Droga na skróty
Opcjonalny rzut kostką:
1-20 - Krzykacz rusza za tobą, głośno odśpiewując wulgarne piosenki. Jeśli zauważa, że repertuar ci się spodobał, przerzuca się na pieśni miłosne. Jeśli i to nie odnosi skutku, zaczyna się po prostu wydzierać.
21-40 - Jeśli poltergeist ma zły dzień, poprawia sobie nastrój rzucając szyszkami w przechodniów. Dziś stałeś się jego celem numer jeden.
41-60 - Krzykacz postanawia oznajmić całemu światu, że ty i jedna z osób znajdujących się na ścieżce jesteście parą. Bez znaczenia czy jesteście tej samej, czy przeciwnych płci, rodzeństwem, obcymi osobami, parą czy przyjaciółmi, Krzykacz lata, krzyczy i co chwila zadaje bardzo prywatne pytania. Jeśli jest was więcej, nie ma oporu przed sugerowaniem “wielokątów”. Możesz tylko liczyć na to, by żaden twój znajomy nie był w pobliżu i nie usłyszał tych obelg. Zrujnowały one już życie niejednemu czarodziejowi.
61-80 - Zostajesz oblany wiadrem lodowatej wody z pobliskiego strumyka.
81-94 - Krzykacz ciągnie cię za włosy. Chociaż nie grozi ci wyrwanie wielkiej ich ilości, na pewno jest to dość bolesne. Jeśli twoje włosy są zbyt krótkie, po prostu popycha cię w błoto.
95-100 - Masz dziś szczęście! Słyszysz gdzieś w oddali marudzenie poltergeista, jednak nie wydaje się, by zbliżał się w twoją stronę. Lepiej przyspiesz kroku i staraj się być cicho, żeby nie zwrócić jego uwagi!
Festiwal miłości nie mógłby odbywać się bez tańców wokół ognisk, które są poświęcone Tailtiu, Matce Ziemi. Dźwięk bodhránu, dud i skrzypiec rozbrzmiewa po całym lesie, zachęcając czarodziejów do podejścia. Skoczna, celtycka muzyka wygrywana przez siedzących na złamanych konarach grajków czasem zmusza do wysiłku, by nadążyć za wyraźnym rytmem, ale za sprawką miłosnej aury w powietrzu, zachęceni kobiecymi wdziękami czarodzieje podejmują ten trud bez protestu, nawet jeśli na co dzień są opornymi tancerzami. Dziewczęta oddają swój taniec wybrankom, którzy ukoronowali je kwietnymi wiankami; czarodzieje chwytają się naprzemiennie za dłonie i otaczają ognisko, by oddać się wspólnej celebracji wyjątkowego święta.
Atmosfera ognisk sprzyja zawieraniu nowych znajomości, lekkim rozmowom i zacieraniu dawnych uraz. Zapach kwiatów miesza się z aromatem popiołu i palonego drewna. Stare wiedźmy przechadzające się boso po trawie częstują zgromadzonych rogami poświęconego reema wypełnionymi tradycyjnym celtyckim winem z porzeczek z gałązką jemioły. Mężczyzn częstują także tabaką, sprowadzoną z odległych krajów, angielskich kolonii, a zakochanym parom wtykają plecionkę z sianka, której wspólne spalenie w ognisku ma zapewnić odgonienie trosk i złych duchów zesłanych przez nieżyczliwych.
Muzyka
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:22, w całości zmieniany 1 raz
Biegną. Płuca płoną jak korony drzew, adrenalina napędza jednak krew, zmusza mięśnie nóg do zwiększonego wysiłku. Szybciej, chrypi James i Gia chce odpowiedzieć, że próbuje, że się stara, ale czuje strużkę lepkiej wilgoci płynącą po lewej łydce, w chory sposób ciesząc się, że to nie kolano zostało uszkodzone i zagryza dolną wargę niemal do krwi, mocniej zaciskając palce na ręce młodszego brata. Biegną, a przewodnikiem ich jest szczenie. I dosyć to durne, zamiast obierać konkretny, bardziej rozsądny kierunek to pokładano nadzieję w psie, jednak zwierzętami nade wszystko kierował instynkt przetrwania. Czy to nie dlatego podczas pożarów, rozszalałej pożogi leśni mieszkańcy uciekali w bezpieczniejsze okolice? Czym różniła się ognista katastrofa od tej nad nimi, ciskającymi kosmiczne głazy z nienawiścią, jakby sam los dość miał tej cholernej Anglii i jej grzechów i postanowił ukarać ich wszystkich za przewiny osób, nad którymi tak błahe istnienia jak to należące brunetki nie miały żadnego wpływu? Destino, cosa ti dobbiamo? Jim wypowiada czyjeś imię, ale to ulatuje uwadze, skupiona jest za bardzo na pamiętaniu jak oddychać, jak trzymać w kupie samą siebie, nim breja emocji przerwie tamę determinacji. Krzyczy, żeby uciekać, ale ona wie, wie, wie. Czy nie robią tego właśnie? Czy nie pędzą na złamanie karku wykraczając poza możliwości swojego ciała? I kiedy wspomina o Londynie, Gianna chce się zatrzymać. Złapać za poły zakrwawionej koszuli, wczepić się w niego niczym tonący w ostatnią deskę ratunku, zawyć nicby ranne stworzenie, którym przecież była i powstrzymać go. Non. Nie. Nonnonnonnonnonnon. W Londynie nie jest bezpiecznie. W Londynie czeka śmierć, w Londynie kryje się rozpacz. To miasto smutków, to miasto strat, a ona nie może, nie może znowu dać się zamknąć w tej pułapce, pozwolić, żeby stolica odebrała jej jedyną rodzinę. Bo zrobi to. Londyn to okrucieństwo. Londyn przestał być domem w momencie zawiązania pętli, odnalezienia ciała ojca na brzegu Tamizy, czuwania przy ciele nonny, żałoby po wujostwie. Ale Doe łapie ją za rękę i nie może już stanąć w miejscu, bo jest starszą siostrą. Bo nie jest sama. I słyszy wrzaski, słyszy zawodzenie, inni też cierpią, inni też walczą. Nie są sami. Koniec świata dotyczy przecież wszystkich.
Pojawiają się sylwetki, równie spanikowane, jedna wyrwana z przeszłości podszytej muzyką oraz wspólnym rytmem kroków w tańcu, druga obca, świeża, delikatna ponad miarę. Jim wpada w objęcia Marcela, świeci bladym uśmiechem i ona odpowiada tym samym, bledszym niż blask księżyca, sztywnym, jakby mięśnie zapomniały, właśnie jak powinny działać. A przecież gdyby była sobą, tak również powitałaby Marcela uśmiechem, Marię objęłaby z siłą ramionami, bo nawet jeśli jej nie znała, tak blondynka przerażona była równie mocno co ona sama. Jednak posiadali zbyt mało czasu, nie mogli się zastanawiać, planować, obradować. James mówi, ale Gia skupia się na Vito, na małym chłopcu zbyt oszołomionym, żeby zrozumieć, w jak wielkim jest niebezpieczeństwie.
- Nie patrz w niebo, nie rozglądaj się, capito? Patrz pod nogi, albo przed siebie, nie patrz w niebo - głos jej drży, ale oczy skrzą uporem, potrzebą zrozumienia - Jeśli coś się stanie... - jeśli mi coś się stanie, jednak tego nie powie, jeszcze nie - Wiesz, co robić - nie była głupia. Miała plan na wszystko, na każdą ewentualność, aczkolwiek gwiazdy spadające na ziemię nie wpisywały się w żaden z nich. List oraz adresy wszywała w koszule dziecka, bo musiała mieć pewność, że chociaż on przetrwa. Bo musiał. Dla rodziny, której już nie było - Sai - cedzi przez zaciśnięte zęby i ośmiolatek kiwa potulnie głową, nie mogąc wydusić z siebie nawet słowa, jednak to wystarczy. Podejmują się raz jeszcze szaleńczego biegu, tym razem w grupie, jakby dzięki temu faktycznie byli bezpieczniejsi. Może są, może dlatego jeszcze nie postradali do końca zmysłów, czerpiąc otuchę od siebie nawzajem.
- Pod ziemią, gdzieś, będzie bezpieczniej? - pytanie stwierdzenie pada między jednym oddechem a drugim, strach przed zawaleniem nie jest silniejszy od pozostania pod gołym niebem. Podziemie mogłoby się sprawdzić, kanały, cokolwiek, byleby odcięło ich od tego, co dzieje się na górze. Nie miała pewności, Marcel znał się (?) lepiej - przecież dla niej już wszystko tutaj było obce, wstrętne - nawet jeśli nie to i tak decyzyjność wolała oddać komuś innemu, jakby to miało zmniejszyć potencjalne wyrzuty sumienia za wybór, jaki miała dokonać.
- Yhm... - wydusza z siebie Vito w odpowiedzi na słowa Jamesa i Gia czuje się wręcz chora, że sama nie potrafi tego samego. Że nie jest w stanie podnieść dziecka, o własnych siłach wynieść go z leśnego terenu, ponieważ ostatnie lata odbiły się nazbyt mocno na jej organizmie. Ocknie się z tego, dopiero kiedy usłyszy swoje własne imię padające z ust Jima. Odwraca głowę w jego stronę, z szeroko otwartymi oczami, kiedy ten zostaje za nimi, chociaż śmiało mógłby ich razem z Sallowem raz-dwa wyprzedzić. Chociaż to nierozsądne, na wskroś głupie, tak wolałaby, gdyby wszyscy biegli równo w jednej linii. Tak, aby nikt nie został w tyle, tak aby nikt nie zginął, jeśli tylko odwróci wzrok. Nie mówi jednak nic, wzmacnia uścisk na dłoni brata, uparcie patrząc przed siebie, nie poświęcając więcej uwagi zniszczeniom oraz ludzkim tragediom ponad unikanie przeszkód na ich drodze. Wydostaną się. Chociaż Vito. Podłe i samolubne, jednak dające siłę. Gia, siamo morti?
Non ancora.
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
Ziemia wibrowała, a dochodzące z głębi lasu nawoływania i krzyki nie napawały optymizmem. Czarodzieje wciąż biegli ze strony Elfiego Szlaku, potykając się o połamane gałęzie, własne podarte szaty, leżące na ziemi przedmioty. Jeśli ktokolwiek myślał, że gdzieś tu, gdzieś dalej od miejsca pochodu było bezpieczniej — mylił się srogo. Ziemia wibrowała, także w Sercu Lasu, także na ścieżkach. Biegnący czarodzieje mogli przeoczyć pierwsze drżenia, własne chwiania równowagi — zrzucić je na karb zdarzeń, zmęczenia i obrażeń, aż w końcu ziemia zatrzęsła się tak mocno, że Marcelius, Maria, Gia z Vito, James poczuli to wyraźnie i musieli złapać się siebie lub czegoś, by nie upaść na ziemię. Ziemia pod ich stopami zdawała się pękać, łamać, choć nie na tyle, by stworzyć kolejne szczeliny, czy zapadliska. Nagły, potężny wstrząs poruszył jednak całym lasem. Czarodzieje przez chwilę mieli nie tylko wrażenie, ale wręcz pewność, że ściółka wraz z nimi i ziemią uniosła się o kilka, a może nawet kilkanaście cali, wracając w dół prawie lub nie, zwalając ich z nóg.
