Wyspa Rzeźb
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wyspa Rzeźb
Ta bardzo mała wyspa mieszcząca tylko jedno niewielkie, czarodziejskie miasteczko oraz zabytkowy zamek na wzgórzu jest wyjątkowo urokliwym miejscem, które bez większego problemu można zwiedzić w kilka godzin. Nie trudno zobaczyć nad wodą ludzi zbierających mule czy też statki rybackie gotowe do wyruszenia. To właśnie rybołówstwo jest głównym środkiem utrzymania tutejszej ludności, nieliczni przyjmują także gości w malutkich pensjonatach. O tym, jak magiczne jest to miejsce, zwiedzający mogą przekonać się dopiero wieczorem, kiedy ciała gospodarzy oraz wszystkich innych mieszkańców wyspy zaczynają twardnieć i przybierać szary odcień - w ciągu kilku minut ludzie nieruchomieją i zmienieni w kamień trwają, aż do życia nie przywrócą ich ponownie promienie wschodzącego słońca. Dotyczy do wszystkich, zarówno niemowląt, dzieci, dorosłych, jak i osób w podeszłym wieku, każda osoba urodzona na wyspie nocą staje się kamienną figurą. Nigdy nie śpią, lecz nie odczuwają zmęczenia. Gdy próbują odejść, tuż na granicy wyspy kamienieją, niezależnie od pory dnia i dochodzą do siebie dopiero po przeniesieniu ich z powrotem w głąb lądu. Podobno dawno temu na wyspę rzucono klątwę, aby zapobiec emigracji do dużych miast i stopniowemu wyludnieniu. Odwiedzającym nie grozi jednak żadne niebezpieczeństwo. Warto wspomnieć także o dość niezwykłej komunikacji z wyspą. Nad ranem, w porze odpływu, można tu dotrzeć pieszo, ścieżką - wieczorem jednak przypływ odcina dostęp do lądu, tworząc z Wyspy Rzeźb faktyczną wyspę i zmuszając odwiedzających do korzystania z magicznych środków transportu lub łodzi.
Mógł jedynie wierzyć, iż odważna próba wyrażona w bojowym zaklęciu, rozkruszy obszerność czarnomagicznych formacji. Skrzek cienistych bestii rozbrzmiewał w oddali zwiastując nadchodzących przeciwników - zostali dostrzeżeni przez pozostałych współtowarzyszy. Odkręcił się w stronę Aurora potwierdzającego te same obawy. Przeklął w duchu. Ster ponownie szarpną się ów niewiadomą siłą napinając wszystkie mięśnie. Wiedział, że dłużej tak nie wytrzyma. Znaleźli się w potrzasku. Weasley sięgnął po szereg ofensywnych zaklęć, idąc w jego ślady. Im bardziej zbliżali się do nieregularnego brzegu wyspy, widzieli, iż szkliste, cierniste pnącza, rozkładały się niemalże na całej piaszczystej przestrzeni - obszernie, rozlegle, gęsto. Nie mieli czasu, nie mogli tracić go na kolejne akcje bez realnego pokrycia. Gdy nadzieje na przedostanie się za pomocą łodzi niknęły wśród mglistego otoczenia, zrozumiał, że musieli ewakuować się natychmiast. Głośne ponaglenie podziałało. Odpuścił ster zerkając na rudowłosą żeglarkę. Ta niemalże od razu sięgnęła po różdżkę wybierając odpowiednie zaklęcie. Widząc jak te działa z odpowiednim efektem, uniósł swą różdżkę, którą skierował w stronę plaży, wypowiadając: - Ascendio! - chcąc wylądować tuż obok Thalii, słysząc, iż Brendan zrobił to samo. Ster wysunął się z jego dłoni. Nie było już odwrotu.
| Rzut (74+30=104)
| Rzut (74+30=104)
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Sytuacja sprawiała wrażenie coraz bardziej dramatycznej: wszyscy troje czuliście, jak podkład drży i trzeszczy pod waszymi stopami, jakby drewno za wszelką cenę starało się oprzeć potężnej sile próbującej rozerwać łódź od środka. Najmocniej odczuwali to Vincent i Thalia, dla których utrzymanie steru w rękach stawało się coraz trudniejsze. Udawało się to, dopóki Vincent nie zdecydował się sięgnąć po różdżkę, jednocześnie wychylając się w stronę burty. Przytrzymanie steru jedną ręką okazało się niemożliwe, śliski od niesionej przez podmuchy wiatry wilgoci, wyrwał się spomiędzy palców również żeglarce – sekundę później zaczynając się obracać tak szybko, że już niemal niemożliwym było ponowne jego pochwycenie. Statek skręcił gwałtownie w prawo, targany tak wiatrem dmącym w napięty żagiel, jak i falami – ale wymierzone w jedną z formacji zaklęcie Vincenta jakimś cudem sięgnęło celu.
Czarne sploty pękły z głośnym trzaskiem; dźwięk zginął w huku wiatru i jękach drewna, ale cała trójka Zakonników mogła dostrzec, jak górna część ostrej, skałopodobnej struktury rozsypuje się w proch, zaraz potem zamieniając się w czarny dym, mgłę – której nie porwał jednak huragan. Przemieszczając się leniwie, rozmyła się w nocnym powietrzu – tak, jak zrobiłaby to w trakcie całkowicie bezwietrznej pogody. Brendan, porzuciwszy pomysł zwinięcia żagli, również wychylił się za burtę, rzucając dwa wprawne zaklęcia: czarna formacja, którą obrał za cel, najpierw pokryła się jasnym szronem, lodem wnikającym w przerwy pomiędzy ażurowymi, splatającymi się ze sobą strukturami, a później wybuchła; lodowe odłamki wpadły do wody, podczas gdy sama czerń rozpierzchła się w formie ciemnego dymu, podobnie, jak miało to miejsce w przypadku narośli trafionej przez Vincenta.
Łódź obróciła się znowu, przechylając się mocno w stronę sterburty, tnąc fale w miejscu, w którym jeszcze przed sekundą wyrastały utkane z mroku formacje; zniszczenie ich kupiło wam parę sekund, ale wszyscy zdawaliście sobie sprawę z tego, że odzyskanie kontroli nad okrętem mogło być już niemożliwe. Wyskoczenie poza pokład wydawało się szaleństwem, w pośpiechu trudno było ocenić, jak daleko było do brzegu – ale postanowiliście zaryzykować. Wasze różdżki szarpnęły się do przodu, ascendio wyciągnęło za burtę najpierw Thalię, później Brendana, a wreszcie Vincenta – który opuścił pokład w ostatniej chwili, nim utrzymujący żagiel maszt złamał się na pół. Gruby materiał załopotał za waszymi plecami, ale wy już tego nie widzieliście, zmierzając prosto w stronę wzburzonej, ciemnej wody – a lądowanie w niej nie było przyjemne.
Fale niemal natychmiast wciągnęły was pod powierzchnię, zalewając oczy i uszy, wciskając się do nosa. Brendan i Thalia, którzy byli przeciętnymi pływakami, zdążyli odruchowo zacisnąć usta, ale Vincent wciągnął wodę nosem; w gardle go zapiekło, a klatką piersiową wstrząsnął kaszel. Nawigowanie na wzburzonym morzu było trudne, a unikanie czarnych formacji, gęstniejących tym bardziej, im bliżej do wyspy – jeszcze trudniejsze. Brendan radził sobie z tym najlepiej, dzięki sile mięśni był w stanie utrzymać kurs; fala zniosła go w stronę czarnych pnączy tylko raz, otarł się o nie lewym barkiem – a gdy się to stało, miał wrażenie, jakby uderzył o lód. Skóra, mimo osłonięcia ubraniem, zapiekła jak poparzona, a później zaczęła mrowić; gdyby Brendan na nią spojrzał, odkryłby, że zrobiła się ciemna, twarda i zgrubiała, na pierwszy rzut oka przypominając popękany kamień albo łuskę jakiegoś gruboskórnego zwierzęcia. Thalii również udawało się zbliżyć do brzegu, w zderzeniu z czarnomagiczną strukturą miała jednak mniej szczęścia: boczna fala popchnęła ją prosto na czarny słup, uderzyła w niego prawym biodrem i nogą od uda do kolana, z całą pewnością nabijając sobie potężny siniec. Ona również miała wrażenie, jakby część jej nogi zmroził lód, mięsień stężał, stając się mniej responsywny; każde poruszenie nogą wywoływało ból, skóra popękała i stwardniała, podobnie jak w przypadku Brendana. Gdy dwójka Zakonników wydostała się wreszcie na brzeg, kolano ugięło się pod Thalią; mogła iść, ale utykała. Najgorzej w wodzie radził sobie Vincent; porywiste fale raz po raz wciągały go pod wodę, sprawiając, że szybko stracił orientację. Miał wyraźne trudności z utrzymaniem się na powierzchni, a kiedy prąd rzucił go stronę cienistej formacji, trafił w nią mocno prawą skronią. Uderzenie na parę sekund go ogłuszyło, skóra na prawej stronie twarzy poczerniała; w uszach zaczęło mu piszczeć, wysoki, przeszywający, monotonny dźwięk zdawał wdzierać się do mózgu. Choć morze nieuchronnie niosło go w stronę brzegu, miał wrażenie, że ten znajduje się niemożliwie daleko. Mięśnie rąk i nóg piekły, płuca paliły; musiał walczyć o utrzymanie głowy ponad wodą.
Ani Thalia, ani Brendan, nie byli w stanie wypatrzeć w ciemności walczącego z falami Vincenta. Woda wyrzuciła ich na brzeg wąskiej, kamienistej plaży, od której odchodziła wąska, prowadząca w głąb wyspy ścieżka. Po obu stronach ścieżki – niczym posągi – wznosiły się takie same, czarne formacje, jak te, które wystawały z wody – z tym, że te przypominały bardziej sękate pnie rozrastających się na górze drzew. Te, górując nad Zakonnikami, rzucały głębokie cienie; zdawały się też szeptać, głosem cichym i niemożliwym do zrozumienia, ale z całą pewnością nie zwiastującym niczego dobrego. Brendan jako pierwszy zauważył, że niektóre z kolumn nie kończyły się wyłącznie czarną koroną; na jednej z nich, zaraz na początku ścieżki, wisiała kobieta. Jej ciało było tak ciasno oplecione pnączami, że nogi były całkowicie niewidoczne, nie było też wiadomo, gdzie kończy się brzuch, a zaczyna mrok. Pojedyncze pnącza oplątały jej ramiona i przytrzymywały opadającą głowę, a chociaż kobieta początkowo wydawała się martwa, to na wasze pojawienie się zareagowała głośnym wciągnięciem powietrza. Jej powieki otwarły się, ale nie było pod nimi białek; czarne źrenice zajmowały całe gałki oczne, a przynajmniej tak wam się mogło zdawać. – Kto tu jest? – wychrypiała. Jej głos ociekał cierpieniem. – Pomóżcie. Pomóżcie… – błagała, jej głos niósł się żałośnie wzdłuż wybrzeża.
