystywać wiatr i morskie prądy, żeby nakierować łódź na właściwe tory. Przez kilkanaście minut nikt wam nie przeszkodził i można było odnieść wrażenie, że ani na wyspie - ani w jej otoczeniu - nie dzieje się nic niezwykłego, a tajemnicze źródło jest wyłącznie plotką, pogłoską. Nierówny zarys lądu był już dobrze widoczny, gdy Thalia, jako pierwsza, wyczuła, że coś jest nie tak.
Łódź skręciła w sposób zupełnie przez żeglarkę niekontrolowany, niepodyktowany wiatrem czy podwodnym prądem; ster szarpnął się, wykręcając w przeciwnym kierunku i Thalia musiała się z nim siłować, żeby nie wyrwał się jej z rąk. Czuła pod palcami niesłabnący opór. W tym samym momencie zarówno Brendan, jak i Vincent bardziej wyczuli niż zobaczyli gęstniejącą wokół was magię; energię, silną i plugawą, która - początkowo niewidoczna - po paru oddechach zaczęła kłębić się wokół łodzi w postaci czarnych, przypominających chmury strzępów. Pokładem pod wami zakołysało, łódź nadal podskakiwała chaotycznie na wodzie; chmury tymczasem otoczyły was ze wszystkich stron, odcinając światło księżyca. Zapanowała zupełna ciemność - nie widzieliście wody, nocnego nieba ani wyspy, niczego, na podstawie czego moglibyście zorientować się co do kierunku. Czuliście, jak drewno jęczy i drży pod wami, a to nie był koniec kłopotów.
Brendan jako pierwszy zauważył nad sobą ruch; coś dużego przesunęło się ponad łodzią, uderzyło w was lodowate powietrze - a potem spomiędzy oparów wyłoniła się sylwetka zupełnie czarnego, wielkiego ptaka - o ostrym dziobie i zakrzywionych szponach, który z ogłuszającym, rozrywającym bębenki uszne skrzekiem zaczął pikować w dół, wprost na Vincenta - z prędkością uniemożliwiającą reakcję rzucając się na niego i zwalając go z nóg. Rineheart upadł, lądując na twardych deskach, czując się tak, jakby z płuc uciekło mu całe powietrze. Mógł sięgnąć po różdżkę, ale nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa; klatkę piersiową przygniatał mu olbrzymi ciężar. Potrzebował pomocy, żeby wydostać się spod cienia, a wydostać musiał się jak najszybciej - bo wraz z każdą kolejną sekundą czuł, jak jego ciało staje się sztywne i mniej responsywne, a mięśnie tężeją - zupełnie jakby zamieniał się w kamień.
Tymczasem łódź znowu obróciła się wokół własnej osi, sprawiając, że zarówno Thalia, jak i Brendan, musieli przytrzymać się burt, by za nie nie wypaść. Woda chlusnęła na pokład, prawie czarna w panujących wokół was ciemnościach. Była lodowata - podobnie jak otaczające was powietrze i dotyk cienistej istoty na klatce piersiowej Vincenta. Jedynymi źródłami ciepła zdawały się być posiadane przez was świece i pióra, czuliście dobrą, bijącą nich energię - ale zdawaliście sobie też sprawę z tego, że na ich zapalenie było za wcześnie. Do północy pozostało trochę czasu, a miejsce, do którego mieliście dotrzeć, znajdowało się na wyspie - teraz niewidocznej, wymykającej się poza wasz zasięg. Jedno było pewne: musieliście jak najszybciej wydostać się z potrzasku i dobić do brzegu, zanim będzie za późno. Thalia, jako doświadczona żeglarka, była w stanie rozeznać się w otoczeniu i obrać kurs - ale sama nie miała ani siły, ani umiejętności, żeby zapanować nad żywiołem i ochronić się przed atakami.
Mistrz gry wita was serdecznie i (póki co) nie kontynuuje rozgrywki.
Waszym zadaniem w tej części wydarzenia, jest przedostanie się na Wyspę Rzeźb - co rozegrać możecie w sposób dowolny, uwzględniając zarysowane w poście okoliczności. Możecie w tym celu napisać dowolną ilość postów, dowolnie ustalając między sobą kolejkę odpisów. Po napisaniu postów, w których schodzicie na ląd, wyślijcie stosowną informację do mistrza gry i zaczekajcie na posta z oceną waszych działań i dalszymi wskazówkami.
Mistrz gry może (nie musi) pojawić się ponownie w wątku wcześniej. W razie ewentualnych pytań, pozostaję do dyspozycji, aczkolwiek do 16 września włącznie - z uwagi na mój wyjazd - tylko na discordzie i w ograniczonym zakresie.
Powodzenia!
Niezależnie od obranej przez was morskiej drogi, pierwsza część podróży przebiegła bez zakłóceń - Thalia, doświadczona w sztuce żeglarskiej, potrafiła wprawnie wykorzystywać wiatr i morskie prądy, żeby nakierować łódź na właściwe tory. Przez kilkanaście minut nikt wam nie przeszkodził i można było odnieść wrażenie, że ani na wyspie - ani w jej otoczeniu - nie dzieje się nic niezwykłego, a tajemnicze źródło jest wyłącznie plotką, pogłoską. Nierówny zarys lądu był już dobrze widoczny, gdy Thalia, jako pierwsza, wyczuła, że coś jest nie tak.
Łódź skręciła w sposób zupełnie przez żeglarkę niekontrolowany, niepodyktowany wiatrem czy podwodnym prądem; ster szarpnął się, wykręcając w przeciwnym kierunku i Thalia musiała się z nim siłować, żeby nie wyrwał się jej z rąk. Czuła pod palcami niesłabnący opór. W tym samym momencie zarówno Brendan, jak i Vincent bardziej wyczuli niż zobaczyli gęstniejącą wokół was magię; energię, silną i plugawą, która - początkowo niewidoczna - po paru oddechach zaczęła kłębić się wokół łodzi w postaci czarnych, przypominających chmury strzępów. Pokładem pod wami zakołysało, łódź nadal podskakiwała chaotycznie na wodzie; chmury tymczasem otoczyły was ze wszystkich stron, odcinając światło księżyca. Zapanowała zupełna ciemność - nie widzieliście wody, nocnego nieba ani wyspy, niczego, na podstawie czego moglibyście zorientować się co do kierunku. Czuliście, jak drewno jęczy i drży pod wami, a to nie był koniec kłopotów.
Brendan jako pierwszy zauważył nad sobą ruch; coś dużego przesunęło się ponad łodzią, uderzyło w was lodowate powietrze - a potem spomiędzy oparów wyłoniła się sylwetka zupełnie czarnego, wielkiego ptaka - o ostrym dziobie i zakrzywionych szponach, który z ogłuszającym, rozrywającym bębenki uszne skrzekiem zaczął pikować w dół, wprost na Vincenta - z prędkością uniemożliwiającą reakcję rzucając się na niego i zwalając go z nóg. Rineheart upadł, lądując na twardych deskach, czując się tak, jakby z płuc uciekło mu całe powietrze. Mógł sięgnąć po różdżkę, ale nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa; klatkę piersiową przygniatał mu olbrzymi ciężar. Potrzebował pomocy, żeby wydostać się spod cienia, a wydostać musiał się jak najszybciej - bo wraz z każdą kolejną sekundą czuł, jak jego ciało staje się sztywne i mniej responsywne, a mięśnie tężeją - zupełnie jakby zamieniał się w kamień.