Daleko za nimi buchnął ogień ledwie widoczny między kołyszącymi się lub złamanymi drzewami. Słup ognia między drzewami tańczył przerażająco. Ziemia wciąż się trzęsła, drżała, aż w końcu płomienie zaczęły słabnąć — ale nie zgasły zupełnie. Nie było ich już widać, choć blade światło połyskiwało z oddali. Trzęsienie ziemi, które nawiedziło Londyn było potężne i trwało kilka długich minut.
- Dziękuję - szepnął w końcu, uchwyciwszy spojrzenie jej szarych oczu, bo na więcej nie było teraz czasu, rzadko obcy ludzie okazywali mu dobroć, jeszcze rzadziej odkrywali się przed nim z otwartością serca. Kącik ust drgnął, gdy wspomniała o ratunku, pomogli sobie wzajemnie. Było mu wstyd, że nie zrobił więcej, że nie był w stanie zrobić więcej, gdy na ziemię ściągnęło go pęknięcie kości; naprawdę chciał choć spróbować jej pomóc, przerażenie na jej twarzy, gdy wokół wiły się krocionogi, okrutnie kontrastowało z uśmiechem, który pamiętał znad brzegu jeziora. - JIM! - wołał dalej z determinacją, gnając wzdłuż linii drzew oddzielających polanę od puszczy, gdzieś tu, gdzieś niedaleko, przecież wiedział, wiedział, że James też nie odszedłby bez niego. Szum w uszach wygłuszał harmider, wygłuszał krzyki ludzkiego przerażenia, może bólu, musiał się od nich odciąć, żeby przetrwać, bo nie mógł, nie mógł oglądać się za siebie. Jeśli jakaś przyszłość jeszcze w ogóle istniała, mogli ją znaleźć tylko przed sobą. Jak nigdy wdzięczny był losowi, że nikt nie przyszedł tutaj z nimi. Że wszyscy ich przyjaciele zostali w Weymouth, cali, bezpieczni i zdrowi.
Tutaj, przez harmider słyszał jego głos, dobiegający gdzieś z oddali, ledwie przedzierający się przez krzyki czarodziejów, szukał go wzrokiem, lecz zewsząd dostrzegał tylko łunę ognia i mknących pośród niej ludzi, szczeknięcie, Blue, Jim, wreszcie był; w jednej chwili poczuł, jak ulga opada mu z ciała niby ciężki kamień, szeroko otwarte oczy wpatrywały się w twarz przyjaciela, upewniając się, że jego widok nie był tylko złudzeniem; wypuszczając z ust wstrzymane powietrze i on go objął, mocno ściskając jego ramię, dłoń wysunęła się z dłoni Marii. - Jesteś! Jesteś wreszcie! - Jesteś cały, żywy, czy zdrowy, nie miało teraz znaczenia, musieli żywi pozostać. - Gia! - Sponad jego ramienia dostrzegł dziewczynę, to niemożliwe, to nie powinno tak wyglądać, zbladł, gdy jego wzrok odnalazł również małego Vito. Przeklął szpetnie, choć usłyszeć mógł go teraz tylko James, w spojrzeniu chwilowa ulga szybko ustąpiła wchodzącej trwodze.
- Nie wiem - wymamrotał, kiedy spytał, co się stało. - Miała krew na twarzy, ciekła z ust, z uszu, z oczu - potrząsnął głową, mówił zbyt szybko, wiedział, że ten obraz nie opuści go już na długo. Tylko ona zareagowała tak na tamten ciąg zdarzeń, nie mogło być w tym przypadku. - To był jakiś chrzaniony rytuał - Tak to wyglądało. Tak to brzmiało. Tak to przerażało. Strzępy informacji zdradzonych w pośpiechu nie układało się składnie, ale nie potrafił przedstawić tego teraz inaczej. Londyn, pod ziemią, mieli rację, Pod Ziemią, musieli znaleźć miejsce, do którego mogli zabrać dwie dziewczyny i dziecko. - Pod Ziemią na Pokątnej - wyrzucił na jednym wdechu, którędy najszybciej się tam dostaną? Konstrukcja podziemnego pubu mogła być wytrzymała, nic na powierzchni nie przetrwa uderzenia spadającej gwiazdy. Znał to miasto lepiej, niż własną kieszeń, pokątnymi uliczkami uciekał przed magipolicją więcej razy, niż potrafił zliczyć. Do przejścia mieli kawał, ale bliżej miasta musiało być bezpieczniej - prawda? Może wyjdą spod tej gwiezdnej burzy, kiedy opuszczą las? Nie rozumiał nic ze słów Vita, ale rozumieć nie musiał, oczy mówiły dostatecznie wiele. Biegli, biegli przed siebie, stawiając kroki zbyt szybko prawie nie czując drżenia ziemi.
- Mario, tam! - Wskazał na czarodziejów wylewających się z elfiego szlaku, w pośpiechu ciągnąc ramię dziewczyny, by spojrzała na gęstniejący tłum. - To ona, krzycz! - Nie znał jej imienia, ale rozpoznawał Yanę z początku tego pochodu. Była sama wtedy i teraz, Maria szybko opuściła jej towarzystwo, ale czy gotowa była zostawić ją na pastwę losu tutaj? Nie wiedział, co ich łączyło, ani ile je obie wiązało z kobietą, która była znajomą jego ojca. Ale w tej samej chwili poczuł, jak ziemia zaczyna drżeć mocniej; ścisnął ramię Marii silniej, druga dłoń chwyciła ją w pasie, gdy silniejszy wstrząs przeszedł tuż pod ich nogami - zaparł się na własnych mocno, starając się nie upaść, ale i dać oparcie Marii - przytrzymując ją samą. Przez ramię obejrzał się na słup ognia, jak sparaliżowany obserwując płonący krajobraz.
To niemożliwe. To nie dzieje się naprawdę, nie, nie, nie.
1. Próbuję się utrzymać na nogach
2. Inicjatywa - próbuję zyskać drugą akcję
3. Jeśli się uda - próbuję też podtrzymać Marię
'k100' : 17, 41, 1
Przeszył ją zimny dreszcz, gdy uświadomiła sobie, że fragmenty komety mogły spaść również na jej rodzinne Suffolk, przecież to wcale nie było bardzo daleko stąd. Co, jeśli jej ojciec zginął? Jeśli nie będzie miała do czego wracać? Nie wiedziała, gdzie teraz jest jej brat, ojciec powinien być w domu, ale co jeśli po wszystkim okaże się, że nie ma już nikogo? Że bezdusznemu losowi nie wystarczyło to, że na przestrzeni zaledwie dwóch lat odebrał jej matkę, siostrę i brata, i jeszcze nie powiedział ostatniego słowa, jeśli chodzi o odbieranie jej kolejnych bliskich?
Na myśl o tym, że może być już sama na świecie, na moment zatrzymała się i zgięła w pół. Zaraz jednak wzięła się w garść. Musisz biec dalej, Yana, powtarzała sobie. Musisz stąd uciekać, bo zginiesz. No i ostatecznie, nie miała pewności, co z jej ojcem i bratem, musiała to sprawdzić. Może nic im nie jest, obaj byli zdolnymi czarodziejami. Jej ojciec nie zwykł spać o tej porze, na pewno robił talizmany, oby w razie zagrożenia zdążył się jakoś ochronić. Miała jednak nadzieję, że nic nie spadło na jej rodzinny dom i że ona sama przeżyje tę noc, żeby się tam udać i sprawdzić, co z jej bliskimi.
Biegła więc dalej, oddalając się od lasu i jego niebezpieczeństw. Słyszała krzyki i nawoływania, ale biegła, starając się nie baczyć na narastający ból w łydkach, odzwyczajonych od dłuższego biegania. Była cała upaprana, jej wierzchnia szata była teraz bardziej szara niż czarna, podobnie jak buty. Również ukurzone włosy sterczały jej na wszystkie strony, przez co wyglądała jak strach na wróble. Nawet jej twarz była szara, jedynie lepkie kropelki potu lub łez, sama nie wiedziała, znaczyły jaśniejsze ślady na warstwie brudu. Musiała możliwie jak najbardziej oddalić się od lasu i drzew, które mogły w każdej chwili runąć i rozgnieść każdego, kto pechowo znalazłby się na ich drodze.
Ziemia wciąż się trzęsła, Yana chwiała się i potykała, ale jej determinacja nie malała. I czy jej się wydawało, czy gdzieś daleko za plecami buchnęły płomienie? Kątem oka widziała pomarańczowawą poświatę, więc choć nogi drżały w proteście, zmusiła je do jeszcze większego wysiłku, na wypadek gdyby ogień rozprzestrzenił się po lesie. Nie miała ochoty na spalenie żywcem, zdecydowanie nie. Mimowolnie pomyślała o swojej siostrze, na którą początkiem tego roku taki los zesłali mugole, i zadrżała. Nie wiedziała, czy słup ognia był wynikiem uderzenia w las większego fragmentu komety, bo nie mogła się zatrzymać, żeby się dokładniej przyjrzeć.
Kawałek dalej, może kilkanaście metrów od siebie, dostrzegła grupkę młodych ludzi, i czy dobrze jej się wydawało, mignęła jej tam jasna czupryna przywodząca na myśl Marię? Czy to mogła być ona? Na pewno Maria nie była jedyną blondynką, która się tutaj dzisiaj znalazła, ale Yana przypomniała sobie, jak widziała kuzynkę uciekającą wcześniej z chłopakiem którego imienia nie pamiętała. Później ich nie widziała, ale miała nadzieję, że żyją. Wolałaby potem nie znaleźć Marii na jakiejś liście zaginionych lub co gorsza poległych.
