Brukowana uliczka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brukowana uliczka
Niewielka, wąska uliczka w londyńskiej dzielnicy Bexley zamieszkiwana jest zarówno przez czarodziejów, jak i mugoli. Brukowaną uliczkę po obu stronach otaczają zbudowane z cegły kamienice, które lata świetności mają już za sobą. Na ich parterach mieszczą się sklepy, kilka z nich należy do czarodziejów - ich właściciele urzędowali niegdyś na ulicy Pokątnej, dzisiaj to tu znaleźli spokojną przystań dla swoich interesów. Magiczne sklepy są starannie ukryte przed wzrokiem mugoli, którzy mijają je nieświadomi, że to, co udaje nieczynny lokal lub kolejną przybrudzoną, ceglaną ścianę, w rzeczywistości skrywa sklep z czarodziejskimi kociołkami, zapuszczony antykwariat pełen starych, magicznych ksiąg czy salon mało znanej projektantki magicznych ubrań, która nie wytrzymała konkurencji ze strony madame Malkin. Czarodzieje, którzy wiedzą, czego szukać, z pewnością znajdą tutaj coś dla siebie.
Szczenięce zachowanie Macnaira znów nie spotkało się z jakąkolwiek reakcją. Deirdre pozostała skupiona na zadaniu, bo choć wychowywanie wesoło podrygującego podopiecznego sprawiłoby jej wielką satysfakcję, przyczyniając się do zwiększenia morale Rycerzy Walpurgii, to nie mieli czasu na podobne przyjemności. Im szybciej dopilnują, by odbudowa Białej Wywerny przebiegała bez przeszkód, tym lepiej dla ich wspólnej sprawy. Potrzebowali domu, miejsca spotkań, bezpiecznego schronienia - najlepiej o nieco wyższym standardzie niż poprzednio, a lepszy standard mógł zagwarantować im właśnie Leopold. Po owocnych odwiedzinach, przy sprzyjających okolicznościach, Deirdre mogłaby pozwolić sobie na podniesienie rzuconej rękawicy ironii: lecz nigdy przed czekającym ich wyzwaniem. Obrzuciła towarzysza ponownym, krytycznym spojrzeniem, gdy wspomniał o wesołych igraszkach, unieruchamiających ofiarę na łóżku. To nie był czas na żarty ani rozbudowane refleksje, mieli działać, skutecznie i szybko. - Im mniej klasy tym lepiej - odparła tylko rzeczowo, zaprosiła tu Macnaira po to, by rozegrał sprawę jak najbrutalniej, pokazując nowobogackiemu mężczyźnie powagę sytuacji.
Akcentowaną już od progu, chwilowe zdezorientowanie Wilkesa pozwoliło im na bezproblemowe przekroczenie progu wystawnego domostwa a ciężkie, wejściowe drzwi, odgrodziły ich od zimowej aury, gwarantując odpowiednią dozę dyskrecji. Podkreślaną tylko niekoniecznie eleganckim strojem blondwłosego fircyka, gwałtownie spętanego wrzącym łańcuchem. Mężczyzna krzyknął cicho, a ręce przylgnęły do tułowia, uniemożliwiając mu wystosowanie jakiejkolwiek obrony. Dobrze, magia okazała się wyjątkowo posłuszna, nie czyniąc Tsagairt większej krzywdy - poza tą oczywistą, musiała bowiem oglądać rozchełstany szlafrok Leopolda oraz jego wystraszone oczy, pasujące raczej do damy niż mężczyzny.
- Przyszliśmy w interesach, jeśli będziesz współpracował, nie zajmie nam to długo - poinformowała go łaskawie, obserwując spod przymrużonych oczu poczynania Drew, który widocznie odkrył w sobie rycerski pierwiastek, nakazujący mu dbać o jej dobre imię. Wzruszyłaby się, gdyby nie całkowita obojętność na posłuszne pokłony Wilkesa, wywołane parzącym zaklęciem. Uniosła tylko nieco brwi i przystanęła przy blondynie, lodowatymi dłońmi przesuwając po jego ciele, by upewnić się, że nie posiadał przy sobie różdżki. Faktycznie tak było, nie miał jej przy sobie, dlatego wyminęła go i - lekkim skinięciem dłoni dając znać Macnairowi, by przywlókł za sobą ich rozmówcę - przekroczyła drzwi salonu. Znacznie cieplejszego, ozdobionego drogimi rzeźbami, wyposażonego w wygodne, obite skórą magicznych - nielegalnie zdobytych - stworzeń fotele. Zajęła miejsce w jednym z nich, nie rozbierając się z płaszcza; nie zamierzała zostać tu długo.