Tymczasem łódź znowu obróciła się wokół własnej osi, sprawiając, że zarówno Thalia, jak i Brendan, musieli przytrzymać się burt, by za nie nie wypaść. Woda chlusnęła na pokład, prawie czarna w panujących wokół was ciemnościach. Była lodowata - podobnie jak otaczające was powietrze i dotyk cienistej istoty na klatce piersiowej Vincenta. Jedynymi źródłami ciepła zdawały się być posiadane przez was świece i pióra, czuliście dobrą, bijącą nich energię - ale zdawaliście sobie też sprawę z tego, że na ich zapalenie było za wcześnie. Do północy pozostało trochę czasu, a miejsce, do którego mieliście dotrzeć, znajdowało się na wyspie - teraz niewidocznej, wymykającej się poza wasz zasięg. Jedno było pewne: musieliście jak najszybciej wydostać się z potrzasku i dobić do brzegu, zanim będzie za późno. Thalia, jako doświadczona żeglarka, była w stanie rozeznać się w otoczeniu i obrać kurs - ale sama nie miała ani siły, ani umiejętności, żeby zapanować nad żywiołem i ochronić się przed atakami.
Waszym zadaniem w tej części wydarzenia, jest przedostanie się na Wyspę Rzeźb - co rozegrać możecie w sposób dowolny, uwzględniając zarysowane w poście okoliczności. Możecie w tym celu napisać dowolną ilość postów, dowolnie ustalając między sobą kolejkę odpisów. Po napisaniu postów, w których schodzicie na ląd, wyślijcie stosowną informację do mistrza gry i zaczekajcie na posta z oceną waszych działań i dalszymi wskazówkami.
Mistrz gry może (nie musi) pojawić się ponownie w wątku wcześniej. W razie ewentualnych pytań, pozostaję do dyspozycji, aczkolwiek do 16 września włącznie - z uwagi na mój wyjazd - tylko na discordzie i w ograniczonym zakresie.
Powodzenia!
Mocniejszy podmuch nadmorskiego wiatru wzburzył słonawe krople przyklejone do wszystkich kończyn oraz chłonnej odzieży. Wolną ręką ściągnął je z zarośniętego policzka przecierając zmęczoną twarz i przymknięte powieki. Odetchnął ciężko, a natłok myśli krążył wokół całości wyprawy - niewiadomych, z którymi przyjdzie im się zmierzyć. Dopiero charakterystyczny szmer piaszczystych kroków przykuł jego uwagę. Odwrócił się pokonując dzielące centymetry. Przywitał się subtelnym gestem zerkając na współtowarzyszy. Gryząca woń papierosowego dymu dotarła do jego nozdrzy, wywołując subtelne ssanie. Zignorował ów narastające odczucie koncentrując się na informacjach przekazanych w krótkich komunikatach. Ponownie kiwnął głową w potwierdzeniu słów Aurora i odniósł się do wypowiedzi rudowłosej żeglarki: – Poradzimy sobie. – zapewnił krótko odwracając się w stronę spienionej tafli, gdy mocniejsza z fal rozbiła się o nieregularny brzeg. Nie mieli zbyt wiele czasu na wielogodzinne i drobiazgowe przygotowania. Korzystali z nagromadzonych zapasów zebranych z ostatnich zadań, czy współdzielonych misji. Podciągnął opadającą torbę i jeszcze raz prześlizgnął się po zacienionych profilach. Wykrzywił usta w lekkim półuśmiechu, gdy Weasley z pewnością i zawziętą powagą wypowiedział się na temat potencjalnego, tajemniczego przeciwnika: właśnie taka postawa była im potrzebna. Dodawała odwagi, wspierała współpracę, podkreślała szereg umiejętności, którymi dysponowali. Walka nie była dla nich niczym obcym. Pokręcił głową twierdząco odpowiadając na pytanie mężczyzny: – Tak. Na wszelki wypadek. – dodał i wsłuchał się w kolejne wypowiedzi, zastanawiając się nad najlepszym rozwiązaniem. – Wybierzmy standardową drogę, tak aby najłatwiej było nam przedostać się na drugi brzeg. – zaczął. – Myślę, że zdążymy zareagować, gdy zorientują się, że nadpływa obcy statek. Jeśli będą niebezpieczni, możemy zacząć od ogłuszenia na większym obszarze. Może uda nam się zyskać czas i ukryć się w głębi wyspy. – powiedział nabierając powietrza. – Choć obawiam się, że to nie będzie takie proste... – dodał i podciągnął kołnierz kraciastej kurtki. Ruszając za przewodniczką wsiadł do rozkołysanej łodzi, spoglądając przez lewą burtę w kierunku uśpionej wyspy. I choć ufał jej bezgranicznie, od pewnego czasu nadmorska toń stała się jego prawdziwym wrogiem. Wzmożony chłód smagał nieprzyzwyczajone ciało. Powieki marszczyły się w uwadze wypatrując każdego ruchu, czy niewielkiego szmeru. Prawa dłoń trzymana w pogotowiu oparła się o głęboką kieszeń wyczuwając trzonek głogowej różdżki. Niewielka wypukłość na tle horyzontu była spokojna, niegroźna, praktycznie niewidoczna. Klątwa rozpoczęła już swe zgubne działanie tworząc kamienne posągi uformowane z plastyki ludzkiego ciała. Woda ocierała się o drewniane elementy wydając charakterystyczny, równomierny pląs. Prąd popychał niewielką łajbę w należytym tempie i niepokojącym spokoju. Dziewczyna bez większych zakłóceń sterowała środkiem transportu oddając nieskazitelny komfort krótkotrwałej podróży. Ciemnowłosy wysunął się jeszcze bardziej przeglądając się przybliżonemu kształtowi. Czyżby coś było nie tak? Zostali wprowadzeni w błąd, Minister zdobył niewłaściwe informacje? Dopiero, po krótkiej chwili sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Łódź skręciła w jedną ze stron odbierając równowagę. Szarpnęła się, zakołysała, a on złapał się uformowanej poręczy, aby nie opaść na kolana. I właśnie wtedy to poczuł: specyficzne gęstniejące, oblepiające powietrze, które formowało się wokół podróżników. Drgającą, mleczną energię o plugawym pochodzeniu, o sile, które mogła zrobić im krzywdę. – Czujecie to? – wyrzucił głośno, zawiadamiając resztę. Coś było nie tak. Przeklęta magia formowała się w postaci chmurzystych strzępów. Przybliżała się, gęstniała, obezwładniała pojazd oraz każdego Zakonnika. Odcinała powietrze, uniemożliwiała widok, dezorientowała. Nie widzieli już blasku księżyca, zarysu wyspy, falistych linii wody opływających drewniany statek. A ten kołysał nierównomiernie wyrwany spod jakiejkolwiek kontroli. Za każdym szarpnięciem czuł napływającą adrenalinę, wnętrzności wykręcające się wokół własnej osi. Jęk rozkołysanego drewna stawał się coraz intensywniejszy wraz z systematycznymi drżeniami. Nie