- Maria? – krzyknęła, nie przejmując się tym, czy się nie zbłaźni, jeśli to jednak była inna dziewczyna. Miała to gdzieś. Chciała po prostu wydostać się z tego cholernego piekła i chciała, żeby udało się to też Marii. Oby to była ona, cała, żywa i zdrowa. Żeby jednak zobaczyć dokładniej, musiała przybliżyć się do nich, powietrze nie należało do idealnie przejrzystych, ani otoczenie do cichych i spokojnych. Podbiegła w kierunku grupki, nieco chwiejnie, bo w końcu biegła już od dobrych kilkunastu minut, ale w końcu znalazła się na tyle blisko, by dostrzec, że to w istocie była Maria, jej towarzysz, oraz parę innych osób, które najwyraźniej też uszły z elfiego szlaku. – Maria, żyjesz…! – wysapała z ulgą. Wyglądała teraz jak nieboskie stworzenie, cała brudna i zadyszana, ale to też miała gdzieś. Liczyło się tylko to, żeby przetrwać. – Musimy uciekać, byle dalej od lasu, a najlepiej i od budynków, które mogą nas pogrzebać żywcem, kiedy znowu zatrzęsie się ziemia lub spadnie jakiś fragment tej cholernej komety. – Jej matka gdyby żyła pewnie dostałaby palpitacji słysząc przekleństwo w ustach najmłodszej córki, ale według Yany okoliczności były jak najbardziej odpowiednie, by używać dosadniejszego słownictwa, zupełnie jakby chociaż w takiej formie mogła wyrazić swoje negatywne emocje, które wzbudziło w niej to wydarzenie. W obecnych okolicznościach nie liczyło się to, co matka latami wkładała jej do głowy, bo to nie był normalny, zwykły dzień, w który obowiązywały normalne, zwykłe zasady. Brudna, uciekająca z płonącego i trzęsącego się lasu niczym zaszczute zwierzę Yana także niczym nie przypominała siebie ze zwykłych dni. Niczym nie przypominała byłej Ślizgonki z dobrego domu, którą była na co dzień, ale śmierć nie patrzyła na to, kogo chce zabrać ze świata. Była jedyną rzeczą prawdziwie równą na tym świecie, tak samo dotykającą każdego. A Yana nie zamierzała pójść z nią dzisiaj. Ani jutro. Zamierzała wyjść stąd w jednym kawałku i musiała zrobić wszystko, by tak właśnie było.
Choć nie pozwalała, by zawładnęła nią panika, czuła strach, niepewność, ale i złość. Musiała jednak wciąż działać na najwyższych obrotach, bo to piekło się jeszcze nie skończyło. Nie wiadomo, ile jeszcze czasu mogą się powtarzać wstrząsy, ani jak długo będą spadać fragmenty komety. Ani czy w ogóle istniało gdzieś w ich pobliżu jakiekolwiek bezpieczne schronienie.
- Gdzie my właściwie teraz jesteśmy? – zapytała cicho, bo jak uciekała chaotycznie z elfiego szlaku przez las, to nawet nie wiedziała, gdzie tak naprawdę dotarła, a przez panujący chaos otoczenie zmieniło się nie do poznania. Czy byli gdzieś blisko Londynu lub jego obrzeży?
| rzut na utrzymanie się na nogach - udany
Ostatnio zmieniony przez Yana Blythe dnia 09.12.23 14:38, w całości zmieniany 1 raz
Mocniejsze tąpnięcie sprawiło, że akrobata sięgnął talii towarzyszącej mu czarownicy, ale ciało ― wyćwiczone w balansie, w skomplikowanych akrobacjach ― nie było dziś jego sprzymierzeńcem. Stracił równowagę w momencie podjęcia dodatkowego ryzyka i choć intencje były dobre ― nie do końca miały przełożenie na rzeczywistość. Rozdygotana ziemia tąpnęła ponownie, Marcelius poleciał na bok, a asekurowana przez niego Maria została pociągnięta w ślad za nim.
Czarodziej gruchnął na bark, boleśnie odczuwając uderzenie o twardą ziemię, a czoło i łuk brwiowy przecięła błyskawica bólu. Na moment mógł stracić orientację ― odgłosy gwałtownie przycichły, w uszach zapiszczało, obraz rozmył się i rozlazł w pomarańczowo-czarną smugę, którą po chwili zalał podejrzany szkarłat i uczucie ciepła sączącego się z okolicy czoła. Jeśli zdecydował się unieść dłoń do głowy ― pod palcami poczuł własną krew, a źródło tępego pulsowania odnalazł w ubrudzonym ziemią rozcięciu mającym swój początek tuż nad łukiem brwiowym i ciągnącym się przez skroń.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.
Co z tego, że świat się kończył. Teraz, gdy niebo zdawało się złamać na pół, potrzebowali siebie jeszcze bardziej. Bezinteresownej życzliwości, dobroci, czułości, nikt nie zasługiwał na to, by odchodzić samotnie. Dlatego też, gdy ich spojrzenia znów się spotkały, jej usta same wygięły się w uśmiech, nieprzystający do okazji. Przepełniony nadzieją, próbujący dodać otuchy. Znajdziemy go, Marcel, jestem pewna. Ile osób mówiło jej, że musiała w siebie wierzyć? Bywała przerażona — właściwie całe swoje życie przeżyła w strachu i smutku na przemian, ale dopiero teraz widziała, jak prawdziwie podły, niebezpieczny, okrutny i zły mógł być świat. Wszystko, co do tej pory przeżyła bledło przy wspomnieniach krzywdy, która zbudowała ją taką, jaka była dzisiaj, a wcale przecież nie była aż tak zła. Inni mieli gorzej, inni nie mieli rodziny, do której mogli się zwrócić o pomoc ani stałej pracy zapewniającej dach nad głową, inni pożegnali się z życiem gwałtownie i nagle, a ona — z jakiegoś powodu — dalej biegła przed siebie, dalej dostawała kolejną szansę. Może po to, by właśnie teraz wykrzesać z siebie choć odrobinę odwagi?
Hałas, który dominował w przestrzeni, wymieszany z szumem własnej krwi w uszach i nerwowym oddechem, sprawił, że wydawało jej się, iż pierwsze tutaj było tylko słuchowym omamem, odpowiedzią umysłu na usilne prośby, aby dała radę usłyszeć głos Jima. Dopiero drugi krzyk, znacznie głośniejszy, przebił się ponad wszystko inne, głowa odwróciła się w tamtym kierunku. Próbowała dostrzec znajomą sylwetkę, takiego jak go zapamiętała — ale świat nie był już taki jak wczoraj, nie był taki jak w czerwcu. Ludzie, ci, którzy mogli, biegali wokoło, bez ładu i składu, łuna pożaru wlewała kolejne pokłady przestrachu w serce, ten wylewał się już na całe ciało, szukając chyba ujścia i z niego. Najpierw pojawiło się szczeknięcie, dziwnie niespodziewane, a potem małe stworzenie o dwóch ogonach — psidwak. I za nim, szczęśliwie, pojawił się James w rozerwanej na rękawie koszuli, ciągnący za sobą dziewczynę i małego chłopca. Czy mały mógł być jego bratem, tym chorym? Cała trójka była raczej śniada, mieli ciemne włosy, w chaosie wydawali się być na tyle podobni, że wzięła ich za rodzeństwo. Wypuściła dłoń Marcela ze swojej, pozwalając im obojgu na przywitanie, swoją sięgając prędko do kącików oczu. Sam fakt, że Jim był żywy, wystarczył, aby spory fragment kamienia strachu rozpadł się, odrywając od większej bryły. Nie zauważyła, kiedy po policzkach spłynęły jej łzy, gdy podbródek zadrżał — niemniej jednak wciąż się uśmiechała, prawdziwie szczęśliwa, że się odnalazł.
Przeniosła wzrok na nieznajomą dziewczynę i małego chłopca, kiwając im na powitanie, niemo przekazując obietnicę, że będzie dobrze, bo zaraz się stąd wydostaną. Razem ich szanse na przeżycie musiały być przecież większe, razem na pewno dadzą sobie radę, czyż nie? Gia, tak miała na imię, chyba, albo Maria znów się przesłyszała. Nie było jednak czasu na powitania, tylko bieg, bieg, bieg, dalej przed siebie, w wyznaczonej kolejności, gdy to Marcel znów wziął na siebie ciężar prowadzenia, a Jim dbał o to, by nikt nie został z tyłu, nie odłączył się od grupy. Sama nigdy nie wiedziałaby, dokąd biec. Nie znała miasta, nawet gdy Marcel rzucał jakimiś nazwami, te były dla niej wielką, czarną plamą niewiadomej. Chyba już dawno dokąd liczyło się mniej, niż jak najdalej od czegoś. Uciec od pożaru, uciec od trzęsącej się — czy znów jej się wydawało? — pod nogami ziemi, byle dalej, byle do bezpieczeństwa, gdziekolwiek ono było.
Dźwięk jej imienia, wypowiadanego najpierw przez Marcela, a później pociągnięcie za ramię znów wyrwało ją z krainy marzeń, tych najbliższych i najważniejszych. Zdezorientowana potrzebowała chwili, aby skupić się na otoczeniu, by wyłowić z tłumu czuprynę ciemnych, gęstych loków Yany.
— YANA! — krzyknęła od razu, ręką zataczając duży krąg, zapraszała ją do przybiegnięcia bliżej, znalezienia się w ich grupie. Na szczęście kuzynka odpowiedziała na jej wołanie, dotarła do nich, choć wyraźnie wymęczona ucieczką. Dopieto teraz, gdy znalazła się blisko, Marię zalały wspomnienia, rozmów, które usłyszała ukradkiem. O tym jak Elia, starsza siostra Yany, spłonęła na mugolskim stosie. Teraz też tkwili w pożarze, ogień tańczył wokół nich bez ładu i składu, myśl o zostaniu spalonym żywcem wydawała się tak realna, jak jeszcze nigdy dotąd, z przestrogi szeptanej przez czystokrwistego ojca zmieniając się w realne zagrożenie.
— Porozmawiamy potem — zdążyła tylko sapnąć, pomiędzy kolejnymi wdechami i wydechami. Niepotrzebne rozmowy w trakcie ucieczki tylko niepotrzebnie wyczerpywały. Na pytanie, gdzie byli, również nie zdążyła odpowiedzieć. Ledwo otworzywszy usta, aby wyszeptać do niej krótkie, choć zgodne z prawdą nie wiem, poczuła, teraz z całą pewnością, że grunt naprawdę chwieje im się pod nogami. Czuła już to, wcześniej, gdy ziemia rozstąpiła się pod nią i niemal wchłonęła w całości.
Ciało spięło się w panice, serce zatrzymało — lecz ból, niepowstrzymany rozlał się od klatki piersiowej aż do pleców. Kolana zatrzęsły się w ostrzeżeniu, zdawały się niepokojąco miękkie, jakby właśnie groziły, że za moment odmówią jej posłuszeństwa, że znów upadnie, jak długa, że jej losem było dziś umrzeć, pogrzebaną żywcem lub potrzaskaną na dnie przepaści. Uwierzyłaby, och uwierzyłaby, że to prawda i że nie ma ratunku, ale znów — najpierw ściśnięcie ramienia, później uchwyt w pasie. Nie była sama, był jeszcze on. Marcel. Odważny i dzielny Marcel, nieustraszony, wypowiadający raz za razem wojnę całemu światu tylko po to, by móc jej pomóc, utrzymać na powierzchni, gdy wszystko wskazywało na to, że tonie już bezpowrotnie, że nadziei nie ma.