- Będziemy potrzebować twojej pomocy - której nie możesz nam odmówić mówiło jej spojrzenie, nie musiała artykułować dokładnie groźby, która i tak wisiała w powietrzu. - Dostarczysz nam niezbędnych materiałów budowlanych, przeprowadzisz najbardziej korzystne pertraktacje z pomniejszymi dostawcami, zapewnisz najlepsze surowce - kontynuowała ostrym, lodowatym tonem, przekładając różdżkę między długimi, smukłymi palcami. - Dyskretnie, bez sprzeciwu, punktualnie i skrupulatnie - zastrzegła, obserwując zapowiadający się drżeniem warg sprzeciw, odmalowujący się powoli na przerażonej twarzy Leopolda. - Jeśli tego nie zrobisz...zniszczymy wszystko, co stworzyłeś, a dzisiejsze spotkanie będzie niczym wobec tortur, które spotkają cię w przyszłości - zapowiedziała złowieszczym szeptem, przenosząc spojrzenie na wyraźnie pobladłego Drew. Przekazanie wymogów należało do niej, sponiewieranie mężczyzny oddawała w jego samcze ręce, pozwalając sobie jednak na próbę dobitniejszego podkreślenia groźby. - Organus dolor - powiedziała, kierując różdżkę w stronę Wilkesa, z nadzieją, że ponownie uda się jej okiełznać magię, na tyle, by Leopold zdawał sobie sprawę z okrutnego losu, jaki może sprowadzić na siebie nieposłuszeństwem.
Akcentowaną już od progu, chwilowe zdezorientowanie Wilkesa pozwoliło im na bezproblemowe przekroczenie progu wystawnego domostwa a ciężkie, wejściowe drzwi, odgrodziły ich od zimowej aury, gwarantując odpowiednią dozę dyskrecji. Podkreślaną tylko niekoniecznie eleganckim strojem blondwłosego fircyka, gwałtownie spętanego wrzącym łańcuchem. Mężczyzna krzyknął cicho, a ręce przylgnęły do tułowia, uniemożliwiając mu wystosowanie jakiejkolwiek obrony. Dobrze, magia okazała się wyjątkowo posłuszna, nie czyniąc Tsagairt większej krzywdy - poza tą oczywistą, musiała bowiem oglądać rozchełstany szlafrok Leopolda oraz jego wystraszone oczy, pasujące raczej do damy niż mężczyzny.
- Przyszliśmy w interesach, jeśli będziesz współpracował, nie zajmie nam to długo - poinformowała go łaskawie, obserwując spod przymrużonych oczu poczynania Drew, który widocznie odkrył w sobie rycerski pierwiastek, nakazujący mu dbać o jej dobre imię. Wzruszyłaby się, gdyby nie całkowita obojętność na posłuszne pokłony Wilkesa, wywołane parzącym zaklęciem. Uniosła tylko nieco brwi i przystanęła przy blondynie, lodowatymi dłońmi przesuwając po jego ciele, by upewnić się, że nie posiadał przy sobie różdżki. Faktycznie tak było, nie miał jej przy sobie, dlatego wyminęła go i - lekkim skinięciem dłoni dając znać Macnairowi, by przywlókł za sobą ich rozmówcę - przekroczyła drzwi salonu. Znacznie cieplejszego, ozdobionego drogimi rzeźbami, wyposażonego w wygodne, obite skórą magicznych - nielegalnie zdobytych - stworzeń fotele. Zajęła miejsce w jednym z nich, nie rozbierając się z płaszcza; nie zamierzała zostać tu długo.