Idąc dalej ścieżką, odnaleźlibyście więcej ludzi znajdujących się w podobnym stanie do kobiety, niektórych ledwie żywych, innych – już martwych; część z nich wyglądała, jakby wyłupiono im oczy albo obgryziono ciała. Nad waszymi głowami raz po raz rozlegało się przenośne skrzeczenie, a po ziemi przesuwał się cień kołujących, czarnych jak noc ptaków. Gdyby ludziom przyjrzał się Vincent, zdołałby rozpoznać w pnączach klątwę, ale jej złamanie i rozpracowanie wymagało czasu – a tego nie mieliście. Zamek, który był waszym celem, majaczył na końcu pnącej się w górę ścieżki, a do północy pozostało zaledwie parę minut.
Termin na odpis mija 24 października o godz. 20:00. W tej turze możecie wykonać maksymalnie trzy akcje i napisać dowolną (rozsądną) ilość postów. Ponieważ Vincent potrzebuje przynajmniej jednej pełnej akcji, żeby wydostać się na brzeg, może w tej turze wykonać maksymalnie dwie inne.
Vincent przez kolejne 2 tury będzie odczuwać zaburzenia równowagi i słuchu.
Żywotność:
Vincent - 178/228 (10 - podtopienie, 40 - tłuczone) (-5)
Brendan - 355/375 (20 - tłuczone)
Thalia - 211/241 (30 - tłuczone)
Czarne sploty pękły z głośnym trzaskiem; dźwięk zginął w huku wiatru i jękach drewna, ale cała trójka Zakonników mogła dostrzec, jak górna część ostrej, skałopodobnej struktury rozsypuje się w proch, zaraz potem zamieniając się w czarny dym, mgłę – której nie porwał jednak huragan. Przemieszczając się leniwie, rozmyła się w nocnym powietrzu – tak, jak zrobiłaby to w trakcie całkowicie bezwietrznej pogody. Brendan, porzuciwszy pomysł zwinięcia żagli, również wychylił się za burtę, rzucając dwa wprawne zaklęcia: czarna formacja, którą obrał za cel, najpierw pokryła się jasnym szronem, lodem wnikającym w przerwy pomiędzy ażurowymi, splatającymi się ze sobą strukturami, a później wybuchła; lodowe odłamki wpadły do wody, podczas gdy sama czerń rozpierzchła się w formie ciemnego dymu, podobnie, jak miało to miejsce w przypadku narośli trafionej przez Vincenta.
Łódź obróciła się znowu, przechylając się mocno w stronę sterburty, tnąc fale w miejscu, w którym jeszcze przed sekundą wyrastały utkane z mroku formacje; zniszczenie ich kupiło wam parę sekund, ale wszyscy zdawaliście sobie sprawę z tego, że odzyskanie kontroli nad okrętem mogło być już niemożliwe. Wyskoczenie poza pokład wydawało się szaleństwem, w pośpiechu trudno było ocenić, jak daleko było do brzegu – ale postanowiliście zaryzykować. Wasze różdżki szarpnęły się do przodu, ascendio wyciągnęło za burtę najpierw Thalię, później Brendana, a wreszcie Vincenta – który opuścił pokład w ostatniej chwili, nim utrzymujący żagiel maszt złamał się na pół. Gruby materiał załopotał za waszymi plecami, ale wy już tego nie widzieliście, zmierzając prosto w stronę wzburzonej, ciemnej wody – a lądowanie w niej nie było przyjemne.
Fale niemal natychmiast wciągnęły was pod powierzchnię, zalewając oczy i uszy, wciskając się do nosa. Brendan i Thalia, którzy byli przeciętnymi pływakami, zdążyli odruchowo zacisnąć usta, ale Vincent wciągnął wodę nosem; w gardle go zapiekło, a klatką piersiową wstrząsnął kaszel. Nawigowanie na wzburzonym morzu było trudne, a unikanie czarnych formacji, gęstniejących tym bardziej, im bliżej do wyspy – jeszcze trudniejsze. Brendan radził sobie z tym najlepiej, dzięki sile mięśni był w stanie utrzymać kurs; fala zniosła go w stronę czarnych pnączy tylko raz, otarł się o nie lewym barkiem – a gdy się to stało, miał wrażenie, jakby uderzył o lód. Skóra, mimo osłonięcia ubraniem, zapiekła jak poparzona, a później zaczęła mrowić; gdyby Brendan na nią spojrzał, odkryłby, że zrobiła się ciemna, twarda i zgrubiała, na pierwszy rzut oka przypominając popękany kamień albo łuskę jakiegoś gruboskórnego zwierzęcia. Thalii również udawało się zbliżyć do brzegu, w zderzeniu z czarnomagiczną strukturą miała jednak mniej szczęścia: boczna fala popchnęła ją prosto na czarny słup, uderzyła w niego prawym biodrem i nogą od uda do kolana, z całą pewnością nabijając sobie potężny siniec. Ona również miała wrażenie, jakby część jej nogi zmroził lód, mięsień stężał, stając się mniej responsywny; każde poruszenie nogą wywoływało ból, skóra popękała i stwardniała, podobnie jak w przypadku Brendana. Gdy dwójka Zakonników wydostała się wreszcie na brzeg, kolano ugięło się pod Thalią; mogła iść, ale utykała. Najgorzej w wodzie radził sobie Vincent; porywiste fale raz po raz wciągały go pod wodę, sprawiając, że szybko stracił orientację. Miał wyraźne trudności z utrzymaniem się na powierzchni, a kiedy prąd rzucił go stronę cienistej formacji, trafił w nią mocno prawą skronią. Uderzenie na parę sekund go ogłuszyło, skóra na prawej stronie twarzy poczerniała; w uszach zaczęło mu piszczeć, wysoki, przeszywający, monotonny dźwięk zdawał wdzierać się do mózgu. Choć morze nieuchronnie niosło go w stronę brzegu, miał wrażenie, że ten znajduje się niemożliwie daleko. Mięśnie rąk i nóg piekły, płuca paliły; musiał walczyć o utrzymanie głowy ponad wodą.
Ani Thalia, ani Brendan, nie byli w stanie wypatrzeć w ciemności walczącego z falami Vincenta. Woda wyrzuciła ich na brzeg wąskiej, kamienistej plaży, od której odchodziła wąska, prowadząca w głąb wyspy ścieżka. Po obu stronach ścieżki – niczym posągi – wznosiły się takie same, czarne formacje, jak te, które wystawały z wody – z tym, że te przypominały bardziej sękate pnie rozrastających się na górze drzew. Te, górując nad Zakonnikami, rzucały głębokie cienie; zdawały się też szeptać, głosem cichym i niemożliwym do zrozumienia, ale z całą pewnością nie zwiastującym niczego dobrego. Brendan jako pierwszy zauważył, że niektóre z kolumn nie kończyły się wyłącznie czarną koroną; na jednej z nich, zaraz na początku ścieżki, wisiała kobieta. Jej ciało było tak ciasno oplecione pnączami, że nogi były całkowicie niewidoczne, nie było też wiadomo, gdzie kończy się brzuch, a zaczyna mrok. Pojedyncze pnącza oplątały jej ramiona i przytrzymywały opadającą głowę, a chociaż kobieta początkowo wydawała się martwa, to na wasze pojawienie się zareagowała głośnym wciągnięciem powietrza. Jej powieki otwarły się, ale nie było pod nimi białek; czarne źrenice zajmowały całe gałki oczne, a przynajmniej tak wam się mogło zdawać. – Kto tu jest? – wychrypiała. Jej głos ociekał cierpieniem. – Pomóżcie. Pomóżcie… – błagała, jej głos niósł się żałośnie wzdłuż wybrzeża.
Idąc dalej ścieżką, odnaleźlibyście więcej ludzi znajdujących się w podobnym stanie do kobiety, niektórych ledwie żywych, innych – już martwych; część z nich wyglądała, jakby wyłupiono im oczy albo obgryziono ciała. Nad waszymi głowami raz po raz rozlegało się przenośne skrzeczenie, a po ziemi przesuwał się cień kołujących, czarnych jak noc ptaków. Gdyby ludziom przyjrzał się Vincent, zdołałby rozpoznać w pnączach klątwę, ale jej złamanie i rozpracowanie wymagało czasu – a tego nie mieliście. Zamek, który był waszym celem, majaczył na końcu pnącej się w górę ścieżki, a do północy pozostało zaledwie parę minut.
Vincent przez kolejne 2 tury będzie odczuwać zaburzenia równowagi i słuchu.
Żywotność:
Vincent - 178/228 (10 - podtopienie, 40 - tłuczone) (-5)
Brendan - 355/375 (20 - tłuczone)
Thalia - 211/241 (30 - tłuczone)
Gwałtownie opadł na burtę, przytrzymując się jej dłonią, gdy wykonali nieoczekiwany skręt, nie znał się na morzu, nigdy nie pływał, nie większe trasy, nie potrafił zachować się na pokładzie, nie wiedział, jak poważna była sytuacja - oglądał się na Thalię, w jej reakcji, jej działaniach, szukając wskazówek. Jego zaklęcie odniosło oczekiwany efekt, podobnie jak urok Vincenta - wiedzieli już, że z tą naroślą dało się walczyć, że dało się zniszczyć cieniste skały, a była to wiedza, jaka wkrótce mogła ocalić im życie - jeśli tylko się pośpieszą. Znajdował się już poza burtą, słysząc trzask łamanego masztu, stracą łódź. To, jak wrócą na właściwy brzeg, było jednak zmartwieniem na inny czas - najpierw musieli przeżyć to, co czekało na nich na wyspie. Oddalonej zbyt daleko, by w pośpiechu rzucone ascendio zdołało ich ochronić.
Zderzenie z zimną wodą było nagłe, ale nie niespodziewane, pozbawiona dłoni ręka dźwigała ciężar protezy, ale siła mięśni pozwoliła za chwilę wynurzyć mu się na powierzchnię wody - nie bez trudności, fale były silne, a może prąd, wzrokiem szukał pozostałych, widział Thalię, nie mógł znaleźć Vincenta. Wyskoczył chwilę po nim - mógł mieć go za sobą. Z sykiem otarł się o skałę, w wodzie nie dostrzegając powagi zranienia, koncentrując się na tym, by dotrzeć do brzegu w jednym kawałku - wiedział, że z cienistymi formacjami do czynienia mieć nie chciał. Na brzeg wyszedł ciężko, walcząc z oporem powietrza - ubranie miał mokre od wody. - W porządku? - spytał czarownicę, gdy tylko jego wzrok napotkał jej utykającą nogę, wyciągnął do niej ramię, chcąc pomóc jej wykonać kilka pierwszych kroków. - Evanesco - wypowiedział inkantację bez zawahania, zamierzając osuszyć swoje ubranie. Mokre odbierało mu siły, osłabiało, stanowiło niewygodę osłabiającą szybkość reakcji. - Szlag, nie ma go - mruknął, oglądając się na Thalię - wpatrywał się w mętną czarną wodę najeżoną skalnymi formacjami, wejście do niej było szaleństwem i narazi ich tak samo jak Rinehearta - a martwi nie wykonają misji. Musieli pomóc mu inaczej. Ale nie było go widać: nie wynurzył się z wody, uderzył się o skałę, czy coś wciągnęło go w matnię? Odgarnął rozciętą koszulę, dostrzegając upiorną bliznę: znał legendę o wyspie rzeźb i wiedział, że była prawdziwa, nietrudno było dodać jeden do jednego. Na wyspie zapanował mrok. Została spowita ciemnością mocy, z którą mieli dzisiaj zawalczyć. Ale sylwetka Vincenta zamajaczyła przy brzegu - wydawał się cały.