wiedział jak wspomóc żeglarkę, jednakże coś innego stało się ich kłopotem. Nie widział przestrzeni, ani współtowarzyszy. Oczy nieprzyzwyczajone do mglistej ciemności próbowały odnaleźć choć jeden punkt. Dłonie przyklejone do burty, przesuwały się w prawą stronę chcąc zmienić położenie. Czarna magia osiadała na całym ciele, ograniczała oddech. Do tego ten chłód – przenikliwy, obezwładniający, zwiastujący nadejście czegoś wielkiego. A to w postaci potężnego, cienistego ptaka nadleciało z przestworzy odpadając wprost na Klątwołamacza. Mężczyzna krzyknął opadając na drewniane deski z okrutną siłą. Pociągły ból rozszedł się po jego plecach, jednakże największe stężenie uformowało się na klatce piersiowej. Próbował wyswobodzić się spod niewiadomego zwierzęcia dysząc coraz ciężej, tracąc tak cenny oddech. Nie sięgał po różdżkę, wszelkie siły wkładał w próbę walki, zepchnięcia przeciwnika. Potrzebował pomocy, o którą nie mógł zawołać. Zimna woda oblała jego ciało potęgując efekt. Nie wiedział gdzie jest, nie wiedział co się dzieje, nie wiedział co stało się z pozostałymi. Czyżby został sam, a oni przepadli w piekielnej otchłani? Dusił się, a każdy wdech sprawiał ból. Było zimno.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Thalia Wellers, przedstawiła się czarownica, a przez jego twarz przemknął cień zdumienia; ona nie mogła poznać jego, półtorej roku w niewoli mocno odbiło na nim swoje piętno, postarzając w czasie jego zmęczoną twarz. Charakterystyczne rude włosy zostały zgolone, gdy zalęgły się w nich pasożyty, a dostrzegłszy, że bez nich trudniej go rozpoznać - zaczął golić je regularnie, wiedząc, że odzyskanie sił wymagało przyciągania mniejszej uwagi szmalcowników i wroga. Być może pogłoski o jego powrocie jeszcze do wroga dotarły i było mu to na rękę, póki nie odzyska formy. On powinien był rozpoznać ją - ale nie widzieli się zbyt długo, a duchy przeszłości blakły we wspomnieniach jak twarze widywane w snach, jak część życia, które w niewoli wydawało się już utracone bezpowrotnie. Rysy twarzy Thalii wydoroślały, ale w jej spojrzeniu widział przecież tę samą łobuzerską iskrę, gdy ściskał jej dłoń na powitanie. Usta drgnęły w uśmiechu pozbawionym oznak zakłopotania, dobrze ją było widzieć po tak długim czasie. Dobrze ją było widzieć żywą. Pojawiła się tamtego dnia na spotkaniu Zakonu Feniksa, ale i wtedy jej nie rozpoznał.
- Nie przed ludźmi powinniśmy się ukrywać - odparł, z założonymi na piersi rękoma wsłuchując się w rozmowę między Thalią i Vincentem odnośnie wyboru odpowiedniej trasy - mieszkańcy osady nie powinni być nastawieni agresywnie, a nawet gdyby, rybacy nie byli ludźmi stanowiącymi dla nich zagrożenie. Obawiał się tego, co mogło ukrywać się w głębi wyspy - tego, czego szukali. Rybacy mogli też udzielić wcześniej wsparcia Rycerzom Walpurgii, ale ludzie, których los był tak ciężki, jak los tubylców, zwykle do stracenia mieli tak niewiele, że podjęcie się współpracy z ludźmi tak plugawymi niekoniecznie leżało na szczycie listy ich priorytetów. Jeśli mieli być łatwi do namierzenia, musieli być też gotowi na obronę - to najważniejsze, co musiał zapamiętać. Pokręcił głową, przecząco, przytakując Vincentowi. To nie będzie takie proste, tego jednego mogli być pewni. Nie walczył z cieniami, ale dostatecznie wiele o nich słyszał. I wspominał te wszystkie opowieści już z pokładu, gdy milcząco spoglądał w kierunku destynacji ich podróży - co sił zaciskając palce na krawędzi burty, gdy coś szarpnęło łodzią, różdżka błyskawicznie znalazła się w jego ręce.
- Mamy to, czego szukamy - przytaknął Vincentowi, czuł, czuł czarną magię okalającą ich swoim plugastwem. Tak silną, że aż widoczną gołym okiem: czarne strzępy budziły dreszcz odrazy, najmroczniejsza z magicznych sztuk niosła śmierć. Kucnął pod burtą, osłaniając się nią przed siłą wiatru, siłą wznieconą obrotem łodzi, mocno trzymając się pokładu, aby nie upaść. - JAK POMÓC?! - zawołał do Thalii, nie była na pokładzie sama, w obliczu żywiołu statek potrzebował siły - mogli ją wspomóc, ale musiała ich dokładnie pokierować. Jeśli tylko dostaną taką szansę, cienisty kształt szybko zwrócił jego uwagę, obrzydliwe ptaszę zapikowało w kierunku Zakonnika, zbyt szybko, by wylapał je w locie - ale skupił się na nim od razu, gdy z łomotem dopadło Rinehearta. Czarodziej potrzebował szybko, krótko ważąc pomiędzy ryzykiem a opóźnieniem, łatwo postawił na to pierwsze:
- Deprimo! - wywołał inkantację, kierując źródło wichru nieco nad ptaszę, nie chcąc, by leżący pod nim Vincent został mocniej pchnięty podmuchem - wszelkie próby oszołomienia lub spetryfikowania tajemniczej istoty wydawały mu się zbyt niepewne w swoim efekcie. Jeśli Vincent musiał złapać oddech - a urwany krzyk o tym świadczył - musiał czym prędzej odzyskać wolność.
rzut kością: deprimo za 103
- Nie przed ludźmi powinniśmy się ukrywać - odparł, z założonymi na piersi rękoma wsłuchując się w rozmowę między Thalią i Vincentem odnośnie wyboru odpowiedniej trasy - mieszkańcy osady nie powinni być nastawieni agresywnie, a nawet gdyby, rybacy nie byli ludźmi stanowiącymi dla nich zagrożenie. Obawiał się tego, co mogło ukrywać się w głębi wyspy - tego, czego szukali. Rybacy mogli też udzielić wcześniej wsparcia Rycerzom Walpurgii, ale ludzie, których los był tak ciężki, jak los tubylców, zwykle do stracenia mieli tak niewiele, że podjęcie się współpracy z ludźmi tak plugawymi niekoniecznie leżało na szczycie listy ich priorytetów. Jeśli mieli być łatwi do namierzenia, musieli być też gotowi na obronę - to najważniejsze, co musiał zapamiętać. Pokręcił głową, przecząco, przytakując Vincentowi. To nie będzie takie proste, tego jednego mogli być pewni. Nie walczył z cieniami, ale dostatecznie wiele o nich słyszał. I wspominał te wszystkie opowieści już z pokładu, gdy milcząco spoglądał w kierunku destynacji ich podróży - co sił zaciskając palce na krawędzi burty, gdy coś szarpnęło łodzią, różdżka błyskawicznie znalazła się w jego ręce.
