Brukowana uliczka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brukowana uliczka
Niewielka, wąska uliczka w londyńskiej dzielnicy Bexley zamieszkiwana jest zarówno przez czarodziejów, jak i mugoli. Brukowaną uliczkę po obu stronach otaczają zbudowane z cegły kamienice, które lata świetności mają już za sobą. Na ich parterach mieszczą się sklepy, kilka z nich należy do czarodziejów - ich właściciele urzędowali niegdyś na ulicy Pokątnej, dzisiaj to tu znaleźli spokojną przystań dla swoich interesów. Magiczne sklepy są starannie ukryte przed wzrokiem mugoli, którzy mijają je nieświadomi, że to, co udaje nieczynny lokal lub kolejną przybrudzoną, ceglaną ścianę, w rzeczywistości skrywa sklep z czarodziejskimi kociołkami, zapuszczony antykwariat pełen starych, magicznych ksiąg czy salon mało znanej projektantki magicznych ubrań, która nie wytrzymała konkurencji ze strony madame Malkin. Czarodzieje, którzy wiedzą, czego szukać, z pewnością znajdą tutaj coś dla siebie.
Solene widziała coś uroczego w jego próbie przekonania jej do swoich racji, ale to nie miało wpływu na jej decyzję. Skoro uznała, że zrobi coś sama, to nie zamierzała nagle zmienić zdania, a tym bardziej dać mu satysfakcji. Gdy zaś ujął jej nogę, poruszyła się niespokojnie - nie pozwalała się dotknąć żadnemu mężczyźnie w żaden sposób od nieszczęsnych trzech lat.
- Panno Baudelaire. - Marszcząc czoło z widocznym niezadowoleniem spoglądała na jego czyny. Wyczuła też skrępowanie, którego nie zrozumiała. Jako uzdrowiciel pewnie nie raz spotykał się z przypadkami pięknych kobiet, wymagających leczenia - czy i tam się krępował dotykaniem ich bosych stóp, czy rąk? Naturalnie pominęła to, że była potomkinią wili; czasami nawet zapominała o tym, jaka krew w niej płynęła. - Nie wiem co mam zrobić, żeby mi Lord uwierzył, że naprawdę potrafię sama się uleczyć. - Westchnęła. Byłaby nawet skłonna zgodzić się na pomoc, byleby tylko dał jej spokój, jednak słowa, które wypowiedział po chwili były jak nieumyślne wejście w siedlisko akromantuli.
Zerknęła oburzona na mężczyznę, bo przecież doskonale - nawet po takim czasie - wiedziała jak wymawiać inkantację tego zaklęcia! Nie lubiła zresztą kiedy ktokolwiek ją poprawiał, stawiając się na pozycji nieomylnej, niezależnej kobiety i jego słowa wystarczyły, żeby ją zdenerwować.
- Lordzie Black, zapewniam pana, że poradzę sobie sama. Nie warto tracić pańskiego cennego czasu, aczkolwiek jestem wdzięczna za troskę. - Powiedziała, zmuszając się do neutralnego tonu i spokoju, o który jej było teraz ciężko. Wiedziała zresztą, że chciał przejąć kontrolę nad sytuacją, uznając ją za nieobytą w kwestii magii leczniczej i tutaj mu się nie dziwiła - skąd bowiem miał wiedzieć, że od dziecka wciskano jej do naukę ów przedmiotu? Czuła się skrępowana jego obecnością, a raczej tym, że patrzył jak próbuje sama się uleczyć. Czuła też, że jej gniew powoli zaczyna wzrastać, nie wiedziała jednak jak go przekonać, by sobie poszedł, by nie ucierpiał od nagłej złości półwili. Pomocy dalej nie chciała przyjąć; od nikogo jej nie przyjmowała, więc i tu nie wiedziała, czemu miałaby zrobić wyjątek.
- Panno Baudelaire. - Marszcząc czoło z widocznym niezadowoleniem spoglądała na jego czyny. Wyczuła też skrępowanie, którego nie zrozumiała. Jako uzdrowiciel pewnie nie raz spotykał się z przypadkami pięknych kobiet, wymagających leczenia - czy i tam się krępował dotykaniem ich bosych stóp, czy rąk? Naturalnie pominęła to, że była potomkinią wili; czasami nawet zapominała o tym, jaka krew w niej płynęła. - Nie wiem co mam zrobić, żeby mi Lord uwierzył, że naprawdę potrafię sama się uleczyć. - Westchnęła. Byłaby nawet skłonna zgodzić się na pomoc, byleby tylko dał jej spokój, jednak słowa, które wypowiedział po chwili były jak nieumyślne wejście w siedlisko akromantuli.
Zerknęła oburzona na mężczyznę, bo przecież doskonale - nawet po takim czasie - wiedziała jak wymawiać inkantację tego zaklęcia! Nie lubiła zresztą kiedy ktokolwiek ją poprawiał, stawiając się na pozycji nieomylnej, niezależnej kobiety i jego słowa wystarczyły, żeby ją zdenerwować.
- Lordzie Black, zapewniam pana, że poradzę sobie sama. Nie warto tracić pańskiego cennego czasu, aczkolwiek jestem wdzięczna za troskę. - Powiedziała, zmuszając się do neutralnego tonu i spokoju, o który jej było teraz ciężko. Wiedziała zresztą, że chciał przejąć kontrolę nad sytuacją, uznając ją za nieobytą w kwestii magii leczniczej i tutaj mu się nie dziwiła - skąd bowiem miał wiedzieć, że od dziecka wciskano jej do naukę ów przedmiotu? Czuła się skrępowana jego obecnością, a raczej tym, że patrzył jak próbuje sama się uleczyć. Czuła też, że jej gniew powoli zaczyna wzrastać, nie wiedziała jednak jak go przekonać, by sobie poszedł, by nie ucierpiał od nagłej złości półwili. Pomocy dalej nie chciała przyjąć; od nikogo jej nie przyjmowała, więc i tu nie wiedziała, czemu miałaby zrobić wyjątek.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie zamierzałem odpuścić, bo byłem po prostu sobą. Dorastałem w poczuciu wyższości nad całą resztą ludzi na całej kuli ziemskiej, a zatem wierzyłem, że moje nazwisko gwarantuje mi nieomylność. Tak zostałem wychowany i nie zamierzałem tego zmieniać; istotnie wiedziałem, że wśród Blacków nie jestem idealny, a perfekcja jest poprzeczką, której nie da się osiągnąć, ale co do innych to stałem ponad nich. I nie mogłem uwierzyć, że ta drobna istota może mieć więcej wiedzy ode mnie. Nie wyglądała na uzdrowicielkę ani kogoś, kto mógłby się znać na czymś takim jak uzdrawianie. Widocznie wyleciało mi z głowy, że półwile zaznajomione są z naturą oraz leczeniem. Zresztą, trudno mi było zebrać przy niej myśli, odczuwałem też wiele emocji, których nie zwykłem nigdy odczuwać, a które prowadziły do skrępowania. Czułem się jak głupiec, w końcu jedynie próbuję opatrzyć kobiecie kostkę, a zachowywałem się jak spłoszona zwierzyna, która miała poczucie popełniania kardynalnego błędu. Nie mogłem, nie byłem w stanie przecież się pomylić!
- Czy jest pani Francuzką? Nazwisko kojarzy mi się z Francją – wydukałem coś w tymże języku, którego trochę liznąłem podczas pobytu w tamtych stronach. Było to jednak kilka lat temu, a później nie korzystałem z tych umiejętności lingwistycznych, które były jednak na podstawowym poziomie. Akcentu nie miałem prawie wcale, ale wydawało mi się, że można było mnie zrozumieć.
Przynajmniej na chwilę zająłem się czymś innym niż zgrywanie bohatera z nieznanych mi pobudek. Kostka była sina oraz napuchnięta, co świadczyło o dość dużym urazie, skoro zadziało się to tak szybko. Chciałem pomóc, ale zamiast tego natrafiłem na czynny opór, do czego nie byłem przyzwyczajony. Choćby z tego względu, że rzadko kto kiedykolwiek był w stanie się mi przeciwstawić. Teraz zdecydowanie nie przypominałem groźnego Blacka i może w tym tkwił problem.
- Nonsens, potrzebujesz fachowej opieki panno Baudelaire. A co jeśli obrzęk się nasili? Możesz nawet kuleć do końca życia – odparłem bardziej stanowczo niż przed chwilą. Ściągnąłem brwi wpatrując się w jej oczy, ale szybko odebrały mi one pewność siebie. Zmieniłem obiekt zainteresowania na rzeczoną kostkę, która trochę zaczęła nabierać zdrowego kolorytu skóry, ale nie byłem pewien, czy wszystko dobrze się skończy.
- Czy jest pani Francuzką? Nazwisko kojarzy mi się z Francją – wydukałem coś w tymże języku, którego trochę liznąłem podczas pobytu w tamtych stronach. Było to jednak kilka lat temu, a później nie korzystałem z tych umiejętności lingwistycznych, które były jednak na podstawowym poziomie. Akcentu nie miałem prawie wcale, ale wydawało mi się, że można było mnie zrozumieć.
Przynajmniej na chwilę zająłem się czymś innym niż zgrywanie bohatera z nieznanych mi pobudek. Kostka była sina oraz napuchnięta, co świadczyło o dość dużym urazie, skoro zadziało się to tak szybko. Chciałem pomóc, ale zamiast tego natrafiłem na czynny opór, do czego nie byłem przyzwyczajony. Choćby z tego względu, że rzadko kto kiedykolwiek był w stanie się mi przeciwstawić. Teraz zdecydowanie nie przypominałem groźnego Blacka i może w tym tkwił problem.
