Brukowana uliczka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brukowana uliczka
Niewielka, wąska uliczka w londyńskiej dzielnicy Bexley zamieszkiwana jest zarówno przez czarodziejów, jak i mugoli. Brukowaną uliczkę po obu stronach otaczają zbudowane z cegły kamienice, które lata świetności mają już za sobą. Na ich parterach mieszczą się sklepy, kilka z nich należy do czarodziejów - ich właściciele urzędowali niegdyś na ulicy Pokątnej, dzisiaj to tu znaleźli spokojną przystań dla swoich interesów. Magiczne sklepy są starannie ukryte przed wzrokiem mugoli, którzy mijają je nieświadomi, że to, co udaje nieczynny lokal lub kolejną przybrudzoną, ceglaną ścianę, w rzeczywistości skrywa sklep z czarodziejskimi kociołkami, zapuszczony antykwariat pełen starych, magicznych ksiąg czy salon mało znanej projektantki magicznych ubrań, która nie wytrzymała konkurencji ze strony madame Malkin. Czarodzieje, którzy wiedzą, czego szukać, z pewnością znajdą tutaj coś dla siebie.
Wieczór był ciepły.
Gwiazdy zdobiły połać nieboskłonu, nie przysłonięte ani jedną chmurą. Idealny wieczór, na wypełnienie obowiązków. Codziennie zmywał kolejny szlam z powierzchni Londynu. Codziennie dostawał nowe zlecenia. Szlamy przypominały karaluchy, chodzące po świecie nawet, gdy pozbawiało się ich głowy. Austriacki gończy, z pyskiem przy chodniku prowadził ich kroki w kierunku dzisiejszego zlecenia... Ich. Nie jego. Nie wiedział, jak go przekonała. Nie potrafił przywołać w pamięci momenty, gdy stanowcze nein zamieniło się w tak. Powinien był ją zabić, tak samo jak mugolki przebywające pod jej opieką - sprawnie, bez sentymentów bądź prawa do ostatniego słowa. Powinien był, lecz tego nie zrobił, nadal nie rozumiejąc, co nim kierowało. Kroczyła teraz koło niego. Ramię w ramię, mając być świadkiem brudnej codzienności. Milczał przez większą część drogi, jedynie czasem zerkając w kierunku towarzyszącej mu czarownicy. Nie mógł się rozpraszać. Zielone spojrzenie zatrzymało się na psie, ustawionym w wyuczonej pozycji.
- To tu. Jak wejdziemy, zostań przy drzwiach. - Oznajmił, na chwilę dłużej ogniskując spojrzenie na towarzyszce. Nie. Nie teraz. Jasne drewno różdżki znalazło się w jego dłoni, gdy ruszył przodem, uważnie przyglądając się domostwu. Żadne światło nie rozświetlało okien, nic też nie wskazywało na to, by spodziewali się jego wizyty. - Alohomora. - Rzucił zaklęcie na drzwi, otwierając je bez większych problemów. Wiedział, kogo szuka. I wiedział, czego się spodziewać. Jego twarz powędrowała w kierunku panny Chang. W prostym geście przyłożył palec do swoich ust nakazując jej ciszę.
Chwilę później, z psem u boku, przekroczył próg mieszkania. Ostrożnie, starając się nie zagłuszać ciszy sprawdził kuchnię oraz salon na dole, by wspiąć się po schodach. Znalazł je. Dwie, śpiące w jednym łóżku, zwarto przyciśnięte do siebie. Młode i jędrne, okryte jedynie materiałem cienkich koszul nocnych. Okrutny uśmiech zamajaczył na jego ustach, a palce szybko przejęły leżącą na szafce nocnej różdżkę. Nie, nie mogły się niczego spodziewać.
- Na dół! - Rozkazał, siłą ściągając dwie młódki z łóżka. Wierzgały, próbowały się bronić, lecz ostre powarkiwanie psa i kilka mocniejszych kopnięć zdawało się przywołać je do porządku. Względnego. Z różdżką wycelowaną w ich plecy oraz owczarkiem przy nodze sprowadził owieczki, zaskoczone obecnością kobiety oraz kolejnego psa. Nie czekał, aż zdążą się przywitać. Nie zerknął równiez w kierunku Wren. Zwyczajnie złapał jedną za włosy, niemal przeciągając ją na środek pokoju. Z drugą zrobił dokładnie to samo. - Beobachte ihn - Polecił psu w ojczystym języku. Otto wbił ślepia w kobiety odsłaniając zęby.
- Która z pań to Betty Smith, charłaczka? - Spytał tonem chłodnym, wystudiowanym tonem, nie odrywając spojrzenia od młodych dziewcząt. Młodsza, o pszenicznych włosach. Niewielkie piersi oraz lekko zaokrąglone biodra wskazywały, że dopiero rozkwitała. Niebieskie spojrzenie było przerażone, a po policzkach spływały jej łzy. Starsza z kobiet nie wyglądała na starszą od jego towarzyszki. Ciemnowłosa, próbująca zachować zimną krew.
A zabawa miała się dopiero zacząć.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Po raz pierwszy spotkali się w podobnych okolicznościach - pamiętała to jak dziś. Z absurdalną wyższością rościł sobie prawo do dziewczęcia pozostającego pod jej biznesową protekcją, wydzierał ją z jej rąk, pragnął wymierzyć sprawiedliwość. Oczyścić świat z brudu jej krwi. Krwi, której do własnego bogactwa potrzebowała Wren Chang; jeśli myślał, że ukorzy się wówczas przed jego społecznym obowiązkiem, był w błędzie. Udowodniła mu to zaklęciem. Pojedynkiem, długim i męczącym, pozostawiającym jej mięśnie następnego dnia we wręcz agonalnym stanie. Gdy pod osłoną nocy natknęli się na siebie ponownie, różdżki unieśli mechanicznie, każdy jeden wilk gotów obnażyć zębiska i skoczyć drugiemu do gardła. A jednak dziś byli tu razem. Zgodził się wtajemniczyć ją w arkana swej pracy, pokazać brutalne metody towarzyszące chrztu nowego świata. Była ciekawa - w końcu pracował z mugolami, podobnie jak ona, a jednak ich zawodowe ścieżki dzieliło przynajmniej kilka ponurych rozdroży, nawet jeśli mianownik uparcie pozostawał podobny.
- W ten sposób możesz odzywać się do psa - odparła miękko, zbyt łagodnie, zbyt uprzejmie, za kurtyną słodyczy chowając naturalną dla siebie truciznę. Polecał co winna zrobić by nie zakłócić przebiegu wydarzeń - a ona, wbrew wcześniejszej obietnicy, że jakichkolwiek problemów nie odważy się mu przysporzyć, dźgała brzytwą cierpliwość mężczyzny. Tego, który owej cierpliwości był genetycznie pozbawiony - przynajmniej w obcowaniu z nią. Nie brakowało mu jej na co dzień, tej cierpliwości. W obserwacjach i oczekiwaniu. Może dlatego tak bardzo chciała zedrzeć z jego twarzy tę maskę, sprawić, by tracił emocjonalną równowagę, nierozerwalnie powiązaną z nią kontrolę. Bo sprawiało jej to przyjemność - i Friedrich wiedział o tym dobrze. Zbyt dobrze.
Mimo wszystko usłuchała go. Gdy otworzył przed nimi drzwi zaklęciem i wpuścił ją do środka, zamknęła je ponownie, cicho, by nie zdradzić ich obecności, i nonszalancko oparła się o framugę. W dłoniach obracała różdżkę, gotową w razie potrzeby. Podejrzewała, że przestraszone najściem kobiety zapragną zaryzykować ucieczką. Były głupie - szczególnie starsza z nich, jeśli decydowała się pod swoim dachem skrywać charłaczkę. Siostra, przyjaciółka, nieznajoma - więzy krwi traciły znaczenie, wciąż w swoich czterech ścianach ukrywała wyklętą przez obowiązujące prawo i dekrety istotę. Szlamę.
Zwlókł je z góry. Śliczne, młode, zasłonięte przed surowym, męskim spojrzeniem wyłącznie tkaniną koszuli nocnych; Wren uniosła jedną brew gdy silną dłoń zamknął w ciemnych kosmykach i targnął nimi, zmuszając, by klękły w sercu skromnie urządzonego salonu. Widziała błyszczące w ich oczach przerażenie. Niezrozumienie. Błaganie. Czarownica odbiła się plecami od framugi i ruszyła w kierunku tej specyficznej zagrody dla owiec. Jej uwaga skupiała się na młodszej z dziewcząt, złotowłosej, chudziutkiej i niebywale urokliwej. Szczególnie w męskiej ocenie.
- Ta mogłaby mi się przydać - stwierdziła beznamiętnie, dłoń zaciskając na podbródku poszukiwanej Betty i obracając boleśnie jej głowę to w prawo, to w lewo. Oceniała ją. Jej walory, czającą się pośród żył krew. Wyglądała na młodą, ledwie dorastającą, pod opieką siostry z pewnością wciąż była dziewicą. - Nikt nie zauważyłby zniknięcia jednej szlamy. Mógłbyś mi ją podarować - zasugerowała z krzywym uśmiechem, po czym odsunęła się od charłaczki i odwróciła w kierunku mężczyzny. I mimika pochłodniała. Wren zmrużyła oczy i wyprostowała się, w kilku krokach do poprzedniej pozycji w salonowych drzwiach uderzając swoim barkiem o ten należący do Friedricha. - Chyba że tobie przyda się bardziej. Zaraz obślinisz się jak Otto - głos pałał fałszywą obojętnością. Mogła się tego spodziewać - spodziewała się tego, że słabość weźmie nad nim górę. Był tylko mężczyzną. Słabym, uwikłanym w kierowaną testosteronem naturę. Należało mu współczuć.
- Ja! Betty Smith to ja - wydusiła z siebie starsza z kobiet. Kłamała. Chciała ochronić złotowłosą gąskę, głupia. - Kim pan jest? Czego pan od nas chce? Będziemy... będziemy krzyczeć, ktoś usłyszy - zapewniła wojowniczo, choć jej wzrok niepewnie wędrował od jego twarzy do warczącego nieopodal psa, podczas gdy dłoń zaciskała się wokół nadgarstka prawdziwej Betty. Hamowała ją, zduszała wszelkie pragnienie bohaterskiego przyznania się do swej tożsamości. Głupia.
- W ten sposób możesz odzywać się do psa - odparła miękko, zbyt łagodnie, zbyt uprzejmie, za kurtyną słodyczy chowając naturalną dla siebie truciznę. Polecał co winna zrobić by nie zakłócić przebiegu wydarzeń - a ona, wbrew wcześniejszej obietnicy, że jakichkolwiek problemów nie odważy się mu przysporzyć, dźgała brzytwą cierpliwość mężczyzny. Tego, który owej cierpliwości był genetycznie pozbawiony - przynajmniej w obcowaniu z nią. Nie brakowało mu jej na co dzień, tej cierpliwości. W obserwacjach i oczekiwaniu. Może dlatego tak bardzo chciała zedrzeć z jego twarzy tę maskę, sprawić, by tracił emocjonalną równowagę, nierozerwalnie powiązaną z nią kontrolę. Bo sprawiało jej to przyjemność - i Friedrich wiedział o tym dobrze. Zbyt dobrze.
Mimo wszystko usłuchała go. Gdy otworzył przed nimi drzwi zaklęciem i wpuścił ją do środka, zamknęła je ponownie, cicho, by nie zdradzić ich obecności, i nonszalancko oparła się o framugę. W dłoniach obracała różdżkę, gotową w razie potrzeby. Podejrzewała, że przestraszone najściem kobiety zapragną zaryzykować ucieczką. Były głupie - szczególnie starsza z nich, jeśli decydowała się pod swoim dachem skrywać charłaczkę. Siostra, przyjaciółka, nieznajoma - więzy krwi traciły znaczenie, wciąż w swoich czterech ścianach ukrywała wyklętą przez obowiązujące prawo i dekrety istotę. Szlamę.
Zwlókł je z góry. Śliczne, młode, zasłonięte przed surowym, męskim spojrzeniem wyłącznie tkaniną koszuli nocnych; Wren uniosła jedną brew gdy silną dłoń zamknął w ciemnych kosmykach i targnął nimi, zmuszając, by klękły w sercu skromnie urządzonego salonu. Widziała błyszczące w ich oczach przerażenie. Niezrozumienie. Błaganie. Czarownica odbiła się plecami od framugi i ruszyła w kierunku tej specyficznej zagrody dla owiec. Jej uwaga skupiała się na młodszej z dziewcząt, złotowłosej, chudziutkiej i niebywale urokliwej. Szczególnie w męskiej ocenie.
- Ta mogłaby mi się przydać - stwierdziła beznamiętnie, dłoń zaciskając na podbródku poszukiwanej Betty i obracając boleśnie jej głowę to w prawo, to w lewo. Oceniała ją. Jej walory, czającą się pośród żył krew. Wyglądała na młodą, ledwie dorastającą, pod opieką siostry z pewnością wciąż była dziewicą. - Nikt nie zauważyłby zniknięcia jednej szlamy. Mógłbyś mi ją podarować - zasugerowała z krzywym uśmiechem, po czym odsunęła się od charłaczki i odwróciła w kierunku mężczyzny. I mimika pochłodniała. Wren zmrużyła oczy i wyprostowała się, w kilku krokach do poprzedniej pozycji w salonowych drzwiach uderzając swoim barkiem o ten należący do Friedricha. - Chyba że tobie przyda się bardziej. Zaraz obślinisz się jak Otto - głos pałał fałszywą obojętnością. Mogła się tego spodziewać - spodziewała się tego, że słabość weźmie nad nim górę. Był tylko mężczyzną. Słabym, uwikłanym w kierowaną testosteronem naturę. Należało mu współczuć.