Zacisnęła powieki; krzyk, który próbowała z siebie wyrzucić zmienił się jednak w niemalże dziecięce skomlenie. Bezbronna wobec wielkości świata, karmiona tylko trzaskiem pni, hałasem drzew i ludzi, i ciepłotą drugiego ciała, które nie znikało, uparcie próbując najpierw pomóc jej, nie sobie, gotowa była na koniec. Ale nie taki, nie taki.
Upadli, oboje, lecz ciało Marcela w pewien sposób stłumiło upadek, doprowadzając do tego, że z ust Marii wypadło stłumione jęknięcie z bólu. Oddychała płytko, klatka piersiowa unosiła się i opadała gwałtownie, jakby ciężar strachu groził jej uduszeniem. Ale to wszystko to nic, to jeszcze nic. Próbowała przewrócić się na bok, ulżyć jakoś Marcelowi, gdy otworzyła oczy, chcąc upewnić się, że pomimo upadku wszystko było z nim dobrze.
Och, jak okrutnie można się było mylić.
― Marcel ― głos uwiązł jej w gardle, zduszony szept zdradzał kłębiący się w niej strach. Głos stał się ledwie cienką nicią, która groziła zerwaniem pod ciężarem paniki. ― Marcel! ― pisnęła już głośniej, od razu sięgając jedną dłonią do jego twarzy, bezradnie układając palce przy rozcięciu nad łukiem brwiowym i skroni, gdy dolna jej część oparła się o jego kość policzkową. Druga z dłoni nerwowo szukała czegoś w kieszeni czarnej opończy. Nie chciała próbować go cucić uderzeniami, przeżył już tak wiele, więc nachylała się nad nim, jasne loki mogły chyba oddzielić go od świata z jednej strony. ― Marcel, odezwij się, jeżeli mnie słyszysz ― ojciec Sally po podobnym upadku stracił przytomność, musiała mieć zupełną pewność, że z Marcelem nie było aż tak źle. Sama Sally przecież miała oczy otwarte, choć gdy została przyniesiona do Szpitala Asfodela była sparaliżowana. Jak mogłaby mu pomóc? Sama była przecież tylko głupią Marią nieznającą się na niczym, naraziła go na ten ból, pociągnęła za sobą, to przecież przez nią właśnie cierpiał.
Wreszcie szarpnęła ręką, która szukała czegoś zapamiętale w kieszeni. Wyciągnęła z niej niewielkich rozmiarów białą, płócienną chustkę o różowych krawędziach, z niewielkimi inicjałami "MM" wyszytymi w rogu.
― Nie ruszaj się tylko, jeszcze nie ― mówiła dalej, drżącą ręką próbując zetrzeć tyle krwi z twarzy blondyna, ile tylko potrafiła. Z łuku brwiowego, z okolic nosa, nieważne. Materiał łapczywie łykał jego krew, ale to nie liczyło się wcale, tak samo jak nagle całe to zagrożenie zepchnięte zostało na krańce świadomości. ― Je-edno słowo, mruk-mruknięcie, Marcel, pro-o-oszę... ― jej głos drżał, słowa urywały się w chaotycznych fragmentach. Strach krępował język, uniemożliwiając spójną mowę, słone łzy znowu spłynęły strumieniem po jej twarzy, spływając z bladych policzków i brody, wsiąkając tak w ziemię wokół nich, jak i materiał jego niegdyś białej koszuli.
― POMOCY! ― wrzasnęła wreszcie, niezdolna do oderwania uwagi od leżącego chłopca. Jim, Jim był gdzieś obok, jeżeli będzie trzeba, wezmą go na ręce we dwoje, nie mogli go zostawić. I Yana, Yana może znała kogoś w okolicy, może widziała Elvirę, Elvira na pewno wiedziałaby, co zrobić w tej sytuacji. Owładnięty paniką umysł blondynki podsuwał jej same czarne scenariusze. Najgorsza była jednak myśl, że Marcel już nigdy się nie odezwie.
I to przez nią. Z jej winy.
| nie rzucam na utrzymanie, przyjmuję 10 punktów obrażeń tłuczonych. Obecna żywotność: 182/227 (obrażenia tłuczone -15; psychiczne -30) KARA: -10
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
— Co? — Wysapał bez zrozumienia, spoglądając jeszcze na przyjaciela. — Rytuał? A to? — spytał, wskazując na niego, na jego twarz. Mówił inaczej, zmieniony głos sugerował złamanie. Nie raz go takim widział, nie raz go słyszał, by móc przypisać to magicznym praktykom, ale rytuał? Patrzył mu w oczy jakby szukał w nich pewności, że nie przyłożył do tego ręki. Zmusili go? Nie wiedział przecież, poszedł tam w innym celu. Zaraz potem zmarszczył brwi, słysząc słowa Gianny za sobą. — Nic się nie stanie — przerwał jej ze zdecydowaniem, choć to nie do niego przecież kierowała te słowa. Obrócił się ku niej odciągając wzrok o zakrwawionej twarzy Marcela, od posoki pod jego nosem. Jej obecność nie dziwiła go wcale, choć może trochę umiejscowienie. Żył, był cały, to najważniejsze. Mimo to obrócił się do dziewczyny patrząc na nią ostro, ze zdecydowaniem.— Nic się nie stanie — powtórzył spokojniej, ale wciąż z niegasnącym uporem, jakby domagał si powiedzenia tego przez nią głośni i wyraźnie, nie tylko po to by chłopiec uwierzył, by uwierzyła ona sama. Nie strasz go, mówiły jego oczy nieruchomo wpatrzone prosto w nią, bo choć świat wirował wokół, a iskry sypały im się na głowy wraz z popiołem, nie dopuszczał do siebie myśli, że coś się stanie; nie mogło, to przecież niemożliwe.
— Pod ziemią — powtórzył za Gią, za Marelem, no tak. Pod Ziemią na Pokątnej mogło ich uratować. Skinął mu głową, puścił dziewczęta przodem, Vito, Marcel z Blue nadawali kierunek, on musiał pilnować tempa, wziąć chłopca na plecy, jeśli zacznie za bardzo zwalniać. A potem kogoś dostrzegli, podążył wzrokiem za nimi, z tyłu nie słysząc co i kogo pokazując. Aż zatrzymali się, gdy nieznajoma kobieta podeszła do nich; coś mówiła do Marii. Stanął tuż za Gią, spoglądając na nią dla pewności, że nic się nie zmieniło, była cała — widział, że roztrzęsiona, że zdeterminowana, jak oni wszyscy. Nie wiedział dlaczego i skąd brało się to uczucie — przetrwała, choć myślał, że od dawna nie żyła. Oparła się potwornemu losowi, wymykając się śmierci. Nie wiedział, przez c przeszła, nie wiedział jak żyła i radziła sobie w codzienności — być może to dlatego; może z całkiem innego powodu. Spojrzał na blondynkę, a potem Yanę. Czy mogli jej ufać? Czy mogli powiedzieć jej gdzie uciekają? Nie odzywał się, zostawiając decyzję im. Fragment komety? Powiedziała, tak powiedziała. Spojrzał w górę, by przez rozłożyste, powoli zajmujące się ogniem korony drzew dostrzec lecące odłamki. Fragment komety, której nie dostrzegli nigdzie indziej, choć ta wisiała nieruchomo na niebie od przeszło miesiąca.
— Musimy biec!— popędził towarzystwo, które zatrzymało się w miejscu. Nie czas na rozmowy, musieli uciekać, musieli stad wiać. Byli co do tego przecież zgodni. Ziemia się zatrzęsła. Mocno i nagle, nie czuł tego wcześniej, patrząc w rozświetlone niebo, skupiając się na niebezpieczeństwie czyhającym na górze, całkiem zapominając o tym, które mogło grozić im tu, na dole. Rozstawił ręce szeroko, szukając równowagi w ciele, by oprzeć się silnym wstrząsom. Jak w tańcu, balansował biodrami, ramionami, by odnaleźć stabilność przez kilka minut, tracąc jednak rozeznanie w tym, co się działo. Stał tuż za Gią, gotów, by spróbować stać się dla niej oparciem — rozbieganym wzrokiem szukał pod nogami powodów do wznowienia ucieczki, a potem kilkukrotnie powtórzone imię jego przyjaciela; które w całym tym zamieszaniu dotarło do niego z opóźnieniem. — Marcel — powtórzył głupio, dostrzegając go na ziemi. Wstrząsy jeszcze nie ustały, ziemia wciąż lekko drżała, ale wszystko zdawało się powoli słabnąć. Doskoczył do przyjaciela, Maria ścierała krew z twarzy. Choćby chciał, nie umiał mu pomóc.
— Marcel, Marcel? — szukał jego uwagi, spojrzenia, próbował ściągnąć ją na siebie, by sprawdzić czy kontaktował, był czegokolwiek świadom. — Musimy uciekać, musimy stąd wiać, dasz radę wstać? — Patrzył na niego z przerażeniem, na twarz zalaną szkarłatem, rozbitą głowę. Wyglądało to źle i wiedział, był pewien, że ktoś powinien go opatrzeć tu i teraz, w tej chwili — natychmiast. Obejrzał się za siebie, ale wokół było tak wielu potrzebujących, tak wielu rannych. Nikt o nich nie zadba, jeśli nie zadbają o siebie sami. — Głową nie będziesz biegał, nogi masz sprawne, dasz radę — stwierdził po chwili, choć te słowa bardziej kierował do Marii, niż do Marcela. Nie miał pojęcia, jak powinni się zachować, jak go zabezpieczyć. Był gotów go wynieść stąd na własnych plecach, ale jeśli tylko wróci do siebie, jeśli tylko wróci na ziemię, da sobie radę. Był silny, wytrzymały, zdeterminowany. Nie odjeżdżaj mi tu, stary, błagał go w myślach.— Nic mu nie będzie, wyliże się — zapewnił ją, choć brakowało mu pewności. — Gia? — Odwrócił się przez ramię, by zobaczyć co z dziewczyną, a potem spojrzał na przyjaciela, delikatnie prostując mu głowę. — Jesteś z nami? — spytał, chwytając go delikatnie, dłonią pod kark, drugą go objął w pasie, próbując wsunąć pod plecy i w objęciu, przytrzymując rozbitą głowę, posadzić ostrożnie.— Musimy iść. Teraz — ponaglał. Sallow był oszołomiony, więc nie wiedział jak długo będzie dochodził do siebie, czy w ogóle, ale tu nie mieli wcale większych szans na przeżycie, a leżąc pod spadającymi gwiazdami nie ściągną do siebie pomocy. Pomoc mogli otrzymać w Londynie, w kryjówce. Tam musieli też schronić się ludzie. — Wróć do nas, Marcel. Trwał przy nim przez chwilę nieruchomo, zmiana poziomu w pion mogła mu zawrócić w głowie. Starał się go nie ruszać, napiąć mięśnie, by były dla niego oparciem. — Pomogę ci wstać za chwilę — poinformował go, dźwigając jedno kolano, na którym się zaparł, by dać mu podparcie, ale też sobie, przytrzymując go chwilę w pozycji siedzącej. Musiał pozostać przytomny, musiał się ruszyć; musieli stad uciekać — musieli go stąd zabrać, wyglądał źle, wyglądał fatalnie. — Czy któraś z was zna jakieś zaklęcia, cokolwiek? — spytał dziewczyn, ale nie odwrócił się by na nie spojrzeć. — Spróbuj zatamować mu ten krwotok — zwrócił się do Marii, spoglądając na nią.— Sprawdź mu kieszenie, sprawdź czy nie ma małego nożyka, zawsze nosi ze sobą mały nóż, musi go mieć! Odetnij mi rękaw, obwiąż mu go wokół głowy, albo ni wiem— mówił prędko, co tylko ślina mu przyniosła na język. Cokolwiek, byle tylko to zatrzymać. Musieli iść.