- Nonsens, potrzebujesz fachowej opieki panno Baudelaire. A co jeśli obrzęk się nasili? Możesz nawet kuleć do końca życia – odparłem bardziej stanowczo niż przed chwilą. Ściągnąłem brwi wpatrując się w jej oczy, ale szybko odebrały mi one pewność siebie. Zmieniłem obiekt zainteresowania na rzeczoną kostkę, która trochę zaczęła nabierać zdrowego kolorytu skóry, ale nie byłem pewien, czy wszystko dobrze się skończy.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ona z kolei nie zamierzała odpuścić dla zwykłej zasady i pokazania, że poradzi sobie sama. Nie potrzebowała do tego pomocy uzdrowiciela, skoro potrafiła leczyć i takie zwykłe skręcenie kostki nie stanowiło żadnego problemu. Skupiając się połowicznie na bolącej stopie, dostrzegała zachowanie Lupusa, jego zmieszanie i siłę, która go przyciągała; na swój sposób to było całkiem urocze, chociaż teraz, kiedy wyprowadził ją z równowagi przestała zwracać na to uwagę.
- Dokładnie, lordzie Black. Pochodzę z Francji, stąd ten akcent przy inkantowaniu zaklęcia. - Odpowiedziała powoli, jakby dla upewnienia się, że zrozumie, wyłapując przy okazji aluzję o dziwnie brzmiącym zaklęciu, które wcześniej urwała w pół słowa. Uniosła wzrok na twarz Lupusa, przechwytując jego spojrzenie; mógł dostrzec irytację, która malowała się na jej twarzy i niebezpieczny błysk, który przemknął przez tęczówkę.
Rzadko kiedy się denerwowała, wykazując się nadzwyczaj dużą cierpliwością i opanowaniem, wyćwiczonym w tańcu oraz malarstwie. Miała bowiem świadomość jak nagła złość mogłaby się skończyć dla drugiej osoby, czego chciała uniknąć. Nie chciała się zdradzić z tym, kim jest, chociaż nie sądziła, że Lupus zdoła zapomnieć o tym nadzwyczaj interesującym spotkaniu.
- Zaskakuje mnie ta nagła troska. - Im bardziej był stanowczy, tym ona przestawała być miła; uśmiechając się, zerknęła na kostkę, by wreszcie inkantować zaklęcie, jednocześnie czując na sobie zniecierpliwiony wzrok mężczyzny. Coś jednak poszło nie po jej myśli - choć obrzęk częściowo zniknął, stopa dalej bolała, a to nie wróżyło nic dobrego, bynajmniej dla niej: nie dość, że poniosła porażkę na polu leczenia, tak dodatkowo powinna zwrócić mu honor i przeprosić. To wprawiło ją w jeszcze większą irytację; podniosła się z ziemi, z zamiarem powrotu do domu.
Bonus do rzutu: +14?
Opis kostek: TU
- Dokładnie, lordzie Black. Pochodzę z Francji, stąd ten akcent przy inkantowaniu zaklęcia. - Odpowiedziała powoli, jakby dla upewnienia się, że zrozumie, wyłapując przy okazji aluzję o dziwnie brzmiącym zaklęciu, które wcześniej urwała w pół słowa. Uniosła wzrok na twarz Lupusa, przechwytując jego spojrzenie; mógł dostrzec irytację, która malowała się na jej twarzy i niebezpieczny błysk, który przemknął przez tęczówkę.
Rzadko kiedy się denerwowała, wykazując się nadzwyczaj dużą cierpliwością i opanowaniem, wyćwiczonym w tańcu oraz malarstwie. Miała bowiem świadomość jak nagła złość mogłaby się skończyć dla drugiej osoby, czego chciała uniknąć. Nie chciała się zdradzić z tym, kim jest, chociaż nie sądziła, że Lupus zdoła zapomnieć o tym nadzwyczaj interesującym spotkaniu.
- Zaskakuje mnie ta nagła troska. - Im bardziej był stanowczy, tym ona przestawała być miła; uśmiechając się, zerknęła na kostkę, by wreszcie inkantować zaklęcie, jednocześnie czując na sobie zniecierpliwiony wzrok mężczyzny. Coś jednak poszło nie po jej myśli - choć obrzęk częściowo zniknął, stopa dalej bolała, a to nie wróżyło nic dobrego, bynajmniej dla niej: nie dość, że poniosła porażkę na polu leczenia, tak dodatkowo powinna zwrócić mu honor i przeprosić. To wprawiło ją w jeszcze większą irytację; podniosła się z ziemi, z zamiarem powrotu do domu.
Bonus do rzutu: +14?
Opis kostek: TU
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Solene Baudelaire' has done the following action : rzut kością
'k100' : 72
'k100' : 72
Nie wiedziałem dlaczego, ale byłem cholernie zakręcony. I zdezorientowany. Nawet łączenie faktów w logiczną całość przychodziło mi z trudem. Nie byłem przyzwyczajony do spotykania nieludzkich istot tak często. Wziąłem głęboki wdech usiłując nie patrzeć na kobietę częściej, niż było to absolutnie konieczne. Wtedy mogłem odzyskać trzeźwość umysłu, która teraz niebywale cierpiała ze świadomością moich dziwnych, wręcz bezsensownych pytań. Pokiwałem energicznie głową, cały czas spojrzeniem obrzucając nieszczęsną kostkę, która teraz wydawała się dla mnie bezpieczną przystanią, przy której mogłem zacumować bez obawy o własne życie. Jak się potem okazało, to ona była punktem zapalnym.
- No tak – mruknąłem posępnie, trochę nieprzytomnie, nie odzywając się już nic na ten temat. Uznając to za kolejny bezpieczny grunt, którego lepiej się trzymać, by nie przepaść bez wieści w morzu zawiłości konwersacji. Sam również coraz mocniej pogrążałem się w niewysłowionej irytacji; jak gdybym był wadliwym organizmem, którego nie potrafiłem wyleczyć. Chyba nie ma niczego gorszego dla uzdrowiciela od takiej właśnie bezsilności. Chrząknąłem, nadal myśląc o tym, by rzucić zaklęcie potrafiące poradzić sobie ze skręceniem kostki, ale napotkawszy na zdecydowany sprzeciw zmarszczyłem gniewnie czoło. Ten opór sprawił, że wbiłem w kobietę zdecydowane spojrzenie, jakbym nagle wziął się w garść. Dostrzegłem niepokojący błysk w jasnych oczach, ale nie zdołałem w żaden sposób na niego zareagować.
- Chcę tylko… – zacząłem, ale nie skończyłem widząc podnoszącą się Francuzkę. – Nie, proszę nie wstawać… – zaprotestowałem, ale nie zdążyłem, czując nieznośny ból lewej dłoni, którą chciałem przytrzymać kobietę. Syknąłem niezadowolony, krzywiąc się na twarzy, po czym zerknąłem w stronę źródła odczuwanego dyskomfortu. Ręka była zaczerwieniona, a w dodatku zaczęły się na niej pojawiać niewielkie bąble z płynem surowiczym. Wziąłem głęboki wdech starając się nie przeklinać całego świata za okazaną troskę. Tylko przelotnie spojrzałem na płomienie w dłoniach; to zadziwiające, jak mocno ognisty zapowiadał się kwiecień.
- Cauma sanavi horribilis – wychrypiałem przez zaciśnięte zęby, różdżkę kierując na poszkodowaną dłoń. Dopiero kiedy tkanki zregenerowały się, postanowiłem zająć się problemem zagrażającym nie tylko sobie, ale widocznie też innym ludziom mogącym tędy przechodzić. – Proszę się uspokoić – zażądałem stanowczo, które to zdecydowanie znów rozmywało się w roztaczającym się dookoła wilim uroku, sprawiając, że końcowy efekt nie wyglądał wcale tak groźnie jak powinien.
- No tak – mruknąłem posępnie, trochę nieprzytomnie, nie odzywając się już nic na ten temat. Uznając to za kolejny bezpieczny grunt, którego lepiej się trzymać, by nie przepaść bez wieści w morzu zawiłości konwersacji. Sam również coraz mocniej pogrążałem się w niewysłowionej irytacji; jak gdybym był wadliwym organizmem, którego nie potrafiłem wyleczyć. Chyba nie ma niczego gorszego dla uzdrowiciela od takiej właśnie bezsilności. Chrząknąłem, nadal myśląc o tym, by rzucić zaklęcie potrafiące poradzić sobie ze skręceniem kostki, ale napotkawszy na zdecydowany sprzeciw zmarszczyłem gniewnie czoło. Ten opór sprawił, że wbiłem w kobietę zdecydowane spojrzenie, jakbym nagle wziął się w garść. Dostrzegłem niepokojący błysk w jasnych oczach, ale nie zdołałem w żaden sposób na niego zareagować.
- Chcę tylko… – zacząłem, ale nie skończyłem widząc podnoszącą się Francuzkę. – Nie, proszę nie wstawać… – zaprotestowałem, ale nie zdążyłem, czując nieznośny ból lewej dłoni, którą chciałem przytrzymać kobietę. Syknąłem niezadowolony, krzywiąc się na twarzy, po czym zerknąłem w stronę źródła odczuwanego dyskomfortu. Ręka była zaczerwieniona, a w dodatku zaczęły się na niej pojawiać niewielkie bąble z płynem surowiczym. Wziąłem głęboki wdech starając się nie przeklinać całego świata za okazaną troskę. Tylko przelotnie spojrzałem na płomienie w dłoniach; to zadziwiające, jak mocno ognisty zapowiadał się kwiecień.
- Cauma sanavi horribilis – wychrypiałem przez zaciśnięte zęby, różdżkę kierując na poszkodowaną dłoń. Dopiero kiedy tkanki zregenerowały się, postanowiłem zająć się problemem zagrażającym nie tylko sobie, ale widocznie też innym ludziom mogącym tędy przechodzić. – Proszę się uspokoić – zażądałem stanowczo, które to zdecydowanie znów rozmywało się w roztaczającym się dookoła wilim uroku, sprawiając, że końcowy efekt nie wyglądał wcale tak groźnie jak powinien.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie chciała zrobić mu krzywdy. Nie chciała i poczuła się winna, gdy ujrzała na dłoni Lupusa bąble spowodowane jej przeklętym urokiem, ale zaraz po tym współczucie ustąpiło miejsca zagrożeniu. Wiedział bowiem już kim jest i nie sądziła, że nie nie zwróciłby na to uwagi teraz, czy kolejnym razem - o ile takowy będzie im dany. Usiadła z powrotem, kiedy ton głosu mężczyzny podniósł się o pół tonu, przeważając tym razem stanowczością. Próbowała rzeczywiście się uspokoić, zdając sobie sprawę, że kolejna próba ucieczki i złości może skończyć się o wiele gorzej, tym razem dla obu stron.