- Ja! Betty Smith to ja - wydusiła z siebie starsza z kobiet. Kłamała. Chciała ochronić złotowłosą gąskę, głupia. - Kim pan jest? Czego pan od nas chce? Będziemy... będziemy krzyczeć, ktoś usłyszy - zapewniła wojowniczo, choć jej wzrok niepewnie wędrował od jego twarzy do warczącego nieopodal psa, podczas gdy dłoń zaciskała się wokół nadgarstka prawdziwej Betty. Hamowała ją, zduszała wszelkie pragnienie bohaterskiego przyznania się do swej tożsamości. Głupia.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nie zareagował na słowa, jakie padły z jej ust tuż, przed wejściem do mieszkania. Starał się ignorować jej zagrywki, zwłaszcza teraz, gdy czekała go brudna robota. Wybrała zły moment, aby wyprowadzać go z równowagi. Żałował, że zgodził się ją zabrać, gdzieś w środku czując, że to dopiero początek kłopotu. Pierwszy i ostatni raz. Już więcej nie da się nabrać na słodkie słówka czy długie spojrzenia. To nie było miejsce dla kobiet, nawet jeśli tą kobietą była Wren Chang. Handlująca mugolską krwią. Ponoć wiedząca, jak winno się z nimi obchodzić.
I do pewnego momentu wszystko szło zgodnie z planem. Szlamy znalazły się w salonie. Przerażone. Z błagalnymi spojrzeniami. Zapłakane… Schmidt stał nie wzruszony. Przywykł do podobnych scen, jednocześnie pewien, że robi dobrze. Świat bez szlamu było tym, co przyświeciało im już od szkolnych lat. I w końcu mieli okazję wcielić wzniosłe plany w życie. Nie widział w nich ludzi. Jedynie mieszki ze złotem, jakie miał otrzymać za ich głowy. Prosta, niemal idealna wymiana.
Obserwował.
Zielone spojrzenie wodziło za czarownicą, uważnie przyglądając się jej działaniom z dziwnym ostrzeżeniem wykwitłym w tęczówkach. Szlamy były jego, tak samo jak pieniądze, które miał za nie otrzymać. I nikogo innego, były rzeczy, którymi się nie dzieli.
- Mogłaby. - Przytaknął, robiąc pół kroku w ich stronę, by uważniej przyjrzeć się niewinnym rysom. Nie mógł odmówić jej tego specyficznego, dziewczęcego uroku charakteryzującego młode, niewinne dziewczęta. I już miał przystać na jej słowa. Podarować jej śliczną Betty oraz dar urody zaklęty w jej krwi. Zdanie zmienił szybko, nim skończyła przyrównywać go do oddanego psa.
- Nie zasłużyłaś na taki prezent. - Odpowiedział aż nazbyt chłodno, wyraźnie urażony jej słowami. Nie tknął by szlamy, nawet jeśli ostałaby się jedyną kobietą na tym padole łez. Brzydził się brudnej krwi. Po świecie chodiło wiele pięknych, czystokrwistych dam i to na nich spoczywało jego spojrzenie.
- Skoro Ty jesteś Betty, to musi być Maggie… - Wiedział, że dziewczyna kłamie. Przez jedną, krótką chwilę pozwalając, by nadzieja odwiedziła jej serce. Męskie palce zacisnęły się na jasnej czuprynie, zmuszając zapłakane dziewczę do powstania. Obejrzał ją. Uważnie, wzrokiem konesera. - Szlama skrywająca mugoli. A ja przyszedłem wymierzyć za to karę. - Wilczy uśmiech wykwitł na jego twarzy, gdy rzucił panną Betty o stół. Mocno. Brutalnie. Nie zwracając uwagi na jej płacz sprawił, że ta teraz pół leżała na stole, z twarzą przyciśniętą do blatu i szyją zakleszczoną w jego silnym uścisku. Wyzywające spojrzenie powędrowało w kierunku Wren. Mógłby to teraz zrobić. Zhańbić charłaczkę. Sprawić, że przestanie być cenną w oczach panny Chang. Zemścić się za nieprzyjemne słowa, jakie padły z jej ust.
Maggie zaniosła się straszliwym, pełnym rozpaczy płaczem.
-Nie! To ja jestem Maggie! Powiem wszystko, tylko ją zostaw! - Uwaga Schmidta, wróciła do ciemnowłosej. Nie puścił jednak Betty. Jedną dłonią ściskał różdżkę, palce drugiej zaciskając na szyi charłaczki. - Gdzie są? I kto Ci pomógł? - Dwa proste, banalne pytania odsunęły jego uwagę do Wren. Był przecież w pracy. I miał zamiar dokończyć procedury.
I do pewnego momentu wszystko szło zgodnie z planem. Szlamy znalazły się w salonie. Przerażone. Z błagalnymi spojrzeniami. Zapłakane… Schmidt stał nie wzruszony. Przywykł do podobnych scen, jednocześnie pewien, że robi dobrze. Świat bez szlamu było tym, co przyświeciało im już od szkolnych lat. I w końcu mieli okazję wcielić wzniosłe plany w życie. Nie widział w nich ludzi. Jedynie mieszki ze złotem, jakie miał otrzymać za ich głowy. Prosta, niemal idealna wymiana.
Obserwował.
Zielone spojrzenie wodziło za czarownicą, uważnie przyglądając się jej działaniom z dziwnym ostrzeżeniem wykwitłym w tęczówkach. Szlamy były jego, tak samo jak pieniądze, które miał za nie otrzymać. I nikogo innego, były rzeczy, którymi się nie dzieli.
- Mogłaby. - Przytaknął, robiąc pół kroku w ich stronę, by uważniej przyjrzeć się niewinnym rysom. Nie mógł odmówić jej tego specyficznego, dziewczęcego uroku charakteryzującego młode, niewinne dziewczęta. I już miał przystać na jej słowa. Podarować jej śliczną Betty oraz dar urody zaklęty w jej krwi. Zdanie zmienił szybko, nim skończyła przyrównywać go do oddanego psa.
- Nie zasłużyłaś na taki prezent. - Odpowiedział aż nazbyt chłodno, wyraźnie urażony jej słowami. Nie tknął by szlamy, nawet jeśli ostałaby się jedyną kobietą na tym padole łez. Brzydził się brudnej krwi. Po świecie chodiło wiele pięknych, czystokrwistych dam i to na nich spoczywało jego spojrzenie.
- Skoro Ty jesteś Betty, to musi być Maggie… - Wiedział, że dziewczyna kłamie. Przez jedną, krótką chwilę pozwalając, by nadzieja odwiedziła jej serce. Męskie palce zacisnęły się na jasnej czuprynie, zmuszając zapłakane dziewczę do powstania. Obejrzał ją. Uważnie, wzrokiem konesera. - Szlama skrywająca mugoli. A ja przyszedłem wymierzyć za to karę. - Wilczy uśmiech wykwitł na jego twarzy, gdy rzucił panną Betty o stół. Mocno. Brutalnie. Nie zwracając uwagi na jej płacz sprawił, że ta teraz pół leżała na stole, z twarzą przyciśniętą do blatu i szyją zakleszczoną w jego silnym uścisku. Wyzywające spojrzenie powędrowało w kierunku Wren. Mógłby to teraz zrobić. Zhańbić charłaczkę. Sprawić, że przestanie być cenną w oczach panny Chang. Zemścić się za nieprzyjemne słowa, jakie padły z jej ust.
Maggie zaniosła się straszliwym, pełnym rozpaczy płaczem.
-Nie! To ja jestem Maggie! Powiem wszystko, tylko ją zostaw! - Uwaga Schmidta, wróciła do ciemnowłosej. Nie puścił jednak Betty. Jedną dłonią ściskał różdżkę, palce drugiej zaciskając na szyi charłaczki. - Gdzie są? I kto Ci pomógł? - Dwa proste, banalne pytania odsunęły jego uwagę do Wren. Był przecież w pracy. I miał zamiar dokończyć procedury.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Że nie tknąłby szlamy - wiedziała. W celach innych niż wymazanie jej egzystencji z rejestrów społecznych, przynajmniej tyle, choć dotyk kata i ofiary również, w ostatnim czasie, kojarzył się jej z narodzinami specjalnej więzi. Głębokiej. Uśmiercone lico na zawsze miało pozostać w pamięci, towarzyszyć do własnego ostatniego tchnienia, czy istniało coś bardziej romantycznego niż podobne złączenie dusz? Czasem łapała się na tym, że w lustrze dostrzega twarz Mary. Złowrogą, ciskającą spojrzeniem gromy, bladą, miejscami fioletowawą. Innym razem przed oczyma stawała Susan, pojawiała się w snach i przypominała o swym poświęceniu w imię naukowych odkryć panny Burroughs. Coś na dnie jej świadomości darło się wściekłością, gdy myślała o tym, że podobną więź Schmidt nawiąże dziś z tą młódką. Z jej siostrą, nimi obiema.
- Ty też nie - odparła wyzywająco, gdy mag zwrócił swą uwagę w kierunku dwóch niemądrych gąsek i przejrzał na wskroś ich małą grę, brutalnością gestów wydobywając prawdę z ich gardeł. Łasił się przy tym do Betty, tej młodej, urokliwej charłaczki, którą na celownik obrali sobie jego przełożeni. Obłapiał ją, przyduszał, ciągnął za złote loczki i rzucał na blat stołu, niewątpliwie sprawiając, że zabrakło jej tchu. A ona obserwowała - jak rumienią się policzki młodej Smithówny, łzy wypełniają oczy, z gardła wydobywa się przeraźliwe piśnięcie. Próbowała z nim walczyć, odsunąć dłoń zaciskającą się na jej tchawicy, zepchnąć ją z siebie i zaczerpnąć oddechu podczas gdy opadała maska przybrana przez jej siostrę, lecz wszelkie jej starania spełzały na niczym. Był od niej starszy, silniejszy, na dodatek zły. Nie miała szans.
- Przypominam, że jesteś w pracy - wymamrotała chłodno Chang, bezbłędnie rozszyfrowując posłane jej spojrzenie. Mógł to zrobić, oczywiście, że mógł. - Zniżysz się do poziomu bezmyślnego zwierzęcia? No proszę. Zanucę ci romantyczną melodię, jeśli chcesz wprawić ją w nastrój - zaproponowała charakterystycznym sobie wyzwaniem, jednym ramieniem oparta o drewnianą ramę zamkniętych drzwi, w dłoniach ponownie obracając różdżkę. Korciło ją, by do niego dołączyć. Popastwić się chwilę nad dwiema bezbronnymi istotkami, sprawdzić, czy uczyniłaby to bez cienia wyrzutów sumienia; przekornie broniła się jednak przed tym tak długo, jak długo Friedrich nie był w stanie odkleić się od blondynki. Dopiero waleczna reakcja przestraszonej o młodszą siostry sprawiła, że zwróciła na nią uwagę, na moment przyciskając kraniec różdżki do ust i słuchając uważnie krótkiej wymiany słów. Był stanowczy, lecz nie na tyle, by dziewczyna nie ucichła na chwilę, jakby w swej głowie zbierając myśli w logiczną całość. Kazała im czekać. Wren przewróciła oczyma, westchnęła teatralnie - i drewno kasztanowca skierowała na nią, w porównaniu do swojego towarzysza dziś okropnie wręcz niecierpliwa.
- Commotio - wypowiedziała miękko wyuczoną inkantację, tym samym w stronę Maggie posyłając ładunki elektryczne, które prędko dopadły jej ciała. Dziewczyna wydała z siebie zduszony krzyk, zadrżała silnie, rażona prądem, po czym zgięła się w pół, jedną dłoni,ą oplatając brzuch, drugą natomiast przyciskając do skroni.
- Nie, proszę, zostawcie ją! - prosiła gardłowo Betty, jej śliczny głos pozostawał zniekształcony przez dłoń zaciśniętą wokół jej gardła. - To mnie szukacie, nie róbcie jej krzywdy! Maggie nie ma... Nie ma z tym nic wspólnego - zapłakała. - To ja, to wszystko ja... - Wren przechyliła głowę do boku i cmoknęła językiem o podniebienie, zadowolona.
- Ty też nie - odparła wyzywająco, gdy mag zwrócił swą uwagę w kierunku dwóch niemądrych gąsek i przejrzał na wskroś ich małą grę, brutalnością gestów wydobywając prawdę z ich gardeł. Łasił się przy tym do Betty, tej młodej, urokliwej charłaczki, którą na celownik obrali sobie jego przełożeni. Obłapiał ją, przyduszał, ciągnął za złote loczki i rzucał na blat stołu, niewątpliwie sprawiając, że zabrakło jej tchu. A ona obserwowała - jak rumienią się policzki młodej Smithówny, łzy wypełniają oczy, z gardła wydobywa się przeraźliwe piśnięcie. Próbowała z nim walczyć, odsunąć dłoń zaciskającą się na jej tchawicy, zepchnąć ją z siebie i zaczerpnąć oddechu podczas gdy opadała maska przybrana przez jej siostrę, lecz wszelkie jej starania spełzały na niczym. Był od niej starszy, silniejszy, na dodatek zły. Nie miała szans.