- Będziemy potrzebować twojej pomocy - której nie możesz nam odmówić mówiło jej spojrzenie, nie musiała artykułować dokładnie groźby, która i tak wisiała w powietrzu. - Dostarczysz nam niezbędnych materiałów budowlanych, przeprowadzisz najbardziej korzystne pertraktacje z pomniejszymi dostawcami, zapewnisz najlepsze surowce - kontynuowała ostrym, lodowatym tonem, przekładając różdżkę między długimi, smukłymi palcami. - Dyskretnie, bez sprzeciwu, punktualnie i skrupulatnie - zastrzegła, obserwując zapowiadający się drżeniem warg sprzeciw, odmalowujący się powoli na przerażonej twarzy Leopolda. - Jeśli tego nie zrobisz...zniszczymy wszystko, co stworzyłeś, a dzisiejsze spotkanie będzie niczym wobec tortur, które spotkają cię w przyszłości - zapowiedziała złowieszczym szeptem, przenosząc spojrzenie na wyraźnie pobladłego Drew. Przekazanie wymogów należało do niej, sponiewieranie mężczyzny oddawała w jego samcze ręce, pozwalając sobie jednak na próbę dobitniejszego podkreślenia groźby. - Organus dolor - powiedziała, kierując różdżkę w stronę Wilkesa, z nadzieją, że ponownie uda się jej okiełznać magię, na tyle, by Leopold zdawał sobie sprawę z okrutnego losu, jaki może sprowadzić na siebie nieposłuszeństwem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 100
--------------------------------
#2 'k10' : 4
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 100
--------------------------------
#2 'k10' : 4
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz naprawdę się bał. Niewiele znaczące nazwisko, cherlawa postura i niewysoka sylwetka zbierały swoje plony w czwartej klasie Hogwartu. Ślizgon o brzydkiej, sinoszarej aurze napompowanego ambicjami lizusa, nie imponował ani wiedzą, ani klasą, chociaż powoli budował dookoła siebie małe imperium. Na ostatnim roku nie odstawał już fizycznie od męskiej normy, zgromadził przy sobie grupę wyrzutków, których towarzystwem wzgardziła szlachecka młodzież i poczuł słodki smak zwycięstwa. Drugoligowego, lecz nadal czyniącego go kimś więcej od popychadła w szkolnej hierarchii. Dorosłe życie przekazało Leopoldowi identyczną lekcję, nie pchał się do polityki, nie zasuwał w pocie czoła na ministerialnym stażu, ganiając w tę i z powrotem po błyszczących korytarzach po kubek kawy dla jaśnie pana, ale nieustępliwie pracował. Z wykorzystaniem wszelkich dostępnych metod, nie zawsze grał uczciwie, nie zawsze wywiązywał się z obietnic, ale ostateczne efekty w postaci satysfakcji, pieniędzy oraz przyjemności skutecznie tłumiły ewentualne wyrzuty sumienia. Przedsiębiorstwo rozwijało się błyskawicznie, Wilkes obrastał w piórka, od dwóch tygodni skupiając się właściwie tylko na sobie. Firma działała prężnie, kontrolowana jego czujnym okiem, lecz bez konieczności zarzucania sobie głowy setką myśli o utracie prestiżu, środków, klientów, czy złota. Takie obrazy Leopold skutecznie od siebie wyparł, święcie przekonany, iż te problemy już go nie dotyczą. Wyrobił sobie renomę i szacunek, galeony mnożyły się same, więc kiedy całe magiczne społeczeństwo drżało ze strachu przed anomaliami, Wilkes zacierał ręce, przeliczając niekończące się zlecenia na swoje rozrywki. Szata od Parkinsonów? Nie podobały mu się zanadto, ale dla kaprysu (niech widzą, że go stać) kupi trzy. Licytacja Turnera miała odbyć się w przyszłym tygodniu, cóż z tego, że kompletnie nie wiedział, cóż takiego artysta namalował - postanowił kupić jego obraz. Inwestycja w padok skrzydlatych koni, chociaż nigdy nie siedział w siodle - dlaczego by nie? Takimi próżnymi myślami uprzyjemniał sobie gorącą kąpiel, niezbędną po kolejnym wyczerpującym dniu - i przerwaną, przez uporczywe stukanie do drzwi. Leopold wzniósł oczu ku niebu, z irytacją okręcając się jedwabnym szlafrokiem - postanowił, że zatrudni lokaja, stacjonującego w posiadłości na stałe i zastąpi nim dotychczasowego sługę - i drepcząc do drzwi. Otworzył je z niezadowoleniem wypisanym na przystojnej twarzy, które płynnie przeszło w zaskoczenie - Miu? - wyrwało się spomiędzy wąskich, wilgotnych od wody warg, by zaraz potem oczy zaszkliły się w czystym przerażeniu. Znał t ę kobietę, znał ją doskonale, choć wyłącznie z opowieści bogatszych przyjaciół i ją również uwzględniał w snutych podczas kąpieli planach, które błyskawicznie obróciły się w niebyt, pętając Leopolda mackami czystego strachu. I bólu, który oplótł go wraz z parzącym łańcuchem, wrzynającym się w jego ciało i targającego nim nieznośnymi, trudnymi do wytrzymania drgawkami. Jęknął głucho, wpatrując się w Miu kompletnie otępiałym, bezrozumnym wzrokiem. Przecież nic jej nie zrobił, przecież...