- Nie chciałam zrobić ci krzywdy. - Przepraszając na swój sposób, posłała mu wyraźnie spłoszone spojrzenie. Czuła się postawiona pod ścianą, bo wciąż pozostawała tylko kobietą, drobniejszą i pozornie słabszą, a wprawiony uzdrowiciel dodatkowo mógł sprawnie potraktować ją zaklęciem otumaniającym na chwilę. Zresztą, nawet nie uzdrowiciel a każdy inny i przypuszczała, że na miejscu Lupusa każdy już dawno by to zrobił. - Nie lubię dotyku. Żadnego. Stąd moja reakcja na próbę pomocy. - Uznając, że być może to wyjaśnienie, tak szczere zresztą, wystarczy dla zażegnania konfliktu, powiodła wzrokiem na kostkę; ta wciąż nie wyglądała najlepiej, z kolei ból wreszcie zaczął docierać do jej mózgu, wykrzywiając bladoróżowe wargi w grymasie.
- Jeśli to cię uspokoi, to proszę, pomóż mi. Mogę uleczyć to też sama, ale w mniej stresujących warunkach. - Dodała z dziwnie nieporadnym francuskim akcentem, zauważalnym bardziej, niż wcześniej i wyczuwalną nutą kapitulacji, gdy wiedziała, że na nic zda się jej ucieczka. Chciała wrócić do domu lub po prostu zniknąć z tego miejsca. Bała się, że jeśli ktokolwiek inny napatoczyłby się do zaułka między budynkami, zauważając to, co spowodował jej dotyk, to sytuacja mogłaby nabrać niezbyt przyjemnych konsekwencji. Pamiętała o tym doskonale, zwłaszcza, gdy obrazy w głowie powróciły nieznośnie do dnia przypadkowej śmierci tamtego chłopca i próby porwania, które nastąpiło po tym przykrym zdarzeniu.
- Nie chciałam zrobić ci krzywdy. - Przepraszając na swój sposób, posłała mu wyraźnie spłoszone spojrzenie. Czuła się postawiona pod ścianą, bo wciąż pozostawała tylko kobietą, drobniejszą i pozornie słabszą, a wprawiony uzdrowiciel dodatkowo mógł sprawnie potraktować ją zaklęciem otumaniającym na chwilę. Zresztą, nawet nie uzdrowiciel a każdy inny i przypuszczała, że na miejscu Lupusa każdy już dawno by to zrobił. - Nie lubię dotyku. Żadnego. Stąd moja reakcja na próbę pomocy. - Uznając, że być może to wyjaśnienie, tak szczere zresztą, wystarczy dla zażegnania konfliktu, powiodła wzrokiem na kostkę; ta wciąż nie wyglądała najlepiej, z kolei ból wreszcie zaczął docierać do jej mózgu, wykrzywiając bladoróżowe wargi w grymasie.
- Jeśli to cię uspokoi, to proszę, pomóż mi. Mogę uleczyć to też sama, ale w mniej stresujących warunkach. - Dodała z dziwnie nieporadnym francuskim akcentem, zauważalnym bardziej, niż wcześniej i wyczuwalną nutą kapitulacji, gdy wiedziała, że na nic zda się jej ucieczka. Chciała wrócić do domu lub po prostu zniknąć z tego miejsca. Bała się, że jeśli ktokolwiek inny napatoczyłby się do zaułka między budynkami, zauważając to, co spowodował jej dotyk, to sytuacja mogłaby nabrać niezbyt przyjemnych konsekwencji. Pamiętała o tym doskonale, zwłaszcza, gdy obrazy w głowie powróciły nieznośnie do dnia przypadkowej śmierci tamtego chłopca i próby porwania, które nastąpiło po tym przykrym zdarzeniu.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Oboje podeszliśmy do siebie nie tak, jak powinniśmy. I to od samego początku. Ona nie potrafiła mi zaufać oraz się przełamać, ja byłem zbyt nieporadny pod wpływem jej uroku oraz jednocześnie przesadnie nastawiony na zrealizowanie celu, którym było wyleczenie obolałej kostki. W normalnych warunkach już dawno odpuściłbym podobnych praktyk za nic mając składane w szpitalu przyrzeczenia; nie zwykłem działać wbrew cudzej woli, ani też się prosić o możliwość złożenia pomocy. Teraz było jednak inaczej, co denerwowało mnie najmocniej. Nigdy nie przypuszczałbym, że kiedykolwiek byłbym w stanie okazać słabość… kobiecie. W ogóle okazywanie słabości nie przystoiło mężczyźnie, a co dopiero Blackowi. Zgrzytałem zębami, starając się ze wszystkich sił nie dać ujść wszystkim negatywnym emocjom; może nie potrafiłem parzyć dotykiem, ale nadal miałem w ręku różdżkę, a także siłę gotową do zrobienia krzywdy. Musiałem wziąć kilka głębokich wdechów, zasklepić niewielkie poparzenia oraz podjąć próbę mediacji, by kolejne incydenty nie miały miejsca. Nie chciałbym się obudzić ze spaloną twarzą, skoro już teraz widniały na niej blizny.
Niestety najwidoczniej niektóre kobiety potrafiły skutecznie kruszyć męskie serca, bo pod naciskiem jej spłoszonego spojrzenia cofnąłem się o krok oraz straciłem jako-taki rezon. Błagalnie ścisnąłem w dłoni różdżkę, jakby to miało pozwolić mi zebrać wszystkie myśli oraz opanowanie, które faktycznie podpowiadało otumanienie kobiety oraz przetransportowanie jej do szpitala. Niestety możliwość spotkania jakiejś szlamy było w tym miejscu bardzo prawdopodobne, co mogłoby utrudnić ten plan, a dodatkowo wpędzić mnie w niechciane problemy. Tych starałem się unikać; dość niefortunnie jak można było dostrzec.
- Rozumiem. Nie chciałem cię przestraszyć oraz wprawić w dyskomfort panno Baudelaire – odparłem, dość miękko składając głoski w jej nazwisku. – Po to tu jestem – dodałem, również przenosząc wzrok na kostkę. – Arcorecte maxima – rzuciłem zaklęcie, kierując różdżkę na bolące miejsce, starannie też wymawiając każdą sylabę tych dwóch słów. Mających być kluczem do sukcesu, czyli naprawioną nogą. Uniosłem tym samym wzrok odnajdując twarz kobiety jednocześnie zastanawiając się czy udało mi się pomóc, w tym uśmierzyć ból. Emocje już zdążyły opaść, a o oparzeniu prawie zapomniałem.
Niestety najwidoczniej niektóre kobiety potrafiły skutecznie kruszyć męskie serca, bo pod naciskiem jej spłoszonego spojrzenia cofnąłem się o krok oraz straciłem jako-taki rezon. Błagalnie ścisnąłem w dłoni różdżkę, jakby to miało pozwolić mi zebrać wszystkie myśli oraz opanowanie, które faktycznie podpowiadało otumanienie kobiety oraz przetransportowanie jej do szpitala. Niestety możliwość spotkania jakiejś szlamy było w tym miejscu bardzo prawdopodobne, co mogłoby utrudnić ten plan, a dodatkowo wpędzić mnie w niechciane problemy. Tych starałem się unikać; dość niefortunnie jak można było dostrzec.
- Rozumiem. Nie chciałem cię przestraszyć oraz wprawić w dyskomfort panno Baudelaire – odparłem, dość miękko składając głoski w jej nazwisku. – Po to tu jestem – dodałem, również przenosząc wzrok na kostkę. – Arcorecte maxima – rzuciłem zaklęcie, kierując różdżkę na bolące miejsce, starannie też wymawiając każdą sylabę tych dwóch słów. Mających być kluczem do sukcesu, czyli naprawioną nogą. Uniosłem tym samym wzrok odnajdując twarz kobiety jednocześnie zastanawiając się czy udało mi się pomóc, w tym uśmierzyć ból. Emocje już zdążyły opaść, a o oparzeniu prawie zapomniałem.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odetchnęła z nieukrywaną ulgą, gdy mężczyzna zrozumiał jej irracjonalny lęk i odsunął się na bezpieczną odległość. Przyglądnęła mu się uważnie, spod wachlarza gęstych rzęs, nieśpiesznie przesuwając wzrokiem po jego twarzy i dłoni, której palce wciąż zaciskał na rękojeści różdżki. Nie wiedziała jak skrajne, zapewne sprzeczne, emocje w nim wywołuje - zapewne, gdyby była świadoma mocy swojego uroku (odczuwając go na sobie), już dawno ukróciłaby cierpienia młodego Blacka, po prostu znikając z zaułka. Skręcona stopa w teleportacji chyba nie przeszkadzała; chyba, bo nie próbowała nigdy rwać się z motyką na słońce, by w takim stanie przed kimś uciekać.
Z uśmiechem wymalowanym na bladoróżowych wargach zaśmiała się serdecznie, kiedy nieporadnie składał głoski jej nazwiska. Przecież dlatego właśnie przestała przedstawiać się swoim pełnym imieniem, skracając go do prostego przezwiska - żeby tacy, jak on, nie łamali sobie specjalnie na nim języka. Który normalny Anglik, bez znajomości francuskiego, potrafił bezbłędnie wymówić "Solange Baudelaire" z odpowiednim akcentem? Zapewne żaden. A ona z kolei nie cierpiała, kiedy jej piękne imię było przestawiane w każdy możliwy sposób.