- Przypominam, że jesteś w pracy - wymamrotała chłodno Chang, bezbłędnie rozszyfrowując posłane jej spojrzenie. Mógł to zrobić, oczywiście, że mógł. - Zniżysz się do poziomu bezmyślnego zwierzęcia? No proszę. Zanucę ci romantyczną melodię, jeśli chcesz wprawić ją w nastrój - zaproponowała charakterystycznym sobie wyzwaniem, jednym ramieniem oparta o drewnianą ramę zamkniętych drzwi, w dłoniach ponownie obracając różdżkę. Korciło ją, by do niego dołączyć. Popastwić się chwilę nad dwiema bezbronnymi istotkami, sprawdzić, czy uczyniłaby to bez cienia wyrzutów sumienia; przekornie broniła się jednak przed tym tak długo, jak długo Friedrich nie był w stanie odkleić się od blondynki. Dopiero waleczna reakcja przestraszonej o młodszą siostry sprawiła, że zwróciła na nią uwagę, na moment przyciskając kraniec różdżki do ust i słuchając uważnie krótkiej wymiany słów. Był stanowczy, lecz nie na tyle, by dziewczyna nie ucichła na chwilę, jakby w swej głowie zbierając myśli w logiczną całość. Kazała im czekać. Wren przewróciła oczyma, westchnęła teatralnie - i drewno kasztanowca skierowała na nią, w porównaniu do swojego towarzysza dziś okropnie wręcz niecierpliwa.
- Commotio - wypowiedziała miękko wyuczoną inkantację, tym samym w stronę Maggie posyłając ładunki elektryczne, które prędko dopadły jej ciała. Dziewczyna wydała z siebie zduszony krzyk, zadrżała silnie, rażona prądem, po czym zgięła się w pół, jedną dłoni,ą oplatając brzuch, drugą natomiast przyciskając do skroni.
- Nie, proszę, zostawcie ją! - prosiła gardłowo Betty, jej śliczny głos pozostawał zniekształcony przez dłoń zaciśniętą wokół jej gardła. - To mnie szukacie, nie róbcie jej krzywdy! Maggie nie ma... Nie ma z tym nic wspólnego - zapłakała. - To ja, to wszystko ja... - Wren przechyliła głowę do boku i cmoknęła językiem o podniebienie, zadowolona.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Specjalne więzi zdawały się być po za jego zasięgami. Codziennie odbierał życie bądź przyczyniał się do jego odebrania, a mimo to spał niczym dziecię, nie budzony koszmarami. Bez obcych twarzy ukazujących się w lustrach. Śmierć towarzyszyła mu od dawna. Już jako dziecko widział trupy na ulicach; widział bomy spadające na piękny Wiedeń… Czasy pokoju jawiły mu się jako dziwne. Abstrakcyjne. Niebezpieczne w swym spokoju. Wojna była prostsza, a zapach krwi na ulicach kojarzył się z domem. Moralność pana Schmidt zachwiana była wspomnieniami, o których nie zwykł mówić. W zasadzie, niewiele mówił na swój temat, woląc słuchać i obserwować.
Ślepia Friedricha wywróciły się na kolejne słowa towarzyszki. Nie powinien jej zabierać. I zapewne nigdy więcej tego nie zrobi, zwłaszcza gdy zdawała się nie szanować wykonywanego przez niego zawodu.
To on rządził, nie ona.
- Nie, uszy mi pękną od Twojego nucenia. - Mruknął zgryźliwie, posyłając jej bezczelne spojrzenie. To nie był moment na tracenie panowania nad sobą. Miał ważniejszą sprawę od jej docinków, usilnie sobie o tym przypominając. Nie mógł wybuchnąć, przynajmniej do momentu, gdy sprawa nie zostanie załatwiona. Nie mógł jednak odmówić sobie odrobiny zabawy charłaczką. Lubił przemoc, zwłaszcza względem paskudnych szlam. Zaciskał palce na jej szyi coraz mocnej, czując na skórze przepływ jej krwi oraz płytkość oddechu. Po chwili poluźniał uścisk, tylko po to by zacisnąć je jeszcze mocniej.
- Niecierpliwisz się? - Mruknął do Wren, ignorując krzyki Maggie. Jedynie obserwował, jak prąd przepływa przez jej ciało wyginając jej w anormalnej konwulsji. On miał czas. Przywykł do oczekiwania. Obserwowania, odszukiwania emocji zapisanych w mięśniach twarzy, łączenia wszystkich kropek. - Za spaloną nie zapłacą. - Rzucił do Wren, nie chcąc, aby przypadkiem zniszczyła jego trofeum. Mógłby podzielić się wspomnieniami, było to jednak ostatnim, na co miał chęci. Jego głowa, miała należeć tylko i wyłącznie do niego.
A gdy Betty postanowiła mówić, Friedrich podniósł ją ze stołu. Ramię owinął niczym wąż wokół jej szyi, nie poluźniając uścisku swoich palców. Dziewczyna zmuszona była przylgnąć do jego ciała, a jasne drewno boleśnie wbiło jej się między żebra.
- Gdzie są i kto wam pomógł? Pytam ostatni raz. - Zapytał oschle, zimnym, zniecierpliwionym głosem. To on rozdawał karty, nie podłe szlamy. Siostry spojrzały po sobie, nadal nie chcąc wypowiedzieć choćby jednego słowa. Ciężkie westchnienie wyrwało się z jego ust. Różdżka powędrowała w kierunku Maggie. - Lamino. - Stalowe ostrza powędrowały w kierunku ciemnowłosej. Jeden utkwił w udzie, drugi w boku powodując rozlew szkarłatnej krwi. Shmidt wziął głębszy oddech, mocniej łapiąc szyję Betty. Przerażona, zapłakana dziewczyna spróbowała wyrwać się z jego objęć, pomóc siostrze… Na nic jednak zdały się jej próby.
- Las za miastem… Oni… Oni mówili, że tam będzie bezpiecznie… Ktoś ma ich zabrać… Nie wiem kto… - Wychlipała, czując, że sprawa już przesądzona. Nie wyrwą się. Nie wyjdą z tego cało. Koszula nocna Maggie mokra przylgnęła do jej ciała, podkreślając kobiecą sylwetkę. Na twarzy Schmidta widać było, że odpowiedź nie wywołała pełnego zadowolenia.
Ślepia Friedricha wywróciły się na kolejne słowa towarzyszki. Nie powinien jej zabierać. I zapewne nigdy więcej tego nie zrobi, zwłaszcza gdy zdawała się nie szanować wykonywanego przez niego zawodu.
To on rządził, nie ona.
- Nie, uszy mi pękną od Twojego nucenia. - Mruknął zgryźliwie, posyłając jej bezczelne spojrzenie. To nie był moment na tracenie panowania nad sobą. Miał ważniejszą sprawę od jej docinków, usilnie sobie o tym przypominając. Nie mógł wybuchnąć, przynajmniej do momentu, gdy sprawa nie zostanie załatwiona. Nie mógł jednak odmówić sobie odrobiny zabawy charłaczką. Lubił przemoc, zwłaszcza względem paskudnych szlam. Zaciskał palce na jej szyi coraz mocnej, czując na skórze przepływ jej krwi oraz płytkość oddechu. Po chwili poluźniał uścisk, tylko po to by zacisnąć je jeszcze mocniej.
- Niecierpliwisz się? - Mruknął do Wren, ignorując krzyki Maggie. Jedynie obserwował, jak prąd przepływa przez jej ciało wyginając jej w anormalnej konwulsji. On miał czas. Przywykł do oczekiwania. Obserwowania, odszukiwania emocji zapisanych w mięśniach twarzy, łączenia wszystkich kropek. - Za spaloną nie zapłacą. - Rzucił do Wren, nie chcąc, aby przypadkiem zniszczyła jego trofeum. Mógłby podzielić się wspomnieniami, było to jednak ostatnim, na co miał chęci. Jego głowa, miała należeć tylko i wyłącznie do niego.
A gdy Betty postanowiła mówić, Friedrich podniósł ją ze stołu. Ramię owinął niczym wąż wokół jej szyi, nie poluźniając uścisku swoich palców. Dziewczyna zmuszona była przylgnąć do jego ciała, a jasne drewno boleśnie wbiło jej się między żebra.
- Gdzie są i kto wam pomógł? Pytam ostatni raz. - Zapytał oschle, zimnym, zniecierpliwionym głosem. To on rozdawał karty, nie podłe szlamy. Siostry spojrzały po sobie, nadal nie chcąc wypowiedzieć choćby jednego słowa. Ciężkie westchnienie wyrwało się z jego ust. Różdżka powędrowała w kierunku Maggie. - Lamino. - Stalowe ostrza powędrowały w kierunku ciemnowłosej. Jeden utkwił w udzie, drugi w boku powodując rozlew szkarłatnej krwi. Shmidt wziął głębszy oddech, mocniej łapiąc szyję Betty. Przerażona, zapłakana dziewczyna spróbowała wyrwać się z jego objęć, pomóc siostrze… Na nic jednak zdały się jej próby.
- Las za miastem… Oni… Oni mówili, że tam będzie bezpiecznie… Ktoś ma ich zabrać… Nie wiem kto… - Wychlipała, czując, że sprawa już przesądzona. Nie wyrwą się. Nie wyjdą z tego cało. Koszula nocna Maggie mokra przylgnęła do jej ciała, podkreślając kobiecą sylwetkę. Na twarzy Schmidta widać było, że odpowiedź nie wywołała pełnego zadowolenia.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Krótkie parsknięcie wyrwało się z jej ust na niewybredny komentarz, krótkie, melodyjne, szczerze rozbawione. Miał rację. W śpiewaniu bliżej było jej do wrzaskliwej mandragory czy żałośnie zawodzącej szyszymory niż światowej klasy śpiewaczek. Na próbie niechybnie ucierpiałby zmysł artystyczny każdego z trójki słuchaczy, nawet dziewczątek, które w ostatnich chwilach swych życia doświadczyłyby podobnej tortury. Dziadek twierdził, że miała głos - ale nieoszlifowany, bliski dawnym, chińskim melodiom, które wymagały utrzymywania wysokiej nuty w wyśpiewywanej gamie. Innego zdania była matka, która skrupulatnie zduszała wszelkie dziecięce zapędy melodyjne, twierdząc, że troll musiał nadepnąć jej na ucho. Cóż. Koniec końców Wren wywróciła jedynie oczyma po raz kolejny, nie odpowiadając na zaczepkę. Zamiast tego z uwagą obserwowała Friedricha w pracy, to, jak z wypraktykowaną łatwością przychodziło mu miażdżenie wszelkiego oporu stawianego przez dwa dziewczątka. Jeśli wszyscy szmalcownicy obchodzili się ze swoimi ofiarami w ten sposób, rozumiała już doskonale dlaczego w miejscach, które kiedyś stanowiły kryjówki jej panien, znajdowała czasem wyłącznie pogorzeliska i porozrywane truchła.
- Mówią nieprecyzyjnie. To męczące - odparła na jego pytanie i wzruszyła ramionami, pewna, że w takim stanie żadna z kobiet nie będzie zdolna ruszyć ku drzwiom i spróbować uciec. Na wszelki wypadek zabezpieczyła zamek zaklęciem i leniwie postąpiła kilka kroków naprzód, by finalnie obejść całą scenę niczym krążący nad ich głowami sęp. Wyczekujący padliny. Ostatniego oddechu wyrwanego z płuc. Na widok wbijających się w Maggie sztyletów jej oczy zalśniły niebezpiecznie, w podekscytowaniu; czy tak wyglądała wymierzając zaklęcie w Mary, później w Susan? Na moment zatrzymała spojrzenie na Schmidtcie. - A za podziurawioną zapłacą? - spytała przekornie. Już dawno temu podważyła jego autorytet w obecności szlam, nic nie stało na przeszkodzie, by uczyniła to znowu. - Co za marnotrawstwo. Gdybyś była czysta wzięłabym cię pod swoje skrzydła, twoją krew. Ale nie jesteś. Na nic nie przydasz się lepszym od siebie - zwróciła się do ciemnowłosej kobiety w udawanie troskliwym tonie. Widziała na półce przy kominku zdjęcie obejmującego ją mężczyzny. Wyglądał na żołnierza, pewnie już nie żył. Niewielka strata. - A twoja siostra - zaczęła zaraz po tym, jak Betty wydusiła z siebie konkretniejszą, zdesperowaną odpowiedź, las wskazując jako trop, - chyba nie zadowoliła jeszcze mojego przyjaciela. Wciąż coś przed nim ukrywa, ty to wiesz, prawda? - Z zimnym uśmiechem klęknęła za pojękującą w bólu Maggie i ułożyła dłoń na sztylecie wbitym w jej bok. Czarne oczy wpatrywały się w twarz młodszej, złotowłosej, spętanej w brutalnym geście, przyciśniętej do Friedricha. Niczym kanarek zakleszczony między kocimi zębami, lecz jeszcze niezgryziony. A on? Przynajmniej sobie podotyka, jak typowy, nieograniczający się mężczyzna. Wren nie czekała na zachętę - mocno przycisnęła dłoń do rękojeści wyczarowanego sztyletu i poruszyła ostrzem w ciele Maggie, rozpychała je w jej wnętrzu, długo, boleśnie, zdzierając jej struny głosowe w pełnym cierpienia krzyku. Oferowała Betty zachętę do rozwinięcia myśli. I czuła się z tym dobrze - swobodnie, o wiele bardziej niż mogła się tego spodziewać. Starsza Smithówna wiedziona instynktem spróbowała się ochronić, wciąż krzycząc pochyliła się do przodu i zamachnęła, próbując uderzyć swoją głową o głowę Wren, lecz zanim zdołała to zrobić, czarownica wepchnęła sztylet pod jej żebra aż do samego końca, potęgując wrzask i przeszywający ją ból.