Kątem oka dostrzegł ścieżkę wiodącą w głąb wyspy, początkowo nie zamierzając obdarzyć jej uwagą - do momentu, w którym nie dostrzegł ciała zespolonego ze skałą. Soczyste przekleństwo wymknęło się z jego rozchylonych ust, gdy przyjrzał się jej z uwagą - chciał runąć w jej kierunku, lecz wstrzymał w pół kroku, dostrzegając zakryte cieniem oczy. Nie mógł wiedzieć, do którego świata należała kobieta - tego ich, czy tego utkanego z cienia. Słyszał jej cichą prośbę. Była nią, czy pokusą? Obejrzał się na Vincenta, jeśli ktoś potrafił rozpoznać jedno zaklęte w drugie, to tylko on. Przyglądał się jej przez chwilę w całkowitej ciszy, czy ona potrafiła dostrzec jego?
- Musimy dostać się do zamku - zwrócił się do pozostałych, nie mieli na to czasu. Nie teraz. Może - kiedy skończą. Ale dalej ciał było więcej, jakby ktoś - coś - urządziło wokół tej drogi pokazową egzekucję. Uniósł wzrok ku niebu - czarne ptaszyska musiały żywić się na tych ciałach. Czy pozwolą im przejść ścieżką? Jeszcze ich - chyba - nie widziały. Tak wydawało się bezpieczniej, to, co tu znaleźli, wydawało się silne, czymkolwiek było. - Panno - wypowiedział inkantację, kierując kraniec różdżki w kierunku przeciwnym niż ten, do którego zmierzali, na kamienistą plażę. Chciał przywołać sylwetkę ludzkiej istoty, która jeszcze na chwilę odciągnie od nich uwagę. - Nie atakujmy pierwsi - zaproponował pozostałym szeptem, kiwając brodą w kierunku zamku - tam też ruszając. - Carpiene - przywołał zaklęcie przezornie, sprawdzając drogę.
Zderzenie z zimną wodą było nagłe, ale nie niespodziewane, pozbawiona dłoni ręka dźwigała ciężar protezy, ale siła mięśni pozwoliła za chwilę wynurzyć mu się na powierzchnię wody - nie bez trudności, fale były silne, a może prąd, wzrokiem szukał pozostałych, widział Thalię, nie mógł znaleźć Vincenta. Wyskoczył chwilę po nim - mógł mieć go za sobą. Z sykiem otarł się o skałę, w wodzie nie dostrzegając powagi zranienia, koncentrując się na tym, by dotrzeć do brzegu w jednym kawałku - wiedział, że z cienistymi formacjami do czynienia mieć nie chciał. Na brzeg wyszedł ciężko, walcząc z oporem powietrza - ubranie miał mokre od wody. - W porządku? - spytał czarownicę, gdy tylko jego wzrok napotkał jej utykającą nogę, wyciągnął do niej ramię, chcąc pomóc jej wykonać kilka pierwszych kroków. - Evanesco - wypowiedział inkantację bez zawahania, zamierzając osuszyć swoje ubranie. Mokre odbierało mu siły, osłabiało, stanowiło niewygodę osłabiającą szybkość reakcji. - Szlag, nie ma go - mruknął, oglądając się na Thalię - wpatrywał się w mętną czarną wodę najeżoną skalnymi formacjami, wejście do niej było szaleństwem i narazi ich tak samo jak Rinehearta - a martwi nie wykonają misji. Musieli pomóc mu inaczej. Ale nie było go widać: nie wynurzył się z wody, uderzył się o skałę, czy coś wciągnęło go w matnię? Odgarnął rozciętą koszulę, dostrzegając upiorną bliznę: znał legendę o wyspie rzeźb i wiedział, że była prawdziwa, nietrudno było dodać jeden do jednego. Na wyspie zapanował mrok. Została spowita ciemnością mocy, z którą mieli dzisiaj zawalczyć. Ale sylwetka Vincenta zamajaczyła przy brzegu - wydawał się cały.
Kątem oka dostrzegł ścieżkę wiodącą w głąb wyspy, początkowo nie zamierzając obdarzyć jej uwagą - do momentu, w którym nie dostrzegł ciała zespolonego ze skałą. Soczyste przekleństwo wymknęło się z jego rozchylonych ust, gdy przyjrzał się jej z uwagą - chciał runąć w jej kierunku, lecz wstrzymał w pół kroku, dostrzegając zakryte cieniem oczy. Nie mógł wiedzieć, do którego świata należała kobieta - tego ich, czy tego utkanego z cienia. Słyszał jej cichą prośbę. Była nią, czy pokusą? Obejrzał się na Vincenta, jeśli ktoś potrafił rozpoznać jedno zaklęte w drugie, to tylko on. Przyglądał się jej przez chwilę w całkowitej ciszy, czy ona potrafiła dostrzec jego?
- Musimy dostać się do zamku - zwrócił się do pozostałych, nie mieli na to czasu. Nie teraz. Może - kiedy skończą. Ale dalej ciał było więcej, jakby ktoś - coś - urządziło wokół tej drogi pokazową egzekucję. Uniósł wzrok ku niebu - czarne ptaszyska musiały żywić się na tych ciałach. Czy pozwolą im przejść ścieżką? Jeszcze ich - chyba - nie widziały. Tak wydawało się bezpieczniej, to, co tu znaleźli, wydawało się silne, czymkolwiek było. - Panno - wypowiedział inkantację, kierując kraniec różdżki w kierunku przeciwnym niż ten, do którego zmierzali, na kamienistą plażę. Chciał przywołać sylwetkę ludzkiej istoty, która jeszcze na chwilę odciągnie od nich uwagę. - Nie atakujmy pierwsi - zaproponował pozostałym szeptem, kiwając brodą w kierunku zamku - tam też ruszając. - Carpiene - przywołał zaklęcie przezornie, sprawdzając drogę.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Brendan Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 85
--------------------------------
#2 'k100' : 85
--------------------------------
#3 'k100' : 88
#1 'k100' : 85
--------------------------------
#2 'k100' : 85
--------------------------------
#3 'k100' : 88
Rzeźbiona część okrągłego steru drżała w niestabilnej dłoni podczas udolnej próby utrzymania go we właściwym kierunku. Ryzykowna próba rzucenia ofensywnego zaklęcia, sprawiła, iż najistotniejsza część niewielkiego statku wymknęła się spod kontroli, odbijając w drugą stronę, kręcąc się niebezpiecznie - z ogromną siłą. Żagle zadrżały dmuchnięte potęgą wiatru, łajba zakołysała się niebezpiecznie odbierając równowagę. Bojowe zaklęcie pomknęło w stronę ostrych, czarno magicznych frakcji trafiając w górną część niedalekiej struktury. A ta pękła pod wpływem magicznej energii rozsypując się na drobniutkie, rozpylone elementy. Przez krótki moment obserwował jak przemieszcza się w niekompatybilnym rytmie: samoistnie, bez ingerencji wiatru. Zniknęła wśród gęstej mgły pozostawiając dozę zdziwienia oraz rozpłyniętego niepokoju. Zaklęcia wypuszczone przez współtowarzysza odniosły podobny, zamierzony efekt – w tej chwili wiedzieli, że byli w stanie rozprawić się z dziwną i niezrozumiałą strukturą. Środek transportu przemieszczała się w stronę niebezpiecznych kamulców, których ilość zmniejszyła się jedynie o zbędne minimum. Brak jakiejkolwiek kontroli uświadamiał, iż nie posiadali żadnych możliwości na dopłynięcie do zajętego brzegu. Wyciągając różdżkę wypowiedział powtarzalne zaklęcie, które z powodzeniem wyciągnęło go poza trzeszczące, rozpadające burty. Zrobił to w ostatniej chwili, wyłapując jak obraz długiego masztu łamie się na dwie, nierównomiernie części. Strach prześlizgnął się po jego wnętrznościach. Nie spodziewał się, że już za chwilę wyląduje w spienionym nurcie ciemnej, lodowatej wody zakrywającej całe ciało - przypominającej o niedawnych zdarzeniach, w których o mały włos nie stracił cennego żywota. Ogromna fala wciągnęła go pod wodę ograniczając widoczność, odbierając słuch. Przestraszył się, spanikował, ciecz przedostała się do wrażliwych dróg oddechowych, powodując drganie, rwanie od nadmiernego kaszlu. Próbował utrzymać się na niestabilnej powierzchni, starając się odszukać właściwy kierunek, bezpieczne przejście prowadzące na gołą linę wyspy, pozbawioną przeklętych niespodzianek. Żywioł próbował przejąć nad nim kontrolę, nurt szarpnął jego ciałem, zrzucając na prawą stronę wprost na czarną formację. Nie zdążył zamortyzować wypadku: skroń uderzyła w kamienny fragment, pozbawiając chwilowej świadomości, ogłuszając na kilka istotnych, uciekających sekund. Nie wiedział, że pozostawiła ślad. Twarz zapiekła nieprzyjemnie zmieszania z drażniącą solą. Próbował złapać drogocenne powietrze, zapanować nad katastrofą, uwolnić się z zimnego marazmu połączonego z szokiem oraz pulsującym i przeszywającym bólem. Tracił siły. Coraz ciężej było utrzymać się na powierzchni - sterować rękami, machać nogami. Piszczało mu w uszach, nie słyszał dosłownie niczego: urwanych głosów, kobiecego krzyku, spienionych fal opadający wzdłuż jego sylwetki. Przez jeden krótki moment chciał po prostu odpuścić, oddać się szaleńczemu i groźnemu przeciwnikowi, lecz ostatki tlącego hartu ducha przywołały instynkt przetrwania. Paskudny dźwięk wdzierał się w kanaliki mózgowe, blokując jasność umysłu. Próbował skupić się na jednym zaklęciu, które wypowiedziane między zgrzytliwymi melodiami, wspomoże w dotarciu na brzeg. Woda ponownie wdarła się do gardła, a on, unosząc i wyciągając brodę oraz szyję starał się nabrać powietrza, machać rękami, aby wydostać się bez problemu. Jego głowa odnalazła słowo, zaklęcie, które powtarzał w myślach: - Fortuno. - po krótkiej chwili poczuł jak ciało rozluźnia się w niewyjaśnionych okolicznościach. Poczuł się pewniejszy, przestał się bać, jego pierś wypełniła się odwagą, a mięśnie utraconą siłą. Już bez wahania, będąc coraz bliżej brzegu, spiął mięśnie pleców, wysunął szyję jak najwyżej i wolnymi ruchami rąk oraz przy pomocy nóg, przedzierał się przez nierównomiernie falowaną wodę. I choć ta, dalej mocowała się z jego rosłą, postawą, powolnie przesuwał się do przodu, aby finalnie dotknąć bezpiecznej linii brzegu i opaść bezwładnie tylko na chwilę.
| Rzut na niewerbalne Fortuno: (36+30-5=61 - udane) Klik
Będę jeszcze pisać.