- Wystarczy Solene. - Uznała, kiedy Lupus zajął się leczeniem jej stopy. Po krótkiej obserwacji przeprowadzanego zabiegu, podniosła się z brudnej ziemi; kostka nie bolała, wracając do normalności, za co podziękowała. Zebrała pośpiesznie swoje zakupy, następnie zaś ukłoniła się lekko, dystyngowanie, raczej niezbyt poważnie. - Mam nadzieję, że nikt nas nie widział. Nie chciałabym, żeby osoba postronna wysnuła z tego zajścia absurdalny wniosek. - Wreszcie jednak postanowiła się oddalić; kiedy upewniła się, że wokół nie było nikogo niepowołanego, ruszyła spokojnym krokiem w swoją stronę, mając nadzieję, iż Lupus wyzwolił się wreszcie z upokarzającego zakłopotania nieprzystającego lordowi.
zt oboje
Z uśmiechem wymalowanym na bladoróżowych wargach zaśmiała się serdecznie, kiedy nieporadnie składał głoski jej nazwiska. Przecież dlatego właśnie przestała przedstawiać się swoim pełnym imieniem, skracając go do prostego przezwiska - żeby tacy, jak on, nie łamali sobie specjalnie na nim języka. Który normalny Anglik, bez znajomości francuskiego, potrafił bezbłędnie wymówić "Solange Baudelaire" z odpowiednim akcentem? Zapewne żaden. A ona z kolei nie cierpiała, kiedy jej piękne imię było przestawiane w każdy możliwy sposób.
- Wystarczy Solene. - Uznała, kiedy Lupus zajął się leczeniem jej stopy. Po krótkiej obserwacji przeprowadzanego zabiegu, podniosła się z brudnej ziemi; kostka nie bolała, wracając do normalności, za co podziękowała. Zebrała pośpiesznie swoje zakupy, następnie zaś ukłoniła się lekko, dystyngowanie, raczej niezbyt poważnie. - Mam nadzieję, że nikt nas nie widział. Nie chciałabym, żeby osoba postronna wysnuła z tego zajścia absurdalny wniosek. - Wreszcie jednak postanowiła się oddalić; kiedy upewniła się, że wokół nie było nikogo niepowołanego, ruszyła spokojnym krokiem w swoją stronę, mając nadzieję, iż Lupus wyzwolił się wreszcie z upokarzającego zakłopotania nieprzystającego lordowi.
zt oboje
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
| 17 czerwca
Wieczory takie jak ten, pochmurne, z powietrzem aż zgęstniałym od zapowiedzi śnieżycy, powinna spędzać w Białej Willi, w cieple, w sączącej się zbyt szybko ułudzie ostatnich bezpiecznych dni. Bezczynność, którą przez pierwsze tygodnie zamknięcia cieszyła się niemalże jak dziecko, wytrzymujące dzielnie do wakacji - pierwszych od wielu, wielu lat - powoli zaczynała ją deprymować, osaczać wątpliwościami, otulać szorstką siecią tłumionych odruchów i czystego strachu, wywołanego perspektywą wyprawy do Azkabanu. Uwielbiała rozkładać skomplikowane sytuacje na czynniki pierwsze, wyciągać wnioski, przewidywać, lecz w przypadku szaleńczych uczuć oraz porywania się na niemożliwe misje, słuchanie zdrowego rozsądku szybko wpędziłoby ją w chorobę psychiczną. Nie mogła zrobić nic więcej w żadnej z przerażających ją kwestii. Serce pozostało nieposłuszne a najpilniej strzeżone więzienie wcale nie stało się po pilnym, teoretycznym przygotowaniu łatwiejszym celem. Bolesne rozchwianie łagodził tylko Rosier - lecz przecież nie miała go na wyłączność, samotne wieczory przyjmując z mieszaniną ulgi pozbawionego pokusy narkomana i rozżalenia stęsknionego szczenięcia. Spędzała je więc efektywnie a dziś lodowaty mrok powitała poza Wyspą Sheppey, w dokach, oczekując towarzysza, mającego umilić jej tę noc. W pewien obowiązkowy sposób.
Macnair wydawał się idealnym pomocnikiem do wypełnienia rozkazu Czarnego Pana i choć nie znała go zbyt dobrze, to przy pierwszym spotkaniu pokazał się jej z wystarczająco cwaniackiej strony, by skutecznie wyobraziła go sobie w roli nabitego mięśniami i groźnego zakapiora, gotowego wystraszyć kogoś na tyle, by zmusić go do współpracy. Postępujące przygotowania do odbudowy Wywerny wymagały surowców a Deirdre znała mężczyznę, mogącego im je zapewnić. Oczywiście nie po dobroci, delikwent był przewrażliwiony na swój punkcie - i swych pieniędzy. Jako nowobogacki pretendował do miana najbardziej pretensjonalnego oraz jednocześnie tchórzliwego przedsiębiorcy w Londynie, dlatego podejrzewała, że odpowiednie zagranie na emocjach - oraz na przystojnej buźce - załatwi sprawę. Wolała jednak nie brudzić sobie rąk, zdawała sobie też sprawę z tego, że jako kobieta, zwłaszcza dość drobnej budowy, nie wzbudzała w rosłych mężczyznach oczywistego strachu. Co innego Macnair, o lśniących zielonych oczach, szerokich barkach i aurze prostej - żeby nie powiedzieć prymitywnej - siły. Gdy pojawił się w Parszywym Pasażerze, skinęła mu tylko lekko głową, oceniająco prześlizgując się wzrokiem po jego ciele, w ramach kontynuowania tradycji. Tym razem nie miał być przekąską a narzędziem, nożem, na jaki zamierzała nadziać potrzebnego im przedsiębiorcę. Nie mówiła wiele, właściwie od razu wstając od lepkiego baru, by skierować swe kroki na zewnątrz, a później - w dalsze dzielnice Londynu. Spacer w mroźnym powietrzu nie sprzyjał pogawędkom, pozwalając Deirdre przekazywać jedynie konkretne informacje. Szła tuż obok Drew, obojętna, odziana w zimowy płaszcz z futrzanym kołnierzem, bez kaptura a lodowaty wiatr szarpał czarnymi włosami, wcale nie podkreślając zarumienionych od chłodu policzków - a jedynie niszcząc fryzurę i resztki porządku na głowie, na czym jednak nie zależało jej wcale.
- Leopold bardzo ceni sobie własne zdrowie i prezencję - powiedziała, gdy wchodzili na opuszczoną o tej porze uliczkę. - Boi się także o losy własnego przedsiębiorstwa, dopiero niedawno dorobił się na nim znacznej liczby galeonów, dlatego drży o utrzymanie świeżego statusu. Przywykł już do dostatniego życia i poważania - kontynuowała, dając Drew subtelne wskazówki, w co należało uderzyć. Dosłownie i w przenośni, Macnair nie był głupi, zdawał sobie sprawę z przebiegu czekającego ich spotkania. - Myślę, że po odpowiedniej rozmowie będzie zachwycony, mogąc dostarczyć nam narzędzi budowlanych i niezbędnych surowców - Zajmował się tym przecież na co dzień, budując czarodziejskie domy i handlując materiałami niezbędnymi do ich powstania. Znał najkorzystniejsze ceny, sam także posiadał na obrzeżach Londynu magazyn - jeśli odpowiednio rozegrają dzisiejsze spotkanie, Biała Wywerna z pewnością wróci do dawnej świetności. Nawet, jeśli ona sama nie doczeka jej zobaczenia. Uporczywe myśli o Azkabanie powracały kłującym echem, ale Deirdre zignorowała je, przystając przed drzwiami odnowionej, potężnej kamienicy, wyróżniającej się na tle pozostałych domów. - Nie uszkodźmy go jednak trwale - zastrzegła jeszcze, na sekundę zerkając w bok, na stojącego obok niej Macnaira. Ponownie: nie znała go, lecz przecież powinna; Rycerze musieli się ze sobą porozumiewać oraz orientować w charakterach i skłonnościach, by jak najlepiej wykorzystać wzajemny potencjał. Tsagairt traktowała więc ten wieczór w kategorii podwójnego obowiązku. Także ocenienia, kto wstąpił w szeregi sług Czarnego Pana i jak można go wykorzystać. Poprawiła rozwiane włosy i zastukała bogato zdobioną, pozłacaną kołatką - drogą, lecz potwornie tandetną.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wieczory takie jak ten, pochmurne, z powietrzem aż zgęstniałym od zapowiedzi śnieżycy, powinna spędzać w Białej Willi, w cieple, w sączącej się zbyt szybko ułudzie ostatnich bezpiecznych dni. Bezczynność, którą przez pierwsze tygodnie zamknięcia cieszyła się niemalże jak dziecko, wytrzymujące dzielnie do wakacji - pierwszych od wielu, wielu lat - powoli zaczynała ją deprymować, osaczać wątpliwościami, otulać szorstką siecią tłumionych odruchów i czystego strachu, wywołanego perspektywą wyprawy do Azkabanu. Uwielbiała rozkładać skomplikowane sytuacje na czynniki pierwsze, wyciągać wnioski, przewidywać, lecz w przypadku szaleńczych uczuć oraz porywania się na niemożliwe misje, słuchanie zdrowego rozsądku szybko wpędziłoby ją w chorobę psychiczną. Nie mogła zrobić nic więcej w żadnej z przerażających ją kwestii. Serce pozostało nieposłuszne a najpilniej strzeżone więzienie wcale nie stało się po pilnym, teoretycznym przygotowaniu łatwiejszym celem. Bolesne rozchwianie łagodził tylko Rosier - lecz przecież nie miała go na wyłączność, samotne wieczory przyjmując z mieszaniną ulgi pozbawionego pokusy narkomana i rozżalenia stęsknionego szczenięcia. Spędzała je więc efektywnie a dziś lodowaty mrok powitała poza Wyspą Sheppey, w dokach, oczekując towarzysza, mającego umilić jej tę noc. W pewien obowiązkowy sposób.