- Mamy to, czego szukamy - przytaknął Vincentowi, czuł, czuł czarną magię okalającą ich swoim plugastwem. Tak silną, że aż widoczną gołym okiem: czarne strzępy budziły dreszcz odrazy, najmroczniejsza z magicznych sztuk niosła śmierć. Kucnął pod burtą, osłaniając się nią przed siłą wiatru, siłą wznieconą obrotem łodzi, mocno trzymając się pokładu, aby nie upaść. - JAK POMÓC?! - zawołał do Thalii, nie była na pokładzie sama, w obliczu żywiołu statek potrzebował siły - mogli ją wspomóc, ale musiała ich dokładnie pokierować. Jeśli tylko dostaną taką szansę, cienisty kształt szybko zwrócił jego uwagę, obrzydliwe ptaszę zapikowało w kierunku Zakonnika, zbyt szybko, by wylapał je w locie - ale skupił się na nim od razu, gdy z łomotem dopadło Rinehearta. Czarodziej potrzebował szybko, krótko ważąc pomiędzy ryzykiem a opóźnieniem, łatwo postawił na to pierwsze:
- Deprimo! - wywołał inkantację, kierując źródło wichru nieco nad ptaszę, nie chcąc, by leżący pod nim Vincent został mocniej pchnięty podmuchem - wszelkie próby oszołomienia lub spetryfikowania tajemniczej istoty wydawały mu się zbyt niepewne w swoim efekcie. Jeśli Vincent musiał złapać oddech - a urwany krzyk o tym świadczył - musiał czym prędzej odzyskać wolność.
rzut kością: deprimo za 103
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nazwiska, znajome nazwiska…Weasleyowe byli dumą Devon, dumą za którą mogła się wstawić, ale co działo się z Brendanem – tego nie mogła ocenić. Piętno wojny odciskało się na każdym, a przecież mogło spotkać coś jeszcze, czuła jednak, że nie dość, że to nie czas i nie miejsce, to jeszcze najzwyczajniej w świecie Brendan rozmawiać na ten temat nie chciał. O ile w ogóle przeżyją, bo to na obecną metę wydawało się o wiele większym priorytetem niż zajmowanie się odnawianiem dawnych znajomości.
Czas był jednak na nich i nie mogli się ociągać, więc z powodzeniem zaczęli od wyciągnięcia łódki z zacumowanego miejsca. Nie była zbyt przestrzenna, ale mogła udźwignąć ich wszystkich i była mniej rzucająca się w oczy niż większe łodzie. No i zdecydowanie o wiele łatwiejsza do przygotowania i zdobycia niż coś innego. Czy teraz mogła liczyć na to, że łódź ich nie zawiedzie? Tak, bo mogła spróbować dołożyć do całej łodzi swoje umiejętności, dzięki którym dałaby radę przetransportować ich na wyspę. Vincent powiedział, że sobie poradzą, więc nawet jeżeli nie ufała w pełni myślom w swojej głowie – to ufała jemu.
Brak przeszkód tylko wzmagał jej wyczulenie na otoczenie i wydawał się próbować doszukać kolejnego ryzyka. Było za spokojnie, tak jakby potrzebowali tylko przepłynąć te parę mil morskich i wszystkie ich problemy miały być rozwiązane. I niczym za dotknięciem czyjejś różdżki albo za czarną magią, którą Vincent i Brendan potwierdzili, że to, co na nich czekało, miało zacząć się już teraz…albo nawet szybciej niż teraz, gdy nagle łódź zaczęła żyć własnym życiem. Musiała zaprzeć się o ster tak aby ten nie wyrwał się spod jej kontroli, a i tak jedyne, co udało jej się zrobić w tym zakresie, to powstrzymać go przed dalszym wyrwaniem się spod kontroli.
Coś jeszcze pojawiło się nagle, tak, że ledwie miała czas się temu przyjrzeć, bo zaraz cienisty kształt przemieścił się w stronę Vincenta. Otworzyła usta aby zawołać w jego kierunku, ale woda przelewająca się na pokład sprawiła, że jedyne co mogła zrobić to zacząć się krztusić. Nie mieli jednak czasu na rozpraszanie się i wszyscy o tym wiedzieli – Brendan zapytał co trzeba było zrobić, ale nie musiała mu mówić, że Vincent potrzebuje pomocy.
- Żagiel do góry i pomoc przy sterze! – Potrzebowali prędkości, ale nie potrzebowali prędkości jak już się obracali i nie mogli w ogóle obrać kierunku. Sama też mogła utrzymać ster w tej pozycji, ale nie mogła popchnąć go dalej. Dopóki więc Brendan nie pomoże Vincentowi, mogła utrzymać ster aby nie wyrwał się spod kontroli – a wydawało się, że zaklęcie Weasleya zadziałało doskonale.
Czas był jednak na nich i nie mogli się ociągać, więc z powodzeniem zaczęli od wyciągnięcia łódki z zacumowanego miejsca. Nie była zbyt przestrzenna, ale mogła udźwignąć ich wszystkich i była mniej rzucająca się w oczy niż większe łodzie. No i zdecydowanie o wiele łatwiejsza do przygotowania i zdobycia niż coś innego. Czy teraz mogła liczyć na to, że łódź ich nie zawiedzie? Tak, bo mogła spróbować dołożyć do całej łodzi swoje umiejętności, dzięki którym dałaby radę przetransportować ich na wyspę. Vincent powiedział, że sobie poradzą, więc nawet jeżeli nie ufała w pełni myślom w swojej głowie – to ufała jemu.
Brak przeszkód tylko wzmagał jej wyczulenie na otoczenie i wydawał się próbować doszukać kolejnego ryzyka. Było za spokojnie, tak jakby potrzebowali tylko przepłynąć te parę mil morskich i wszystkie ich problemy miały być rozwiązane. I niczym za dotknięciem czyjejś różdżki albo za czarną magią, którą Vincent i Brendan potwierdzili, że to, co na nich czekało, miało zacząć się już teraz…albo nawet szybciej niż teraz, gdy nagle łódź zaczęła żyć własnym życiem. Musiała zaprzeć się o ster tak aby ten nie wyrwał się spod jej kontroli, a i tak jedyne, co udało jej się zrobić w tym zakresie, to powstrzymać go przed dalszym wyrwaniem się spod kontroli.
Coś jeszcze pojawiło się nagle, tak, że ledwie miała czas się temu przyjrzeć, bo zaraz cienisty kształt przemieścił się w stronę Vincenta. Otworzyła usta aby zawołać w jego kierunku, ale woda przelewająca się na pokład sprawiła, że jedyne co mogła zrobić to zacząć się krztusić. Nie mieli jednak czasu na rozpraszanie się i wszyscy o tym wiedzieli – Brendan zapytał co trzeba było zrobić, ale nie musiała mu mówić, że Vincent potrzebuje pomocy.