- Mówią nieprecyzyjnie. To męczące - odparła na jego pytanie i wzruszyła ramionami, pewna, że w takim stanie żadna z kobiet nie będzie zdolna ruszyć ku drzwiom i spróbować uciec. Na wszelki wypadek zabezpieczyła zamek zaklęciem i leniwie postąpiła kilka kroków naprzód, by finalnie obejść całą scenę niczym krążący nad ich głowami sęp. Wyczekujący padliny. Ostatniego oddechu wyrwanego z płuc. Na widok wbijających się w Maggie sztyletów jej oczy zalśniły niebezpiecznie, w podekscytowaniu; czy tak wyglądała wymierzając zaklęcie w Mary, później w Susan? Na moment zatrzymała spojrzenie na Schmidtcie. - A za podziurawioną zapłacą? - spytała przekornie. Już dawno temu podważyła jego autorytet w obecności szlam, nic nie stało na przeszkodzie, by uczyniła to znowu. - Co za marnotrawstwo. Gdybyś była czysta wzięłabym cię pod swoje skrzydła, twoją krew. Ale nie jesteś. Na nic nie przydasz się lepszym od siebie - zwróciła się do ciemnowłosej kobiety w udawanie troskliwym tonie. Widziała na półce przy kominku zdjęcie obejmującego ją mężczyzny. Wyglądał na żołnierza, pewnie już nie żył. Niewielka strata. - A twoja siostra - zaczęła zaraz po tym, jak Betty wydusiła z siebie konkretniejszą, zdesperowaną odpowiedź, las wskazując jako trop, - chyba nie zadowoliła jeszcze mojego przyjaciela. Wciąż coś przed nim ukrywa, ty to wiesz, prawda? - Z zimnym uśmiechem klęknęła za pojękującą w bólu Maggie i ułożyła dłoń na sztylecie wbitym w jej bok. Czarne oczy wpatrywały się w twarz młodszej, złotowłosej, spętanej w brutalnym geście, przyciśniętej do Friedricha. Niczym kanarek zakleszczony między kocimi zębami, lecz jeszcze niezgryziony. A on? Przynajmniej sobie podotyka, jak typowy, nieograniczający się mężczyzna. Wren nie czekała na zachętę - mocno przycisnęła dłoń do rękojeści wyczarowanego sztyletu i poruszyła ostrzem w ciele Maggie, rozpychała je w jej wnętrzu, długo, boleśnie, zdzierając jej struny głosowe w pełnym cierpienia krzyku. Oferowała Betty zachętę do rozwinięcia myśli. I czuła się z tym dobrze - swobodnie, o wiele bardziej niż mogła się tego spodziewać. Starsza Smithówna wiedziona instynktem spróbowała się ochronić, wciąż krzycząc pochyliła się do przodu i zamachnęła, próbując uderzyć swoją głową o głowę Wren, lecz zanim zdołała to zrobić, czarownica wepchnęła sztylet pod jej żebra aż do samego końca, potęgując wrzask i przeszywający ją ból.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Zielone ślepia wywróciły się w wyraźnej dezaprobacie jej działań. To była jego praca. Jego obowiązki oraz jego systemy. Wren miała jedynie obserwować. Zamiast tego mieszała się, odwracała uwagę szlam od tego, kogo powinny szukać, rozciągając całe dochodzenie. Nie był zadowolony. I było to widać na pierwszy rzut oka. Żałował, że ją tu zabrał, wyjątkowo niezadowolony z odbierania mu zabawy.
- Nie Twoja sprawa. - Mruknął chłodno. Zapłata była jego sprawą. To on miał odebrać sakiewkę złota w zamian, za głowy dziewcząt. I nie miał najmniejszego zamiaru się nimi dzielić. Ich relacja była świeża, ledwie rozpoczęta, a zaufanie nie rozkwitło jeszcze w pełni. Wren niebezpiecznie balansowała na granicach, próbując pchnąć go w skrajności. Będące mu wyjątkowo nie na rękę. Zwykł ze spokoju, obojętności. Chłodnej obserwacji otoczenia, pozbawionej większych emocji bądź interakcji. W tym wszystkim coś nie pozwalało mu zwyczajnie skręcić jej karku.
Krzyki Maggie wywołały jedynie kolejną salwę bezradnego płaczu Betty. Nie dobrze. Jeśli charłaczka wpadnie w rozpacz, nie wyciągną z niej żadnych, chociażby najmniejszych wiadomości. Skrzywił się. Różdżkę mocniej wcisnął w żebra dziewczęcia, luzując uścisk dłoni znajdującej się na jej szyi. Charłaczka wzięła głębszy oddech, a dłoń Schmidta przesunęła się w dół. Na jej ramiona, obojczyki, niebezpiecznie zbliżając się do młodych piersi. Straszył. Tak, jak mężczyzna może wystraszyć młódkę.
- Widzisz Betty… - Zaczął półszptem, z ustami gdzieś koło jej ucha, powoli zaciskając swój uścisk wokół jej ciała. Ostentacyjnie, by jego gesty nie umknęły Wren. - Jeśli nie powiesz mi wszystkiego co wiesz, Twoja siostra zginie. Długo. Boleśnie. Zhańbimy i będziemy torturować, póki nie zdechnie. A Ciebie czeka jeszcze gorszy los… - Głos mężczyzny był chłodny, podszyty groźbą i stanowczością. Jasnym było, że nie cofnie się przed spełnieniem swojej groźby. O nie, nie miał takiego najmniejszego zamiaru… - Ale jeśli nam pomożesz, wyleczę Twoją siostrę. Zostawimy Was w spokoju, nikt już Wam nie będzie zagrażał… - Głos mężczyzny zawierał w sobie słodką obietnicę spełnienia obietnicy. Ramię poluźniło się, wracając w bardziej przyzwoity rejon ciała dziewczęcia. Kto wie, może krzyki Maggie sprawiły, że jego słowa nie doleciały do uszu Wren? Nie to go teraz interesowało. Betty kiwnęła głową, odwracając głowę, by uraczyć go odpowiedzią. Schmidt schował różdżkę, poluźnił uścisk na jej ciele, by przenieść dłonie na niewielkie nadgarstki. Ze szlamą przeszedł do kuchni, by ze skrytki w podłodze wyjęła przyozdobione koralikami pudełeczko. Mężczyzna otworzył je, szybko przyjrzał się zawartości, po czym, z zadowoleniem odłożył pudełeczko na stół. Widział nadzieję w jasnych oczach. Nadzieję, którą z chęcią złamał wyjmując różdżkę. - Petrificulis totalus - Rzekł, by obserwować, jak dziewczę osuwa się na ziemię. Zielone spojrzenie rozejrzało się po otoczeniu. Należało zacząć sprzątać. Skrzynkę pomniejszył i schował do kieszeni, następnie wziął dziewczę na ręce, by wiotkie ciało zanieść do salonu i ułożyć na stole.
- Wybawiłaś się już? Muszę posprzątać. - Rzucił do Wren z zaciekawieniem przyglądając się Maggie.
- Nie Twoja sprawa. - Mruknął chłodno. Zapłata była jego sprawą. To on miał odebrać sakiewkę złota w zamian, za głowy dziewcząt. I nie miał najmniejszego zamiaru się nimi dzielić. Ich relacja była świeża, ledwie rozpoczęta, a zaufanie nie rozkwitło jeszcze w pełni. Wren niebezpiecznie balansowała na granicach, próbując pchnąć go w skrajności. Będące mu wyjątkowo nie na rękę. Zwykł ze spokoju, obojętności. Chłodnej obserwacji otoczenia, pozbawionej większych emocji bądź interakcji. W tym wszystkim coś nie pozwalało mu zwyczajnie skręcić jej karku.
Krzyki Maggie wywołały jedynie kolejną salwę bezradnego płaczu Betty. Nie dobrze. Jeśli charłaczka wpadnie w rozpacz, nie wyciągną z niej żadnych, chociażby najmniejszych wiadomości. Skrzywił się. Różdżkę mocniej wcisnął w żebra dziewczęcia, luzując uścisk dłoni znajdującej się na jej szyi. Charłaczka wzięła głębszy oddech, a dłoń Schmidta przesunęła się w dół. Na jej ramiona, obojczyki, niebezpiecznie zbliżając się do młodych piersi. Straszył. Tak, jak mężczyzna może wystraszyć młódkę.
- Widzisz Betty… - Zaczął półszptem, z ustami gdzieś koło jej ucha, powoli zaciskając swój uścisk wokół jej ciała. Ostentacyjnie, by jego gesty nie umknęły Wren. - Jeśli nie powiesz mi wszystkiego co wiesz, Twoja siostra zginie. Długo. Boleśnie. Zhańbimy i będziemy torturować, póki nie zdechnie. A Ciebie czeka jeszcze gorszy los… - Głos mężczyzny był chłodny, podszyty groźbą i stanowczością. Jasnym było, że nie cofnie się przed spełnieniem swojej groźby. O nie, nie miał takiego najmniejszego zamiaru… - Ale jeśli nam pomożesz, wyleczę Twoją siostrę. Zostawimy Was w spokoju, nikt już Wam nie będzie zagrażał… - Głos mężczyzny zawierał w sobie słodką obietnicę spełnienia obietnicy. Ramię poluźniło się, wracając w bardziej przyzwoity rejon ciała dziewczęcia. Kto wie, może krzyki Maggie sprawiły, że jego słowa nie doleciały do uszu Wren? Nie to go teraz interesowało. Betty kiwnęła głową, odwracając głowę, by uraczyć go odpowiedzią. Schmidt schował różdżkę, poluźnił uścisk na jej ciele, by przenieść dłonie na niewielkie nadgarstki. Ze szlamą przeszedł do kuchni, by ze skrytki w podłodze wyjęła przyozdobione koralikami pudełeczko. Mężczyzna otworzył je, szybko przyjrzał się zawartości, po czym, z zadowoleniem odłożył pudełeczko na stół. Widział nadzieję w jasnych oczach. Nadzieję, którą z chęcią złamał wyjmując różdżkę. - Petrificulis totalus - Rzekł, by obserwować, jak dziewczę osuwa się na ziemię. Zielone spojrzenie rozejrzało się po otoczeniu. Należało zacząć sprzątać. Skrzynkę pomniejszył i schował do kieszeni, następnie wziął dziewczę na ręce, by wiotkie ciało zanieść do salonu i ułożyć na stole.
- Wybawiłaś się już? Muszę posprzątać. - Rzucił do Wren z zaciekawieniem przyglądając się Maggie.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Nie doceniał jej. Tego, jak wydobywała z Maggie kolejne wrzaśnięcia rozrywające dotychczas przyjemną atmosferę skromnie acz dziewczęco urządzonego salonu. Wciąż klęcząca za ciemnowłosą kobietą czarownica obserwowała jak ręce Friedricha wodzą tam gdzie nieproszonymi były najbardziej, patrzyła jak ten pochyla się nad uchem skrytym za pszenicznymi loczkami i wyszeptuje doń słodkie obietnice. Czerń jej oczu wyostrzyła się, błysnęła. Ni to ostrzegawczo, ni wściekle. Winna spodziewać się po nim czegoś innego? Czasem łapała się na tym, że zapominała kim był - mężczyzną. Odwracał jej uwagę od pozornie błahego faktu swej natury, mamił i nęcił, a potem, gdy skłonna była spojrzeć na niego przychylnie, kwitował wspólnie spędzony czas jako nie jej sprawę.
Nie odezwała się, dłoń wciąż przyciskając do sztyletu wbitego między żebra starszej z sióstr. Cokolwiek Schmidt przyrzekł poszukiwanej Betty, musiało to zebrać swe plony; wyprowadził ją po chwili z salonu i pozostawił Wren sam na sam z drugą ze zdrajczyń przykładnej społeczności. Westchnęła. Cicho, zimno - a uścisk palców rozluźnił się wokół rękojeści białego oręża, kończyna opadła na jej kolano, pozwalając Maggie łapczywie złapać powietrze, odetchnąć. Krwawiła, rana bolała, lecz nie tak okrutnie, nagle pozbawiona świdrującego ją od środka nacisku. Drżała. Chuda i wątła, złamana, ze strużką śliny spływającą po podbródku. Oby mniej naiwna niż młodsza z cór Smith.