Macnair wydawał się idealnym pomocnikiem do wypełnienia rozkazu Czarnego Pana i choć nie znała go zbyt dobrze, to przy pierwszym spotkaniu pokazał się jej z wystarczająco cwaniackiej strony, by skutecznie wyobraziła go sobie w roli nabitego mięśniami i groźnego zakapiora, gotowego wystraszyć kogoś na tyle, by zmusić go do współpracy. Postępujące przygotowania do odbudowy Wywerny wymagały surowców a Deirdre znała mężczyznę, mogącego im je zapewnić. Oczywiście nie po dobroci, delikwent był przewrażliwiony na swój punkcie - i swych pieniędzy. Jako nowobogacki pretendował do miana najbardziej pretensjonalnego oraz jednocześnie tchórzliwego przedsiębiorcy w Londynie, dlatego podejrzewała, że odpowiednie zagranie na emocjach - oraz na przystojnej buźce - załatwi sprawę. Wolała jednak nie brudzić sobie rąk, zdawała sobie też sprawę z tego, że jako kobieta, zwłaszcza dość drobnej budowy, nie wzbudzała w rosłych mężczyznach oczywistego strachu. Co innego Macnair, o lśniących zielonych oczach, szerokich barkach i aurze prostej - żeby nie powiedzieć prymitywnej - siły. Gdy pojawił się w Parszywym Pasażerze, skinęła mu tylko lekko głową, oceniająco prześlizgując się wzrokiem po jego ciele, w ramach kontynuowania tradycji. Tym razem nie miał być przekąską a narzędziem, nożem, na jaki zamierzała nadziać potrzebnego im przedsiębiorcę. Nie mówiła wiele, właściwie od razu wstając od lepkiego baru, by skierować swe kroki na zewnątrz, a później - w dalsze dzielnice Londynu. Spacer w mroźnym powietrzu nie sprzyjał pogawędkom, pozwalając Deirdre przekazywać jedynie konkretne informacje. Szła tuż obok Drew, obojętna, odziana w zimowy płaszcz z futrzanym kołnierzem, bez kaptura a lodowaty wiatr szarpał czarnymi włosami, wcale nie podkreślając zarumienionych od chłodu policzków - a jedynie niszcząc fryzurę i resztki porządku na głowie, na czym jednak nie zależało jej wcale.
- Leopold bardzo ceni sobie własne zdrowie i prezencję - powiedziała, gdy wchodzili na opuszczoną o tej porze uliczkę. - Boi się także o losy własnego przedsiębiorstwa, dopiero niedawno dorobił się na nim znacznej liczby galeonów, dlatego drży o utrzymanie świeżego statusu. Przywykł już do dostatniego życia i poważania - kontynuowała, dając Drew subtelne wskazówki, w co należało uderzyć. Dosłownie i w przenośni, Macnair nie był głupi, zdawał sobie sprawę z przebiegu czekającego ich spotkania. - Myślę, że po odpowiedniej rozmowie będzie zachwycony, mogąc dostarczyć nam narzędzi budowlanych i niezbędnych surowców - Zajmował się tym przecież na co dzień, budując czarodziejskie domy i handlując materiałami niezbędnymi do ich powstania. Znał najkorzystniejsze ceny, sam także posiadał na obrzeżach Londynu magazyn - jeśli odpowiednio rozegrają dzisiejsze spotkanie, Biała Wywerna z pewnością wróci do dawnej świetności. Nawet, jeśli ona sama nie doczeka jej zobaczenia. Uporczywe myśli o Azkabanie powracały kłującym echem, ale Deirdre zignorowała je, przystając przed drzwiami odnowionej, potężnej kamienicy, wyróżniającej się na tle pozostałych domów. - Nie uszkodźmy go jednak trwale - zastrzegła jeszcze, na sekundę zerkając w bok, na stojącego obok niej Macnaira. Ponownie: nie znała go, lecz przecież powinna; Rycerze musieli się ze sobą porozumiewać oraz orientować w charakterach i skłonnościach, by jak najlepiej wykorzystać wzajemny potencjał. Tsagairt traktowała więc ten wieczór w kategorii podwójnego obowiązku. Także ocenienia, kto wstąpił w szeregi sług Czarnego Pana i jak można go wykorzystać. Poprawiła rozwiane włosy i zastukała bogato zdobioną, pozłacaną kołatką - drogą, lecz potwornie tandetną.
[bylobrzydkobedzieladnie]
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Ostatnio zmieniony przez Deirdre Tsagairt dnia 29.12.17 20:47, w całości zmieniany 3 razy
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Pogoda zupełnie nie odzwierciedlała kalendarzowego czerwca; było paskudnie chłodno, śnieżyca nie ustępowała, a nikłe promienie słoneczne można było dostrzec jedynie ranem, kiedy to wschodziły ponad horyzont. Hałdy śniegu zajmowały właściwie całe londyńskie chodniki, szron otulał szyby i wysokie słupy, a nieprzyjemny wiatr nieprzerwalnie hulał sprawiając, iż temperatura wydawała się zdecydowanie niższa niżeli w rzeczywistości.
Macnair nie czuł wyjątkowego nie komfortu, jak większość osób w owej sytuacji, bowiem życie na wschodnich ziemiach przyzwyczaiło go do surowej aury, która nierzadko kazała się sobie podporządkowywać cały rok. Właściwie w całej tej sytuacji potrafił znaleźć o wiele więcej plusów niżeli minusów, gdyż przede wszystkim miasto wydawało się pustsze – ludzie nie wybierali się na spacery, dzieciaki nie hałasowały w przydomowych ogródkach, a nokturnowscy złoczyńcy woleli zasiąść przy kuflu grzanego Portera Starego Sue, jak oddawać się poszukiwaniom kolejnych ofiar. Anglicy nie lubili zim; drżących rąk, czerwonych nosów oraz policzków. Ciepłe ubrania wydawały im się zbyteczne, irytujące i okryte jedynie pogodowym musem, więc woleli oddawać się chandrom i okresowym depresjom, jak wieść normalne życie – to także było szatynowi na rękę. Wychodził z założenia, że wtem o wiele prościej było cokolwiek wytargować, wziąć kolejną brudną robotę i więcej na tym zarobić, bowiem chętnych do pracy było zdecydowanie mniej.
Biała Wywerna wymagała rychłej naprawy, potrzebne były narzędzia oraz surowce, dzięki którym miejsce spotkań rycerzy na nowo zacznie tętnic życiem oraz wypełniać kielichy mocnymi trunkami, których najprawdopodobniej nikt w ich szeregach sobie nie odmawiał. Na spotkaniu wspomniał, że jedynym czym mógłby się wykazać to brudną robotą – pomocą przy ścisłej odbudowie, elemencie wbrew pozorom najtrudniejszym i najbardziej wymagającym – nie był jednak w stanie zrobić nic więcej, bowiem nie posiadał zbyt mocnych kontaktów na ów gruncie, a tym bardziej dostatecznie wypełnionego mieszka złota. Przebywając w Londynie zdecydowanie częściej doskwierał mu materialny status, gdyż o wiele prościej było cokolwiek załatwić mając mocny, ciężki argument i nie wystarczało cwaniactwo, które dawało mu szeroki wachlarz możliwości na rosyjskich ziemiach. To głównie było powodem, dla którego coraz częściej opracowywał nowy plan podróży w tamte rejony; chciał odpocząć od wszechobecnego materializmu. Naprawdę ludziom nie wystarczała do szczęścia mocna ognista?
Nie ukrywał swego zdziwienia, kiedy Tsagairt postanowiła skontaktować się z nim w sprawie wspólnej roboty w samym sercu miasta. Po ostatnim spotkaniu w Parszywym Pasażerze odniósł wrażenie, iż nie wzbudził w niej zbytniej sympatii, kiedy to mierzyła go wzrokiem przepełnionym nutą goryczy, irytacji i politowania. Nie mógł wiedzieć, że wtem naszedł ją wybitnie trudny w życiu okres, a on był planem na rozluźnienie, zapomnienie i co gorsza – sztuczną satysfakcję, której swoim zachowaniem jej nie dostarczył. Nie poświęcał czasu na domysły, sytuacja wydawała mu się prosta, więc odpisując na list był ciekaw, czy tym razem ona nie będzie chciała go zaskoczyć – być może ostrzem przyłożonym do gardła? Poniekąd pracowali razem, mieli wspólną misję i to sprawiło, że nawet się nie zastanawiał w kwestii zgody; stała ponad nim, a on musiał to uszanować.
Nie spóźnił się – towarzyszka przyszła zbyt wcześnie. Nie snuł domysłów odnośnie powodu, dla którego zjawiła się przed czasem, bowiem gdyby nawet truchło jakiegoś mężczyzny stanowiło ozdobę wyższego piętra to nie mógł nic na to poradzić i właściwie nawet nie chciał. Życie innych stanowiło dla niego temat tabu, treść której nie miał ochoty poznawać, ani nad nią debatować, ponieważ jego zdaniem każdy człowiek winien iść swoją drogą i tylko na ów krajobraz patrzeć. Nic nie irytowało go bardziej, jak ludzka ciekawość i wchodzenie do pewnych spraw w paskudnie brudnych butach.
Wyłapując wzrok kobiety nie spłoszył się, a dołączył do niewinnej rozgrywki. Wygiąwszy wargi w pewnym siebie wyrazie zlustrował wzrokiem drobne ciało, na którego ramiona opadały długie, czarne włosy. Dei była piękna i co gorsza była tego świadoma potrafiąc wykorzystać swą urodę jako wyjątkowo silną broń, której niewielu mężczyzn potrafiło stawić czoła. Nie znał jej przeszłości, więc nie mógł wiedzieć, gdzie nauczyła się pewnych sztuczek.
-Ponownie mamy okazję spotkać się w ów miejscu, madame. Nie obawiasz się, że zaczną plotkować?- uśmiechnął się kpiąco – pół żartem pół serio – wiedział, że nie obawiała się paplaniny osób postronnych, podobnie jak on sam, jednak nie mógł się oprzeć drobnej uwadze już na wstępie. Taki był, zawsze manewrował poczuciem swego humoru niekoniecznie zrozumiałego dla wszystkich.