- Żagiel do góry i pomoc przy sterze! – Potrzebowali prędkości, ale nie potrzebowali prędkości jak już się obracali i nie mogli w ogóle obrać kierunku. Sama też mogła utrzymać ster w tej pozycji, ale nie mogła popchnąć go dalej. Dopóki więc Brendan nie pomoże Vincentowi, mogła utrzymać ster aby nie wyrwał się spod kontroli – a wydawało się, że zaklęcie Weasleya zadziałało doskonale.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Spokój ogarniający nadmorską przestrzeń wydawał się niepokojący. Powolny, równomierny szum naruszonych fal uderzał o drewnianą powłokę statku, popychał ich ku niewielkiej wysepce, której zarys przybliżał się z każdą przemijającą sekundą. Stojąc po prawej stronie burty, z wytężonym wzrokiem przyglądał się falującemu otoczeniu oświetlanemu przez gruby półokrąg jesiennego księżyca. Dopiero po krótkiej chwili ich czujność została wystawiona na próbę. Łódź zakołysała się niebezpiecznie szarpiąc uczestników wyprawy. Dłoń oderwała się od przytrzymywanej krawędzi, jednakże zdołał utrzymać równowagę. Ciemne strzępy plugawej magii zaczęły zbierać się wokół jego głowy, rozchwianego ciała, rąk oraz nóg, próbujących rozeznać się w zaistniałej sytuacji. Wiatr wzbierał na sile przesuwając środek transportu wymykający się spod standardowej kontroli. W oddali usłyszał głos Brendana potwierdzający jego odczucia i narastające obawy. Kolejne pytanie o donośniejszym charakterze miało na celu wspomóc rudowłosą żeglarkę, wydać konkretne rozkazy, które wspomogą przedostanie się do niedalekiego brzegu. Sam wytężył słuch próbując przesunąć się w stronę Zakonników, uspokoić oddech odbierany przez gęstniejącą i uciskającą magię. Prawa dłoń spoczywała na kieszeni, w której przetrzymywał różdżkę gotową do ataku. Nie zdążył ochronić się w odpowiednim momencie gdyż wściekły kształt ptasiego demona opadł na jego rosłą linię, powalając na wilgotny, drewniany pokład. Głogowa różdżka, którą wyciągnął do połowy, wypadła z jego rąk, zatrzymując się tuż obok. Plugastwo przyciskało klatkę piersiową swym złowrogim ciężarem. Stężenie nieznanej, złowieszczej magii wzrastało na intensywności. Każdy oddech zmieniał się w coraz płytsze rzężenie, z którego w porę uratował go Weasley. Znajoma inkantacja pomknęła w stronę tajemniczej zjawy. Ogromna siła magicznego podmuchu uderzyła w jej bok, szeroką, ptasią pierś odrzucając go z leżącej ofiary. Ciemnowłosy nabrał niekontrolowany haust powietrza, przez który rozkaszlał się intensywnie, próbując podnieść się do pozycji siedzącej. Oszołomienie jeszcze przez chwilę przycisnęło go do ziemi, jednakże wspierając się na lewej ręce, powolnie podniósł się do góry, zginając w pół, aby dać upust silnemu kaszlowi. Wolną ręką chwycił różdżkę leżącą tuż obok i ślizgając się na mokrym pokładzie, próbował zorientować się w sytuacji, wyłapać pojedyncze sylaby wykrzyczane przez przejętą i zajętą Wellers. Wiedział, że na podziękowania przyjdzie jeszcze pora. Zakonnik bez wahania uratował mu życie, a to nie mogło przejść obok niego obojętnie. Wyłapał znaczące słowo ster i niemalże na oślep rzucił się w stronę przedniej części statku, przykucając, przytrzymując się drewnianej burty. Był czujny, gdyż cienisty, oszołomiony oponent mógł pojawić się tu w każdej chwili. – Biorę ster! – wrzasnął urwanym, zachrypniętym głosem i znów zaniósł się kaszlem. Pokręcił głową z dezaprobatą i podciągnął skórzaną torbę. Wierzył, że umiejętności żeglarskie nabyte podczas wieloletnich podróży, pozwolą mu wspomóc załogę i wyprowadzić ich z trudnej sytuacji. Gdy znalazł się tuż przy słupku wraz z obrotowym kołem, wsparł się na jednym z trzymadeł i starając się nie ulec sile żywiołu, wyrzucił jeszcze: – W którą stronę kręcić? Czy wystarczy, że tylko przytrzymam? – zawołał mając nadzieję, iż po drugiej stronie znajduje się doświadczona kobieta z choć jedną wskazówką.
| Żeglarstwo I (gdyby okazało się potrzebne)
| Żeglarstwo I (gdyby okazało się potrzebne)
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Sekundy spędzone pod cielskiem czarnego ptaszyska dłużyły się Vincentowi niemiłosiernie, istota – choć niematerialna – w jakiś sposób zdołała przygnieść go do pokładu; Zakonnik czuł siłę napierającej na niego magii, złej, plugawej. Konieczność walki o każdy oddech utrudniała próby strącenia z siebie stwora, zwłaszcza, że ten zaczął atakować; ostry jak brzytwa dziób wystrzelił w kierunku głowy Vincenta, w ostatniej chwili chybiając i zagłębiając się w pokładzie, z którego posypało się kilka drzazg. Bestia zaskrzeczała gniewnie, przejmujący, donośny dźwięk wdarł się w uszy całej trójki czarodziejów, na moment ogłuszając znajdującego się najbliżej Vincenta. Ten czuł, że opada z sił, ogarniany dziwną bezsilnością i poczuciem beznadziei, przekonaniem, że wszystko było stracone.
Brendan zareagował na niebezpieczeństwo błyskawicznie, kierując celne i bardzo silne zaklęcie w stronę cienistego ptaka. Potężny podmuch wiatru szarpnął powietrzem, trafiając prosto w rozcapierzone skrzydła istoty; odrzucona od leżącego Vincenta, puściła go wreszcie. Siła wiatru popchnęła ją w tył, na sterburtę, o którą uderzyła mocno, wprawiając całą łódź w drżenie – a potem przetoczyła się przez nadburcie i runęła w stronę wody, póki co znikając Zakonnikom z oczu. Mogli podejrzewać, że wróci – nie mieli jedynie pewności, z której strony tym razem zaatakuje.
Tymczasem Thalii udało się odzyskać częściową kontrolę nad sterem, choć ten nadal drżał i szarpał; Vincent, który przejął go od żeglarki, mógł odnieść wrażenie, jakby ktoś – lub coś – się z nim siłowało, próbując raz po raz wyrwać mu drewniane uchwyty spod palców. Łódź powoli przestawała się obracać, ale porywiste podmuchy wiatru nadal popychały ją w niewidomym kierunku – a gdy czarne chmury ponad Zakonnikami przerzedziły się na moment, przepuszczając srebrzyste światło księżyca, stało się jasne, że chociaż statek wciąż zbliżał się do wyspy, to przybicie do jej brzegów nie miało być proste.
Z wody pomiędzy łodzią a ciemnym zarysem lądu wystawiały pionowe, ostro zakończone kształty, które w pierwszej chwili do złudzenia przypominały morskie skały – z tym, że wiedzieliście, że na żadne takie formacje nie powinniście się w tym miejscu natknąć. Brendan i Vincent jako pierwsi dostrzegli, czym tak naprawdę były: obaj byli w stanie rozpoznać charakterystyczne struktury czarnej magii, powykręcane i skrystalizowane, zdawały się nie odbijać księżycowego światła, a je pochłaniać. Brendan widział podobne narośle na ciałach czarnoksiężników i w miejscach, gdzie czarna magia silnie oddziaływała; Vincent rozpoznawał je jako efekt uboczny niektórych klątw, zwłaszcza tych, przy których eksperymentowano. Choć wystawały spod powierzchni wody, wydawały się zagęszczać tym bardziej, im bliżej wyspy się znajdowały; czarne, przypominające pnącza formacje wiły się też po plaży, Wyspa Rzeźb musiała być ich źródłem – co zgadzało się z informacjami, które Zakonnicy otrzymali przed misją.