- Nie wyjdziecie z tego żywe. Kłamał - zapewniła łagodnie Wren, wciąż tkwiąc w tej samej pozycji. Jej palce niebawem pomknęły do ciemnych fal i zaoferowały im delikatne pociągnięcie, zmuszając głowę Maggie do odchylenia się, oparcia o jej ramię; dziewczyna dyszała głośno, mrużąc boleśnie oczy przy każdym ruchu. - Oni zawsze kłamią - pouczyła ją mentorsko. Nie słyszała dokładnie co Friedrich wyszeptał do uszu Betty, ale mogła się tego domyślić: zaoferował jej, im obu, drogę ucieczki z kłopotów, na którą niedoświadczona życiowo gąska przystała w akcie ostatniej desperacji i płonnej nadziei. Przez moment patrzyła w jej oczy, rozważała, czy nie rozsierdzić go bardziej. Mogłaby poderżnąć jej gardło, odebrać mu tę przyjemność, decyzyjność, kontrolę nad sytuacją, nawet jeśli oporem stanąłby jej wciąż sprawujący pieczę nad salonem Otto. Mogłaby okazać Maggie łaskę, podarować jej szybką śmierć. Ale nie zrobiła tego - nie zdążyła, drzwi do salonu otworzyły się ponownie i do środka wkroczył szmalcownik niosąc na rękach swoją nową zdobycz. Może właśnie takie kobiety lubił. Niewinne, ledwie kwitnące, głupie. Wren widziała jak kładzie ją na stole, nieprzytomną, a potem zwraca się do niej, deklaruje, że zabawa dobiega końca. O ile zabawą miało to być. Azjatka zmarszczyła czoło i podniosła się z kolan, jednocześnie wyrywając z ciała Maggie oba sztylety; z ran krew buchnęła obficie, ostrze wbite w udo musiało uszkodzić tętnicę. Jaka szkoda. Jeśli zamierzał je oszczędzić - nie będzie to łatwe. A jeśli zamierzał po prostu z nimi skończyć - nie będzie to sterylne i dyskretne.
- Nie zapomnij zetrzeć kurzu - wycedziła zimno, wpychając w dłoń Friedricha rękojeści obu z broni, zanim swe kroki skierowała w stronę wyjścia z salonu; stamtąd wszelkie pomieszczenia stały przed nią otworem. Podczas gdy on był zajęty, ona zamierzała pozwiedzać. Odwiedziła kuchnię, z wątpliwym zainteresowaniem przejrzała szafę sukienek w sypialni, aż finalnie odnalazła drzwi prowadzące do spiżarni - i wśród własnoręcznie przyrządzonych zapasów usłyszała, jak w pewnym miejscu deski podłogi wydają z nagle siebie głuche skrzypnięcie. Przystanęła na moment, zmarszczyła brwi - coś musiało znajdować się pod tymi panelami. Ukryty pokój?
Nie odezwała się, dłoń wciąż przyciskając do sztyletu wbitego między żebra starszej z sióstr. Cokolwiek Schmidt przyrzekł poszukiwanej Betty, musiało to zebrać swe plony; wyprowadził ją po chwili z salonu i pozostawił Wren sam na sam z drugą ze zdrajczyń przykładnej społeczności. Westchnęła. Cicho, zimno - a uścisk palców rozluźnił się wokół rękojeści białego oręża, kończyna opadła na jej kolano, pozwalając Maggie łapczywie złapać powietrze, odetchnąć. Krwawiła, rana bolała, lecz nie tak okrutnie, nagle pozbawiona świdrującego ją od środka nacisku. Drżała. Chuda i wątła, złamana, ze strużką śliny spływającą po podbródku. Oby mniej naiwna niż młodsza z cór Smith.
- Nie wyjdziecie z tego żywe. Kłamał - zapewniła łagodnie Wren, wciąż tkwiąc w tej samej pozycji. Jej palce niebawem pomknęły do ciemnych fal i zaoferowały im delikatne pociągnięcie, zmuszając głowę Maggie do odchylenia się, oparcia o jej ramię; dziewczyna dyszała głośno, mrużąc boleśnie oczy przy każdym ruchu. - Oni zawsze kłamią - pouczyła ją mentorsko. Nie słyszała dokładnie co Friedrich wyszeptał do uszu Betty, ale mogła się tego domyślić: zaoferował jej, im obu, drogę ucieczki z kłopotów, na którą niedoświadczona życiowo gąska przystała w akcie ostatniej desperacji i płonnej nadziei. Przez moment patrzyła w jej oczy, rozważała, czy nie rozsierdzić go bardziej. Mogłaby poderżnąć jej gardło, odebrać mu tę przyjemność, decyzyjność, kontrolę nad sytuacją, nawet jeśli oporem stanąłby jej wciąż sprawujący pieczę nad salonem Otto. Mogłaby okazać Maggie łaskę, podarować jej szybką śmierć. Ale nie zrobiła tego - nie zdążyła, drzwi do salonu otworzyły się ponownie i do środka wkroczył szmalcownik niosąc na rękach swoją nową zdobycz. Może właśnie takie kobiety lubił. Niewinne, ledwie kwitnące, głupie. Wren widziała jak kładzie ją na stole, nieprzytomną, a potem zwraca się do niej, deklaruje, że zabawa dobiega końca. O ile zabawą miało to być. Azjatka zmarszczyła czoło i podniosła się z kolan, jednocześnie wyrywając z ciała Maggie oba sztylety; z ran krew buchnęła obficie, ostrze wbite w udo musiało uszkodzić tętnicę. Jaka szkoda. Jeśli zamierzał je oszczędzić - nie będzie to łatwe. A jeśli zamierzał po prostu z nimi skończyć - nie będzie to sterylne i dyskretne.
- Nie zapomnij zetrzeć kurzu - wycedziła zimno, wpychając w dłoń Friedricha rękojeści obu z broni, zanim swe kroki skierowała w stronę wyjścia z salonu; stamtąd wszelkie pomieszczenia stały przed nią otworem. Podczas gdy on był zajęty, ona zamierzała pozwiedzać. Odwiedziła kuchnię, z wątpliwym zainteresowaniem przejrzała szafę sukienek w sypialni, aż finalnie odnalazła drzwi prowadzące do spiżarni - i wśród własnoręcznie przyrządzonych zapasów usłyszała, jak w pewnym miejscu deski podłogi wydają z nagle siebie głuche skrzypnięcie. Przystanęła na moment, zmarszczyła brwi - coś musiało znajdować się pod tymi panelami. Ukryty pokój?
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nim wyprowadził Betty zerknął w kierunku Wren. Ciekaw jej reakcji na to ostentacyjne przedstawienie, jakie przed chwilą wykonał. Nie musiał straszyć jej w ten sposób, coś jednak podkusiło, by sprawdzić reakcję panny Chang. Błysk w jej oczach wywołał odrobinę rozbawienia gdzieś, z tyłu jego głowy. Nie był specjalistą, jeśli chodzi o uczucia. Miewał w swoim życiu najróżniejsze kobiety, do tych młodych i niedoświadczonych, przez eleganckie, austriackie damy. Zawsze jednak był zbyt oschły, zbyt małomówny, zbyt obojętny by dłużej z nimi wytrzymać, pozostawiając za sobą złamane serca. I nie rozumiał, skąd intensywny błysk w czarnych tęczówkach. Nie, nie teraz. Musiał skończyć pracę. Nie mógł się w tym momencie rozpraszać.
Zielone spojrzenie uważnie przyglądało się Maggie. Krwi wypływającej jej z ran. Tej dziwnej pozie w jakiej tkwiła z nią Wren, niczym egzotyczny anioł śmierci. Uniósł brew, lecz jego usta niczego nie wypowiedziały. Powinien się tego spodziewać. Kobiety, jako stworzenia pełne empatii nie były w stanie wykonywać pewnych czynności.
Kąciki jego ust uniosły się lekko ku górze, gdy usłyszał kąśliwą uwagę. Praca dobiegała końca, a rozluźnienie powoli zaczynało pojawiać się w jego mięśniach. Chciał jej zaproponować, aby mu pomogła. Nie zdążył, gdyż Wren ruszyła już zwiedzać niewielki, nieprzyjemnie kobiecy dom.
- Incarcerous. - Rzucił kolejne zaklęcie, krępując dziewczynę leżącą na stole. Ot tak, na wszelki wypadek, gdyby przypadkiem wybudziła się z petryfikusa. Nawet jeśli wątpił, że tak się stanie. Przezorny zawsze ubezpieczony, czyż nie?
Pozostawało zająć się Maggie.
- Silencio. - Nie chciał krzyków. Głos dziewczyny był nieprzyjemnie wysoki, uderzający w tony, które nie przypadły mu do gustu. - Lamino. - Kolejne noże powędrowały w kierunku wykrwawiającej się dziewczyny, wbijając się w jej ciało. Nie, raczej tego nie przeżyje. Nie czekał jednak. Podwinął rękawy koszuli, odkrywając barwne tatuaże. Wyjął jeden z noży. Ujął twarz w silne ramiona, by w szybkim, sprawnym ruchu wykręcić jej głowę, łamiąc dziewczęcy kark. Nóż znalazł się w jego dłoniach. Wbił się w szyję, skrupulatnie odcinając głowę od reszty ciała. Jego własne dłonie zabarwiły się juchą szlamy, zdawał się jednak nie zwracać na to uwagi. Jego kroki powiodły do kuchni, skąd wziął dwa, niewielkie słoiczki. Zwłoki Maggie wrzucił w kominek, nie zważając na to, że w pełni się nie mieściły w środku. Z kieszeni wyjął fiolkę eliksiru kurczącego, by wylać kilka kropki na truchło. - Incendio. - Jedna sprawa załatwiona. Następnie wylał kilka kropli na głowę dziewczyny, by włożyć ją do słoika i schować w jednej z kieszeni. - Evanesco. - Ostatni urok miał pozbyć się plam po krwi szlamy. Zupełnie jakby do niczego nie doszło. Psu nakazał pilnować spetryfikowanej harłaczki, sam udał się w kierunku, z którego przed chwilą słyszał kroki Wren.
- Wren? Coś znalazłaś? - Zapytał, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Stanął pół kroku za nią, w bezpiecznej odległości, nie będąc pewnym, czego może się spodziewać. Zakrwawione dłonie wycierał w kawałek znalezionej w kuchni szmaty.
Zielone spojrzenie uważnie przyglądało się Maggie. Krwi wypływającej jej z ran. Tej dziwnej pozie w jakiej tkwiła z nią Wren, niczym egzotyczny anioł śmierci. Uniósł brew, lecz jego usta niczego nie wypowiedziały. Powinien się tego spodziewać. Kobiety, jako stworzenia pełne empatii nie były w stanie wykonywać pewnych czynności.
Kąciki jego ust uniosły się lekko ku górze, gdy usłyszał kąśliwą uwagę. Praca dobiegała końca, a rozluźnienie powoli zaczynało pojawiać się w jego mięśniach. Chciał jej zaproponować, aby mu pomogła. Nie zdążył, gdyż Wren ruszyła już zwiedzać niewielki, nieprzyjemnie kobiecy dom.
- Incarcerous. - Rzucił kolejne zaklęcie, krępując dziewczynę leżącą na stole. Ot tak, na wszelki wypadek, gdyby przypadkiem wybudziła się z petryfikusa. Nawet jeśli wątpił, że tak się stanie. Przezorny zawsze ubezpieczony, czyż nie?
Pozostawało zająć się Maggie.
- Silencio. - Nie chciał krzyków. Głos dziewczyny był nieprzyjemnie wysoki, uderzający w tony, które nie przypadły mu do gustu. - Lamino. - Kolejne noże powędrowały w kierunku wykrwawiającej się dziewczyny, wbijając się w jej ciało. Nie, raczej tego nie przeżyje. Nie czekał jednak. Podwinął rękawy koszuli, odkrywając barwne tatuaże. Wyjął jeden z noży. Ujął twarz w silne ramiona, by w szybkim, sprawnym ruchu wykręcić jej głowę, łamiąc dziewczęcy kark. Nóż znalazł się w jego dłoniach. Wbił się w szyję, skrupulatnie odcinając głowę od reszty ciała. Jego własne dłonie zabarwiły się juchą szlamy, zdawał się jednak nie zwracać na to uwagi. Jego kroki powiodły do kuchni, skąd wziął dwa, niewielkie słoiczki. Zwłoki Maggie wrzucił w kominek, nie zważając na to, że w pełni się nie mieściły w środku. Z kieszeni wyjął fiolkę eliksiru kurczącego, by wylać kilka kropki na truchło. - Incendio. - Jedna sprawa załatwiona. Następnie wylał kilka kropli na głowę dziewczyny, by włożyć ją do słoika i schować w jednej z kieszeni. - Evanesco. - Ostatni urok miał pozbyć się plam po krwi szlamy. Zupełnie jakby do niczego nie doszło. Psu nakazał pilnować spetryfikowanej harłaczki, sam udał się w kierunku, z którego przed chwilą słyszał kroki Wren.
- Wren? Coś znalazłaś? - Zapytał, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Stanął pół kroku za nią, w bezpiecznej odległości, nie będąc pewnym, czego może się spodziewać. Zakrwawione dłonie wycierał w kawałek znalezionej w kuchni szmaty.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Czuła bijące od niego ciepło, czuła wzbierającą w niej wściekłość na dźwięk zbliżających się kroków; towarzyszył mu ciężki zapach krwi, którą wycierał ze swoich rąk. Najwyraźniej było już po wszystkim. Nie musiała odwracać się w jego stronę by tak sądzić - wystarczył ton jego głosu, inny od zimnego, zdenerwowanego, którym zwracał się do niej wcześniej. Krzyki Maggie ucichły już dawno, spodziewała się, że wyciszył salon zaklęciem i w objęciach prywatności sprowadził na nie sprawiedliwość. Obie. Jeśli Betty wciąż żyła, czarownica bezbłędnie domyślała się tego, jakie nieszczęście mogło spotkać ją z jiego rąk. Przypominał jej wcześniej wilka, wygłodniałego dobermana szczerzącego kły na smakowity kąsek wdzięczący się przed uważnymi oczyma; wydała z siebie długi, świszczący wydech, po czym odwróciła się w końcu na pięcie, dłonią mocno chwytając przeciwległe ramię Friedricha, tak, by swoje przycisnąć jednocześnie do jego klatki piersiowej. Nie miała zbyt dużo siły - los poskąpił jej fizycznej tężyzny, sprawił, że mogła teraz jedynie zachwiać nim lekko, niż przycisnąć do drzwi tak, jak planowała pierwotnie to uczynić.