Jedyne, co mu pozostało to czuć jej obecność, gdyż nie mówiła za wiele skupiając się bardziej na drodze i własnych myślach, jak jego osobie. Wbrew pozorom to rozumiał – lokal nie był odpowiednim miejscem na rozmowy o bezprawnym tle, a zewnętrzna aura nie zachęcała do nader częstego wychylania głowy spode kaptura. Paskudnie silnie wiało, co w połączeniu ze śnieżycą i gęstym dymem lecącym z kominów i uderzającym ostrym zapachem w nozdrza, było wyjątkowo nieprzyjemne. -Mogłabyś zostać królową lodu, której obojętny wzrok wyrywałby rozgrzane, męskie serca.- dodał finalnie tuż przed tym, gdy wyjawiła mu szczegóły swojego planu.
Słuchał uważnie, albowiem nie znał celu dzisiejszego ataku. Charakterystyka nie była nader korzystna dla oponenta, ale zdecydowanie ułatwiała im zdanie – ludzie, których ego i materialna rządza przekraczały sferę zdrowego rozsądku zawsze byli prostsi w podejściu, niżeli ci uważający swoją sakwę jako studnię bez dna. -Ma rodzinę?- zapytał po chwili układając sobie w głowie odpowiedni plan. Osoby zamożne często nie wyobrażały sobie codzienności bez odpowiednich twarzy dookoła siebie, więc w tym przypadku żona tudzież dzieci mogły wiele uprościć. -Widzę dwa wyjścia. Szacunek i reputacja firmy lub majątek oraz rodzina.- spojrzał na nią bacznym wzrokiem, kiedy jego dłoń powędrowała w stronę srebrnej piersiówki. Alkohol zawsze poszerzał jego horyzonty, a także pozwalał abstrakcyjnie trzeźwiej myśleć, więc bez zastanowienia upił kilka głębszych łyków podając po chwili trunek towarzyszce – choć nie był pewien, czy tak wypadało; nie dbał o to. -Skoro ma poważną firmę uważam, że mógłby nam dostarczyć także specjalistów od spraw budowlanych, gdyż powątpiewam, czy ktoś w naszych szeregach ma odpowiednie kompetencje.- uniósł brew zerkając na jej twarz, która wyraźnie zarumieniona od mrozu wydawała się w końcu pokazywać jakiekolwiek emocje. -Teoretycznie możemy mu zaproponować rzekomą ochronę firmy w zamian za wykonanie i sfinansowanie brudnej roboty. Wbrew wszelkim niekorzyściom anomalie dają szeroki wachlarz możliwości oparty na największym, ludzkim strachu – niewiedzy i niepewności.- wsunąwszy dłonie w kieszenie długiej szaty skupił się na zmianach, których pragnął dokonać w swym zewnętrznym wyglądzie, nigdy bowiem nie chodził na misje „we własnej skórze”.
-Szkoda, lubię czasem się pobawić - szczególnie jeśli celem są wybitnie butni ludzie.- zaśmiał się pod nosem wiedząc, że i Dei nie stroniła od zapachu ludzkiej krwi; nikt, kto był w ich szeregach nie mógł tego robić.
Macnair nie czuł wyjątkowego nie komfortu, jak większość osób w owej sytuacji, bowiem życie na wschodnich ziemiach przyzwyczaiło go do surowej aury, która nierzadko kazała się sobie podporządkowywać cały rok. Właściwie w całej tej sytuacji potrafił znaleźć o wiele więcej plusów niżeli minusów, gdyż przede wszystkim miasto wydawało się pustsze – ludzie nie wybierali się na spacery, dzieciaki nie hałasowały w przydomowych ogródkach, a nokturnowscy złoczyńcy woleli zasiąść przy kuflu grzanego Portera Starego Sue, jak oddawać się poszukiwaniom kolejnych ofiar. Anglicy nie lubili zim; drżących rąk, czerwonych nosów oraz policzków. Ciepłe ubrania wydawały im się zbyteczne, irytujące i okryte jedynie pogodowym musem, więc woleli oddawać się chandrom i okresowym depresjom, jak wieść normalne życie – to także było szatynowi na rękę. Wychodził z założenia, że wtem o wiele prościej było cokolwiek wytargować, wziąć kolejną brudną robotę i więcej na tym zarobić, bowiem chętnych do pracy było zdecydowanie mniej.
Biała Wywerna wymagała rychłej naprawy, potrzebne były narzędzia oraz surowce, dzięki którym miejsce spotkań rycerzy na nowo zacznie tętnic życiem oraz wypełniać kielichy mocnymi trunkami, których najprawdopodobniej nikt w ich szeregach sobie nie odmawiał. Na spotkaniu wspomniał, że jedynym czym mógłby się wykazać to brudną robotą – pomocą przy ścisłej odbudowie, elemencie wbrew pozorom najtrudniejszym i najbardziej wymagającym – nie był jednak w stanie zrobić nic więcej, bowiem nie posiadał zbyt mocnych kontaktów na ów gruncie, a tym bardziej dostatecznie wypełnionego mieszka złota. Przebywając w Londynie zdecydowanie częściej doskwierał mu materialny status, gdyż o wiele prościej było cokolwiek załatwić mając mocny, ciężki argument i nie wystarczało cwaniactwo, które dawało mu szeroki wachlarz możliwości na rosyjskich ziemiach. To głównie było powodem, dla którego coraz częściej opracowywał nowy plan podróży w tamte rejony; chciał odpocząć od wszechobecnego materializmu. Naprawdę ludziom nie wystarczała do szczęścia mocna ognista?
Nie ukrywał swego zdziwienia, kiedy Tsagairt postanowiła skontaktować się z nim w sprawie wspólnej roboty w samym sercu miasta. Po ostatnim spotkaniu w Parszywym Pasażerze odniósł wrażenie, iż nie wzbudził w niej zbytniej sympatii, kiedy to mierzyła go wzrokiem przepełnionym nutą goryczy, irytacji i politowania. Nie mógł wiedzieć, że wtem naszedł ją wybitnie trudny w życiu okres, a on był planem na rozluźnienie, zapomnienie i co gorsza – sztuczną satysfakcję, której swoim zachowaniem jej nie dostarczył. Nie poświęcał czasu na domysły, sytuacja wydawała mu się prosta, więc odpisując na list był ciekaw, czy tym razem ona nie będzie chciała go zaskoczyć – być może ostrzem przyłożonym do gardła? Poniekąd pracowali razem, mieli wspólną misję i to sprawiło, że nawet się nie zastanawiał w kwestii zgody; stała ponad nim, a on musiał to uszanować.
Nie spóźnił się – towarzyszka przyszła zbyt wcześnie. Nie snuł domysłów odnośnie powodu, dla którego zjawiła się przed czasem, bowiem gdyby nawet truchło jakiegoś mężczyzny stanowiło ozdobę wyższego piętra to nie mógł nic na to poradzić i właściwie nawet nie chciał. Życie innych stanowiło dla niego temat tabu, treść której nie miał ochoty poznawać, ani nad nią debatować, ponieważ jego zdaniem każdy człowiek winien iść swoją drogą i tylko na ów krajobraz patrzeć. Nic nie irytowało go bardziej, jak ludzka ciekawość i wchodzenie do pewnych spraw w paskudnie brudnych butach.
Wyłapując wzrok kobiety nie spłoszył się, a dołączył do niewinnej rozgrywki. Wygiąwszy wargi w pewnym siebie wyrazie zlustrował wzrokiem drobne ciało, na którego ramiona opadały długie, czarne włosy. Dei była piękna i co gorsza była tego świadoma potrafiąc wykorzystać swą urodę jako wyjątkowo silną broń, której niewielu mężczyzn potrafiło stawić czoła. Nie znał jej przeszłości, więc nie mógł wiedzieć, gdzie nauczyła się pewnych sztuczek.
-Ponownie mamy okazję spotkać się w ów miejscu, madame. Nie obawiasz się, że zaczną plotkować?- uśmiechnął się kpiąco – pół żartem pół serio – wiedział, że nie obawiała się paplaniny osób postronnych, podobnie jak on sam, jednak nie mógł się oprzeć drobnej uwadze już na wstępie. Taki był, zawsze manewrował poczuciem swego humoru niekoniecznie zrozumiałego dla wszystkich.
Jedyne, co mu pozostało to czuć jej obecność, gdyż nie mówiła za wiele skupiając się bardziej na drodze i własnych myślach, jak jego osobie. Wbrew pozorom to rozumiał – lokal nie był odpowiednim miejscem na rozmowy o bezprawnym tle, a zewnętrzna aura nie zachęcała do nader częstego wychylania głowy spode kaptura. Paskudnie silnie wiało, co w połączeniu ze śnieżycą i gęstym dymem lecącym z kominów i uderzającym ostrym zapachem w nozdrza, było wyjątkowo nieprzyjemne. -Mogłabyś zostać królową lodu, której obojętny wzrok wyrywałby rozgrzane, męskie serca.- dodał finalnie tuż przed tym, gdy wyjawiła mu szczegóły swojego planu.
Słuchał uważnie, albowiem nie znał celu dzisiejszego ataku. Charakterystyka nie była nader korzystna dla oponenta, ale zdecydowanie ułatwiała im zdanie – ludzie, których ego i materialna rządza przekraczały sferę zdrowego rozsądku zawsze byli prostsi w podejściu, niżeli ci uważający swoją sakwę jako studnię bez dna. -Ma rodzinę?- zapytał po chwili układając sobie w głowie odpowiedni plan. Osoby zamożne często nie wyobrażały sobie codzienności bez odpowiednich twarzy dookoła siebie, więc w tym przypadku żona tudzież dzieci mogły wiele uprościć. -Widzę dwa wyjścia. Szacunek i reputacja firmy lub majątek oraz rodzina.- spojrzał na nią bacznym wzrokiem, kiedy jego dłoń powędrowała w stronę srebrnej piersiówki. Alkohol zawsze poszerzał jego horyzonty, a także pozwalał abstrakcyjnie trzeźwiej myśleć, więc bez zastanowienia upił kilka głębszych łyków podając po chwili trunek towarzyszce – choć nie był pewien, czy tak wypadało; nie dbał o to. -Skoro ma poważną firmę uważam, że mógłby nam dostarczyć także specjalistów od spraw budowlanych, gdyż powątpiewam, czy ktoś w naszych szeregach ma odpowiednie kompetencje.- uniósł brew zerkając na jej twarz, która wyraźnie zarumieniona od mrozu wydawała się w końcu pokazywać jakiekolwiek emocje. -Teoretycznie możemy mu zaproponować rzekomą ochronę firmy w zamian za wykonanie i sfinansowanie brudnej roboty. Wbrew wszelkim niekorzyściom anomalie dają szeroki wachlarz możliwości oparty na największym, ludzkim strachu – niewiedzy i niepewności.- wsunąwszy dłonie w kieszenie długiej szaty skupił się na zmianach, których pragnął dokonać w swym zewnętrznym wyglądzie, nigdy bowiem nie chodził na misje „we własnej skórze”.