Z jakiegoś powodu ona przerażał go bardziej niż postawny mężczyzna, wyłaniający się zza jej pleców, z kpiącą uwagą na ustach i równie upokarzającym rozkazem. Doskwierającym Leopoldowi bardziej, niż palący ból, wzmożony na brzuchu, gdzie dotknęła go różdżka anonimowego bruneta. Wilkes zaskomlał cicho, ale posłusznie zgiął się w wymuszonym ukłonie, nerwowo patrząc na ruchy nadgarstków tej dziwacznej dwójki.
-Czego chcesz? Przecież nic ci nie zrobiłem - wydyszał, cofając się i walcząc z przenikającym aż do kości cierpieniem - zdejmij ze mnie ten łańcuch, proszę - wyszeptał z cichą nadzieją, że to jednak pomyłka, że to nie on miał paść ofiarą mrocznej fantazji Miu. Zesztywniał na dźwięk jej słów oraz... dotyku, który jednak bardziej go zmroził niż uspokoił. Rzeczowy, twardy, inny, niż ten, jakiego mógł się spodziewać po wenusjańskiej kurtyzanie z najwyższej półki. Jęknął po raz kolejny, gdy dryblas zatargał go do wystawnego pokoju dziennego, wywołując kolejną falę bólu urażonych mięśni. Miu rozsiadła się w j e g o fotelu, a on kulił się przed nią na kolanach, bojąc się podnieść na nią oczy.
-Dobrze, dobrze. Zrobię wszystko, tak jak mówisz. Surowce, materiały, wszystko najlepszej jakości, bez żadnych pytań, terminowo. Dam ci, co tylko zechcesz - wyjąkał, wijąc się pod napływem bólu, parzącego skórę. Nadal nie podnosił spojrzenia, mówiąc, wbijał wzrok we włókna absurdalnie drogiego dywanu, martwiąc się, co takiego ujrzałby w ślepiach Miu. Nie chciał kolejnych takich spotkań, zgodził się na jej warunki bez protestów, bez pytania.
-Zostawcie mnie już - poprosił, lecz zamiast upragnionej ulgi, spłynęła na niego kolejna fala bólu. Zawył, rzucając się na podłogę i wijąc się z niemożności wytrzymania salwy niespodziewanego cierpienia - błagam - szepnął, między spazmami, które gięły go z powrotem do upokarzającej pozycji.
Z jakiegoś powodu ona przerażał go bardziej niż postawny mężczyzna, wyłaniający się zza jej pleców, z kpiącą uwagą na ustach i równie upokarzającym rozkazem. Doskwierającym Leopoldowi bardziej, niż palący ból, wzmożony na brzuchu, gdzie dotknęła go różdżka anonimowego bruneta. Wilkes zaskomlał cicho, ale posłusznie zgiął się w wymuszonym ukłonie, nerwowo patrząc na ruchy nadgarstków tej dziwacznej dwójki.