Kolejny podmuch lodowatego wiatru wydął żagle, pchając łódź dalej w stronę ostrych struktur; lada moment statek miał na nie wpaść. Żaden z czarodziejów nie mógł mieć pewności, czy się na nich rozbije, czy może przenikną przez burty niczym mgła – ale nawet z daleka wyglądały na niebezpieczne.
Gdzieś ponad głowami Zakonników rozległ się znów skrzekliwy wrzask, a przez huk wiatru przebił się łopot skrzydeł. Tym razem wszyscy mogli odnieść wrażenie, że cienistych istot było więcej.
Mistrz gry wita ponownie, będzie kontynuował rozgrywkę.
Termin na odpis mija 17 października o godz. 20:00. W tej turze możecie wykonać dowolną (rozsądną) ilość akcji i napisać dowolną ilość postów.
Vincent, jeżeli chce utrzymać ster, rzuca kością k100 na sprawność, ST wynosi 60.
Jeżeli będziecie potrzebować posta uzupełniającego - dajcie znać. W razie pytań również zapraszam. <3
Brendan zareagował na niebezpieczeństwo błyskawicznie, kierując celne i bardzo silne zaklęcie w stronę cienistego ptaka. Potężny podmuch wiatru szarpnął powietrzem, trafiając prosto w rozcapierzone skrzydła istoty; odrzucona od leżącego Vincenta, puściła go wreszcie. Siła wiatru popchnęła ją w tył, na sterburtę, o którą uderzyła mocno, wprawiając całą łódź w drżenie – a potem przetoczyła się przez nadburcie i runęła w stronę wody, póki co znikając Zakonnikom z oczu. Mogli podejrzewać, że wróci – nie mieli jedynie pewności, z której strony tym razem zaatakuje.
Tymczasem Thalii udało się odzyskać częściową kontrolę nad sterem, choć ten nadal drżał i szarpał; Vincent, który przejął go od żeglarki, mógł odnieść wrażenie, jakby ktoś – lub coś – się z nim siłowało, próbując raz po raz wyrwać mu drewniane uchwyty spod palców. Łódź powoli przestawała się obracać, ale porywiste podmuchy wiatru nadal popychały ją w niewidomym kierunku – a gdy czarne chmury ponad Zakonnikami przerzedziły się na moment, przepuszczając srebrzyste światło księżyca, stało się jasne, że chociaż statek wciąż zbliżał się do wyspy, to przybicie do jej brzegów nie miało być proste.
Z wody pomiędzy łodzią a ciemnym zarysem lądu wystawiały pionowe, ostro zakończone kształty, które w pierwszej chwili do złudzenia przypominały morskie skały – z tym, że wiedzieliście, że na żadne takie formacje nie powinniście się w tym miejscu natknąć. Brendan i Vincent jako pierwsi dostrzegli, czym tak naprawdę były: obaj byli w stanie rozpoznać charakterystyczne struktury czarnej magii, powykręcane i skrystalizowane, zdawały się nie odbijać księżycowego światła, a je pochłaniać. Brendan widział podobne narośle na ciałach czarnoksiężników i w miejscach, gdzie czarna magia silnie oddziaływała; Vincent rozpoznawał je jako efekt uboczny niektórych klątw, zwłaszcza tych, przy których eksperymentowano. Choć wystawały spod powierzchni wody, wydawały się zagęszczać tym bardziej, im bliżej wyspy się znajdowały; czarne, przypominające pnącza formacje wiły się też po plaży, Wyspa Rzeźb musiała być ich źródłem – co zgadzało się z informacjami, które Zakonnicy otrzymali przed misją.
Kolejny podmuch lodowatego wiatru wydął żagle, pchając łódź dalej w stronę ostrych struktur; lada moment statek miał na nie wpaść. Żaden z czarodziejów nie mógł mieć pewności, czy się na nich rozbije, czy może przenikną przez burty niczym mgła – ale nawet z daleka wyglądały na niebezpieczne.
Gdzieś ponad głowami Zakonników rozległ się znów skrzekliwy wrzask, a przez huk wiatru przebił się łopot skrzydeł. Tym razem wszyscy mogli odnieść wrażenie, że cienistych istot było więcej.
Termin na odpis mija 17 października o godz. 20:00. W tej turze możecie wykonać dowolną (rozsądną) ilość akcji i napisać dowolną ilość postów.
Vincent, jeżeli chce utrzymać ster, rzuca kością k100 na sprawność, ST wynosi 60.
Jeżeli będziecie potrzebować posta uzupełniającego - dajcie znać. W razie pytań również zapraszam. <3
Niematerialna cienista postać zdawała się nierealna, nieprawdziwa, utkana z rozmytych strużek plugawej magii. Ogromne cielsko przyciskało do zimnego pokładu, odbierając oddech i swobodę ruchu. Nie był w stanie bronić się za pomocą własnych rąk oraz głogowej różdżki. Ptak zaatakował z rozmachem kierując się w okolice głowy. Ostry dziób chybił o milimetry nurkując w drewnianym pokładzie. Potworny skrzek wydobył się na zamgloną przestrzeń powodując chwilowe ogłuszenie, zmarszczenie twarzy, pojedynczy, urwany jęk wyrwany z przyciśniętych płuc. Czuł, że jego życie chyliło się ku końcowi. Nie było dla niego żadnej nadziei. Ich misja miała okazać się porażką, do której przyczynił się przez własną nieuwagę oraz znaczący brak umiejętności. Dopiero silne zaklęcie przywołujące faliste podmuchy wiatru strąciły plugawą istotę. Jej masa zwaliła się na boczną część statku, wprawiając w niepokojące drżenie. Podświadomie wiedział, że potworna bestia powróci. Ster, który znalazł się w jego dłoniach okazał się niestabilny. Nieznajoma siła odciągała go od poprawnego kierunku wyrywając rzeźbioną rączkę. Musiał wytężać siły, aby utrzymać we właściwej i bezpiecznej pozycji. Napinał mięśnie, naciągał ścięgna, aby wspomóc doświadczoną żeglarkę. Niewiadoma moc siłowała się z ciemnowłosym mężczyzną odbierając kontrolę. Łódź powoli wracała na odpowiednie tory, jednakże każdy, niewłaściwy ruch odpychał na bok utrudniając dotarcie do nierównomiernej linii brzegu. A ten, oświetlony nikłym blaskiem księżyca ukazywał dziwne, niezidentyfikowane formy przypominające ostre skały. Wyczuł to ponownie: wyrazistą obecność czarnej magii otulającej wyziębnięte ciało. Ów kształty prezentowały znajome struktury spotykane jako efekt uboczny klątw o najwyższym i najtrudniejszym poziomie. Przez chwilę wstrzymał oddech czując jak mrowiący niepokój rozlewa się po rosłej sylwetce. Odwrócił głowę, aby złapać spojrzenie doświadczonego Aurora podzielającego jego odczucia. Czy właśnie to miał na myśli Minister, prezentując skrótowy opis zadania? Niewielki transport sunący po spienionej wodzie posuwał ich do gęstej plątaniny stwardniałych pnączy zagradzających swobodne przepłynięcie. Były niebezpiecznymi niewiadomymi. Znajomy skrzek ponownie rozniósł się w zaciskających przestworzach, zwiastując powrót cienistej bestii - tym razem z odpowiednim wsparciem. Wiedział, że nie mieli czasu na zastanowienie. Musieli działać od razu. Różdżka znalazła się w jego dłoni, a on wychylił się w prawą stronę odnajdując wolną przestrzeń dzielącą statek od zgromadzonych formacji. Chciał sprawdzić ich trwałość, skonfrontować ich strukturę, uległość na działanie magii. Wyprostował i napiął plecy, aby wychylić się jeszcze bardziej. Prawa dłoń wyciągnęła się na całą swą długość, chcąc uderzyć w boczne formacje, jak najdalej od środka transportu: - Reducto! - wyrzucił mając nadzieję, iż te rozdrobnią się w drobny i nieszkodliwy pył.