| Rzut na niewerbalne Fortuno: (36+30-5=61 - udane) Klik
Będę jeszcze pisać.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zmęczone ciało wydostało się na bezpieczną krawędź brzegu, stając się widoczne ponownie. Znajdował się już poza linią wody, która bezwładnie obmywała jego podeszwy. Leżał na brzuchu, na zgiętych ramionach oddychając płytko i chrapliwie. Zarośnięty policzek, na krótką chwilę przylgnął do zimnej, rozmiękniętej ziemi czując niezrozumiałe ukojenie. Jednostajny, zgrzytliwy pisk, przez cały ten czas wwiercał się w głębiny czaszki ograniczając sensualną wrażliwość na bodźce zewnętrzne. Skroń pulsowała w jednostajnym, nieprzyjemnym rytmie krzywiąc twarz owleczoną w słonie morskie krople. Podpierając się na dłoniach próbował podnieść się do pozycji klęczącej wydając przy tym urwany jęk. Zaklęcie podtrzymujące hart ducha nadal płynęło w jego żyłach, umożliwiając powstanie na równe nogi. Niemalże od razu zachwiał się niebezpiecznie. Klatka piersiowa rozwarła się pod wpływem nadmiernego kaszlu, zginającego w pół, odrzucającego ostatnie resztki zalegającej wody. Odetchnął ciężko próbując ogarnąć rzeczywistość. Mokre ubrania przyklejały się do jego ciała ograniczając ruchy. Marszcząc brwi w dyskomforcie rozejrzał się we wszystkie strony próbując wyłapać współtowarzyszy. Dopiero po kilku sekundach, gdzieś po lewej stronie dostrzegł wolne przemieszczenie, sylwetkę, która mogła należeć do Aurora. Nie wahając się ani chwili dłużej, wyciągając różdżkę z przemoczonej kieszeni, ruszył przed siebie, stawiając ociężałe kroki, starając się nie opaść na ziemię, poprzez skutek niedawnego podtopienia. Zdecydował się również na zaklęcie, które mogło pomoc mu w przywróceniu właściwego stanu odzieży: – Evanesco. – szepnął cicho, koncentrując rozchwiane wiązki magii. Przemieszczając się w głąb plaży zauważył wąską ścieżkę prowadzącą w głąb wyspy. Droga była otoczona dobrze znanymi formacjami – o wiele większymi, potężniejszymi, przypominającymi rosłe konary. Jego jasne tęczówki rozszerzyły się w zdziwieniu, a broda uniosła do góry śledząc nierównomierną strukturę. Ich cienie przytłaczały niewielką sylwetkę. Wydawały się szeptać niezrozumiałe frazesy, które w połączeniu z nieustającym dyskomfortem w uszach, rozsadzały jego głowę. Palce przylgnęły do niezranionej strony, chcąc rozmasować ów odczucie. Usłyszał głosy i wtedy ich dostrzegł. Byli niedaleko, odrobinę w głąb ścieżki prowadzącej w nieznane arkany wyspy. Przyspieszył kroku i podbiegł w ich stronę, zatrzymując się niepewnie: – Jesteście… – wyjąkał siłowo dając znać, że jest z nimi, że wszystko jest w porządku, choć wnętrze krzyczało coś zupełnie innego. Dopiero po chwili orientacji i rozproszonej uwagi dostrzegł to w co wpatrywał się Brendan. Kobiece ciało oplecione pnączami, wciśnięte w ciasne witki, które uniemożliwiały ruch. Wydawała się martwa, jednakże niespodziewane poruszyła, się, otworzyła oczy wydając dźwięk, prosząc o pomoc. Rineheart cofnął o półkroku wyciągając prawą rękę wzdłuż w geście, aby się cofnęli, aby nie wykonywali żadnych, gwałtownych ruchów. W powietrzu czuł wiązki plugawej magii, która nie zwiastowała nic dobrego. Przymknął powieki, aby na chwilę skupić się na sytuacji, wciągnąć powietrze, które drażniło jego płuca: – Nie pomożemy jej, nie pomożemy im. – zakomunikował cicho. – Mają na sobie coś przeklętego, coś, czego nie da się rozpracować od tak... Musimy iść. – dodał spoglądając na resztę w lekkim osłupieniu, zgadzając się z wypowiedzią Wasleya. Czarne ptaszyska powróciły, skrzecząc tuż nad nimi. Nie wiedział czy zdążyły ich zauważyć, wyczuć, odnaleźć wśród czarnych formacji. Musieli być ostrożni i nie podejmować zbyt pochopnych akcji. Kiwnął głową w stronę mężczyzny i poszedł w podobnym kierunku sprawdzając przestrzeń, profilaktycznie: - Cave inimicum. – wyrzucił przed siebie, mając nadzieję, iż podniebne bestie są jedynym przeciwnikiem.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 4
--------------------------------
#2 'k100' : 16
#1 'k100' : 4
--------------------------------
#2 'k100' : 16
Byli jeszcze daleko, ale ryzyko rozbicia się mogło być równie wielkie jak ryzyko wskoczenia do wody. Oczywiście, bez problemów się nie obyło – zdążyla zamknąć usta zanim wpadła do mrocznej i zimnej otchłani, niemal wciągając w siebie ostatnią chwilę w której jej płuca oddychały jeszcze powietrzem. Prądy nie zwalniały, nie pozwalając jej na opuszczenie gardy nawet na moment i przerzucenie wszystkch sił z walki ze sterem na walkę z żywiołem. Natrętne myśli w jej głowie mimowolnie przywoływały jej obrazy wszystkich marynarzy którzy wypadli za burtę i przegrali warkę z żywiołem, ich wykrzywione twarze, szaleńczą walkę z falami i próbę wytrwania nawet jeżeli nadzieja na przetrwanie była absolutnie żadna. Mimo złudzeń dla nich najczęściej nie było już nadzieji – ale nie chciała wierzyć, że ta sama sytuacja nie była inna teraz.
Parła więc do brzegu, żywiąc wielką nadzieję że pozostali robią to samo – odmęty wody nie tylko nie ułatwialy rozpoznania się w bliskiej okolicy ale praktycznie uniemożliwały dostrzeżenie, co dzieje się dookoła. Wiedziała jednak, że bardziej użyteczna będzie dla pozostałych na brzegu niż pośród miotających się prądów, płynęła więc do celu. Zderzenie poczuła niemal na całym ciele i w odruchu chciała krzyknąć, wytrzymała jednak mimo mrożącego skórę poczucia i dobrnęła do miejsca, gdzie mięśnie powoli zyskiwały nową pewność gdy krok za krokiem zmuszała się do wyjścia z wody, ignorując ciążące na niej samej ubranie które wydawało się przygniatać ją jeszcze bardziej. Noga dawała o sobie znać i miała pewność, że w przyszłości będzie jeszcze większym problemem, na razie jednak nie mieli jak zajmować się obrażeniami, a tym bardziej nie mieli na to czasu.
Zarejestrowała obecność Brendana, ale Vincent wydawał się gdzieś zniknąć – rozejrzała się po okolicy, w cichym napięciu próbując dostrzec jego obecność i podobnie jak Brendan wypatrując jakiegoś znaku, że Reinhart nie skończył na dnie albo uwięziony w sytuacji bez wyjścia.
W końcu jednak sylwetka drugiego z Zakonników pokazała się na horyzoncie a chwilę potem na bliżej nich. Niezależnie od tego, jak bardzo chciała dać mu chwilę odpoczynku, wiedziała że Vincentowi zależy na dopięciu tego do końca, ścisnęła więc tylko mocniej różdżkę.
Głos dobiegający gdzieś z góry jednak szybko zwrócił jej uwagę – i gdy tylko uniosła głowę, w odruchu uniosła też różdżkę, niemal kuląc się jak zaskoczone zwierze. Widok był potworny, niemal jakby cokolwiek co zamieszkało tę wyspę postanowiło wyrządzić mieszkańcom najgorsze krzywdy. Nikt nie zasługał na los tej kobiety, ani nikt nie zasługiwał na to, aby być potraktowanym jak pokarm. Ale mimo początkowego protestu, który zrodził się w jej duszy wiedziała, że zarówno Vincent jak i Brendan mają rację. Nic się nie zda jeżeli skupią się na jednej osobie i zawiodą we własnej misji. Obróciła się w ich kierunku, w ponurym nastroju skupiając się na tym, aby nie unosić wzroku na pilary.
- Idźmy – również odparła szeptem, nie chcą podnosić za bardzo głosu. - Homenum revelio – rzuciła, łapiąc różdżkę mocniej. Wolała się upewnić, że poza nimi i ludźmi uwięzionymi nie ma nikogo innego.
Parła więc do brzegu, żywiąc wielką nadzieję że pozostali robią to samo – odmęty wody nie tylko nie ułatwialy rozpoznania się w bliskiej okolicy ale praktycznie uniemożliwały dostrzeżenie, co dzieje się dookoła. Wiedziała jednak, że bardziej użyteczna będzie dla pozostałych na brzegu niż pośród miotających się prądów, płynęła więc do celu. Zderzenie poczuła niemal na całym ciele i w odruchu chciała krzyknąć, wytrzymała jednak mimo mrożącego skórę poczucia i dobrnęła do miejsca, gdzie mięśnie powoli zyskiwały nową pewność gdy krok za krokiem zmuszała się do wyjścia z wody, ignorując ciążące na niej samej ubranie które wydawało się przygniatać ją jeszcze bardziej. Noga dawała o sobie znać i miała pewność, że w przyszłości będzie jeszcze większym problemem, na razie jednak nie mieli jak zajmować się obrażeniami, a tym bardziej nie mieli na to czasu.
Zarejestrowała obecność Brendana, ale Vincent wydawał się gdzieś zniknąć – rozejrzała się po okolicy, w cichym napięciu próbując dostrzec jego obecność i podobnie jak Brendan wypatrując jakiegoś znaku, że Reinhart nie skończył na dnie albo uwięziony w sytuacji bez wyjścia.
W końcu jednak sylwetka drugiego z Zakonników pokazała się na horyzoncie a chwilę potem na bliżej nich. Niezależnie od tego, jak bardzo chciała dać mu chwilę odpoczynku, wiedziała że Vincentowi zależy na dopięciu tego do końca, ścisnęła więc tylko mocniej różdżkę.
Głos dobiegający gdzieś z góry jednak szybko zwrócił jej uwagę – i gdy tylko uniosła głowę, w odruchu uniosła też różdżkę, niemal kuląc się jak zaskoczone zwierze. Widok był potworny, niemal jakby cokolwiek co zamieszkało tę wyspę postanowiło wyrządzić mieszkańcom najgorsze krzywdy. Nikt nie zasługał na los tej kobiety, ani nikt nie zasługiwał na to, aby być potraktowanym jak pokarm. Ale mimo początkowego protestu, który zrodził się w jej duszy wiedziała, że zarówno Vincent jak i Brendan mają rację. Nic się nie zda jeżeli skupią się na jednej osobie i zawiodą we własnej misji. Obróciła się w ich kierunku, w ponurym nastroju skupiając się na tym, aby nie unosić wzroku na pilary.
- Idźmy – również odparła szeptem, nie chcą podnosić za bardzo głosu. - Homenum revelio – rzuciła, łapiąc różdżkę mocniej. Wolała się upewnić, że poza nimi i ludźmi uwięzionymi nie ma nikogo innego.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Thalia Wellers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
Przedostaliście się na wyspę, Brendan i Thalia jako pierwsi, Vincent – chwilę później, stoczywszy najpierw desperacką walkę z ciągnącymi go w głębiny falami. Rzucone ostatkami sił zaklęcie dodało mu sił, pozwoliło na tymczasowe zignorowanie wdzierającego się pod skórę chłodu i przeszywającego bólu zmęczonych mięśni; ułatwiło szarpnięcie ociężałego ciała z plaży i umożliwiło dołączenie do pozostałych Zakonników. Pierwszych kilka kroków okazało się najtrudniejszych, echo stoczonej w wodzie walki nie ucichło szybko – Vincent czuł wstrząsające nim dreszcze, płuca piekły, skroń pulsowała – ale osuszone zaklęciem ubranie przestało nieprzyjemnie przylepiać się do ciała, zamiast tego zaczynając znów je ogrzewać. Podobny efekt odniósł czar rzucony przez Brendana, pozbycie się wilgoci z przemoczonego odzienia nie przysporzyło aurorowi trudu – mógł być pewien, że nie będzie go osłabiać ani spowalniać.