| rzut
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
- Nic się nie stanie - zgadza się, słowa kieruje do dziecka, lecz jej wzrok nie opuszcza ciemnych oczu Doe. Kontakt wzrokowy przerywa prędko unosząc rękę, wyciągając mały palec - Nie umieramy - mówi do lwiątka, które reaguje natychmiast, łącząc z nią swój mały palec.
- Nie żałujemy - kończy młodszy Moretti. Motto Księżycowych, zimne, okrutne, jednak prawdziwe. Trupa teatralna nie przypominała rodziny, a raczej zbieraninę przybłęd, która zażarcie walczyła o przetrwanie i powtarzając te same słowa zapewniali, że za nikim nie będą płakać, że do nikogo się nie przywiążą, że nikt ich już nie zrani. Zabawne, jak coś takiego potrafiło nieść otuchę. I pobiegli. Nic innego im przecież nie zostało.
Nikt nie protestował przy sugestii podziemi, Marcello wiedział doskonale gdzie się kierować, nadając im tempa. Nie odwracała się za siebie (jesteś tam Jim?), spojrzeniem krążąc od zmęczonego chłopca, po zdeterminowaną oraz przerażoną blondynkę próbującą nadążyć nad krokiem Sallowa. Zwinność akrobaty uchroni ją od potknięć, chociaż temu Gia mogła być wdzięczna. Ona sama z ledwością zwolniła, kiedy zwrócono uwagę nad kolejną uciekającą osobę. Maria (słodka buzia blondynki wreszcie zyskała imię) wołała rozpaczliwie Yanę (brwi marszczą się delikatnie, jednak nie sięga wspomnień, to nie jest odpowiedni moment), która do nich dołącza, a wzrok włoszki szuka raz jeszcze Jima, jakby koniecznie musiała upewnić się, że i z nim jest wszystko w porządku. A przecież był tuż za nią, patrząc jakby nie do końca wiedział, czy jest rzeczywista, czy oni są realni. Nic nie wydawało się realne, fakt, że w ogóle tutaj byli, żywi - jeszcze - wciąż opierający się losowi. Ale nie było czasu, prawda? Nad zastanawianiem się nad podobną zagwozdką, nad ulgą związaną z ponownym spotkaniem znajomych (?), nad czymkolwiek innym niż potrzebą natychmiastowej ucieczki. Ziemia mruczy, wibruje mocniej aż w końcu trzęsie się cała dokładając na ich strudzone barki jeszcze więcej zmartwień i to czysty instynkt, niezrozumiałe zaufanie po takim czasie rozłąki sprawia, że w ostatniej chwili zamiast podjąć próby zachowania równowagi, Gia popycha Vito ku Jamesowi, żeby go przytrzymał, był silniejszy, nie wątpiła w to, że nie upadnie. W przeciwieństwie do samej siebie, że upadek był bolesny to mało powiedziane. Lewa noga zderzyła się z glebą, piszczel został obity, zraniona łydka bielą bólu zalała oczy i gdyby asekuracyjnie nie wcisnęła knykci do ust, gdyby nie zagryzła skóry, tak i jej krzyk bólu dołączyłby do unoszącego się zewsząd jazgotu. Kurtyna ciemnych włosów skryła pod sobą pobladłą, napiętą twarz i kiedy Vito próbował ją zawołać, tak dotąd zwiniętą w pięść dłoń uniosła, zaciśnięte kurczowo palce prostując, gestem nakazując zatrzymanie się. Pokazała kciuk do góry, że wszystko jest w porządku, chociaż łzy zamazały całkowicie pole widzenia i gestem kolejnym nakazała niemo skierować się w stronę krzyczącej o pomoc Marii. Sama Gianna pozostała w swojej pozycji, oswajając się z bólem, z nadchodzącym atakiem paniki, bo to znowu się działo. Londyn próbował odebrać jej kolejną znajomą osobę, wydzierał z niej kawałek po kawałku i teraz Marcel nie żyje. Albo jest nieprzytomny. Mała Multon rozpacza, prosi o znak, ale najlepszy przyjaciel Sallowa jest tuż obok, Jim się nim zajmie, okej, w porządku, ona musiała wstać. Przygryza wargę do krwi, ból zagłuszając bólem, kiedy wstaje, ciężar ciała całkowicie opierając na prawej stronie. Vito jest tuż obok, jednak nie będzie wspierać się na wycieńczonym dziecku. Wytrzyma. Obawa mąci ciemne oczy, kiedy sięga dwójki pochylających się nad nieruchomym ciałem czarodziei. Kuśtyka w ich stronę, zatrzymując się jak zwierzę zmrożone nagłym światłem, kiedy ma wrażenie, że któreś odwraca się w jej stronę. Ciemność ukrywa bladość, karminową stróżkę ściera wierzchem ręki jedynie kiwając głową na dźwięk swojego imienia. Nie zamierza dać po sobie poznać nic ponad napięte jak struna ciało, Marcel był do cholery teraz ważniejszy.
- Nie, przepraszam - schrypnięty głos, odczuwalna bezsilność. Nie mogła im pomóc, oczywiście, że nie mogła im pomóc, bo głupia Gia zamiast wziąć się w garść i zająć się czymś pożytecznym uznała, że aktorstwo to wspaniały sposób na gówniane życie. Obolała, spanikowana, nie potrafiła wykrzesać z siebie lepszego pomysłu ponad liczenie psidwaków, bądź palców - Marcel - krzywi się delikatnie, lekkie pociągnięcie za materiał spódnicy, jej brat jest tuż obok przerażony jeszcze bardziej - Spróbujcie go podnieść po opatrzeniu, pomożemy, musimy iść - mówi oczywiste oczywistości, bo przecież niebo wciąż się sypie, a las nadal płonie. Ale Gia potrzebuje powiedzieć to na głos, potrzebuje planu, potrzebuje mieć pewność, że nie umierają. I że nie żałują.
| rzuty: Gia - rzut nieudany, -45 obrażeń, Vito - rzut udany, -35 obrażeń. Nie każcie mi liczyć, pędzę!
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
Szczeknięcie Blue, krzyk Marii, głos Yany już jak z oddali, mocniejsze tapnięcie sprawiło, że jego noga prześlizgnęła się w tył; nie zdołał znaleźć oparcia, jego ciało upadło, szybciej, niż był w stanie zareagować, nie zdążył też puścić Marii, którą pociągnął za sobą - pociągnął ją zatem bliżej siebie, mając nadzieję przynajmniej zasekurować upadek, któremu sam zawinił. Dobrymi chęciami wybrukowane było piekło, a oni znajdowali się dziś w samym jego centrum, miała większe szanse bez niego - nie zdążył spłonąć pod palącym poczuciem wstydu i zażenowania, kiedy wstrząsnął nim obezwładniający ból barku. Zacisnął zęby, czoło uderzyło prosto w leśny żwir, a on na krótki moment utracił kontakt z tym, co go otacza, rozeznanie w czasie i przestrzeni, tracąc barwy i kolory świata wraz z jego milknącymi odgłosami. Zakręciło mu się w głowie, walczył z tym, by nie odpłynąć, mobilizując wrzącą w żyłach adrenalinę, lecz ostatecznie z końcem świata przegrał całym sobą. Aż nastała ciemność, aż stracił z oczu ich wszystkich, aż nie był w stanie odpowiedzieć nikomu.
Mrugnął parę razy, nie wiedział, po jakim czasie, podciągnął dłoń ku palącej bólem ranie, odnajdując na palcach obfitą krew. Zadane mu rany nie były poważne, ale tak skóra w okolicach oka, jak złamany nos, krwawiły obficie, obolałe ciało stawało się zmęczone, ale nie zniechęcone, bo nie brakowało mu nigdy determinacji w walce o cudze życie. Na niebie płonęła jasna łuna, która prędko przypomniała mu o tym, gdzie byli, pożar, śmierć, zapadliska, gigantyczny słup ognia, krzyki, śmierć, wszechobecna rozpacz; jej krzyk, dobiegający gdzieś z oddali, z innego świata, innej przestrzeni, odezwij się, jeśli mnie słyszysz, strach ściskał serce boleśnie.