- Wziąłeś ją? - spytała ostro, bezpośrednio, wymagała tej odpowiedzi, nie prosiła. Prowokował ją wcześniej, dawał do zrozumienia, że mógłby, że zamierza to zrobić, a pozostawiony samotnie w salonie mógł dopiąć swego bez zbędnego towarzystwa. Nie rozumiała tylko dlaczego podobna myśl piekła ją żywym ogniem. Smagała jej myśli, sprawiała, że żołądek ściskał się w złości, a paznokcie pragnęły wbić w skórę i pozostawić na niej głębokie, czerwone ślady. - Śliczna, mała blondyneczka, jak było? Nie wierzgała za mocno? Nie złamała ci nawet nosa? Szkoda - niemal wypluła z siebie te słowa z obrzydzeniem, zanim odsunęła się od niego gwałtownie i w ramach prezentacji teatralnie przeszła się przez spiżarnię. W konkretnym miejscu skrzypienie desek skrytych przez zakurzony dywanik stawało się inne. Głębsze, dźwięczniejsze, jakby skrywały pod sobą pustą przestrzeń. Musiał również to wychwycić.
Nie czekała na pozwolenie - sięgnęła w dół i szybkim gestem odsunęła tkaninę, odsłaniając tym samym nieumiejętnie zakamuflowany właz prowadzący do niższego poziomu mieszkania. Był zamknięty, ale nie wyglądał na zabezpieczony zaklęciem.
- Twoja nowa panna nie raczyła ci o tym wspomnieć? - dopytała wyzywająco i skrzyżowała ręce na piersiach, oczekując reakcji Friedricha. Równie dobrze mogło to być niczym - ślepym zaułkiem, błędnym tropem, który marnował ich czas. Tak myślała, dopóki spod ich nóg nie dobiegł dochodzący spod ich nóg szmer. Coś ruszało się pod nimi, próbowało zachować ciszę, ale nie mogło w pełni skryć swojej obecności. Musiało być zdenerwowane. Działać w popłochu. Nie wiedzieli jeszcze, że w dwóch niewielkich, piwnicznych pokojach skrywała się mugolska rodzina. Mąż, żona, trzyletni synek - a dobiegający z przystosowanego do skromnego życia kompleksu kryjówkowego dźwięk pochodził od poruszonego nieznanymi głosami ojca.
- Wziąłeś ją? - spytała ostro, bezpośrednio, wymagała tej odpowiedzi, nie prosiła. Prowokował ją wcześniej, dawał do zrozumienia, że mógłby, że zamierza to zrobić, a pozostawiony samotnie w salonie mógł dopiąć swego bez zbędnego towarzystwa. Nie rozumiała tylko dlaczego podobna myśl piekła ją żywym ogniem. Smagała jej myśli, sprawiała, że żołądek ściskał się w złości, a paznokcie pragnęły wbić w skórę i pozostawić na niej głębokie, czerwone ślady. - Śliczna, mała blondyneczka, jak było? Nie wierzgała za mocno? Nie złamała ci nawet nosa? Szkoda - niemal wypluła z siebie te słowa z obrzydzeniem, zanim odsunęła się od niego gwałtownie i w ramach prezentacji teatralnie przeszła się przez spiżarnię. W konkretnym miejscu skrzypienie desek skrytych przez zakurzony dywanik stawało się inne. Głębsze, dźwięczniejsze, jakby skrywały pod sobą pustą przestrzeń. Musiał również to wychwycić.
Nie czekała na pozwolenie - sięgnęła w dół i szybkim gestem odsunęła tkaninę, odsłaniając tym samym nieumiejętnie zakamuflowany właz prowadzący do niższego poziomu mieszkania. Był zamknięty, ale nie wyglądał na zabezpieczony zaklęciem.
- Twoja nowa panna nie raczyła ci o tym wspomnieć? - dopytała wyzywająco i skrzyżowała ręce na piersiach, oczekując reakcji Friedricha. Równie dobrze mogło to być niczym - ślepym zaułkiem, błędnym tropem, który marnował ich czas. Tak myślała, dopóki spod ich nóg nie dobiegł dochodzący spod ich nóg szmer. Coś ruszało się pod nimi, próbowało zachować ciszę, ale nie mogło w pełni skryć swojej obecności. Musiało być zdenerwowane. Działać w popłochu. Nie wiedzieli jeszcze, że w dwóch niewielkich, piwnicznych pokojach skrywała się mugolska rodzina. Mąż, żona, trzyletni synek - a dobiegający z przystosowanego do skromnego życia kompleksu kryjówkowego dźwięk pochodził od poruszonego nieznanymi głosami ojca.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nie potrafił powstrzymać parsknięcia śmiechu, wywołanego próbą dominacji. Mierząc ponad metr osiemdziesiąt i warząc ponad dziewięćdziesiąt kilogramów nie należał do tych, których przesuwało się lekko. Zachwiał się, oparł stopę w tyle, przenosząc na nią ciężar ciała. I tyle. Nic więcej. Było w jej uporze, w tym wściekłym spojrzeniu oraz ostrym głosie coś, niebywale uroczego. Zupełnie jakby zielone ślepia zerkały na szczenię szczerzące swoje niewielkie ząbki. Z tym porównaniem nie umiał ukryć rozbawienia, czającego się gdzieś między mięśniami jego twarzy.
- Czyżby przemawiała przez Ciebie zazdrość, Słodyczko? - Spytał tonem lekkim, żartobliwym. Zupełnie jakby rozmawiali o pogodzie bądź czymś, równie błahym. Nie rozumiał jej złości. Nie rozumiał, czemu odeszła, gdy jego dłonie chciały ująć jej ciało. - Niektóre potrafią się zachować. - Mruknął, nie czując się zobligowanym do wyjaśnień. Wiedziała. Powinna wiedzieć, że podobny scenariusz nie wchodził w grę, głównie przez jego radykalne przekonania. Nie wiedział, po jak cienkim gruncie przyszło mu stąpać. Nie miał pojęcia, że jego słowa, mogą sprowadzić na niego huragan w postaci wściekłej panny Chang. I już otworzył usta, gotów coś powiedzieć, gdy do jego uszu dotarł dźwięk desek. Inny niż przed chwilą. Wskazujący na ukryte pomieszczenie. Obserwował. Uważnie przyglądał się, jak panna Chang odsuwa tkaninę, odsłaniając wejście do piwnic. No proszę. Może jednak jej nie docenił?
- Nowa panna? Na litość Merlina, o co Ci chodzi? - Mruknął w dezorientacji wywracając oczami. Schmidt wyjął z jasne drewno różdżki. Musieli to sprawdzić. Nie było innej możliwości. Kto wie, może jeszcze mocniej wzbogaci się na tym spacerze? Alohomora. Bezgłośnie wypowiedział inkantację, a wiązka zaklęcia powędrowała w kierunku włazu, otwierając zamek.
Poszedł przodem. W wypadku czegoś, niespodziewanego Wren miałaby czas, aby uciec. Ochronić się zaklęciem i wyjść z tego w jednym kawałku. Zeskoczył w dół. Z różdżką w dłoni, lustrując otoczenie zielonymi ślepiami. - Możesz zejść. - Rzucił do towarzyszki, samemu ruszając na przeszpiegi. Szczury miały to do siebie, że skrywały się po kątach. Nie trudno było znaleźć drzwi do drugiego pomieszczenia, skrytego za dziwną tkaniną wiszącą na ścianie. Chwilę później wyprowadził mugolską rodzinę do pierwszego pomieszczenia, przed oczy Wren.
- Którego wybierasz? Dziecko na końcu. - Spytał Wren, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Humor mu dopisywał. Skoro chciała z nim iść, równie dobrze mogła pozbyć się któregoś z mugoli własnoręcznie… Chyba, że wolała patrzeć. Obserować, jak on pozbywa się problemu. Sam miał chrapki na pozbycie się mugolskiego bękarta.
- Czyżby przemawiała przez Ciebie zazdrość, Słodyczko? - Spytał tonem lekkim, żartobliwym. Zupełnie jakby rozmawiali o pogodzie bądź czymś, równie błahym. Nie rozumiał jej złości. Nie rozumiał, czemu odeszła, gdy jego dłonie chciały ująć jej ciało. - Niektóre potrafią się zachować. - Mruknął, nie czując się zobligowanym do wyjaśnień. Wiedziała. Powinna wiedzieć, że podobny scenariusz nie wchodził w grę, głównie przez jego radykalne przekonania. Nie wiedział, po jak cienkim gruncie przyszło mu stąpać. Nie miał pojęcia, że jego słowa, mogą sprowadzić na niego huragan w postaci wściekłej panny Chang. I już otworzył usta, gotów coś powiedzieć, gdy do jego uszu dotarł dźwięk desek. Inny niż przed chwilą. Wskazujący na ukryte pomieszczenie. Obserwował. Uważnie przyglądał się, jak panna Chang odsuwa tkaninę, odsłaniając wejście do piwnic. No proszę. Może jednak jej nie docenił?
- Nowa panna? Na litość Merlina, o co Ci chodzi? - Mruknął w dezorientacji wywracając oczami. Schmidt wyjął z jasne drewno różdżki. Musieli to sprawdzić. Nie było innej możliwości. Kto wie, może jeszcze mocniej wzbogaci się na tym spacerze? Alohomora. Bezgłośnie wypowiedział inkantację, a wiązka zaklęcia powędrowała w kierunku włazu, otwierając zamek.
Poszedł przodem. W wypadku czegoś, niespodziewanego Wren miałaby czas, aby uciec. Ochronić się zaklęciem i wyjść z tego w jednym kawałku. Zeskoczył w dół. Z różdżką w dłoni, lustrując otoczenie zielonymi ślepiami. - Możesz zejść. - Rzucił do towarzyszki, samemu ruszając na przeszpiegi. Szczury miały to do siebie, że skrywały się po kątach. Nie trudno było znaleźć drzwi do drugiego pomieszczenia, skrytego za dziwną tkaniną wiszącą na ścianie. Chwilę później wyprowadził mugolską rodzinę do pierwszego pomieszczenia, przed oczy Wren.
- Którego wybierasz? Dziecko na końcu. - Spytał Wren, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Humor mu dopisywał. Skoro chciała z nim iść, równie dobrze mogła pozbyć się któregoś z mugoli własnoręcznie… Chyba, że wolała patrzeć. Obserować, jak on pozbywa się problemu. Sam miał chrapki na pozbycie się mugolskiego bękarta.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
- Nie zazdrość, troska. Musiałabym donieść twojemu szefostwu, że należy cię zdezynfekować - żachnęła się hardo, przecież taka była prawda. Kierowała nią wspaniałomyślność, uwaga na jego dobre samopoczucie, na to, by nie miał w pracy przesadnych problemów. W innym wypadku mogliby zaszczycić go krzywym spojrzeniem. Zedrzeć skórę, by ciało oczyścić z brudnego, pokrytego szlamem dotyku. Scenariusz wydawał się jej jednak niebywale słodki, kuszący. Przynajmniej dostałby za swoje. Gdy zakwestionował jej tok myślenia, wyparł się wszelkich kontaktów z piękną Betty, wzruszyła jedynie ramionami, obdarzając go teatralnym, niby to pełnym niezrozumienia spojrzeniem. A tobie o co chodzi?, zdawały się pytać czarne oczy utkwione w twarzy maga, zanim ten otworzył przed nimi właz do piwnicznych pomieszczeń i zdecydował się wejść do środka pierwszy. Cóż za rycerz, przemknęłoby jej przez myśl niechybnie gdyby tylko wiedziała, że tym samym kierował się jej bezpieczeństwem. Oferował możliwość wycofania się do bezpiecznego pola, gdyby coś poszło nie tak. Ale Wren tego nie wiedziała. W jej oczach pierwszy, niczym egoistyczny, zachłanny dzieciak, pchał się do nowej, odkrytej przez nią zabawki.
Zaznaczył głośno, że teren był czysty, toteż czarownica zeszła ostrożnie po drewnianej drabinie, a przed nią stanęła zaraz ukryta przez Smithówny mugolska rodzina. Brudna, nie pierwszej młodości. Kobieta miała na sobie szarą sukienkę gdzieniegdzie lekko podziurawioną, koszula ojca wydawała się przesiąknięta kurzem. Dziecko na rękach jasnowłosej niewiasty pozostawało jednak czyste. Zadbane, jakby to na jego cześć przeznaczali wszelką energię, wszystkie dostępne środki higieny. Rozważała przez chwilę, kraniec różdżki przykładając tym razem do podbródka, zanim wycelowała nim głucho w sylwetkę mężczyzny. Ciemna broda sięgała do połowy jego szyi, w oczach świdrował strach. Nie o siebie, o jego rodzinę. Wiedziała to zanim jeszcze się odezwał.