Ląd, na którym się znaleźliście, sprawiał wrażenie chorego – wyczuwaliście to wszyscy, a im dłużej znajdowaliście się na brzegu, tym wyraźniej mogliście dostrzec, że czarne, oplatające wyspę żyły, rozrastały się na niej niczym pasożyt. Vincent mógł podejrzewać, że karmiły się magią bytującej tu od wieków klątwy, infekując ją i zaburzając jej działanie – o czym świadczyły błagania uwięzionej wewnątrz czarnej formacji kobiety, przytomnej pomimo zapadnięcia zmroku, zamienionej w kamień jedynie częściowo czy może: splecionej z cienistym bytem tak samo, jak spleciona stała się z nim klątwa. – Błagam – wyrwało się z ust czarownicy; poruszyła się znów, wyciągając na ślepo rękę, chwytając palcami puste powietrze. Nic nie wskazywało na to, by widziała Brendana, jej pozbawione białek oczy przesuwały się po okolicy nieprzytomnie, kierując się w dół, ku Zakonnikom, dopiero, gdy dotarły do niej ich słowa. – Nie! W zamku nie czeka na was nic… nic oprócz zguby – wydyszała, jej głos ociekał cierpieniem. Jej dłonie wsparły się o czarne pnącza na wysokości pasa, zaparła się o nie, jakby chcąc się z nich wydostać – ale jej ciało nie poruszyło się ani o centymetr; zamiast tego przestrzeń wypełnił jej krzyk, donośny, agonalny. Jakby w reakcji na niego, nad waszymi głowami znów załopotały skrzydła, a po ziemi przesunął się głęboki cień ptaszyska; stwór osunął się niżej, być może gotów zaatakować, ale chwilę później tuż obok pojawiła się przywołana przez Brendana iluzja. Utkany z magii człowiek do złudzenia przypominał prawdziwą istotę, nie obejrzał się na Zakonników, zamiast tego – zgodnie z wolą aurora – pobiegł wzdłuż kamienistej plaży. Ptak zaskrzeczał przenikliwie, a później wszyscy mogliście obserwować, jak zapikował w dół – ostrymi, czarnymi szponami atakując iluzję.
Rzucone przez Brendana zaklęcie nie wykryło obecności żadnych pułapek na ścieżce – ale auror widział wyraźnie, jak drobinki białej magii osiadają na czarnych, raz po raz przecinających kamienistą drogę żyłach, w pierwszej chwili w ciemności prawie niewidocznych – albo przypominających sękate korzenie drzew. Ochronna magia zdawała się przed nimi ostrzegać, było w nich coś plugawego, niebezpiecznego – wprawiony z obcowaniem z czarną magią auror nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
Inkantacja, po którą sięgnął Vincent, potwierdziła to, czego czarodziej mógł się spodziewać: na wyspie nie byliście sami, zarówno przed wami, jak i nad wami, znajdowały się inne istoty. Jak wiele – pozostawało zgadywać. Zaklęcie przywołane przez Thalię rzuciło na tę kwestię nieco więcej światła, Zakonniczka dostrzegła jaśniejące poświaty ludzkich sylwetek – Vincenta i Brendana tuż obok, krzyczącej kobiety – oraz pięciu innych osób, wszystkich tkwiących częściowo wewnątrz wyrastających z ziemi, czarnych, żylastych słupów. Niektóre z nich podświetlone były jedynie częściowo, jakby fragmenty ich ciał przestały istnieć; inne ledwie tliły się magią, być może znajdując się o krok od śmierci. Ludzi mogło być więcej, roztoczona przez żeglarkę magia sięgała jakieś dwadzieścia metrów w przód – nie wiedzieliście, co znajdowało się dalej.
Na dotarcie do zamku potrzebowaliście kilku minut, droga – początkowo przebiegająca pod otwartym niebem – wkrótce zamieniła się w tunel stworzony ze splecionych nad waszymi głowami, czarnych pnączy, z jednej strony odcinających was od szybujących ponad wyspą ptaszysk, z drugiej – przywodzących na myśl klaustrofobiczne uczucie uwięzienia. Szlak nie był trudny, ale piął się w górę, i wystarczyło parę chwil, żeby Thalia odczuła efekty przesiąkniętego do suchej nitki ubrania; mokry materiał dodatkowo wychładzał zmęczone od pływania w zimnej wodzie ciało, krępował ruchy – już i tak utrudnione przez sztywniejącą nieprzyjemnie nogę. Poruszanie się wymagało od żeglarki zwiększonego wysiłku, miała problem z nadążeniem za pozostałymi – zwłaszcza, kiedy zaczęliście poruszać się w niemal zupełnej ciemności. Otaczający was mrok wydawał się lepki, namacalny, wypełniony szeptami, które z każdym krokiem coraz głośniej napierały na wasze uszy, umysły; raz za czas przechodząc w coś, co przypominało wężowy syk. Towarzyszyły wam dziwne myśli, obce, jakby nienależące do was; Thalia miała ochotę się zatrzymać, miała wrażenie, że jej towarzysze specjalnie poruszają się za szybko, żeby zostawić ją w tyle. W umyśle Brendana pojawiło się nieuzasadnione niczym podejrzenie, że to jego towarzysze celowo starają się go spowolnić – najpierw Vincent, który został dłużej w wodzie, a teraz Thalia, kuśtykająca za nimi. W Vincenta uderzyły wyrzuty sumienia; trudno mu było nie zastanawiać się nad tym, czy nie powinien jednak zostać i spróbować pomóc cierpiącym ludziom. Być może nie było dla nich jeszcze za późno – być może mógł ich uratować, jeśli tylko porzuciłby misję Zakonu Feniksa.
Wędrówka, która wydawała się wiecznością, zaprowadziła was na otwarty, zamkowy dziedziniec, otoczony częściowo zrujnowanymi murami przyległych zabudowań. Pośrodku dziedzińca, oświetlonego wyłącznie srebrnym światłem księżyca, znajdowała się studnia – nad którą, wylewając się z niej niczym woda, unosiła się czarna, przypominająca ciecz substancja. Mrok raz po raz przelewał się przez krawędzie studni, spływał po kamieniach do jej podstawy, po czym wracał – wspinając się z powrotem jak dym, ale nieustannie pulsując, z każdą chwilą coraz bardziej niestabilny. Obok studni nadal stało uwiązane do długiego sznura wiadro, konstrukcja wyglądała na nienaruszoną – ale był to jedyny element dziedzińca, który się taki wydawał. Wszystko: mury wokół, bruk, wieże – porośnięte było czarnymi, grubymi pnączami, pulsującymi w tym samym rytmie, co woda w studni. Ponad dziedzińcem mogliście za to dostrzec srebrzące się sylwetki duchów, prawdopodobnie niegdyś zamieszkujących zamek, teraz: zastygłych w pół ruchu, lewitujących kilka metrów nad ziemią, jakby zatrzymanych w zamrożonym czasie. Podobnie wyglądały siedzące na murach gargulce, znieruchomiałe, zaklęte w pozach sugerujących, że gdy magia zaklęła je w miejscu, znajdowały się w ruchu.
Termin na odpis mija 30 października o godz. 20:00. W tej turze możecie wykonać maksymalnie trzy akcje i napisać dowolną (rozsądną) ilość postów.
W pierwszym poście w turze wszyscy wykonujecie też rzut na odporność magiczną. Rzut nie jest akcją.
Vincent przez kolejną 1 turę będzie odczuwać zaburzenia równowagi i słuchu.
Działające zaklęcia:
Vincent - fortuno 1/3 tury
Żywotność:
Vincent - 178/228 (10 - podtopienie, 40 - tłuczone)(-5) (1/3 tury)
Brendan - 355/375 (20 - tłuczone)
Thalia - 201/241 (30 - tłuczone, 10 - wychłodzenie)
Energia magiczna:
Vincent - 45/50
Brendan - 39/50
Thalia - 46/50
Ląd, na którym się znaleźliście, sprawiał wrażenie chorego – wyczuwaliście to wszyscy, a im dłużej znajdowaliście się na brzegu, tym wyraźniej mogliście dostrzec, że czarne, oplatające wyspę żyły, rozrastały się na niej niczym pasożyt. Vincent mógł podejrzewać, że karmiły się magią bytującej tu od wieków klątwy, infekując ją i zaburzając jej działanie – o czym świadczyły błagania uwięzionej wewnątrz czarnej formacji kobiety, przytomnej pomimo zapadnięcia zmroku, zamienionej w kamień jedynie częściowo czy może: splecionej z cienistym bytem tak samo, jak spleciona stała się z nim klątwa. – Błagam – wyrwało się z ust czarownicy; poruszyła się znów, wyciągając na ślepo rękę, chwytając palcami puste powietrze. Nic nie wskazywało na to, by widziała Brendana, jej pozbawione białek oczy przesuwały się po okolicy nieprzytomnie, kierując się w dół, ku Zakonnikom, dopiero, gdy dotarły do niej ich słowa. – Nie! W zamku nie czeka na was nic… nic oprócz zguby – wydyszała, jej głos ociekał cierpieniem. Jej dłonie wsparły się o czarne pnącza na wysokości pasa, zaparła się o nie, jakby chcąc się z nich wydostać – ale jej ciało nie poruszyło się ani o centymetr; zamiast tego przestrzeń wypełnił jej krzyk, donośny, agonalny. Jakby w reakcji na niego, nad waszymi głowami znów załopotały skrzydła, a po ziemi przesunął się głęboki cień ptaszyska; stwór osunął się niżej, być może gotów zaatakować, ale chwilę później tuż obok pojawiła się przywołana przez Brendana iluzja. Utkany z magii człowiek do złudzenia przypominał prawdziwą istotę, nie obejrzał się na Zakonników, zamiast tego – zgodnie z wolą aurora – pobiegł wzdłuż kamienistej plaży. Ptak zaskrzeczał przenikliwie, a później wszyscy mogliście obserwować, jak zapikował w dół – ostrymi, czarnymi szponami atakując iluzję.
Rzucone przez Brendana zaklęcie nie wykryło obecności żadnych pułapek na ścieżce – ale auror widział wyraźnie, jak drobinki białej magii osiadają na czarnych, raz po raz przecinających kamienistą drogę żyłach, w pierwszej chwili w ciemności prawie niewidocznych – albo przypominających sękate korzenie drzew. Ochronna magia zdawała się przed nimi ostrzegać, było w nich coś plugawego, niebezpiecznego – wprawiony z obcowaniem z czarną magią auror nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
Inkantacja, po którą sięgnął Vincent, potwierdziła to, czego czarodziej mógł się spodziewać: na wyspie nie byliście sami, zarówno przed wami, jak i nad wami, znajdowały się inne istoty. Jak wiele – pozostawało zgadywać. Zaklęcie przywołane przez Thalię rzuciło na tę kwestię nieco więcej światła, Zakonniczka dostrzegła jaśniejące poświaty ludzkich sylwetek – Vincenta i Brendana tuż obok, krzyczącej kobiety – oraz pięciu innych osób, wszystkich tkwiących częściowo wewnątrz wyrastających z ziemi, czarnych, żylastych słupów. Niektóre z nich podświetlone były jedynie częściowo, jakby fragmenty ich ciał przestały istnieć; inne ledwie tliły się magią, być może znajdując się o krok od śmierci. Ludzi mogło być więcej, roztoczona przez żeglarkę magia sięgała jakieś dwadzieścia metrów w przód – nie wiedzieliście, co znajdowało się dalej.