- N-nic mi nie je-st - wymamrotał, zbyt cicho, nie zebrawszy jeszcze sił, nie chciał tego, czuł się słaby i obolały, ale nie chciał, naprawdę nie chciał, żeby zostawali tu z jego powodu. Musiał zebrać się na nogi jak najszybciej. - Hej, j-już - Próbował się uśmiechnąć, choć przypominało to raczej skurcz twarzy, ostrość obrazu nie wróciła od razu, widok jej twarzy był rozmyty i blady, ale rozpoznawał ją po otaczających jej złotych włosach i łagodnym jak melodia głosie. Chciał unieść dłoń, nie od razu podołał, zaparty o wysuszoną pożarem ziemię łokieć pozwolił wznieść się palcom, które sięgnęły jej policzka, zapominając, że opuszki ubrudzone były jego krwią, chciał uchwycić rozplecione kosmyki jej włosów, ale palce były wciąż sztywne, a ręka opadła bezwładnie, gdy tylko odpłynęła z niej krew; otarł o siebie opuszki, wyczuwając na nich świeżą wilgoć jej łez. Przeklął w myślach, przeklął własną słabość, gdy z wolna zaczynał znów słyszeć otaczający go harmider i wylewającą się z tłumu wszechobecną panikę, co jeśli ogień ściśnie ich tutaj i strawi? Co jeśli nie zdąży, nie zdoła stanąć na nogi, co jeśli zatrzyma ich tutaj jak kotwica trzyma okręt? Chciał krzyknąć, biegnijcie, uciekajcie stąd, jazda, no już, ale osłabiony głos i tak utknął w gardle. Na krótko przeszło mu przez myśl, że może tak byłoby lepiej, zostać tu i zginąć. - D-dam radę - odpowiedziała na słowa Jamesa, kiedy ten podniósł go do siadu, skrzywił się, gdy przez jego ciało przeszła kolejna fala bólu - każdy grymas wywołany piekącą raną czoła wywoływał poruszenie złamanej kości. Chciał kiwnąć głową, ale nie mógł nią poruszyć, oszołomienie bladło z każdą chwilą. - P-przepraszam - Że was spowalniam, że czekacie, że to moja wina. Słyszał słowa Jima, nóż, krwotok nie ustanie, kiedy będą biegnąć dalej. Przyłożył palce do rany, ściskając ją, jakby wierzył, że w ten sposób mógł cokolwiek zmienić, strużka krwi spłynęła mu po ręce do łokcia. Musimy iść, powtarzali to jak mantrę, wszyscy po kolei, przecież wiedział, że musieli iść. - D-dołączę do was, t-tamtą drogą - Wskazał drogę przed nimi, potrzebował tylko chwili, weźmie oddech, zbierze się w sobie, wstanie, pobiegnie. Nie będę waszą kotwicą, powtarzał sam do siebie rozpaczliwie, było z nimi dziecko. - N-nic mi nie trzeba - dodał zaraz, przechylając się w przód, by spróbować stanąć o własnych siłach, dłonie wbiły się w grunt, podtrzymując przód ciała, przeniósł na nie jego ciężar, usiłując zebrać się w sobie, ból rozsadzał czaszkę okrutnie. Wciąż kręciło mu się w głowie, ale nie mieli na to czasu, nie mieli czasu dla niego. Musieli uciekać. Nie mogli zostawać tu z jego powodu, nie mógłby na to pozwolić.
Oni wszyscy byli tak samo bezsilni wobec kataklizmu, który rozpętał się tej nocy. A wcześniej w ciągu dnia nic nie zapowiadało żadnej tragedii. Yana wstała jak co dzień i udała się do Waltham, by świętować ten ostatni dzień festiwalu tak jak wielu innych. Dlaczego kometa nagle się rozpadła i czemu akurat dziś? I czy wstrząsy były spowodowane przez nią? To wszystko musiało się ze sobą łączyć, ale nie miała pojęcia, jak dokładnie.
Gdy ziemia znów zadrżała udało jej się ustać na nogach, choć musiała mocno zaprzeć się o ziemię, by utrzymać równowagę i nie wyrżnąć na twarde podłoże. Wolała się nie poobijać, bo do dalszej ucieczki potrzebowała jak najbardziej nienaruszonego ciała. Tym bardziej, że jak na złość nie miała przy sobie nic, co mogłoby w obecnych okolicznościach pomóc. Gdy ziemia przestała się tak mocno trząść, mogła wreszcie rozejrzeć się po towarzystwie i zobaczyć, kto towarzyszył Marii. Rozpoznała młodzieńca z którym wcześniej Maria uciekała, dziewczyny o śniadej karnacji nie widziała dzisiaj, ale była przekonana, że zetknęła się z nią w Hogwarcie, jej wygląd był dość charakterystyczny, poza tym musiały być w bardzo podobnym wieku. Towarzyszyło jej dwóch chłopaków, jeden wyraźnie młodszy, ale obaj mogli być jej braćmi. Nie wiedziała, czy to jacyś znajomi Marii, czy przypadkiem wszyscy spotkali się tu dzisiaj podczas ucieczki. Ale teraz było to nieistotne. Liczyło się tylko to, żeby przeżyć, a nie tym, kim wszyscy byli na co dzień. Komety nie obchodziło to, kim byli, wszyscy byli tak samo w niebezpieczeństwie bez względu na to, jakimi kryteriami kierowali się na co dzień ludzie.
Chłopak nazwany Marcelem ewidentnie miał jednak problem. Podczas ostatniego wstrząsu wywrócił się na ziemię i paskudnie rozwalił sobie głowę. Niestety Yana nie znała zaklęć leczniczych, nie miała też przy sobie żadnego eliksiru.
- Nie znam magii leczniczej, przydałaby się tutaj Elvira… - westchnęła ciężko, po czym przeniosła wzrok na Marię. Elvira była ich wspólną kuzynką, dlatego to pewnie Marię najbardziej interesował jej los. – Ale została z tyłu, miała kłopoty… Nie wiem, gdzie jest teraz. To wszystko działo się tak szybko, w lesie wybuchł wielki chaos, wszyscy zaczęli uciekać, ja też… Nie wiem, czy w ogóle ona… - żyje, dokończyła w myślach, ale musiała wierzyć, że tak. W końcu kto miał przeżyć, jak nie Elvira? Ona przecież należała do tego typu ludzi, którzy zawsze spadają na cztery łapy jak kot. Co nie zmieniało faktu, że Yana czuła się jak tchórz. Kiedy wszystko zaczęło się walić zaczęła uciekać, nie upewniając się, czy Elvira na pewno była bezpieczna. Ale brawurowa odwaga i altruizm nie były mocną stroną Ślizgonów. No i nawet gdyby Elvira była tu z nimi, to też nie wiadomo, czy byłaby chętna do pomocy. Nie należała do najbardziej przyjaznych ludzi na świecie. – Żadne z was pewnie nie ma przy sobie maści z wodnej gwiazdy albo chociaż żywokostowej? To mogłoby mu pomóc na tę ranę dopóki nie znajdzie się ktoś, kto zna zaklęcia leczące – zapytała, patrząc po twarzach obecnych, ale pewnie mało kto nosił takie specyfiki przy sobie. Yana potrafiła je uwarzyć, ale nie miała przy sobie żadnego medykamentu, bo przecież wybierając się rankiem na festiwal nie zakładała, że mogą jej być potrzebne. To miał być zwykły dzień jak każdy inny! Tylko zwyczajne, błahe święto, gdzie najgorsze co powinno się wydarzyć, to zgubienie się w tłumie, nadepnięcie komuś na stopę lub zawieruszenie jakiegoś drobiazgu. Niestety los zadrwił z nich wszystkich. Jedyne co potrafiła zrobić bez eliksirów pod ręką, to proste opatrunki, więc w razie potrzeby pomogła Marii w pospiesznym i prowizorycznym zabezpieczeniu rany chłopaka, by przynajmniej nie leciała z niej krew. To musiało wystarczyć na czas ucieczki. – Później, jak znajdziemy się w spokojniejszym miejscu… - bo czy bezpiecznym, to na ten moment było wątpliwe, żeby znaleźli coś całkowicie bezpiecznego, ale przynajmniej musieli oddalić się od lasu. – Trzeba będzie mu to poprawić i oczyścić ranę, jest okropnie brudna. Ale najpierw musimy się stąd oddalić. Ciekawe, w jakim stanie jest Londyn… Nie wiem, dlaczego kometa się rozpadła i czemu akurat dziś, ale fragmenty mogły spaść na olbrzymim obszarze. No i te wstrząsy… Mogą się jeszcze powtórzyć.
Tutejsze budynki raczej nie były wznoszone z myślą o wytrzymałości na trzęsienia ziemi czy uderzenia z kosmosu, więc nie miała pewności co do tego, co zastaną w mieście. Fragmenty na pewno nie spadły tylko na las, ich obszar rażenia mógł obejmować setki kilometrów. Równie dobrze mogli zastać w Londynie istne pobojowisko. Wstrząsy trochę się uspokoiły, ale nie miała pewności, czy nie pojawią się kolejne. I jak długo jeszcze będą grozić im spadające odłamki komety. Czekało ich przynajmniej kilka bardzo niespokojnych godzin, ale lepiej było uciekać w grupie niż samotnie. Byli teraz dość przypadkową zbieraniną. Yana z całego towarzystwa dobrze znała tylko Marię, ale skoro Marcel ją wcześniej uratował, to w jakiś sposób poczuwała się do tego, żeby mu pomóc, dlatego została przy nich i ruszyła wraz z nimi, gdy wszyscy już byli gotowi, szybko przemykając wskazaną ścieżką. Wciąż była dla niej pewną zagadką relacja Marii i Marcela; jej młodsza kuzynka wydawała się go bardzo lubić i niezwykle mocno przejmować jego zranieniem, nie wyglądało na to, że poznali się dopiero dzisiaj podczas pochodu, musieli znać się wcześniej. A i Yanie wydawało się, że na pewno już go kiedyś spotkała, może w Hogwarcie? Wyglądał bardzo podobnie do pewnego Gryfona, który przed laty grał przeciwko niej w meczach quidditcha, ale w tych warunkach trudno było to ocenić, skoro wszyscy byli brudni, umorusani, a on dodatkowo zakrwawiony. Na wszelkie wyjaśnienia przyjdzie czas innym razem, teraz priorytetem była ucieczka i schronienie się. Zdawała się na nich, podążając wraz z nimi, w myślach zastanawiając się, co zastaną gdy dotrą do Londynu.
Świat przecież znów zatrząsł się w posadach, znów pociągnął ich za sobą, zupełnie tak jakby ziemia spragniona była ich ciał, tego prymitywnego niemal—przytulenia, gdy w reakcji na upadek ręce rozkładały się na boki. Nie wiedziała, ile trwał ich upadek. W szoku wydawało jej się, że całe wieki — w rzeczywistości słyszała gdzieś, jakby zza szyby, która oddzielała ją od reszty świata, głosy mówiące, że musieli uciekać. Musieli, wszyscy to wiedzieli, ale jak tu uciekać, gdy w środku wielkiej katastrofy dzieje się druga, mniejsza, ale znacznie bardziej dotkliwa.
Wzrok rozmył się, krawędzie otoczenia zniekształciły się zupełnie, wypaczyły nawet. Strach i panika przyćmiły na moment percepcję, zmieniając niemalże wszystko wokół — zarysy figur ich przypadkowej gromady zaczerniły się, wyobraźnia pragnęła nadać im nieludzki kształt, jakby umyślnie pragnęła skazać Marię na dalsze tortury. Tak samo zmieniły się drzewa, gdzieś w krawędzi jej pola widzenia, wyrastając niemożliwie niemal wysoko, jakby cofnęli się na powrót do drzewnych portali leśnego szlaku. Świat tracił kolor, pozostała czerń i czerwień, ale tylko jeden punkt — jedna osoba — wciąż była sobą.