-Czego chcesz? Przecież nic ci nie zrobiłem - wydyszał, cofając się i walcząc z przenikającym aż do kości cierpieniem - zdejmij ze mnie ten łańcuch, proszę - wyszeptał z cichą nadzieją, że to jednak pomyłka, że to nie on miał paść ofiarą mrocznej fantazji Miu. Zesztywniał na dźwięk jej słów oraz... dotyku, który jednak bardziej go zmroził niż uspokoił. Rzeczowy, twardy, inny, niż ten, jakiego mógł się spodziewać po wenusjańskiej kurtyzanie z najwyższej półki. Jęknął po raz kolejny, gdy dryblas zatargał go do wystawnego pokoju dziennego, wywołując kolejną falę bólu urażonych mięśni. Miu rozsiadła się w j e g o fotelu, a on kulił się przed nią na kolanach, bojąc się podnieść na nią oczy.
-Dobrze, dobrze. Zrobię wszystko, tak jak mówisz. Surowce, materiały, wszystko najlepszej jakości, bez żadnych pytań, terminowo. Dam ci, co tylko zechcesz - wyjąkał, wijąc się pod napływem bólu, parzącego skórę. Nadal nie podnosił spojrzenia, mówiąc, wbijał wzrok we włókna absurdalnie drogiego dywanu, martwiąc się, co takiego ujrzałby w ślepiach Miu. Nie chciał kolejnych takich spotkań, zgodził się na jej warunki bez protestów, bez pytania.
-Zostawcie mnie już - poprosił, lecz zamiast upragnionej ulgi, spłynęła na niego kolejna fala bólu. Zawył, rzucając się na podłogę i wijąc się z niemożności wytrzymania salwy niespodziewanego cierpienia - błagam - szepnął, między spazmami, które gięły go z powrotem do upokarzającej pozycji.
I show not your face but your heart's desire
-W takim razie nie muszę chociaż udawać.- wygiął wargi w ironicznym wyrazie, bowiem nie dało się ukryć, że lubił robotę, w której mógł być po prostu sobą – bezczelnym, kpiącym i bezlitosnym napastnikiem pragnącym zgnieść swoją ofiarę w pięści. Rzadko decydował się na otwartą walką będąc zwolennikiem siły cwaniactwa, które pozwalało mu położyć rywala na deskach nim ten w ogóle zorientował się o otwartym konflikcie, jednak kiedy należało podnieść rękawice nie widział w tym żadnego problemu. Lubił wyzwania, choć z opisu Deidre Leopold takowym się nie wydawał, dlatego odniósł wrażenie, iż będzie to zwykła formalność, spacerek mający nieść za sobą niebywałe profity – dla nich wszystkich. Dla każdego Rycerza.
Widział strach w jego oczach, czuł zapach potu nieubłagalnie pojawiającego się na czole oraz plecach, kiedy czarnomagiczne zaklęcie dosięgnęło jego piersi. Mieli się pobawić długo i bezlitośnie, aby zadanie zostało zrozumiane i przyjęte w należyty sposób – bez żadnych wątpliwości, a tym bardziej uchybień. Finanse Leopolda oraz firma, którą zarządzał była im niezbędna, co musieli wyraźnie mu zakomunikować w kolejnych poczynaniach mniej, bądź bardziej humanitarnych. Czy jednak była choć nić dobrej woli w najczarniejszej z dziedzin magii? Czy ludzie posługujący się nią mieli w sobie grosz współczucia? Nie. Nie mieli.
Udane zaklęcie sprawiło, że mężczyzna wykonał polecenie Macnaira, jednak słowo, które padło chwilę wcześniej ciągle siedziało mu w głowie. Miu – już gdzieś to słyszał, kodował przydatne informacje i był praktycznie pewien, że właśnie o owej kobiecie wspominał Ramsey na ich pierwszym spotkaniu po przeszło dekadzie. Drapieżna, niebezpieczna i pracująca w miejscu pożądanym przez mężczyzn… teoretycznie wszystko się zgadzało, jednak dlaczego wcześniej nie przyszło mu o tym się dowiedzieć? Czy faktycznie dziewczyna z jaką przyszło mu pracować trudziła się takim zawodem? Dlaczego? Wiedział, jednak że nie było to ani dobre miejsce, ani dobry czas na pytania i nawet same domysły. Musiał skupić się na zadaniu, a nie plątać w sieci własnych myśli, które silnie zaatakowały jego umysł. Drew był osobą, która preferowała wszystko wiedzieć – wiele czasu spędzał na obserwowaniu ludzi, słuchaniu ich historii, by potem wykorzystać to do własnych celów, gdyż sama przeszłość innych niewiele go interesowała. Był bezwzględny, nie dzierżył w sobie nawet krzty empatii i dzięki temu był dobrym słuchaczem znającym niesamowitą wartość informacji.