| Rzut (połowicznie udany)
| Rzut (połowicznie udany)
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
Ptaszysko ugodzone zaklęciem oswobodziło Vincenta, a wkrótce zniknęło za burdą - przez chwilę, jak zastygły w czasie, spoglądał na miejsce, w którym zniknął cienisty kształt, gotów zerwać się do dalszego ataku. Nic takiego się nie wydarzyło, jeszcze nie, pozostawała jednak wwiercając się do umysłu pewność, że istota jeszcze do nich powróci i odnajdzie swoją ofiarę, tą samą lub inną. Wziął głębszy oddech, zbierając myśli, żagle do góry i pomoc przy sterze, krzyczała Thalia, obejrzał się w jej stronę - steru dopadł Vincent, wzniósł spojrzenie na żagle. - Jak?! - zawołał do kobiety, dobiegając do masztu - wsparł się o niego ręką zwieńczoną ciężką protezą, sprawdzając liny, ale nigdy wcześniej tego nie robił, nie pływał na łodziach, mógł wspomóc ją tylko wtedy, gdy poinstruuje go dokładnie. Lecz nim to zrobił - wyjrzał za burtę, obserwując wyrastające znikąd skalne formacje, formacje pochłaniające nocne światło. Przeklął w myślach, orientując się, że naszpikowane było nimi tutaj wszystko - włączając w to plażę na brzegu, czy byli w ogóle w stanie przedostać się tak daleko? Słyszał inkantację, jaką wywołał Vincent, przyglądał się ostrym zębom, szukając reakcji, czy to mogło zadziałać? Nawet jeśli - blokada wydawała się zbyt duża, zbyt szeroka. Nie przedrą się przez nią na czas, nie ryzykując, że zatoną razem z łodzią. Jak walczyć z czystą energią?
- Caerulusio - wypowiedział inkantację zaklęcia, napięta szczęka zdradzała wysiłek - w chaosie przytrzymał się kaleką ręką burty, wyglądając mocno na zewnątrz. Wicher smagał twarz, rosząc ją nadmorską bryzą, trzepocząc materiałem brudnego prochowca. - Bombarda! - dodał krótko potem, obierając ten sam cel, mając nadzieję na rozsadzenie zamrożonej konstrukcji, czy to miało szanse powodzenia, nie wiedział, czy było wystarczające, żeby dostać się na brzeg - był pewien, że nie, nie zostało im tyle czasu. A cieniste zęby jeżyły się wzdłuż brzegu ku samej plaży. A ich łódź kierowała się prosto na nie - wiatr dął w żagle bezlitośnie. Czy to możliwe, by jeszcze zmienili kierunek?
- Wracają! - zawołał, unosząc spojrzenie ku czarnemu niebu. Czy te cieniste istoty oczekiwały tu ofiar nabitych na wyrośnięte z morza pale jak padlinożercy wypatrujący uczty? - Nie mamy czasu! - wołał dalej, oglądając się na Vincenta i Thalię. - Na brzeg, szybko! Thalia! - Rineheart sobie poradzi, ale nie zamierzał opuszczać pokładu przed nią.
Caerulusio: rzut: 51 (51+25=76)
Bombarda: rzut: 13 (13+25=38)
- Caerulusio - wypowiedział inkantację zaklęcia, napięta szczęka zdradzała wysiłek - w chaosie przytrzymał się kaleką ręką burty, wyglądając mocno na zewnątrz. Wicher smagał twarz, rosząc ją nadmorską bryzą, trzepocząc materiałem brudnego prochowca. - Bombarda! - dodał krótko potem, obierając ten sam cel, mając nadzieję na rozsadzenie zamrożonej konstrukcji, czy to miało szanse powodzenia, nie wiedział, czy było wystarczające, żeby dostać się na brzeg - był pewien, że nie, nie zostało im tyle czasu. A cieniste zęby jeżyły się wzdłuż brzegu ku samej plaży. A ich łódź kierowała się prosto na nie - wiatr dął w żagle bezlitośnie. Czy to możliwe, by jeszcze zmienili kierunek?
- Wracają! - zawołał, unosząc spojrzenie ku czarnemu niebu. Czy te cieniste istoty oczekiwały tu ofiar nabitych na wyrośnięte z morza pale jak padlinożercy wypatrujący uczty? - Nie mamy czasu! - wołał dalej, oglądając się na Vincenta i Thalię. - Na brzeg, szybko! Thalia! - Rineheart sobie poradzi, ale nie zamierzał opuszczać pokładu przed nią.
Caerulusio: rzut: 51 (51+25=76)
Bombarda: rzut: 13 (13+25=38)
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wiedziała, po co tu byli, a mimo to czuła się tak bardzo wściekła, że Vincent leży gdzieś na pokładzie kiedy ona mocuje się z drewnianym sterem którego nie umiała powstrzymać od wyrywania się spod jej rąk. Cokolwiek tutaj działało, nie było to naturalne, a walka z żywiołem mogła się okazać dla nich równie niebezpieczna, co walka z cienistymi istotami. Chociaż woda mogła zabić ich nieco wolniej, w zależności od temperatury.
Ufała jednak Brendanowi i los (albo umiejętności) pokazały, że nie było to źle położone zaufanie, gdy zaklęcie odrzuciło istotę gdzieś poza ich widoczność. Vincent również nie marnował czasu, doskakując do niej niemal od razu – wspólnie próbowali przejąć kontrolę nad sterem, a chociaż ten nie wydawał się wyrywać bardziej, opanowanie go wciąż nie było opcją. Mięśnie palców wydawały się płonąć od uścisku, w którym drewno chciało za wszelką cenę obrać swój kierunek. Instrukcje co do podniesienia masztu mogła wołać – ale głośny wrzask istot wydawał się przybliżać i na takie manewry już mogli nie mieć czasu.
- Będzie ciężko dobić do brzegu! – Zawołała do reszty, głównie do Brendana który nie będąc przy sterze mógł się nie orientować w sytuacji. Jeżeli istoty zaatakują ich tutaj, kiedy byli na przestrzeni najeżonej przeszkodami, prawdopodobieństwo że się rozbiją było znacznie większe i chociaż nie wątpiła ani w Vincenta, ani w Brendana, przewaga liczebna i trudność w ataku na te bestie mogła sprawić, że zatoną szybciej niż będą mogli powiedzieć „czekoladowa żaba”.