Wydawało jej się, że widzi ruch jego powiek. Nie, nie wydawało, widziała to. Mrugnął, musiał mrugnąć, znaczy się, nie było aż tak źle, jak zakładała. Widziała też, jak porusza ustami, choć nie była w stanie usłyszeć jego słów, wciąż szumiąca w uszach, w głowie, wszędzie krew nie pozwalała na wiele. Przerywane westchnienie ulgi uciekło z jej ust jako pierwsze, drżące palce dotknęły na moment drugiego jego policzka, tego tylko ubrudzonego, oddalonego od rany. I choć łzy, podobne rozmiarem do ziaren grochu, wciąż ciekły jej po policzkach, to usta rozciągnęły się w uśmiechu. Drżącym, rozpęczniałym od emocji, które rozsadzały ją od środka, ale szczerym. Do kości przejętym tym, że się obudził.
— Jesteś... Jesteś z nami... — szeptała gorączkowo, gdy uniósł nawet rękę w górę, zesztywniałe palce dotknęły jej rozgrzanego wysiłkiem policzka. Jesteś taki silny, Marcel, byle upadek cię nam nie zabierze...
Obecność Jima obok zadziałała na nią zaskakująco otrzeźwiająco. Doe sprawiał pozory kogoś, kto potrafił zachować zimną krew nawet w tak przerażających sytuacjach, a zdecydowanie w jego postępowaniu, choć prawdopodobnie nie miał pojęcia, co właściwie powinni zrobić, zaimponowało Marii na tyle, że — podobnie jak robiła to już wielokrotnie pod czujnym okiem uzdrowicielek — znalazła w sobie siłę, aby przynajmniej na moment zebrać się w sobie, skupić na zastanej sytuacji, nie na swoich emocjach.
— Powoli, Jim, nie od razu na nogi — chciała poprosić chłopaka o cierpliwość, choć gotowa była na odpowiedź, że nie mogli być powoli. Miał rację. Wszyscy oni mieli rację, że musieli uciekać, ale jeżeli pobiegną od razu, zrobią Carringtonowi jeszcze większą krzywdę. — Trzymaj mu głowę, nie może jej odchylać — pomimo przerażenia próbowała przypomnieć sobie wszystkie zdobyte do tej pory informacje. Nie wydawało jej się, że taki upadek mógł naruszyć mu kręgosłup, wystarczy, że będą trzymać go w jednej, w miarę stałej pozycji.
— Już dobrze, Marcel, jeżeli będzie ci się zbierać na wymioty, nie powstrzymuj ich — może nie była to najprzyjemniejsza rada, którą mógł otrzymać chłopak od dziewczyny, ale powstrzymywanie reakcji organizmu w imię dumy i dobrego wypadnięcia przed płcią przeciwną było jeszcze gorsze. Jim mówił coś o nożu, który Marcel miał mieć przy sobie, tymczasowy opatrunek był dobrym pomysłem, aż sama poczuła palące ukłucie wstydu, że nie wpadła na to sama. Może nie na użycie nożyka, ale mogła przecież coś porwać... — Uciskaj ranę, właśnie tak — dodała w pędzie, skupiona już na kolejnym zadaniu. Nim jednak wcisnęła chusteczkę w rękę Marcela, zatrzymała się na ułamek sekundy. Świat powrócił do niej ze zdwojoną siłą, nagły harmider dookoła, pytanie Jima o to, czy któraś z nich potrafi rzucać magiczne zaklęcia, trzy razy nie wyjątkowo nie były jej największym zmartwieniem.
Na moment uniosła spojrzenie na Yanę, tym samym dodając sobie odwagi, gdy wolne dłonie, obie, zetknęły się z materiałem spodni Marcela, gdzieś na wysokości ud. Nigdy nie dotykała tak drugiej osoby, nie mówiąc już o chłopcu, ale musiała myśleć, że to tylko dla tego nożyka, dla szybkiej pomocy, przecież nie mógł wyciągnąć go sam, nie w tym stanie...
— Yana! — wydawało jej się, jakby żyła jednocześnie w dwóch rzeczywistościach. Serce w jej piersi uderzało w rytm oklepywania Marcelowych nóg, klap, klap, klap. Z drugiej strony, choć bardzo nie chciała słuchać, a informacje przekazywane przez kuzynkę wlewały do jej serca tylko więcej strachu, poczucia winy, wyrzucały w powietrze pierwsze ogniki złości, tak do niej niepodobnej — nie mogła jej zatrzymać. — Jeżeli chcesz się po kogoś wrócić, robisz to na własną odpowiedzialność — nie mieli czasu, wszyscy opowiadali o tym w kółko, czasem zazębiając się między sobą całym poganianiem. Klap, klap, klap, od środka nóg do ich zewnętrznej strony, z góry do dołu i na powrót. — Nie mamy na nic czasu — chciała syknąć, upomnieć kuzynkę, dać jej sygnał, że takie rozmowy były skrajnie nie na miejscu. Tak, walczyli o życie, ale musieli sobie radzić sami, przynajmniej do czasu dostania się do kryjówki. Zamiast tego jej głos załamał się w połowie, niemal bezradnie, nim wreszcie, z ciężko bijącym sercem, nie wyczuła pod palcami czegoś twardego tak, jak twarda mogła być rękojeść nożyka.
Wreszcie oderwała wzrok od kuzynki, dłoń ze spodziewaną trudnością, zważywszy na pozycję, w której znajdowali się w trójkę — Marcel, Jim i ona — przebiła się wreszcie przez kieszeń, triumfalne wydobycie noża mogło być nawet słodkie, gdyby nie okoliczności.
— Nie ruszaj się, Jim — ostrzegła, nim dwoma palcami chwyciła materiał rękawa jego koszuli, unosząc go na tyle, ile była w stanie. W powstałą przez to przestrzeń wcisnęła ostrze. Było to odrobinę podobne do przebijania materiału nożycami krawieckimi, rękę miała zaskakująco pełną, myśląc tylko o tym, aby prowadzić ostrze jak najprościej. Po szwie od barku do dołu, później tylko dwa manewry, by uwolnić właśnie górną część ramienia i nadgarstek, po chwili szamotaniny udało jej się zdobyć chyba najczystszy, jak na ich warunki, zamiennik opatrunku. Na sam tylko koniec rozerwała fragment końcowy, ten przy nadgarstku, na pół, mniej więcej do połowy materiału. Nóż, chwilowo, schowała do swojej kieszeni, nie ryzykując próby wciśnięcia go na powrót w spodnie Marcela.
— Marcel, odsuń palce, przyłóż chustkę do rany — poprosiła, zupełnie łagodnie, tak jakby nie byli bohaterami dramatycznie chaotycznej akcji ratunkowej, ale jakby prosiła go o sięgnięcie do jabłka zwisającego z gałęzi poza jej zasięgiem, czy podanie jej czegoś ze stołu. Gotowa była naprowadzić jego ręce na właściwe miejsce, lecz jeżeli ten dał sobie radę samodzielnie, przystąpiła do ostrożnego obwiązywania mu głowy. Polegała przy tym przede wszystkim na sposobie, jaki robiła to pod okiem pani Vablatsky. Nie za mocno, ale też nie zbyt lekko, aby materiał nie obsunął się, rujnując cały powód, dla którego miał być użyty. — Opuść rękę, powoli — dodała, gdy pierwsza warstwa materiału oplotła jego głowę, wydawało jej się, że mogła być spokojna o umieszczenie chustki. Po kilku kolejnych chwilach zostało jej już tylko zawiązać materiał przy pomocy wcześniej stworzonego rozdarcia. Wolne krańce materiału z uwagą wcisnęła pod wcześniejsze warstwy z tyłu głowy blondyna.
— Musisz być jego zmysłami — raz jeszcze zwróciła się do Jima. Nie było czasu na tłumaczenie, co może się wydarzyć, gdy ktoś tak mocno uderzył się w głowę. Byli przyjaciółmi, tyle wiedziała i tylko to utwierdziło ją w przekonaniu, że James podoła zadaniu. — Spróbujcie wstać, na trzy. Wracamy wszyscy albo nikt.
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
— Jasne, że dasz — odpowiedział mu, nie tracąc pewności. Mało znał tak zdeterminowanych i silnych osób jak Sallow. Mówiłby to tak długo, póki nie czułby, że nie jest w stanie nic zrobić, ale dziś był, dziś mógł. Był już o krok od śmierci, był już jedną nogą na tamtym świecie, był gotów się poświęcić. Nie dziś, Marcel, dziś staniesz na nogi i pobiegniesz dalej. Jego rana wydawała się obszerna, ale zakrwawiona i brudna z ziemi dawała niejasny pogląd, było ciemno. Nie byli w stanie nic powiedzieć, ocenić co mu było i jak było to poważne. Myślał, że bardzo i bał się, że jest gorzej niż sądził, ale nie dopuszczał do siebie myśli, że może być tak źle. Ludzie umierali od niefortunnego upadku, wykrwawiali się od uderzenia w głowę, byle poślizgnięcia. Spinał się, podtrzymując go w pozycji siedzącej, pewien, że jeśli tylko poczuje, że słabnie będą działać. — Możesz poruszyć nogami? — spytał go cicho, głowa przy głowie. Rozchylił palce, by go lepiej przytrzymać w pozycji, mięśnie rąk były napięte, ale podparł się na ugiętej nodze, Marcel nie był ciężki, siedział samodzielnie, trzymał się stosunkowo przytomnie, starał się go tylko asekurować. — Shh...— uciszył go krótko, kiedy przeprosiny wybrzmiały z jego ust. Sugestia zostawienia go tu i jego dołączenia za chwilę go zaalarmowała; to nie był dobry znak.
— Co? — spytał głupio, kiedy Maria powiedziała, by nie wstrzymywał wymiotów. — Spróbuj się na mnie rzygać tylko — zwrócił się ostrzegawczo do przyjaciela, nie kryjąc przerażenia tą propozycją. Kiedy przechylił się w przód by oprzeć rękami o ziemię odsunął się lekko, ale zaraz potem spojrzał na Marię. Odchylił rękę na bok, powracając spojrzeniem do przyjaciela, czekając nieruchomo aż dziewczyna odetnie rękaw i obwiąże mu nim głowę.
— Dasz radę iść? — spytał spoglądając na Giannę, kiedy dziewczyna pozbawiała go części materiału. Wcześniej, kątem oka dostrzegł jak kuśtyka, ale skupiony na przyjacielu nie zwrócił na nią uwagi. Nie był pewien, czy się potłukła, doskoczył do blondyna zanim się podniosła. Zmartwiony zlustrował ją spojrzeniem winowajcy, zawiesił je ostatecznie na jej oczach. Czuł, że powinien pomóc, powinien być za nią, by ją złapać, zamortyzować jej upadek. Gdyby się nie ruszył, gdyby za nią stał miał szansę ją złapać. Powinien ją przeprosić, rozchylił usta, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. — A Vito?