Skierował spojrzenie na Deidre, choć wyraz jego twarzy nawet na moment nie zmienił się. Nie szukał w jej oczach odpowiedzi, ale starał się wyczytać reakcję, która zapewne nawet nie miała się pojawić, skoro do ów imienia była na co dzień przyzwyczajona. Po chwili wrócił do celu ich wizyty uzmysławiając sobie, że facet praktycznie jadł im z ręki, a nawet dobrze nie zaczęli – był na tyle głupi, aby kłamać, czy naprawdę był taką życiową pizdą? -Surowce, materiały, najlepszych ludzi.- dodał nacisk na ostatnie słowo, albowiem pomoc zewnętrza była niezbędna. Żaden z Rycerzy nie znał się na tyle dobrze na projektowaniu tudzież budowaniu, żeby mogli postawić na nowo Białą Wywernę o własnych siłach. -Zapewne wiesz o anomaliach, tobie też odbiły się czkawką. Właściwie kto wie… może na nich zarobiłeś?- uśmiechnął się kpiąco chwyciwszy Leopolda za górną część szlafroku, tak aby podciągnąć go do góry. Nie dbał o to, że ten był właściwie nagi. Było mu to wyjątkowo obojętne, jednak aż chciało się dodać, że karma wraca. -Jestem pewien, że kolejna anomalia powodująca pożar nikogo nie zdziwi. Ogień jest życzliwym żywiołem, gdyż zaciera wszelkie ślady.- w oczach blondyna można było dostrzec złowieszczy błysk, kiedy lustrował spojrzeniem twarz ofiary badając targające nim emocje, chciał go rozszyfrować. -Najpierw zabierzemy Ci pieniądze, potem dom, następnie godność, a na sam koniec pozbawionego wszystkiego zostawimy na Nokturnie. Tacy jak ty są tam wyjątkowo chodnym towarem.- uśmiechnął się z przekąsem mówiąc prawdę. Brudne, śmierdzące uliczki jego okolicy zawsze brały pod własne skrzydła takich szczurów jak on – czasem zapewniali szybką śmierć, jednak częściej preferowali długą i mozolną zabawę.
Gdy kolejne czarnomagiczne zaklęcie dotknęło jego piersi w paskudnej torturze wiedział, że tylko dzięki faktowi, iż nadal go trzymał facet stał na nogach. Nie myśląc długo zamachnął się celując w jego szczękę – wiedział, że mieli nie zostawiać śladów, ale otrzeźwiający nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodził.
Widział strach w jego oczach, czuł zapach potu nieubłagalnie pojawiającego się na czole oraz plecach, kiedy czarnomagiczne zaklęcie dosięgnęło jego piersi. Mieli się pobawić długo i bezlitośnie, aby zadanie zostało zrozumiane i przyjęte w należyty sposób – bez żadnych wątpliwości, a tym bardziej uchybień. Finanse Leopolda oraz firma, którą zarządzał była im niezbędna, co musieli wyraźnie mu zakomunikować w kolejnych poczynaniach mniej, bądź bardziej humanitarnych. Czy jednak była choć nić dobrej woli w najczarniejszej z dziedzin magii? Czy ludzie posługujący się nią mieli w sobie grosz współczucia? Nie. Nie mieli.
Udane zaklęcie sprawiło, że mężczyzna wykonał polecenie Macnaira, jednak słowo, które padło chwilę wcześniej ciągle siedziało mu w głowie. Miu – już gdzieś to słyszał, kodował przydatne informacje i był praktycznie pewien, że właśnie o owej kobiecie wspominał Ramsey na ich pierwszym spotkaniu po przeszło dekadzie. Drapieżna, niebezpieczna i pracująca w miejscu pożądanym przez mężczyzn… teoretycznie wszystko się zgadzało, jednak dlaczego wcześniej nie przyszło mu o tym się dowiedzieć? Czy faktycznie dziewczyna z jaką przyszło mu pracować trudziła się takim zawodem? Dlaczego? Wiedział, jednak że nie było to ani dobre miejsce, ani dobry czas na pytania i nawet same domysły. Musiał skupić się na zadaniu, a nie plątać w sieci własnych myśli, które silnie zaatakowały jego umysł. Drew był osobą, która preferowała wszystko wiedzieć – wiele czasu spędzał na obserwowaniu ludzi, słuchaniu ich historii, by potem wykorzystać to do własnych celów, gdyż sama przeszłość innych niewiele go interesowała. Był bezwzględny, nie dzierżył w sobie nawet krzty empatii i dzięki temu był dobrym słuchaczem znającym niesamowitą wartość informacji.