Na dotarcie do zamku potrzebowaliście kilku minut, droga – początkowo przebiegająca pod otwartym niebem – wkrótce zamieniła się w tunel stworzony ze splecionych nad waszymi głowami, czarnych pnączy, z jednej strony odcinających was od szybujących ponad wyspą ptaszysk, z drugiej – przywodzących na myśl klaustrofobiczne uczucie uwięzienia. Szlak nie był trudny, ale piął się w górę, i wystarczyło parę chwil, żeby Thalia odczuła efekty przesiąkniętego do suchej nitki ubrania; mokry materiał dodatkowo wychładzał zmęczone od pływania w zimnej wodzie ciało, krępował ruchy – już i tak utrudnione przez sztywniejącą nieprzyjemnie nogę. Poruszanie się wymagało od żeglarki zwiększonego wysiłku, miała problem z nadążeniem za pozostałymi – zwłaszcza, kiedy zaczęliście poruszać się w niemal zupełnej ciemności. Otaczający was mrok wydawał się lepki, namacalny, wypełniony szeptami, które z każdym krokiem coraz głośniej napierały na wasze uszy, umysły; raz za czas przechodząc w coś, co przypominało wężowy syk. Towarzyszyły wam dziwne myśli, obce, jakby nienależące do was; Thalia miała ochotę się zatrzymać, miała wrażenie, że jej towarzysze specjalnie poruszają się za szybko, żeby zostawić ją w tyle. W umyśle Brendana pojawiło się nieuzasadnione niczym podejrzenie, że to jego towarzysze celowo starają się go spowolnić – najpierw Vincent, który został dłużej w wodzie, a teraz Thalia, kuśtykająca za nimi. W Vincenta uderzyły wyrzuty sumienia; trudno mu było nie zastanawiać się nad tym, czy nie powinien jednak zostać i spróbować pomóc cierpiącym ludziom. Być może nie było dla nich jeszcze za późno – być może mógł ich uratować, jeśli tylko porzuciłby misję Zakonu Feniksa.
Wędrówka, która wydawała się wiecznością, zaprowadziła was na otwarty, zamkowy dziedziniec, otoczony częściowo zrujnowanymi murami przyległych zabudowań. Pośrodku dziedzińca, oświetlonego wyłącznie srebrnym światłem księżyca, znajdowała się studnia – nad którą, wylewając się z niej niczym woda, unosiła się czarna, przypominająca ciecz substancja. Mrok raz po raz przelewał się przez krawędzie studni, spływał po kamieniach do jej podstawy, po czym wracał – wspinając się z powrotem jak dym, ale nieustannie pulsując, z każdą chwilą coraz bardziej niestabilny. Obok studni nadal stało uwiązane do długiego sznura wiadro, konstrukcja wyglądała na nienaruszoną – ale był to jedyny element dziedzińca, który się taki wydawał. Wszystko: mury wokół, bruk, wieże – porośnięte było czarnymi, grubymi pnączami, pulsującymi w tym samym rytmie, co woda w studni. Ponad dziedzińcem mogliście za to dostrzec srebrzące się sylwetki duchów, prawdopodobnie niegdyś zamieszkujących zamek, teraz: zastygłych w pół ruchu, lewitujących kilka metrów nad ziemią, jakby zatrzymanych w zamrożonym czasie. Podobnie wyglądały siedzące na murach gargulce, znieruchomiałe, zaklęte w pozach sugerujących, że gdy magia zaklęła je w miejscu, znajdowały się w ruchu.
W pierwszym poście w turze wszyscy wykonujecie też rzut na odporność magiczną. Rzut nie jest akcją.
Vincent przez kolejną 1 turę będzie odczuwać zaburzenia równowagi i słuchu.
Działające zaklęcia:
Vincent - fortuno 1/3 tury
Żywotność:
Vincent - 178/228 (10 - podtopienie, 40 - tłuczone)
Brendan - 355/375 (20 - tłuczone)
Thalia - 201/241 (30 - tłuczone, 10 - wychłodzenie)
Energia magiczna:
Vincent - 45/50
Brendan - 39/50
Thalia - 46/50
Przez cały ten czas odczuwał skutki niedawnej, utrudzonej walki z dzikim, wodnym żywiołem. Osuszone ubranie oddało pojedyncze wiązki utraconego ciepła wnikającego w obolałe kończyny. Krok – choć nadal niestabilny, często pozbawiony równowagi, przesuwał go w stronę tajemniczej ścieżki otoczonej czarnomagicznymi formacjami. Co jakiś czas odchrząkiwał chrapliwie, gdyż nieprzyjemny odczucie w samym środku zalanych płuc odbierało swobodę oddechu. Skroń pulsowała w rytmicznym dyskomforcie. Długie palce co chwilę dotykały jej okolicy próbując rozeznać się w powadze widocznej rany, napotykając na coś, czego na ten moment nie był w stanie zrozumieć.
Obecność na obcej zainfekowanej wyspie stawała się coraz bardziej niepokojąca. Zatrzymując się na moment, prostując sylwetkę, zdołał rozejrzeć się wokoło wyłapując najostrzejsze i najbliższe szczegóły mrocznego otoczenia. Niemalże cały ląd zatracił się w sile grubych, oplatających żył, tak trudnych do rozkruszenia. Piętrzyły się dosłownie wszędzie, tworząc skomplikowane i poplątane konfiguracje. Mężczyzna zmarszczył brwi w skupieniu, przyglądając się ich widocznym, charakterystycznym cechom. Wzrok błądził po całej długości, przenosił się na samą górę, zatrzymując na kobiecie, uwięzionej w samym środku śmiertelnej pułapki. Zrobił krok do przodu, aby upewnić się w skłębionej sile swych myśli, przerywanych tym samym, jednostajnym piskiem. Dłoń opadła na dolną część czoła, a on sam odetchnął ciężko szukając ukojenia. Odwrócił się do stojących nieopodal towarzyszy, aby podzielić się wnioskami, które mogły okazać się istotne w innym etapie zadania: – To coś… – otwarta dłoń poruszyła się powyżej linii czarnych formacji. – Wydaje mi się, że zasila się plugawą magią klątwy, która jest na tej wyspie od wieków. Klątwie ludzi zmienianych w kamień. – doprecyzował. – To wszystko jest ze sobą powiązane. Nie wiem czy nasze późniejsze działania odwrócą ten proces, ale jeśli znajdzie się choć trochę czasu… Mógłbym tu wrócić. – wypowiedział na jednym wdechu, a jasne tęczówki prześlizgnęły się po zmęczonych twarzach, wróciły do poszkodowanej, której krzyk rozdzierał tą pustą nocną przestrzeń. Chciał pomóc, choć wiedział, że każda, uciekająca sekunda była na wagę złota. Choć wiedział, że jego starania mogły nie przyczynić się do żadnego, wymiernego efektu. Była ofiarą, którą prawdopodobnie będą musieli poświęcić. Przymknął zmarszczone powieki próbując zobojętnieć na głos pełen cierpienia, na krzyk przywołujący ptasich przeciwników. Jak na zawołanie, głogowa różdżka znalazła się w pogotowiu. Obserwował niebiosa, dostrzegał cień poruszający się na obliczu lądu. Przesuwał się powoli, ostrożnie, z uwagą, na którą mógł sobie pozwolić. Iluzja wyczarowana przez Aurora zadziałała, zyskała kilka decydujących chwil chroniąc przed tragedią. Bestie były wygłodniałe, wyczulone na każdy szmer, drobniutki szelest, zapach krwi, który mógł unosić się nieopodal Zakonników. Kobiece słowa odnośnie zamku przewijały się przed podświadomość, napawały niemym lękiem, stresem osiadłym na wszystkich wnętrznościach. Nie mieli wyjścia, zaszli już naprawdę daleko.
Obserwował efekty rzuconych zaklęć. Nie byli sami, wyczuł to niemalże od razu. Ilość niespotkanych dotąd istot była nieznana. Mógł jedynie stwierdzić, iż te, znajdujące się w zachmurzonych niebiosach, oddawały swobodę ruchu jeszcze przez krótką chwilę. Te, znajdujące się na wprost stanowiły zagadkę, wyzwanie, któremu będą musieli sprostać. Nie wiedzieli co czeka ich dalej, na samym końcu ścieżki wprowadzającej do tajemniczego wnętrza ciemnego zamczyska. Droga którą przemieszczali się miarowo, powoli zmieniała swoje oblicze. Otwarta przestrzeń kłaniała się przed okrągłym tunelem stworzonym ze splecionych, grubych pnączy, tych samych, spoczywających bezwładnie na mokrym piasku plaży. Były przerażające, oddawały uczucie klaustrofobicznego przeciążenia, które w połączeniu z efektami podtopienia, powodowały efekt zagubienia i przytłoczenia. Wysiłek, choć niezbyt wymagający, stanowił przeszkody, gdy tracił oddech. Zdawało mu się, że widzi, iż rudowłosa żeglarka traci siły, zwalnia niebezpiecznie lądując w tyle. Skinął na Brendana i sam odwrócił głowę rzucając: – W porządku Thalia? – jego głos odbił się od plugawych formacji. Tunel robił się coraz gęstszy, brakowało dostępu do światła. Pokonując pierwsze centymetry, sięgnął po różdżkę i szepnął: – Lumos maxima. – jednakże efekty nieznanej magii zdawały się silniejsze, przeciążające, zwycięskie. Ciemność przyklejała się do odsłoniętej skóry, tworzyła powłokę, którą chciał z siebie zdrapać. Mógł dotkną jej oblicza, obrzydzić się na moment, gdy krok zachwiał się niebezpiecznie. Twarz zmarszczyła się w dyskomforcie, gdy natężony szepty wdzierały się w sam środek głowy. Mieszały sykliwie, podsuwały wizje nieprawdziwej obecności. Wciskały myśli, które nie należały do nich, które skutecznie zatrzymywały w jednym miejscu. Tak jak teraz, gdy odwracając się za siebie, zrobił kilka kroków wymijając Thalię. Zatrzymał się dotykając skroni i boku głowy. Paskudne, spotęgowane wyrzuty sumienia uderzyły ze zdwojoną siłą. Chciał wrócić na brzeg i podjąć się rozpracowaniu klątwy oplatającej wyspie. Pragnął pomóc uciemiężonym osobom, które potrzebowały ich uwagi. Dlaczego mieli zostawić ich na pastwę krwiożerczych i wygłodniałych bestii? Może nie było za późno? Może mógł oddać resztę odpowiedzialności pozostałym? Chciał zawrócić ponownie, lecz widząc determinację reszty, odetchnął i ruszył za nimi, mając wrażenie, że ów wędrówka ciągnie się już godzinami. Był naprawdę zmęczony.