Zerknął na blondynkę znów. Nie pytał. Jej słowa wystarczyły, by pochylił się nad przyjacielem. Chwilę wcześniej próbował samodzielnie wstać, był wytrwały. Chwycił lekko jego ramię i spróbował je odchylić. Nie protestuj, tak będzie szybciej. Szybko zmienił kolana, klęknął na drugim, tuż obok niego, wsuwając się pod jego wyciągnięte ramię i zaparł bark pod jego pachą. Zaparł się na nogach, podnosząc siebie i pomagając w tym Marcelowi. Wiedział, że ustanie, wiedział, że pójdzie, ale czy był w stanie znaleźć drogę?
— Okej? — spytał go, choć nie sprecyzował, czy chodziło o samopoczucie, czy wygodę, czy sytuację. Będzie dla niego podparciem, poprowadzi go we właściwą stronę, jeśli nie da rady iść sam. — Tędy, ścieżką — wskazał ruchem brody wydeptaną ściółkę, dziewczynom. Zerknął przelotnie na chłopca. Czekała ich długa droga na Pokątną, jeśli chłopak nie da rady, kto go weźmie, on jeśli będzie trzeba. — Idziemy — zarządził do wszystkich, przytrzymując Marcela w pasie. Pierwszych kilka kroków zrobią razem, a jak odzyska równowagę — jeśli — pomoże Giannie.
Wokół nie cichły głosy, nie cichły krzyki. Las się przerzedzał. Przez most, a potem prosto w stronę Islington.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
- Ragazza, jakbyśmy mieli cokolwiek, co mogłoby pomóc, to byśmy tego nie ukrywali - zauważa cierpko, starając się, żeby irytacja nie przebijała się w tonie głosu, żeby nie dodała głuchego: czy my wyglądamy ci na kogoś, kto nosi przy sobie cenne eliksiry? Może Maria, jej nie znała, ale jakby tak było, to nie szukałaby gorączkowo teraz noża w kieszeni Marcela. Nabiera drżącego wdechu, chcąc się uspokoić, chcąc powstrzymać negatywne emocje podsycane przez bezradność, bo jak się nie wie, co czynić to złość się zjawia i niszczy wszystko, rani równie mocno. A Gia nie chce ranić, nie chce strofować, nie jest niczyją matką, jest tylko starszą siostrą i tylko o maniery Vito dbać powinna, chociaż chłopiec odznaczał się obecnie ogromną dojrzałością nie płacząc na głos, nie panikując. Wzdycha z ulgą, kiedy odzywa się Sallow, chociaż zaraz gardło panika ściska, kiedy blondyn zachowuje się jak stupido, okropnie kochany, przejmujący się bardziej innymi niż sobą samym, jakby bał się, że ich spowolni stupido.
- Żadnego dołączania amore, idziemy razem - nikt cię tutaj zresztą nie zostawi gumochłonie jeden, niemal oburzona myśl, że miał ich za takich zatańczyła na pokrwawionych ustach. Było w niej jednak zbyt wiele tkliwości, żeby w ogóle śmiała nawet w marnych żartach go obrażać, kiedy wykazywał się heroizmem, kiedy bardziej dbał o tę przypadkowo nieprzypadkową zbieraninę. Gia nie była okrutna, w to chciała wierzyć, ale jej wiara zanikała, złość gorzała w gorzkiej czekoladzie tęczówek, kiedy odwracała się do Yany - To nie jest wcale CIEKAWE! Jakbyśmy byli na jakiejś...jakiejś przechadzce! Rozejrzyj się i odpowiedz sobie, co tam może mieć miejsce! - naprawdę uważała, że to była odpowiednia pora na gdybania? Na odpowiedzi, dlaczego coś się wydarzyło, kiedy jedno z nich zostało uszkodzone? I chociaż nie miała o to żadnego żalu, tak nawet Yana nie zrobiła nic, nic żeby sprawdzić, czy cała reszta jest okej. Ale jest w szoku, dopowiada w Gii coś cicho i przytakuje, czując wstyd za swój niewielki wybuch. Miała dodać, że straszy jej brata, ale sama brunetka nie była wcale lepsza. I do tego teraz czuła się paskudnie. Spuszczone spojrzenie podnosi się na pytanie Jamesa, blady uśmiech to jedyne, na co może się wysilić.
- Iść, biegać, skakać, ale z tańcem się wstrzymam na później - zapewnia go niemal pogodnie, nerwowość chowając w głaskaniu wilgotnych włosów wtulonego w nią Vito. Głuptas, wydawało jej się, że widziała iskierki poczucia winy i doprawdy, mogłaby go pstryknąć za to w czoło, bo nic z tego jego winą nie było. Nie powinien brać na swoje barki więcej, niż teraz nosił - Pobiegnie - zapewnia go, bo wie, że mały Moretti to zrobi. Był wycieńczony, ale dbała o niego, dbała o dziecko najlepiej jak tylko mogła i może wciąż posiadał w sobie wystarczające pokłady energii. Jeśli będzie potrzeba, tak sama go podniesie na przekór wszystkiemu, ponieważ nie było nawet mowy, że go zostawi, ani że ich spowolnią. Vito to jej odpowiedzialność. Ostatni wdech, buziak w czubek głowy ośmiolatka nim ruszą. Marcel postawiony do pionu, Maria dzielnie przy nim czuwająca i Jim służący za wsparcie. Yana tuż za nimi, chociaż mogłaby się wyrwać nawet na przód, potem ona i Vito. Okej, okej, dadzą radę. Na Pokątną. Przedrą się przez miasto-mostro i...i jakoś to będzie. Oby most był cały, oby ludzie nie zadeptywali się na nim, oby dopisało im chociaż trochę szczęścia. Nic więcej nie chciała.
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
Zamknął oczy, gdy nieznajoma dziewczyna spytała o trudno dostępne eliksiry. Dla takich jak ona pewnie zawsze były pod ręką, ale nie dla nich, czego rozdrażniony, choć zrozumiały upust dała Gia. Mówiła, że rana była brudna, nie mógł tego widzieć, ale wyczuwał pod palcami, leśny żwir, popioły unoszące się w powietrzu po palonych gałęziach. Nie wiedział, nie chciał wierzyć, że mogła mieć rację - to cudaczne zjawisko nie mogło być większe od jesiennej burzy. Prędzej czy później wyjdą poza zasięg rażenia - musieli wyjść, prawda?
Jesteś z nami, mówił ciepły głos Marii, a on teraz dopiero mógł dostrzec zakrwawioną chustkę w jej dłoniach, krwi było dużo. Jej ciepło, jej bliskość, miały w sobie coś kojącego, dodającego sił mimo rozlanej wokół tragicznej beznadziei. Jim był obok, a razem mogli wszystko, potrzebował tylko wziąć oddech, odczekać, aż przeminie zamroczenie, a kończyny odzyskają utracone siły. Kiwnął głową na pytanie Jima, twierdząco, nie stracił władzy w nogach, mógł iść, mogli iść razem, musieli iść czym prędzej, spowalniał ich. Uciszenie nic nie dało, od żadnego z przyjaciół, przecież wiedział - że mogli być już daleko stąd. Że powinni być daleko stąd nim nadejdą kolejne wstrząsy, nim niebo runie im tu na głowy. Ale on przecież też nie zostawiłby ich za sobą.
Maria wspomniała o wymiotach, słowa Jamesa sprawiły, że jego blade usta ułożyły się w mimowolny uśmiech, pokręcił głową przecząco. Znał swoje ciało bardzo dobrze, na Arenie upadki się zdarzały, nawet jeśli nieczęsto tracił w trakcie nich przytomność. Oszołomienie z wolna schodziło, pozwalając mu poczuć samego siebie; promieniujący od złamanego nosa ból zaburzał to poczucie i utrudniał rozeznanie, ale przecież poczułby, gdyby działo się z nim coś mniej przewidywalnego. Czucie wracało. Rany były powierzchowne, poza nosem, który dawno już powinien przestać boleć. Odebrał z dłoni Marii chusteczkę, dziękczynnie kiwając głową, ściskając ją w dłoni przyłożył do rany. Dopiero po chwili wychwycił trafność i konkretność rad Marii, czy była sanitariuszką? Zacisnął zęby i obrócił głowę w bok, gdy poczuł jej dłonie, mknące przez spodnie w poszukiwaniu noża, Jim się nie mylił, miał go przy sobie jak zawsze - był już jednak wystraczająco przytomny, by świadomie poczuć na sobie jej dotyk. Szukała noża, wiedział przecież, i naprawdę starał się myśleć tylko o nożu, ciężko przełknął ślinę, mimowolnie zaciskając zęby mocniej, gdy zdołała odnaleźć i wyjąć nóż, niewiele dziewcząt dotykało go w ten sposób.
Dostosował się do jej wskazówek, ostrożnie odjął dłoń od rany, gdy owijała bandaż wokół jego głowy, jej gesty były ciepłe i delikatne, podobnie jak słowa, gotów byłby uwierzyć, że nic im tu nie groziło, że są bezpieczni, że dzięki niej wyjdą stąd bez szwanku. Zbyt często miał do czynienia z urazami, by próbować dyskutować z osobami, które próbowały mu pomóc, krwotok musiał zostać zahamowany. Nie ruszał się, trzymając głowę prosto, opuściwszy powieki, gdy jej ramiona tańczyły lekko wokół jego głowy.
- Dziękuję - zwrócił się do niej, do nich właściwie, już przytomniej, już silniejszym głosem. Resztki oszołomienia zanikały, żywa pozostała wdzięczność. Ze zrezygnowaniem wsparł się na ramieniu Jamesa, wstając z jego pomocą - zmiana pozycji sprawiła, że na chwilę zakręciło mu się w głowie, a przed oczyma pojawiło się kilka czarnych mroczków, ale zamrugał kilka razy i zniknęły. - Tak, ruszajmy - przytaknął na pytanie Jima, zdoła iść. Był drobny, niepozorny, ale przyjaciel znał go najlepiej - wiedział, że był silny, znacznie silniejszy od przeciętnego czarodzieja. Po kilku pośpiesznie - nie było czasu na nic - pokonanych krokach kiwnął mu głową, dając niemy znak, że mógł zając się Gią. Mówiła, że Vito da rady, dostrzegał u niego zadrapania, ale wydawało się, że mimo nich trzyma się dobrze. - Szybko. Do metra, Jim! Przejdziemy pod ziemią! - Tunele nie były bezpieczne, niektóre zostały zawalone, w innych ukrywali się bezdomni i szaleńcy, ale jeśli będą ostrożni, przejdą bez obaw o spadające niebo. Obejrzał się na Yanę, upewniając się, że podążała za nimi - nie mogli jej tu zostawić. Wolne kroki dość szybko przeszły w trucht, sprawnie wykonany opatrunek nie zsunął się w trakcie. Ruszyli, przez deszcz spadających gwiazd, przez pachnący ogniem las, lecz opuszczenie Waltham miało wcale nie przynieść im ulgi.
/zt dla wszystkich