Skierował spojrzenie na Deidre, choć wyraz jego twarzy nawet na moment nie zmienił się. Nie szukał w jej oczach odpowiedzi, ale starał się wyczytać reakcję, która zapewne nawet nie miała się pojawić, skoro do ów imienia była na co dzień przyzwyczajona. Po chwili wrócił do celu ich wizyty uzmysławiając sobie, że facet praktycznie jadł im z ręki, a nawet dobrze nie zaczęli – był na tyle głupi, aby kłamać, czy naprawdę był taką życiową pizdą? -Surowce, materiały, najlepszych ludzi.- dodał nacisk na ostatnie słowo, albowiem pomoc zewnętrza była niezbędna. Żaden z Rycerzy nie znał się na tyle dobrze na projektowaniu tudzież budowaniu, żeby mogli postawić na nowo Białą Wywernę o własnych siłach. -Zapewne wiesz o anomaliach, tobie też odbiły się czkawką. Właściwie kto wie… może na nich zarobiłeś?- uśmiechnął się kpiąco chwyciwszy Leopolda za górną część szlafroku, tak aby podciągnąć go do góry. Nie dbał o to, że ten był właściwie nagi. Było mu to wyjątkowo obojętne, jednak aż chciało się dodać, że karma wraca. -Jestem pewien, że kolejna anomalia powodująca pożar nikogo nie zdziwi. Ogień jest życzliwym żywiołem, gdyż zaciera wszelkie ślady.- w oczach blondyna można było dostrzec złowieszczy błysk, kiedy lustrował spojrzeniem twarz ofiary badając targające nim emocje, chciał go rozszyfrować. -Najpierw zabierzemy Ci pieniądze, potem dom, następnie godność, a na sam koniec pozbawionego wszystkiego zostawimy na Nokturnie. Tacy jak ty są tam wyjątkowo chodnym towarem.- uśmiechnął się z przekąsem mówiąc prawdę. Brudne, śmierdzące uliczki jego okolicy zawsze brały pod własne skrzydła takich szczurów jak on – czasem zapewniali szybką śmierć, jednak częściej preferowali długą i mozolną zabawę.
Gdy kolejne czarnomagiczne zaklęcie dotknęło jego piersi w paskudnej torturze wiedział, że tylko dzięki faktowi, iż nadal go trzymał facet stał na nogach. Nie myśląc długo zamachnął się celując w jego szczękę – wiedział, że mieli nie zostawiać śladów, ale otrzeźwiający nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodził.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 17
'k100' : 17
Rozpaczliwe jęki Leopolda tylko ją drażniły, nie nasycając żadną satysfakcją. Nie pojawiła się tutaj z perspektywą zabawy - bez Tristana tuż obok nie potrafiła w pełni cieszyć się cierpieniem ofiar - a wykonaniem powierzonego im przez Czarnego Pana zadania, dlatego też chciała ukrócić kontakt z słabowitym mężczyzną do minimum. Gdyby tylko miała pewność, że fircyk usłucha pisemnej retoryki, wysłałaby mu list, ale chciała dopilnować posłuszeństwa osobiście. Poświęcała się nowym obowiązkom całkowicie, niezależnie od stopnia ich trudności. Wilkes stanowił łatwy kąsek niesmacznej przystawki, z jaką należało rozprawić się jak najszybciej. Wydawał się kooperować, w jasnych oczach lśnił strach, widoczny nawet z wygodnego fotela, na którym wygodnie się rozsiadła, mogąc obserwować popychanego na kolana mężczyznę - i Drew, doskonale odnajdującego się w roli bezpośredniego wykonawcy brutalnej woli. Przed momentem posłanej w Leopolda promieniem niezwykle skutecznego zaklęcia. Deirdre sama zdziwiła się jego mocą, różdżka przyjemnie