- Proszę, zostawcie moją żonę. Mojego syna. Ja... Weźcie mnie. Nie wiem kim jesteście ani czego chcecie, ale dam wam wszystko co mogę - zapewnił szybko, głosem nawet niedrżącym, pewnym choć zdesperowanym. - Nie jesteśmy złymi ludźmi, nie szukamy problemów. Nie wiem... Nie wiem co zrobiliście z Betty, z Maggie, nie będę pytał. Zapomnę, że was widziałem. Że oboje was widzieliśmy - wskazał ruchem tęgiej dłoni na żonę, która przytaknęła mu bez słowa, z oczyma przypominającymi kształtem monetę galeona. I mówił tak, mówił, a Wren w tym czasie podeszła do niego i dotknęła różdżką jego ramienia, bez słowa wskazując, czego od niego oczekiwała. - Proszę, nie róbcie nic mojej rodzinie. Proszę - wydusił z siebie mugol, rozumiał. Powoli, w upokorzeniu, odrzucając na bok własną godność opadł przed nią na kolana, a usta czarownicy ułożyły się w uroczym, zadowolonym uśmiechu. To właśnie było miejsce pozbawionych magii mężczyzn. Na kolanach. Krańcem kasztanowego drewna przesunęła wzdłuż jego czoła, w dół nosa, do ust, by potem nakierować je na środek głowy heroicznego męża i ojca.
- Caeruleusio - zaintonowała półszeptem. Błękitna, lodowata mgiełka owiała jego twarz, mroziła ją, tworzyła bolesne, czerwone ślady nadgryzające skórę, na co mugol reagował gardłowymi, cierpiętniczymi stęknięciami. A jednocześnie wciąż prosił ich o litość, całkowicie pozbawiony resztek męskiego honoru. Musiał prosić, mógł zrobić tylko to, by wpłynąć na władających magią oprawców. Sam nie miał tego przywileju.
Zaznaczył głośno, że teren był czysty, toteż czarownica zeszła ostrożnie po drewnianej drabinie, a przed nią stanęła zaraz ukryta przez Smithówny mugolska rodzina. Brudna, nie pierwszej młodości. Kobieta miała na sobie szarą sukienkę gdzieniegdzie lekko podziurawioną, koszula ojca wydawała się przesiąknięta kurzem. Dziecko na rękach jasnowłosej niewiasty pozostawało jednak czyste. Zadbane, jakby to na jego cześć przeznaczali wszelką energię, wszystkie dostępne środki higieny. Rozważała przez chwilę, kraniec różdżki przykładając tym razem do podbródka, zanim wycelowała nim głucho w sylwetkę mężczyzny. Ciemna broda sięgała do połowy jego szyi, w oczach świdrował strach. Nie o siebie, o jego rodzinę. Wiedziała to zanim jeszcze się odezwał.
- Proszę, zostawcie moją żonę. Mojego syna. Ja... Weźcie mnie. Nie wiem kim jesteście ani czego chcecie, ale dam wam wszystko co mogę - zapewnił szybko, głosem nawet niedrżącym, pewnym choć zdesperowanym. - Nie jesteśmy złymi ludźmi, nie szukamy problemów. Nie wiem... Nie wiem co zrobiliście z Betty, z Maggie, nie będę pytał. Zapomnę, że was widziałem. Że oboje was widzieliśmy - wskazał ruchem tęgiej dłoni na żonę, która przytaknęła mu bez słowa, z oczyma przypominającymi kształtem monetę galeona. I mówił tak, mówił, a Wren w tym czasie podeszła do niego i dotknęła różdżką jego ramienia, bez słowa wskazując, czego od niego oczekiwała. - Proszę, nie róbcie nic mojej rodzinie. Proszę - wydusił z siebie mugol, rozumiał. Powoli, w upokorzeniu, odrzucając na bok własną godność opadł przed nią na kolana, a usta czarownicy ułożyły się w uroczym, zadowolonym uśmiechu. To właśnie było miejsce pozbawionych magii mężczyzn. Na kolanach. Krańcem kasztanowego drewna przesunęła wzdłuż jego czoła, w dół nosa, do ust, by potem nakierować je na środek głowy heroicznego męża i ojca.
- Caeruleusio - zaintonowała półszeptem. Błękitna, lodowata mgiełka owiała jego twarz, mroziła ją, tworzyła bolesne, czerwone ślady nadgryzające skórę, na co mugol reagował gardłowymi, cierpiętniczymi stęknięciami. A jednocześnie wciąż prosił ich o litość, całkowicie pozbawiony resztek męskiego honoru. Musiał prosić, mógł zrobić tylko to, by wpłynąć na władających magią oprawców. Sam nie miał tego przywileju.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Kolejne, pełne rozbawienia parsknięcie wyrwało się z jego ust.
- Jeśli chcesz się ze mną wykąpać wystarczy poprosić. - Nie mógł puścić podobnej uwagi mimo uszu. Droczył się. Naginał jej wytrzymałość ciekaw, jak na to wszystko zareaguje. Odwdzięczał się za podobne prowokacje z jej strony, za naginanie autorytetu przed biednymi szlamami.
Friedrich Schmidt nigdy nie należał do osób rozmownych bądź wylewnych. Wolał milczeć. Obserwować i snuć wnioski. Pozyskiwać informacje, które później dało się korzystnie sprzedać. W niektórych wypadkach, pewne rzeczy wydawały mu się oczywiste. Wyniesione z domu, wpajane przez długie lata do momentu, gdy nie był w stanie o nich zapomnieć. Dorastanie w innym kraju, innej mentalności potrafiło się teraz odbijać. Angielska kultura nie była mu bliska, nie znał ich wychowania przywyknąwszy do chłodnego, austriackiego wychowania jego ojca.
Mugole stali w pomieszczeniu, a zielone spojrzenie utkwiło we Wren. Niczym egzotyczny anioł śmierci przechadzała się, upatrując ofiary. I zaprzeczyłby, gdyby powiedział, że nie był to widok miły dla oka.
Paskudny uśmiech pojawił się na jego ustach, gdy usłyszał słowa mężczyzny. Różdżka stale celowała w zgromadzonych. Nie sądził, aby można było tak głupim. Brak magii w żyłach zdawał się otępiać umysły, odbierać inteligencję.
- Chcemy Waszej śmierci. -Mruknął złowrogo, wodząc spojrzeniem od mężczyzny do Słodyczki, przyglądając się przedstawieniu. A gdy mężczyzna klęknął, sam zabrał się do roboty. Jego metody były drastyczniejsze. Mniej wystydiowane oraz brudniejsze. Jednym, sprawnym ruchem wyrwał dziecko z matczynych rąk. Zacisnął dłoń na niewielkiej rączce, mając gdzieś wyrywanie się dziecka.
- Lamino. - Padło z jego ust, a ostrza powędrowały w kierunku matki chłopca. Krzyk jej oraz dziecka zdały się zlać w jedno, gdy magiczne noże zatopiły się w jej klatce piersiowej. Wypuścił dłoń chłopca, pozwalając mu podpełznąć do matki. Sam również do niej podszedł. Wyrwał jeden z noży z jej ciała. Pozwolił krwi spływać gdy stanął za nią. Ujął głowę w pewne dłonie i szarpnął, przerywając kręgi. Matczyne dłonie obejmujące chłopca zwiotczały, a sam Schmidt wbił ostrze w jej gardło by skrupulatnie, z dokładnością szaleńca oddzielić jej głowę od tułowia. Dłonie ponownie skąpały się w szkarłacie krwi, przykrywającym tatuaże zdobiące jego ciało.
Ujął odciętą głowę, by przyjrzeć się jej twarzy. Następnie złapał głowę za włosy i odstawił ją na jedno z krzesełek, by mogła przyglądać się śmierci swojej rodziny.
- Ładnie wyglądasz, Słodyczko. - Rzucił komplementem, gdy zielone spojrzenie napotkało postać panny Chang. Piękna i skupiona. Rzucająca torturujące zaklęcia, zdawać by się mogło, że bez większego mrugnięcia okiem. Dziwny rodzaj dumy nawiedził jego pierś. Wyprostował się, a dziwny rodzaj zadowolenia zamajaczył w jego tęczówkach.
Posoka plamiła ziemię wokół kobiecego truchła, a dłonie szmalcownika wyciągnęły się ku chłopcu.
- Jeśli chcesz się ze mną wykąpać wystarczy poprosić. - Nie mógł puścić podobnej uwagi mimo uszu. Droczył się. Naginał jej wytrzymałość ciekaw, jak na to wszystko zareaguje. Odwdzięczał się za podobne prowokacje z jej strony, za naginanie autorytetu przed biednymi szlamami.
Friedrich Schmidt nigdy nie należał do osób rozmownych bądź wylewnych. Wolał milczeć. Obserwować i snuć wnioski. Pozyskiwać informacje, które później dało się korzystnie sprzedać. W niektórych wypadkach, pewne rzeczy wydawały mu się oczywiste. Wyniesione z domu, wpajane przez długie lata do momentu, gdy nie był w stanie o nich zapomnieć. Dorastanie w innym kraju, innej mentalności potrafiło się teraz odbijać. Angielska kultura nie była mu bliska, nie znał ich wychowania przywyknąwszy do chłodnego, austriackiego wychowania jego ojca.
Mugole stali w pomieszczeniu, a zielone spojrzenie utkwiło we Wren. Niczym egzotyczny anioł śmierci przechadzała się, upatrując ofiary. I zaprzeczyłby, gdyby powiedział, że nie był to widok miły dla oka.
Paskudny uśmiech pojawił się na jego ustach, gdy usłyszał słowa mężczyzny. Różdżka stale celowała w zgromadzonych. Nie sądził, aby można było tak głupim. Brak magii w żyłach zdawał się otępiać umysły, odbierać inteligencję.
- Chcemy Waszej śmierci. -Mruknął złowrogo, wodząc spojrzeniem od mężczyzny do Słodyczki, przyglądając się przedstawieniu. A gdy mężczyzna klęknął, sam zabrał się do roboty. Jego metody były drastyczniejsze. Mniej wystydiowane oraz brudniejsze. Jednym, sprawnym ruchem wyrwał dziecko z matczynych rąk. Zacisnął dłoń na niewielkiej rączce, mając gdzieś wyrywanie się dziecka.
- Lamino. - Padło z jego ust, a ostrza powędrowały w kierunku matki chłopca. Krzyk jej oraz dziecka zdały się zlać w jedno, gdy magiczne noże zatopiły się w jej klatce piersiowej. Wypuścił dłoń chłopca, pozwalając mu podpełznąć do matki. Sam również do niej podszedł. Wyrwał jeden z noży z jej ciała. Pozwolił krwi spływać gdy stanął za nią. Ujął głowę w pewne dłonie i szarpnął, przerywając kręgi. Matczyne dłonie obejmujące chłopca zwiotczały, a sam Schmidt wbił ostrze w jej gardło by skrupulatnie, z dokładnością szaleńca oddzielić jej głowę od tułowia. Dłonie ponownie skąpały się w szkarłacie krwi, przykrywającym tatuaże zdobiące jego ciało.
Ujął odciętą głowę, by przyjrzeć się jej twarzy. Następnie złapał głowę za włosy i odstawił ją na jedno z krzesełek, by mogła przyglądać się śmierci swojej rodziny.
- Ładnie wyglądasz, Słodyczko. - Rzucił komplementem, gdy zielone spojrzenie napotkało postać panny Chang. Piękna i skupiona. Rzucająca torturujące zaklęcia, zdawać by się mogło, że bez większego mrugnięcia okiem. Dziwny rodzaj dumy nawiedził jego pierś. Wyprostował się, a dziwny rodzaj zadowolenia zamajaczył w jego tęczówkach.
Posoka plamiła ziemię wokół kobiecego truchła, a dłonie szmalcownika wyciągnęły się ku chłopcu.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Ale ona nie prosiła. Co najwyżej bez pytania mogłaby wgramolić się do jego wanny gdyby akurat nakryła go w łazience, licząc, że tym samym rozsierdzi go jeszcze bardziej. Jeśli liczył na wokalne wnioski do rozpatrzenia, mógł zmienić zatrudnienie i stanąć za ladą komisji do rejestrowania różdżek.
- Nie zasłużyłeś na taki prezent - sięgnęła po jego wcześniejsze słowa i wykorzystała je jako swój oręż, niby beztrosko, beznamiętnie. W rzeczywistości pomysł nie był taki zły. Czuła na sobie ślady krwi Maggie, na palcach wciąż piekł ją fantomowy brud włosów zdradzieckiej, uwikłanej w pomoc mugolom dziewczyny, która swój żywot przypieczętowała we własnym kominku. Tuż pod zdjęciem ze swoim ukochanym żołnierzem odzianym w mundur, przytulającym ją i uśmiechniętym do kamery.
Lodowaty podmuch wciąż owiewał twarz mugola, lecz powstające na jego skórze odmrożenia nie powstrzymały go przed panicznym odwróceniem się w kierunku, z którego zaczęły dochodzić niepokojące dźwięki. Spojrzenie Wren podążyło za nim, wprost do Friedricha odrzucającego bachora, rozprawiającego się wyuczoną techniką z mugolską kobietą. Nawet nie dał jej zapłakać nad dolą męża, nie dał błagać o los dziecka, które tuliło się do jej pozbawionego głowy ciała i kwiliło żałośnie. Nie lubiła tego dźwięku. Zdawało się przedziurawiać bębenki uszne, wdzierać się do mózgu; czarownica odruchowo przymknęła jedno oko i, przez moment rozkojarzona, nie zauważyła nawet jak mugol odbija się od podłogi i pomimo własnego bólu rzuca w kierunku Friedricha odkładającego właśnie odseparowaną głowę blondwłosej kobiety na zakurzone krzesło.