Docierając na zamkowy dziedziniec, mogli przyjrzeć się zrujnowanym murom. Mężczyzna przesunął się w bok rozglądając się na wszystkie strony. Brakujące światło księżyca oświetlało studnię, z której powolnie, miarowo sączyła się czarna substancja, przypominająca ciecz. – Widzicie to? – zaczął niepewnie, nie mając żadnej pewności, czy to, co podpowiada mu rzeczywistość jest jeszcze prawdziwe. Czuł się nieswojo, czuł niepokój, który mógł przyczyniać się do halucynogennych wizji. Mrok wydawał się żyjącą istotą, pulsującą, wykonującą niezrozumiałe akcje. Dostrzegł też nieruchome wiadro, stanowiące element zamkowej scenerii. Pnącza rozrastały się wokoło. Okręcając się nieco w prawo, wyłapał lewitujące sylwetki duchów, gargulców, które niegdyś ruchome, wzbogacały krajobraz. – Widzicie gdzieś coś w rodzaju wejścia? – zapytał najpierw, robiąc krok do przodu. Nie mógł przestać skupiać swej uwagi na tajemniczej studni. Nie chciał niczego dotykać, jednakże to, co sączyło się z jej wnętrza, nie wróżyło nic dobrego. Ponowił również wcześniej wypowiadane zaklęcie: - Cave inimicum.
1. Odporność magiczna
2. Lumos
3. Cave inimicum
Obecność na obcej zainfekowanej wyspie stawała się coraz bardziej niepokojąca. Zatrzymując się na moment, prostując sylwetkę, zdołał rozejrzeć się wokoło wyłapując najostrzejsze i najbliższe szczegóły mrocznego otoczenia. Niemalże cały ląd zatracił się w sile grubych, oplatających żył, tak trudnych do rozkruszenia. Piętrzyły się dosłownie wszędzie, tworząc skomplikowane i poplątane konfiguracje. Mężczyzna zmarszczył brwi w skupieniu, przyglądając się ich widocznym, charakterystycznym cechom. Wzrok błądził po całej długości, przenosił się na samą górę, zatrzymując na kobiecie, uwięzionej w samym środku śmiertelnej pułapki. Zrobił krok do przodu, aby upewnić się w skłębionej sile swych myśli, przerywanych tym samym, jednostajnym piskiem. Dłoń opadła na dolną część czoła, a on sam odetchnął ciężko szukając ukojenia. Odwrócił się do stojących nieopodal towarzyszy, aby podzielić się wnioskami, które mogły okazać się istotne w innym etapie zadania: – To coś… – otwarta dłoń poruszyła się powyżej linii czarnych formacji. – Wydaje mi się, że zasila się plugawą magią klątwy, która jest na tej wyspie od wieków. Klątwie ludzi zmienianych w kamień. – doprecyzował. – To wszystko jest ze sobą powiązane. Nie wiem czy nasze późniejsze działania odwrócą ten proces, ale jeśli znajdzie się choć trochę czasu… Mógłbym tu wrócić. – wypowiedział na jednym wdechu, a jasne tęczówki prześlizgnęły się po zmęczonych twarzach, wróciły do poszkodowanej, której krzyk rozdzierał tą pustą nocną przestrzeń. Chciał pomóc, choć wiedział, że każda, uciekająca sekunda była na wagę złota. Choć wiedział, że jego starania mogły nie przyczynić się do żadnego, wymiernego efektu. Była ofiarą, którą prawdopodobnie będą musieli poświęcić. Przymknął zmarszczone powieki próbując zobojętnieć na głos pełen cierpienia, na krzyk przywołujący ptasich przeciwników. Jak na zawołanie, głogowa różdżka znalazła się w pogotowiu. Obserwował niebiosa, dostrzegał cień poruszający się na obliczu lądu. Przesuwał się powoli, ostrożnie, z uwagą, na którą mógł sobie pozwolić. Iluzja wyczarowana przez Aurora zadziałała, zyskała kilka decydujących chwil chroniąc przed tragedią. Bestie były wygłodniałe, wyczulone na każdy szmer, drobniutki szelest, zapach krwi, który mógł unosić się nieopodal Zakonników. Kobiece słowa odnośnie zamku przewijały się przed podświadomość, napawały niemym lękiem, stresem osiadłym na wszystkich wnętrznościach. Nie mieli wyjścia, zaszli już naprawdę daleko.
Obserwował efekty rzuconych zaklęć. Nie byli sami, wyczuł to niemalże od razu. Ilość niespotkanych dotąd istot była nieznana. Mógł jedynie stwierdzić, iż te, znajdujące się w zachmurzonych niebiosach, oddawały swobodę ruchu jeszcze przez krótką chwilę. Te, znajdujące się na wprost stanowiły zagadkę, wyzwanie, któremu będą musieli sprostać. Nie wiedzieli co czeka ich dalej, na samym końcu ścieżki wprowadzającej do tajemniczego wnętrza ciemnego zamczyska. Droga którą przemieszczali się miarowo, powoli zmieniała swoje oblicze. Otwarta przestrzeń kłaniała się przed okrągłym tunelem stworzonym ze splecionych, grubych pnączy, tych samych, spoczywających bezwładnie na mokrym piasku plaży. Były przerażające, oddawały uczucie klaustrofobicznego przeciążenia, które w połączeniu z efektami podtopienia, powodowały efekt zagubienia i przytłoczenia. Wysiłek, choć niezbyt wymagający, stanowił przeszkody, gdy tracił oddech. Zdawało mu się, że widzi, iż rudowłosa żeglarka traci siły, zwalnia niebezpiecznie lądując w tyle. Skinął na Brendana i sam odwrócił głowę rzucając: – W porządku Thalia? – jego głos odbił się od plugawych formacji. Tunel robił się coraz gęstszy, brakowało dostępu do światła. Pokonując pierwsze centymetry, sięgnął po różdżkę i szepnął: – Lumos maxima. – jednakże efekty nieznanej magii zdawały się silniejsze, przeciążające, zwycięskie. Ciemność przyklejała się do odsłoniętej skóry, tworzyła powłokę, którą chciał z siebie zdrapać. Mógł dotkną jej oblicza, obrzydzić się na moment, gdy krok zachwiał się niebezpiecznie. Twarz zmarszczyła się w dyskomforcie, gdy natężony szepty wdzierały się w sam środek głowy. Mieszały sykliwie, podsuwały wizje nieprawdziwej obecności. Wciskały myśli, które nie należały do nich, które skutecznie zatrzymywały w jednym miejscu. Tak jak teraz, gdy odwracając się za siebie, zrobił kilka kroków wymijając Thalię. Zatrzymał się dotykając skroni i boku głowy. Paskudne, spotęgowane wyrzuty sumienia uderzyły ze zdwojoną siłą. Chciał wrócić na brzeg i podjąć się rozpracowaniu klątwy oplatającej wyspie. Pragnął pomóc uciemiężonym osobom, które potrzebowały ich uwagi. Dlaczego mieli zostawić ich na pastwę krwiożerczych i wygłodniałych bestii? Może nie było za późno? Może mógł oddać resztę odpowiedzialności pozostałym? Chciał zawrócić ponownie, lecz widząc determinację reszty, odetchnął i ruszył za nimi, mając wrażenie, że ów wędrówka ciągnie się już godzinami. Był naprawdę zmęczony.
Docierając na zamkowy dziedziniec, mogli przyjrzeć się zrujnowanym murom. Mężczyzna przesunął się w bok rozglądając się na wszystkie strony. Brakujące światło księżyca oświetlało studnię, z której powolnie, miarowo sączyła się czarna substancja, przypominająca ciecz. – Widzicie to? – zaczął niepewnie, nie mając żadnej pewności, czy to, co podpowiada mu rzeczywistość jest jeszcze prawdziwe. Czuł się nieswojo, czuł niepokój, który mógł przyczyniać się do halucynogennych wizji. Mrok wydawał się żyjącą istotą, pulsującą, wykonującą niezrozumiałe akcje. Dostrzegł też nieruchome wiadro, stanowiące element zamkowej scenerii. Pnącza rozrastały się wokoło. Okręcając się nieco w prawo, wyłapał lewitujące sylwetki duchów, gargulców, które niegdyś ruchome, wzbogacały krajobraz. – Widzicie gdzieś coś w rodzaju wejścia? – zapytał najpierw, robiąc krok do przodu. Nie mógł przestać skupiać swej uwagi na tajemniczej studni. Nie chciał niczego dotykać, jednakże to, co sączyło się z jej wnętrza, nie wróżyło nic dobrego. Ponowił również wcześniej wypowiadane zaklęcie: - Cave inimicum.
1. Odporność magiczna
2. Lumos
3. Cave inimicum
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 72
--------------------------------
#2 'k100' : 27
--------------------------------
#3 'k100' : 69
#1 'k100' : 72
--------------------------------
#2 'k100' : 27
--------------------------------
#3 'k100' : 69
Miała wrażenie, że nie może być gorzej – ale gorzej zdecydowanie było kiedy zaklęcie odsłoniło przed nią więcej osób. Uwięzieni, zaklęci w niebycie, cokolwiek, co teraz się nimi…karmiło? Wydawało się, że biedni mieszkańcy tego miejsca nie mieli przed sobą nadziei – część z nich być może była już martwa. Część jeszcze żywa – ale czy pomoc im teraz mogła jakkolwiek zmienić ich los? Vincent twierdził, że nie, Brendan był podobnego zdania. Wiedziała, że nie mogą poświęcić misji teraz, i jeżeli zaczną, skończą podobnie. Zawieszeni na filarach, jako darmowe jedzenie dla mrocznych istot.
- Przepraszam – szepnęła jeszcze do kobiety, nie chcąc podnosić głosu, ale czując się źle, że nie mogła nic powiedzieć. Chciała zapytać o coś Vincenta albo Brendana, ale ostatecznie zrezygnowała – Rineheart wyjaśnił tyle, ile mogło im pomóc. Czy dopóki nie będą niczego dotykać, będą w miarę bezpieczni, czy jednak mroczne moce mogły sięgać ku nim tak jak chciały?
Chłód wydawał się coraz mocniejszy i żałowała, że nie zadała sobie wcześniej trudu wysuszenia ubrań. Skierowała na siebie różdżkę, mrucząc pod nosem Evanesco aby jednak trochę poczuć ciepła i skupić się na sobie.
Noga jej dokuczała, nie dając o sobie zapomnieć i najpewniej mając przypominać o sobie przez następne kroki które mieli zrobić, przemierzając zamek. Zacisnęła zęby na wardze, czując wszystkie zadrapania i drobne rowki, skupiając się na jak najdrobniejszych detalach. Czy taki początek tej całej wyprawy miał być znakiem do tego, że później będzie jeszcze gorzej. Nie spodziewała się, aby było lepiej. Nawet teraz, gdy przemierzali to miejsce, wydawało się że Brendan i Vincent nie zamierzają czekać na nią, wybiegając naprzód tak jakby już teraz wiedzieli, że nie ma po co ciągnąć za sobą najsłabszego ogniwa.
- Idziecie tak szybko… - wyrwało jej się w stronę pytającego o jej stan przyjaciela, nie w oskarżającym tonie ale nieco ze zmęczeniem. Irytację starała się zakrywać wszystkimi pozostałymi emocjami, tak jakby nawet nie chciała wiedzieć, czemu nagle podjęli taką decyzję. Mogli w końcu porozmawiać z nią i powiedzieć aby przyśpieszyła, albo…nie wiedziała w sumie, jaka mogłaby być alternatywa, ale mogli po prostu jej o tym powiedzieć.