-Szkoda, lubię czasem się pobawić - szczególnie jeśli celem są wybitnie butni ludzie.- zaśmiał się pod nosem wiedząc, że i Dei nie stroniła od zapachu ludzkiej krwi; nikt, kto był w ich szeregach nie mógł tego robić.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Zignorowanie wyrafinowanych docinek Drew przychodziło jej z łatwością, bo choć przywykła do mężczyzn ze znacznie wyższych sfer, operujących zupełnie odmiennym językiem i równie nieporównywalnie się zachowujących, to potrafiła wyłączyć się na bodźce płynące od każdego przedstawiciela płci brzydszej. Podobno to znudzeni mężowie posiedli umiejętność ignorowania słów padających ze słodkich usteczek żon - Deirdre uczyła się więc od najlepszych, przejmując wiele męskich zachowań, które ustrzegły ją przed podniesieniem sobie ciśnienia. A Drew - od oberwania niezbyt przyjemnym zaklęciem. Żałowała, że podczas ich pierwszego spotkania magia okazała się potwornie kapryśna, pozbawiając ją możliwości popieszczenia Macnaira w odpowiedni sposób: teraz, po spotkaniu Rycerzy, nie zamierzała załatwiać prywatnych niesnasek w bolesny sposób. Zwłaszcza, kiedy zielonooki mężczyzna zdawał się współpracować. Odpowiedział na list, zjawił się w Parszywym Pasażerze, nie zadawał zbędnych pytań i nawet sztubackie zagadywanie ograniczył do niezbędnego minimum. Starała się to docenić, choć gdy miłą dla ucha ciszę przerwał chwytający za serce komplement, obrzuciła go - zgodnie z chłodną tematyką pochlebstwa - lodowatym spojrzeniem. Poprzednią dwuznaczność puściła mimo uszu, ale nauczyła się jasnego stawiania granic. - Mógłbyś zostać wspaniałym inferiusem, czołgającym się wśród swych gorących, śliskich wnętrzności, nadziewając się coraz bardziej na wyłamaną kość udową - odpowiedziała w podobnym tonie, bliskim obietnicy, a spojrzenie czarnych oczu mówiło znacznie więcej. Nie idź tą drogą, Macnair. O dziwo, mężczyzna irytował ją mniej niż przedstawiciele arystokracji, być może dlatego, że Drew nigdy nie miał okazji naprawdę jej upokorzyć - i zobaczyć nago. Traktowała go więc znacznie łagodniej, gdyby ktoś inny, niżej postawiony, odezwał się do niej w ten sposób, spełniłaby groźbę od razu...a raczej za jakiś czas, kiedy w końcu pojmie koszmarnie trudną sztukę przywoływania do życia.
Na razie skupiała się na bliższych czasowo konkretach. Odbudowa Białej Wywerny, zdobycie odpowiednich materiałów budowlanych, szybkie i przyjemne przekonanie wpływowych osób do pomocy. Leopolda Wilkesa poznała w Wenus: nie było go stać na towarzystwo Miu, ale był stałym gościem tego przybytku, wiedziała więc o nim wystarczająco wiele, by bez problemu uznać go za dobrego kandydata do współpracy. Z zadowoleniem przyjęła odpowiedzi Drew, myślał logicznie i zdawał się podchodzić do zadania z odpowiednio wyważoną pewnością siebie i ostrożnością. Przynajmniej pozornie. - Nie, nie ma. Jego jedyną rodziną są setki galeonów oraz dzieła sztuki, którymi uwielbia się przechwalać - zaprzeczyła; Leopolda nie dało się zastraszyć wykorzystując słabość miłości - chyba że tą, jaką pałał do samego siebie. - Nie sądzę, że porozmawia z nami bez przymusu. To nie typ skory do negocjacji; dopiero postawiony pod ścianą i przerażony będzie nam posłuszny - poinformowała, gdy wchodzili na teren posesji, stąpając po zaśnieżonym marmurze. Gdy znaleźli się już przed drzwiami, zerknęła na Drew - a raczej na kogoś, kto był nim zaledwie przed chwilą. Zacisnęła usta, dalej nie mogąc pojąć, jak potężną głupotą wykazał się Macnair igrając z nią w Parszywym Pasażerze: miał jednak szansę odkupić swe winy. - Och, właśnie zamierzamy się z nim pobawić. Im brutalniej, tym lepiej - poprawiła go. - Ale przykuty do łóżka nie załatwi powierzonych mu zadań - dlatego wspomniała o nietrwałości ewentualnych obrażeń. Miała powiedzieć coś jeszcze, ale usłyszała zbliżające się kroki. Drzwi otworzyły się bez skrzypnięcia, odsłaniając wnętrze bogato zdobionego korytarza - i głównej atrakcji ich spotkania.
- Leopoldzie - powitała go miękko, wręcz czule, zsuwając z włosów kaptur, by mógł ujrzeć jej twarz. Śmiało przekroczyła próg, wykorzystując szok, malujący się na twarzy szczuplutkiego blondyna, ubranego jedynie w satynowy szlafrok. Korytarz oświetlały dziesiątki świec, odbijających się w marmurowej posadzce. Wilkes cofnął się o krok, zdezorientowany, lecz uniósł kąciki warg, robiąc jednocześnie kilka kroków do tyłu. Deirdre przemknęła po nim wzrokiem; wydawał się nie mieć różdżki, z włosów skapywała woda, zapewne brał długą kąpiel - taką, jakim lubił oddawać się w Wenus w towarzystwie młodziutkich prostytutek. Cóż, przezorny zawsze ubezpieczony; wolała przynajmniej na początku nieco go spętać, by Macnair mógł bez problemu porozmawiać z nim językiem czystej przemocy. Słyszała, jak drzwi wejściowe zamykają się za nimi z cichym trzaskiem. - Adolebitque - dodała tym samym tonem, unosząc różdżkę w nadziei, że magia okaże się jej posłuszna.
Na razie skupiała się na bliższych czasowo konkretach. Odbudowa Białej Wywerny, zdobycie odpowiednich materiałów budowlanych, szybkie i przyjemne przekonanie wpływowych osób do pomocy. Leopolda Wilkesa poznała w Wenus: nie było go stać na towarzystwo Miu, ale był stałym gościem tego przybytku, wiedziała więc o nim wystarczająco wiele, by bez problemu uznać go za dobrego kandydata do współpracy. Z zadowoleniem przyjęła odpowiedzi Drew, myślał logicznie i zdawał się podchodzić do zadania z odpowiednio wyważoną pewnością siebie i ostrożnością. Przynajmniej pozornie. - Nie, nie ma. Jego jedyną rodziną są setki galeonów oraz dzieła sztuki, którymi uwielbia się przechwalać - zaprzeczyła; Leopolda nie dało się zastraszyć wykorzystując słabość miłości - chyba że tą, jaką pałał do samego siebie. - Nie sądzę, że porozmawia z nami bez przymusu. To nie typ skory do negocjacji; dopiero postawiony pod ścianą i przerażony będzie nam posłuszny - poinformowała, gdy wchodzili na teren posesji, stąpając po zaśnieżonym marmurze. Gdy znaleźli się już przed drzwiami, zerknęła na Drew - a raczej na kogoś, kto był nim zaledwie przed chwilą. Zacisnęła usta, dalej nie mogąc pojąć, jak potężną głupotą wykazał się Macnair igrając z nią w Parszywym Pasażerze: miał jednak szansę odkupić swe winy. - Och, właśnie zamierzamy się z nim pobawić. Im brutalniej, tym lepiej - poprawiła go. - Ale przykuty do łóżka nie załatwi powierzonych mu zadań - dlatego wspomniała o nietrwałości ewentualnych obrażeń. Miała powiedzieć coś jeszcze, ale usłyszała zbliżające się kroki. Drzwi otworzyły się bez skrzypnięcia, odsłaniając wnętrze bogato zdobionego korytarza - i głównej atrakcji ich spotkania.
- Leopoldzie - powitała go miękko, wręcz czule, zsuwając z włosów kaptur, by mógł ujrzeć jej twarz. Śmiało przekroczyła próg, wykorzystując szok, malujący się na twarzy szczuplutkiego blondyna, ubranego jedynie w satynowy szlafrok. Korytarz oświetlały dziesiątki świec, odbijających się w marmurowej posadzce. Wilkes cofnął się o krok, zdezorientowany, lecz uniósł kąciki warg, robiąc jednocześnie kilka kroków do tyłu. Deirdre przemknęła po nim wzrokiem; wydawał się nie mieć różdżki, z włosów skapywała woda, zapewne brał długą kąpiel - taką, jakim lubił oddawać się w Wenus w towarzystwie młodziutkich prostytutek. Cóż, przezorny zawsze ubezpieczony; wolała przynajmniej na początku nieco go spętać, by Macnair mógł bez problemu porozmawiać z nim językiem czystej przemocy. Słyszała, jak drzwi wejściowe zamykają się za nimi z cichym trzaskiem. - Adolebitque - dodała tym samym tonem, unosząc różdżkę w nadziei, że magia okaże się jej posłuszna.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 28
--------------------------------
#2 'k10' : 6
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 28
--------------------------------
#2 'k10' : 6
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Nigdy nie udawał, że był przedstawicielem klasy wyższej i choć tłumaczenie jego zachowania można było bez trudu odnaleźć w przeszłości, to nigdy nie brał tego jako stosowny argument. Obojętność wobec otaczających go ludzi sprawiała, że nie czuł w sobie za grosz obowiązku używania odpowiednich zwrotów, tudzież zasad savoir-vivre i choć nieraz spotkały go za to nieprzyjemności, to po prostu do tego przywykł. Wschodnie ziemie nie były nad wyraz wymagające. Rosjanie – a w szczególności Ci zamieszkujący mniejsze tereny – przywiązywali zdecydowanie mniejszą wagę do pewnych podziałów, które w Anglii nadal stanowiły trzon społeczeństwa. Zapewne wynikiem tego było zacieranie się granic klasy średniej z niższą – oczywiście na niekorzyść tej pierwszej.