- Nie! Harriet, nie! Co ty zrobiłeś?! Zabiję cię, skurwysynu, zajebię! - wrzeszczał niczym opętany, gwałtownymi ruchami szczęki sprawiając, że odmrożenia na jego twarzy pękały boleśnie i wypluwały krew. Adrenalina wypełniająca jego żyły pozwoliła, by zamachnął się i spróbował uderzyć mężczyznę, naparł na niego wściekle, w amoku. I uniemożliwił jej zareagowanie na komplement. Wren wydała z siebie zniechęcony pomruk, przekonana, że Schmidt poradzi sobie z mugolskim ścierwem, a w tym czasie podeszła do trzylatka i pewnym ruchem oderwała go od truchła matki, unosząc we własnych objęciach.
- Cześć, mała szlamo - odezwała się z uśmiechem, nie patrząc nawet na to, jak Fried rozprawiał się z omamionym żądzą zemsty ojcem. Teoretycznie ten powinien należeć do niej, ale los pokazał, że mężczyźni pałali do siebie większym oddaniem. Jeden chciał teraz zabić drugiego w typowym starciu. - Wujek Fried zaraz do ciebie przyjdzie, pobawimy się razem, tak? - Wielkie, niebieskie oczy chłopca wpatrywały się w nią gdy pakował kciuk do buzi, wciąż popłakując. Był młody, ale musiał już rozumieć, że w rękach Wren wcale nie było miło i bezpiecznie. Nie jak u mamy. - Twoja mamusia straciła dla niego głowę. Ale to nic, damy sobie radę bez niej - mówiła słodko, czule, głosem, jakim z pewnością kiedyś mówiła do niej Euclid Chang. Wiele lat temu, we wspomnieniach, do których dziś nie miała dostępu. Wyparła je, matkę łatwiej było przecież nienawidzić. Tęsknota do dawnej łagodności przyniosłaby jedynie cierpienie. Zakołysała dzieckiem lekko, jakby próbując je uspokoić - robiła to nieporadnie, prawdopodobnie pierwszy raz w życiu, wolną dłonią odgarniając jasne włoski z jego czoła. Był całkiem uroczy. Aż szkoda, że w tak młodym wieku trafił na szmalcownika.
- Nie zasłużyłeś na taki prezent - sięgnęła po jego wcześniejsze słowa i wykorzystała je jako swój oręż, niby beztrosko, beznamiętnie. W rzeczywistości pomysł nie był taki zły. Czuła na sobie ślady krwi Maggie, na palcach wciąż piekł ją fantomowy brud włosów zdradzieckiej, uwikłanej w pomoc mugolom dziewczyny, która swój żywot przypieczętowała we własnym kominku. Tuż pod zdjęciem ze swoim ukochanym żołnierzem odzianym w mundur, przytulającym ją i uśmiechniętym do kamery.
Lodowaty podmuch wciąż owiewał twarz mugola, lecz powstające na jego skórze odmrożenia nie powstrzymały go przed panicznym odwróceniem się w kierunku, z którego zaczęły dochodzić niepokojące dźwięki. Spojrzenie Wren podążyło za nim, wprost do Friedricha odrzucającego bachora, rozprawiającego się wyuczoną techniką z mugolską kobietą. Nawet nie dał jej zapłakać nad dolą męża, nie dał błagać o los dziecka, które tuliło się do jej pozbawionego głowy ciała i kwiliło żałośnie. Nie lubiła tego dźwięku. Zdawało się przedziurawiać bębenki uszne, wdzierać się do mózgu; czarownica odruchowo przymknęła jedno oko i, przez moment rozkojarzona, nie zauważyła nawet jak mugol odbija się od podłogi i pomimo własnego bólu rzuca w kierunku Friedricha odkładającego właśnie odseparowaną głowę blondwłosej kobiety na zakurzone krzesło.
- Nie! Harriet, nie! Co ty zrobiłeś?! Zabiję cię, skurwysynu, zajebię! - wrzeszczał niczym opętany, gwałtownymi ruchami szczęki sprawiając, że odmrożenia na jego twarzy pękały boleśnie i wypluwały krew. Adrenalina wypełniająca jego żyły pozwoliła, by zamachnął się i spróbował uderzyć mężczyznę, naparł na niego wściekle, w amoku. I uniemożliwił jej zareagowanie na komplement. Wren wydała z siebie zniechęcony pomruk, przekonana, że Schmidt poradzi sobie z mugolskim ścierwem, a w tym czasie podeszła do trzylatka i pewnym ruchem oderwała go od truchła matki, unosząc we własnych objęciach.
- Cześć, mała szlamo - odezwała się z uśmiechem, nie patrząc nawet na to, jak Fried rozprawiał się z omamionym żądzą zemsty ojcem. Teoretycznie ten powinien należeć do niej, ale los pokazał, że mężczyźni pałali do siebie większym oddaniem. Jeden chciał teraz zabić drugiego w typowym starciu. - Wujek Fried zaraz do ciebie przyjdzie, pobawimy się razem, tak? - Wielkie, niebieskie oczy chłopca wpatrywały się w nią gdy pakował kciuk do buzi, wciąż popłakując. Był młody, ale musiał już rozumieć, że w rękach Wren wcale nie było miło i bezpiecznie. Nie jak u mamy. - Twoja mamusia straciła dla niego głowę. Ale to nic, damy sobie radę bez niej - mówiła słodko, czule, głosem, jakim z pewnością kiedyś mówiła do niej Euclid Chang. Wiele lat temu, we wspomnieniach, do których dziś nie miała dostępu. Wyparła je, matkę łatwiej było przecież nienawidzić. Tęsknota do dawnej łagodności przyniosłaby jedynie cierpienie. Zakołysała dzieckiem lekko, jakby próbując je uspokoić - robiła to nieporadnie, prawdopodobnie pierwszy raz w życiu, wolną dłonią odgarniając jasne włoski z jego czoła. Był całkiem uroczy. Aż szkoda, że w tak młodym wieku trafił na szmalcownika.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Kąciki ust mężczyzny powędrowały ku górze, gdy sprawnie wykorzystała jego własne słowa. Tyn razem przeciwko niemu, mając zapewnić jej wygraną w tej słownej potyczce. Nie odpowiedział. Zapewne gdyby sprzyjały im inne okoliczności podjąłby słowną batalię, by zakończyć ją w wannie pełnej gorącej wody. Był jednak w pracy. A mugolska rodzina nie mogła pozostać przy życiu. Nie po spotkaniu ze szmalcownikiem, trwającym u boku Czarnego Pana juz od szkolnych lat.
Pozbycie się kobiety przyszło mu gładko. Wyrzuty sumienia spowodowane odbieraniem życia nie były mu znane. Przywykł. I traktował to jako zwykłą pracę. W której był cholernie dobry. W tym wszystkim nie lubił lamentów, błagań o życie czy prób przekupienia. Jego zadaniem było oczyścić świat ze szlamu. I nie miał zamiaru się przed tym cofnąć.
Kątem oka zauważył zbliżającego się mugola, a gdy słowa wypadły z jego ust roześmiał się podle, z nienawiścią bijącą z zielonych ślepi. Nie było możliwości, by mugol był w stanie pokonać czarodzieja. Zwłaszcza takiego, jak on - specjalizującego się w pojedynkach oraz niesieniu śmierci. Szybkie - Protego. - Uchroniło go przed lecącą w jego kierunku pięścią, a rozbawienie zdawało się nie znikać z twarzy Schmidta. Bawił się. Wyjątkowo dobrze, nawet jeśli przemrożony mugol nadal próbował go wymierzyć swoją sprawiedliwość. Zamachnął się, celując pięścią w gardło podjudzonego, świeżo upieczonego wdowca. Był silniejszy, szybszy i z pewnością sprawniejszy. Mugol zachłysnął się, gdy pieść Austriaka na chwilę odebrała mu dostęp do powietrza. Ta jedna chwila niepewności była tym, na co czekał. Silne palce zacisnęły się na tyle jego głowy, by z impetem uderzyć nią o kant krzesła. Pierwszy raz. Drugi. Trzeci. Czwarty. Krew tryskała z roztrzaskiwanej czaszki, deformującej się przy każdym kolejnym uderzeniu. Już przy drugim uderzeniu mężczyzna przestał się szarpać. Schmidt ponownie złamał kark. Ponownie odciął głowę, by ułożyć ją koło głowy Harriet. Z kieszeni wyjął eliksir kurczący, by skropić nim głowy które już po chwili znalazły się w słoiczku, w którym czekała już na nie głowa Maggie. Przynajmniej po śmierci mogli spędzić razem trochę czasu.
Zielone ślepia Friedricha powędrowały w kierunku Wren, trzymającej na rękach mugolskiego dzieciaka. Brew mężczyzny powędrowała z zaciekawieniem ku górze. Bez większego wysiłku przeciągnął truchło mugola do miejsca, w którym spoczywało pozbawione głowy ciało jego żony. Splamiony mugolską krwią podszedł do panny Chang.
Obserwował.
Wpierw jej twarz. Później małą, zapłakaną buzię chłopca. I nie czuł żalu bądź wyrzutów sumienia. Był mugolem. Pierwiastkiem którego należało się pozbyć. Wyciąć w pień by czarodzieje nie musieli się dłużej ukrywać. By mogli panować nad światem. Tak, tam było ich miejsce.
- Obudziły się w Tobie matczyne uczucia? - Mruknął, uważnie obserwując jej twarz. Był ciekawy. Tego, w co grała oraz tego co wymyśliła dla małej szlamy. - Chcesz go zatrzymać? - Kolejne pytanie opuściło jego usta. Już jedna harłaczka czekała na nią, spętała na stole w salonie, pilnowana przez Otto. I mimo iż o tym nie wiedziała, prezentów było dość jak na jeden wieczór.
Pozbycie się kobiety przyszło mu gładko. Wyrzuty sumienia spowodowane odbieraniem życia nie były mu znane. Przywykł. I traktował to jako zwykłą pracę. W której był cholernie dobry. W tym wszystkim nie lubił lamentów, błagań o życie czy prób przekupienia. Jego zadaniem było oczyścić świat ze szlamu. I nie miał zamiaru się przed tym cofnąć.
Kątem oka zauważył zbliżającego się mugola, a gdy słowa wypadły z jego ust roześmiał się podle, z nienawiścią bijącą z zielonych ślepi. Nie było możliwości, by mugol był w stanie pokonać czarodzieja. Zwłaszcza takiego, jak on - specjalizującego się w pojedynkach oraz niesieniu śmierci. Szybkie - Protego. - Uchroniło go przed lecącą w jego kierunku pięścią, a rozbawienie zdawało się nie znikać z twarzy Schmidta. Bawił się. Wyjątkowo dobrze, nawet jeśli przemrożony mugol nadal próbował go wymierzyć swoją sprawiedliwość. Zamachnął się, celując pięścią w gardło podjudzonego, świeżo upieczonego wdowca. Był silniejszy, szybszy i z pewnością sprawniejszy. Mugol zachłysnął się, gdy pieść Austriaka na chwilę odebrała mu dostęp do powietrza. Ta jedna chwila niepewności była tym, na co czekał. Silne palce zacisnęły się na tyle jego głowy, by z impetem uderzyć nią o kant krzesła. Pierwszy raz. Drugi. Trzeci. Czwarty. Krew tryskała z roztrzaskiwanej czaszki, deformującej się przy każdym kolejnym uderzeniu. Już przy drugim uderzeniu mężczyzna przestał się szarpać. Schmidt ponownie złamał kark. Ponownie odciął głowę, by ułożyć ją koło głowy Harriet. Z kieszeni wyjął eliksir kurczący, by skropić nim głowy które już po chwili znalazły się w słoiczku, w którym czekała już na nie głowa Maggie. Przynajmniej po śmierci mogli spędzić razem trochę czasu.
Zielone ślepia Friedricha powędrowały w kierunku Wren, trzymającej na rękach mugolskiego dzieciaka. Brew mężczyzny powędrowała z zaciekawieniem ku górze. Bez większego wysiłku przeciągnął truchło mugola do miejsca, w którym spoczywało pozbawione głowy ciało jego żony. Splamiony mugolską krwią podszedł do panny Chang.
Obserwował.
Wpierw jej twarz. Później małą, zapłakaną buzię chłopca. I nie czuł żalu bądź wyrzutów sumienia. Był mugolem. Pierwiastkiem którego należało się pozbyć. Wyciąć w pień by czarodzieje nie musieli się dłużej ukrywać. By mogli panować nad światem. Tak, tam było ich miejsce.
- Obudziły się w Tobie matczyne uczucia? - Mruknął, uważnie obserwując jej twarz. Był ciekawy. Tego, w co grała oraz tego co wymyśliła dla małej szlamy. - Chcesz go zatrzymać? - Kolejne pytanie opuściło jego usta. Już jedna harłaczka czekała na nią, spętała na stole w salonie, pilnowana przez Otto. I mimo iż o tym nie wiedziała, prezentów było dość jak na jeden wieczór.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Brukowana uliczka
Szybka odpowiedź