Dotarli w końcu na dziedziniec i spojrzenie żeglarki wędrowało od zastygłych duchów i gargulców do studni. Czy wszystko zastygło tak jakiś czas temu, czy to była świeża sprawa? Miała ochotę dotknąć jednego z duchów i zobaczyć, czy jej dłoń przejdzie przez nie tak samo, jak zrobiłaby to normalnie. Zamierzała jednak dostosować się do własnej rady i nie dotykać czegokolwiek.
- Lumos – szepnęła, spoglądając jeszcze po okolicy jak Vincent radził, tak aby poszukać wejścia – i kiedy on przyglądał się studni, ona zaczęła szukać możliwej drogi poza dziedziniec.
1. Odporność magiczna
2. Evanesco
3. Lumos
- Przepraszam – szepnęła jeszcze do kobiety, nie chcąc podnosić głosu, ale czując się źle, że nie mogła nic powiedzieć. Chciała zapytać o coś Vincenta albo Brendana, ale ostatecznie zrezygnowała – Rineheart wyjaśnił tyle, ile mogło im pomóc. Czy dopóki nie będą niczego dotykać, będą w miarę bezpieczni, czy jednak mroczne moce mogły sięgać ku nim tak jak chciały?
Chłód wydawał się coraz mocniejszy i żałowała, że nie zadała sobie wcześniej trudu wysuszenia ubrań. Skierowała na siebie różdżkę, mrucząc pod nosem Evanesco aby jednak trochę poczuć ciepła i skupić się na sobie.
Noga jej dokuczała, nie dając o sobie zapomnieć i najpewniej mając przypominać o sobie przez następne kroki które mieli zrobić, przemierzając zamek. Zacisnęła zęby na wardze, czując wszystkie zadrapania i drobne rowki, skupiając się na jak najdrobniejszych detalach. Czy taki początek tej całej wyprawy miał być znakiem do tego, że później będzie jeszcze gorzej. Nie spodziewała się, aby było lepiej. Nawet teraz, gdy przemierzali to miejsce, wydawało się że Brendan i Vincent nie zamierzają czekać na nią, wybiegając naprzód tak jakby już teraz wiedzieli, że nie ma po co ciągnąć za sobą najsłabszego ogniwa.
- Idziecie tak szybko… - wyrwało jej się w stronę pytającego o jej stan przyjaciela, nie w oskarżającym tonie ale nieco ze zmęczeniem. Irytację starała się zakrywać wszystkimi pozostałymi emocjami, tak jakby nawet nie chciała wiedzieć, czemu nagle podjęli taką decyzję. Mogli w końcu porozmawiać z nią i powiedzieć aby przyśpieszyła, albo…nie wiedziała w sumie, jaka mogłaby być alternatywa, ale mogli po prostu jej o tym powiedzieć.
Dotarli w końcu na dziedziniec i spojrzenie żeglarki wędrowało od zastygłych duchów i gargulców do studni. Czy wszystko zastygło tak jakiś czas temu, czy to była świeża sprawa? Miała ochotę dotknąć jednego z duchów i zobaczyć, czy jej dłoń przejdzie przez nie tak samo, jak zrobiłaby to normalnie. Zamierzała jednak dostosować się do własnej rady i nie dotykać czegokolwiek.
- Lumos – szepnęła, spoglądając jeszcze po okolicy jak Vincent radził, tak aby poszukać wejścia – i kiedy on przyglądał się studni, ona zaczęła szukać możliwej drogi poza dziedziniec.
1. Odporność magiczna
2. Evanesco
3. Lumos
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Thalia Wellers' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 71
--------------------------------
#2 'k100' : 70
--------------------------------
#3 'k100' : 31
#1 'k100' : 71
--------------------------------
#2 'k100' : 70
--------------------------------
#3 'k100' : 31
Wpatrywał się w twarz kobiety - czy można było ją tak jeszcze nazwać? - gdy zakwiliła, błagając o pomoc. Nie widziała go, nie widziała nikogo pośród nich, jej dłoń na ślepo szukała przestrzeni, czy była nadal częścią wyspy, czy już częścią cienia, nie wiedział, ale był pewien, że powinni pozostać ostrożni. Przemknął wzrokiem na Vincenta, który najlepiej mógł zrozumieć sedno toczącej ten krajobraz klątwy. Obserwował ją dalej, gdy usiłowała oswobodzić się z przedziwnego więzienia, na próżno. Jej bezradność była niemal namacalna, czy dało się jej pomóc, czy dla niej było już za późno? Słyszała ich, lecz czy mogli uwierzyć jej słowom? Na ile wypowiadała je świadomie? Nie odpowiedział jej, nikt jej nie odpowiedział, wymijał ją ostrożnie, obserwując brzeg, na którym cieniste ptaszę dopadło już przywołaną iluzję. To była kwestia czasu, nim cienie ich spostrzegą. Kobieta przestrzegała przed zamkiem, ale właśnie tego, przed czym tutaj przestrzegano, szukali oni.
- Pułapek nie ma, ale... Nie depczcie czarnych żył - zwrócił się do pozostałych, gdy udali się już w drogę: dostrzegał drobiny magii skupionej na czarnych liniach, czym były, czy krwiobiegiem tej klątwy, ciemności, nie wiedział, ale póki nie znajdą sposobu na jego unicestwienie, musieli trzymać się z dala. Idąc, uważał pod nogi. Omijał żyły, jakby natknięcie się na nie mogło zaalarmować coś - cokolwiek na nich tutaj czekało. - Widzicie coś? - spytał, słysząc przecież inkantacje przywołanych przez nich zaklęć, czy podzielą się efektami? Kiwnął głową na krótką ekspertyzę Vincenta. Żadne decyzje nie mogły zapaść, gdy nie wiedzieli jeszcze, na czym stali.
Droga do zamku wiodła daleko, przez ciemności, których zdawał się nie rozjaśniać nawet blask nocnego nieba. A im mocniej parł na przód, tym bardziej zdawało mu się, że jego towarzysze nieprzypadkowo ociągają się w ten sposób - cóż w tym dziwnego? Rineheart zawsze był czarną owcą rodziny, a Thalia? Gdzie podziewała się przez ostatnie lata, gdy nic o niej nie słyszał? Czy rzeczywiście przyświecał im dzisiaj ten sam cel? Kątem oka dostrzegł skinięcie głowy Vincenta, Thalia była zbyt wolna, nie mieli na to czasu. Prosiła, żeby zwolnili, niecierpliwił się. Nie obejrzał się.
- Studnia - przytaknął Rineheartowi, gdy spytał ich o to, co widzieli. Studnia nienaruszona, zdrowa, w przeciwieństwie do otaczających ją murów. Nic nie było tu dziełem przypadku. Sylwetki wokół wydawały się zastygłe w powietrzu, zupełnie jakby coś wstrzymało czas na zamkowym dziedzińcu. Studnia, życiodajna woda, piętrząca się z niej zła moc miała wpływ na tę wyspę. Pokręcił głową, nie widział wejścia, ale na poszukiwania odeszła już Thalia. - Możemy jej dotknąć? - spytał Vincenta, najlepiej mógł rozumieć, czy to od niej mogła rozlać się ta okrutna klątwa. - Zupełnie, jakby czas płynął tu inaczej - zauważył, obserwując cykl przelewającej się czarnej mocy. Obejrzał się za siebie, czy pnącza mogły żywić się tą energią? - To wszystko pulsuje jednym rytmem. Jak jeden organizm. Być może studnia wciąż jest tutaj żywicielem. Rozpalmy świece - zwrócił się do pozostałych, szukając u nich zgody. - Jeśli coś będzie mogło przegnać stąd ten mrok, to tylko ich blask - Obejrzał się na Thalię, czy znalazła lepsze rozwiązanie, czy nadal się ociągała? Pochylił się i ujął w dłoń średniej wielkości kamień, mniejszy od pięści, by z bezpiecznej odległości rzucić go do wnętrza studni - nasłuchując, po jakim czasie, czy w ogóle, i w co uderzy.
1. odporność magiczna
2. spostrzegawczość na studnię + kamień
- Pułapek nie ma, ale... Nie depczcie czarnych żył - zwrócił się do pozostałych, gdy udali się już w drogę: dostrzegał drobiny magii skupionej na czarnych liniach, czym były, czy krwiobiegiem tej klątwy, ciemności, nie wiedział, ale póki nie znajdą sposobu na jego unicestwienie, musieli trzymać się z dala. Idąc, uważał pod nogi. Omijał żyły, jakby natknięcie się na nie mogło zaalarmować coś - cokolwiek na nich tutaj czekało. - Widzicie coś? - spytał, słysząc przecież inkantacje przywołanych przez nich zaklęć, czy podzielą się efektami? Kiwnął głową na krótką ekspertyzę Vincenta. Żadne decyzje nie mogły zapaść, gdy nie wiedzieli jeszcze, na czym stali.
Droga do zamku wiodła daleko, przez ciemności, których zdawał się nie rozjaśniać nawet blask nocnego nieba. A im mocniej parł na przód, tym bardziej zdawało mu się, że jego towarzysze nieprzypadkowo ociągają się w ten sposób - cóż w tym dziwnego? Rineheart zawsze był czarną owcą rodziny, a Thalia? Gdzie podziewała się przez ostatnie lata, gdy nic o niej nie słyszał? Czy rzeczywiście przyświecał im dzisiaj ten sam cel? Kątem oka dostrzegł skinięcie głowy Vincenta, Thalia była zbyt wolna, nie mieli na to czasu. Prosiła, żeby zwolnili, niecierpliwił się. Nie obejrzał się.
- Studnia - przytaknął Rineheartowi, gdy spytał ich o to, co widzieli. Studnia nienaruszona, zdrowa, w przeciwieństwie do otaczających ją murów. Nic nie było tu dziełem przypadku. Sylwetki wokół wydawały się zastygłe w powietrzu, zupełnie jakby coś wstrzymało czas na zamkowym dziedzińcu. Studnia, życiodajna woda, piętrząca się z niej zła moc miała wpływ na tę wyspę. Pokręcił głową, nie widział wejścia, ale na poszukiwania odeszła już Thalia. - Możemy jej dotknąć? - spytał Vincenta, najlepiej mógł rozumieć, czy to od niej mogła rozlać się ta okrutna klątwa. - Zupełnie, jakby czas płynął tu inaczej - zauważył, obserwując cykl przelewającej się czarnej mocy. Obejrzał się za siebie, czy pnącza mogły żywić się tą energią? - To wszystko pulsuje jednym rytmem. Jak jeden organizm. Być może studnia wciąż jest tutaj żywicielem. Rozpalmy świece - zwrócił się do pozostałych, szukając u nich zgody. - Jeśli coś będzie mogło przegnać stąd ten mrok, to tylko ich blask - Obejrzał się na Thalię, czy znalazła lepsze rozwiązanie, czy nadal się ociągała? Pochylił się i ujął w dłoń średniej wielkości kamień, mniejszy od pięści, by z bezpiecznej odległości rzucić go do wnętrza studni - nasłuchując, po jakim czasie, czy w ogóle, i w co uderzy.
1. odporność magiczna
2. spostrzegawczość na studnię + kamień
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wyspa Rzeźb
Szybka odpowiedź