Towarzyszka była wyżej od niego, to już pojął, mimo że pewne tożsamości dalej były dla niego niewiadomą, więc nie odmówił misji, w której powodzeniu mógł pomoc jego udział. Wciąż żył w przekonaniu, że nic poza złością tamtejszej nocy się nie wydarzyło. Niewerbalne zaklęcie nie wyszło, a tym bardziej plan, jakim go objęła tuż po tym, gdy zaprosił ją do wspólnego drinka i tylko błoga nieświadomość sprawiła, że nie tliły się w nim żadne niepewności.
Mrożące spojrzenie nie zdziwiło go właściwie wcale. Odpowiadając kąśliwym uśmieszkiem mocniej wcisnął dłonie w kieszenie trząsając przy tym nieznacznie ramionami. -Brrr. Zrobiło się chłodniej.- stwierdził sztucznym tonem, który zupełnie mijał się z jakąkolwiek złośliwością. Macnair miał po prostu taki styl rozmowy. -Zacząłem się obawiać, czy aby nie prowadzisz mnie do zamku lodu, gdzie zamilknę na wieki. Nabrałem się jak łatwowierny szczeniak?- westchnął przeciągle zaciskając wargi w półuśmiechu, bo choć wizja zamiany w inferiusa nie była zbyt kusząca to zadziwił go jej morderczy zmysł. Szanował ludzi bezpośrednich.
Powierzone zadania zawsze traktował poważnie; no może z wyjątkiem starego karczmarza, który w zamian za trop zażądał odprowadzenia jego pijanej córki, przypominającej oszołomionego trolla, do domu. Pozornie mógł przypominać osobę niewartą zaufania w kwestiach zawodowych, człowieka niezdolnego do zachowania trzeźwych zmysłów, a co gorsza dotrzymania słowa, kiedy meritum oznaczało tajemnicę. Było jednak zupełnie odwrotnie – Macnair całe życie poświęcił pracy, które będąc jednocześnie jego hobby, stanowiło priorytet codzienności, planów oraz celów. Do niczego nie podchodził równie sumienne, co do własnych obowiązków i choć dołączenie do rycerzy nie było do końca jego decyzją, to zaczął ów kwestię akceptować i nie ograniczać swoich możliwości do minimum owianego czystą niechęcią. Fuchy za darmo były dla niego warte tyle, co szlamy plączące się po ulicach i czujące jak u siebie – uwielbiał to zwalczać, jednakże ostatni miesiąc sprawił, że poprzez swą przynależność zaczął myśleć nieco inaczej, bardziej przyszłościowo.
-W takim razie i tak oprzemy się o miłość.- skwitował kpiąco, a jego wzrok przybrał już bardziej rządny i pewny siebie wyraz, albowiem wiedział, że byli coraz bliżej. -Nie przykujemy go do łóżka, ale pokażemy, iż nie sprawia nam to żadnej trudności. Mam zachować klasę?- spytał zaraz po tym jak przekroczyli teren ogromnej posesji. Śmierć z dostatku wydaje się kusząca.
Widok mężczyzny ubranego jedynie w satynowy szlafrok sprawił, że o mało nie wybuchnął śmiechem. Nie przyszło mu jeszcze rozmawiać z półnagim kretynem, który nie rozumiał, iż mało rozsądnym było otwieranie drzwi bez różdżki, a tym bardziej w takim stroju. Powstrzymał się zachowując kamienną twarz, którą ubarwiał jedynie znudzony, ironiczny uśmiech, jakoby ta praca była dla niego upokorzeniem – zwykłą, tanią pestką dla zabicia czasu. Wkroczywszy do środka splątał dłonie za plecami i prostując przesadnie plecy zaczął rozglądać się po wnętrzach, jakoby te stanowiły miły dla oka widok. Nie grał dżentelmena. Można było bez trudu poznać, że najnormalniej w świecie zaczęła mu się ów zabawa podobać.-Szanuję Pańską gościnność.- rzucił przenosząc wzrok na oponenta, który z pewnym błyskiem – niezrozumienia, strachu? – wbijał spojrzenie w Dei.
Udane zaklęcie towarzyszki sprawiło, że jego brew powędrowała wyraźnie do góry. Podchodząc do ofiary wysunął różdżkę, której czubkiem dotknął okolice brzucha mężczyzny. -Leopoldzie, gdzie Twoje maniery, ukłoń się Pani. Flammare.- powiedział spokojnym tonem, jakoby witał się klepiąc po ramieniu z najlepszym druhem.
Towarzyszka była wyżej od niego, to już pojął, mimo że pewne tożsamości dalej były dla niego niewiadomą, więc nie odmówił misji, w której powodzeniu mógł pomoc jego udział. Wciąż żył w przekonaniu, że nic poza złością tamtejszej nocy się nie wydarzyło. Niewerbalne zaklęcie nie wyszło, a tym bardziej plan, jakim go objęła tuż po tym, gdy zaprosił ją do wspólnego drinka i tylko błoga nieświadomość sprawiła, że nie tliły się w nim żadne niepewności.
Mrożące spojrzenie nie zdziwiło go właściwie wcale. Odpowiadając kąśliwym uśmieszkiem mocniej wcisnął dłonie w kieszenie trząsając przy tym nieznacznie ramionami. -Brrr. Zrobiło się chłodniej.- stwierdził sztucznym tonem, który zupełnie mijał się z jakąkolwiek złośliwością. Macnair miał po prostu taki styl rozmowy. -Zacząłem się obawiać, czy aby nie prowadzisz mnie do zamku lodu, gdzie zamilknę na wieki. Nabrałem się jak łatwowierny szczeniak?- westchnął przeciągle zaciskając wargi w półuśmiechu, bo choć wizja zamiany w inferiusa nie była zbyt kusząca to zadziwił go jej morderczy zmysł. Szanował ludzi bezpośrednich.
Powierzone zadania zawsze traktował poważnie; no może z wyjątkiem starego karczmarza, który w zamian za trop zażądał odprowadzenia jego pijanej córki, przypominającej oszołomionego trolla, do domu. Pozornie mógł przypominać osobę niewartą zaufania w kwestiach zawodowych, człowieka niezdolnego do zachowania trzeźwych zmysłów, a co gorsza dotrzymania słowa, kiedy meritum oznaczało tajemnicę. Było jednak zupełnie odwrotnie – Macnair całe życie poświęcił pracy, które będąc jednocześnie jego hobby, stanowiło priorytet codzienności, planów oraz celów. Do niczego nie podchodził równie sumienne, co do własnych obowiązków i choć dołączenie do rycerzy nie było do końca jego decyzją, to zaczął ów kwestię akceptować i nie ograniczać swoich możliwości do minimum owianego czystą niechęcią. Fuchy za darmo były dla niego warte tyle, co szlamy plączące się po ulicach i czujące jak u siebie – uwielbiał to zwalczać, jednakże ostatni miesiąc sprawił, że poprzez swą przynależność zaczął myśleć nieco inaczej, bardziej przyszłościowo.
-W takim razie i tak oprzemy się o miłość.- skwitował kpiąco, a jego wzrok przybrał już bardziej rządny i pewny siebie wyraz, albowiem wiedział, że byli coraz bliżej. -Nie przykujemy go do łóżka, ale pokażemy, iż nie sprawia nam to żadnej trudności. Mam zachować klasę?- spytał zaraz po tym jak przekroczyli teren ogromnej posesji. Śmierć z dostatku wydaje się kusząca.
Widok mężczyzny ubranego jedynie w satynowy szlafrok sprawił, że o mało nie wybuchnął śmiechem. Nie przyszło mu jeszcze rozmawiać z półnagim kretynem, który nie rozumiał, iż mało rozsądnym było otwieranie drzwi bez różdżki, a tym bardziej w takim stroju. Powstrzymał się zachowując kamienną twarz, którą ubarwiał jedynie znudzony, ironiczny uśmiech, jakoby ta praca była dla niego upokorzeniem – zwykłą, tanią pestką dla zabicia czasu. Wkroczywszy do środka splątał dłonie za plecami i prostując przesadnie plecy zaczął rozglądać się po wnętrzach, jakoby te stanowiły miły dla oka widok. Nie grał dżentelmena. Można było bez trudu poznać, że najnormalniej w świecie zaczęła mu się ów zabawa podobać.-Szanuję Pańską gościnność.- rzucił przenosząc wzrok na oponenta, który z pewnym błyskiem – niezrozumienia, strachu? – wbijał spojrzenie w Dei.
Udane zaklęcie towarzyszki sprawiło, że jego brew powędrowała wyraźnie do góry. Podchodząc do ofiary wysunął różdżkę, której czubkiem dotknął okolice brzucha mężczyzny. -Leopoldzie, gdzie Twoje maniery, ukłoń się Pani. Flammare.- powiedział spokojnym tonem, jakoby witał się klepiąc po ramieniu z najlepszym druhem.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 72
--------------------------------
#2 'k10' : 4
#1 'k100' : 72
--------------------------------
#2 'k10' : 4
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Brukowana uliczka
Szybka odpowiedź