Widok struktur, a także plaży niemal pochłoniętej magią przez moment wytrącił ją z równowagi – wszystko wydawało się niemal pożerane. Miała styczność z czarnomagicznymi zaklęciami a nawet z klątwami, ale nigdy z czymś takim. Czy tym właśnie były te wszystkie cieniste istoty, czy coś jeszcze gorszego czekało na nich. Czy taki mrok mógł w ogóle mieć swoje przeciwieństwo? Różne rzeczy widziała podczas swoich własnych wędrówek, ale nie była aurorem, nie walczyła z klątwami ani nie łowiła czarnoksiężników i czy ktoś, kto miał dobre intencje ale mniej umiejętności mógłby tu cokolwiek zdziałać?
Wołanie Weasleya wyrwało ją z marazmu – jeżeli mieli dobić do brzegu, najłatwiej będzie to zrobić poza łodzią. A przynajmniej mogli spróbować. Wyciągnęła różdżkę, celując w kierunku plaży i przechylając się w stronę wyspy aby ster wypuścić w ostatnim możliwym momencie.
- Ascendio!
Rzut na Ascendio: 50 (50+13=63)
Ufała jednak Brendanowi i los (albo umiejętności) pokazały, że nie było to źle położone zaufanie, gdy zaklęcie odrzuciło istotę gdzieś poza ich widoczność. Vincent również nie marnował czasu, doskakując do niej niemal od razu – wspólnie próbowali przejąć kontrolę nad sterem, a chociaż ten nie wydawał się wyrywać bardziej, opanowanie go wciąż nie było opcją. Mięśnie palców wydawały się płonąć od uścisku, w którym drewno chciało za wszelką cenę obrać swój kierunek. Instrukcje co do podniesienia masztu mogła wołać – ale głośny wrzask istot wydawał się przybliżać i na takie manewry już mogli nie mieć czasu.
- Będzie ciężko dobić do brzegu! – Zawołała do reszty, głównie do Brendana który nie będąc przy sterze mógł się nie orientować w sytuacji. Jeżeli istoty zaatakują ich tutaj, kiedy byli na przestrzeni najeżonej przeszkodami, prawdopodobieństwo że się rozbiją było znacznie większe i chociaż nie wątpiła ani w Vincenta, ani w Brendana, przewaga liczebna i trudność w ataku na te bestie mogła sprawić, że zatoną szybciej niż będą mogli powiedzieć „czekoladowa żaba”.
Widok struktur, a także plaży niemal pochłoniętej magią przez moment wytrącił ją z równowagi – wszystko wydawało się niemal pożerane. Miała styczność z czarnomagicznymi zaklęciami a nawet z klątwami, ale nigdy z czymś takim. Czy tym właśnie były te wszystkie cieniste istoty, czy coś jeszcze gorszego czekało na nich. Czy taki mrok mógł w ogóle mieć swoje przeciwieństwo? Różne rzeczy widziała podczas swoich własnych wędrówek, ale nie była aurorem, nie walczyła z klątwami ani nie łowiła czarnoksiężników i czy ktoś, kto miał dobre intencje ale mniej umiejętności mógłby tu cokolwiek zdziałać?
Wołanie Weasleya wyrwało ją z marazmu – jeżeli mieli dobić do brzegu, najłatwiej będzie to zrobić poza łodzią. A przynajmniej mogli spróbować. Wyciągnęła różdżkę, celując w kierunku plaży i przechylając się w stronę wyspy aby ster wypuścić w ostatnim możliwym momencie.
- Ascendio!
Rzut na Ascendio: 50 (50+13=63)
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przerażające skaliste formacje zdawały się znajdować coraz bliżej i bliżej, rosły w oczach, a wiatr nieprzerwanie dął w żagle bezlitośnie, obnażając nieskończoną potęgę dzikiego żywiołu. Thalia mówiła, że nie zdążą dobić do brzegu - zaufał jej słowom od razu, najlepiej pośród nich potrafiła ocenić niebezpieczeństwo, w przeciwieństwie do nich przyjaźniła się z morzem. Najważniejsze było jednak powodzenie ich misji, misji której nie mogli narazić w żaden sposób. Musieli dotrzeć na brzeg, natychmiast, nawet jeśli lądowanie też mogło być twarde i też mogło okazać się niebezpieczne: ostre skały jeżyły się również złowrogo na pobliskiej piaszczystej plaży, widział to dobrze. Nie mieli jak się od nich osłonić - ale im wszystkim łatwiej będzie się z nimi uporać na lądzie, niż w wodzie. Obserwował efekty zaklęć własnych i Vincenta - czy w tym gęstniejącym mroku byli w stanie dostrzec cokolwiek? - lecz nie zwlekał zbyt długo. Łódź bez załogi mogła pójść na straty - jeśli rzeczywiście zatopi się, gdy zderzy ze skałami, nie będą mieli jak wrócić na brzeg. Ale to miało być ich zmartwieniem na potem, nic im po sprawnej łodzi, jeśli wszyscy tu polegną.
Wsparł się na burcie mocniej, gdy Thalia puściła ster - ale nie poruszył się, póki czarownica nie wybiła w kierunku wyspy. Łódź najpewniej znów miała poddać się żywiołowi, czuł wiatr, krople morskiej wody, nocny chłód. Odnalazł wzrokiem Rinehearta, wymieniając z nim porozumiewawcze spojrzenie, nim wsparł się lewą nogą o burtę. Wybił się z posadzki pokładu z prawej, silniejszej, jakby zamierzał wyskoczyć do wody - na wyskoku wykonując jednak różdżką gładki gest, bliźniaczy temu, którym w przód wyrwała się Wellers:
- Ascendio! - wywołał tą samą inkantację, zamierzając przemieścić się w kierunku brzegu - nim wpadną na cieniste skały, z rosnącą obawą, że robili to w - dosłownie - ostatniej chwili. Nie zapomniał o cieniach, jakie zaczynały pojawiać się na niebie. W wodzie będą dla nich łatwymi celami, na lądzie będą mieli szanse - jakiekolwiek, nawet jeśli nie wysokie - się bronić.
Ascendio: rzut - 50 (50+38=88)
Wsparł się na burcie mocniej, gdy Thalia puściła ster - ale nie poruszył się, póki czarownica nie wybiła w kierunku wyspy. Łódź najpewniej znów miała poddać się żywiołowi, czuł wiatr, krople morskiej wody, nocny chłód. Odnalazł wzrokiem Rinehearta, wymieniając z nim porozumiewawcze spojrzenie, nim wsparł się lewą nogą o burtę. Wybił się z posadzki pokładu z prawej, silniejszej, jakby zamierzał wyskoczyć do wody - na wyskoku wykonując jednak różdżką gładki gest, bliźniaczy temu, którym w przód wyrwała się Wellers:
- Ascendio! - wywołał tą samą inkantację, zamierzając przemieścić się w kierunku brzegu - nim wpadną na cieniste skały, z rosnącą obawą, że robili to w - dosłownie - ostatniej chwili. Nie zapomniał o cieniach, jakie zaczynały pojawiać się na niebie. W wodzie będą dla nich łatwymi celami, na lądzie będą mieli szanse - jakiekolwiek, nawet jeśli nie wysokie - się bronić.
Ascendio: rzut - 50 (50+38=88)
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wyspa Rzeźb
Szybka odpowiedź