rozgrzała się w chłodnej dłoni, a jęk, który wydarł się z ust wijącej się z bólu ofiary, świadczył o silę klątwy. Doskonale, nie musiała serwować następnych, wystarczyło celne przemieszczenie się organów wewnętrznych, cierpienie pulsujące w każdym drgnięciu ciała, pokiereszowanego od wewnątrz. Nietrwale, nie pojawili się tu przecież po to, by go skatować - miał być ich gwarantem szybkiej i skutecznej odbudowy Białej Wywerny. Powinien to zrozumieć, lecz nie, wytłumaczył się chłopięcą wymówką. Nic ci nie zrobiłem, jak łaskawie, jak typowo. Tsagairt uniosła brew do góry, nieco zażenowana tym dramatycznym wyznaniem, ale zdziwienie nie trwało długo. Potężna magia niosła ze sobą równie wielkie ryzyko, zwłaszcza w czasie anomalii. Nie minęło kilka sekund, gdy poczuła okropny ból głowy, jakby ktoś przeciął jej skronie ostrzem - powstrzymała syk bólu, opierając się mocniej o fotel. Migrena, gwałtowna, druzgocząca, zaatakowała ją z całą dostępną siłą, na chwilę wyłączając ją z towarzyskiej pogawędki. Ostre słowa Drew docierały do niej jak przez mgłę, nie potrafiła skupić się na brzmieniu całych zdań, ale ton i pojedyncze słowa układały się w satysfakcjonującą groźbę, na pewno oddziałującą na Wilkesa. Musiał wiedzieć, że są zdolni do wszystkiego - i że umkną przed odpowiedzialnością. Anomalie służyły Rycerzom Walpurgii, siejąc niespotykane zniszczenie, łatwe do obarczenia winą. Leopold z pewnością to rozumiał, zwłaszcza poinstruowany jasno przez Macnaira.
Deirdre była wdzięczna za to chwilowe przejęcie pałeczki - odruchowo potarła skroń palcami wolnej dłoni, powoli wracając z odmętów bólu, który nie opuścił jej jednak na dobre. Irytujące ćmienie nie pozwalało jej osiągnąć pełni koncentracji, ale zbladła jedynie odrobinę, nie dając po sobie poznać chwilowej słabości.
- Zrozumieliśmy się? - spytała lodowato, artykułując głoski tak, by zdezorientowany uderzeniem Leopold z pewnością pojął sens wypowiedzi Macnaira. - Oczekujemy ścisłej współpracy, listownych meldunków i absolutnej tajemnicy. Jeśli zdradzisz komukolwiek cokolwiek, będziemy miażdżyć cię tygodniami. Dosłownie - zapowiedziała beznamiętnie, kładąc nacisk na okrutną wizję rozpłaszczanego ciała: motywacja najwyższa i najniższa zarazem, docierająca prosto do głowy przerażonego blondyna. Przez chwilę wahała się, czy nie podnieść różdżki po raz kolejny, ale dotychczasowy popis czarnomagicznych klątw, zwłaszcza tak skuteczny jak przed momentem, powinien wystarczyć, by odpowiednio mocno zastraszyć Wilkesa. - Jeszcze raz - rzuciła w stronę Drew, ponaglając go do silniejszego wymierzenia ciosu - a sobie kupując jeszcze chwilę komfortowego wsparcia o ramię fotela, skroń pulsowała tępym bólem i obawiała się, że przy próbie gwałtownego wstania, mogłoby zakręcić się jej w głowie: a to nie wpłynęłoby na podkopane morale kwilącego Leopolda.
Deirdre była wdzięczna za to chwilowe przejęcie pałeczki - odruchowo potarła skroń palcami wolnej dłoni, powoli wracając z odmętów bólu, który nie opuścił jej jednak na dobre. Irytujące ćmienie nie pozwalało jej osiągnąć pełni koncentracji, ale zbladła jedynie odrobinę, nie dając po sobie poznać chwilowej słabości.
- Zrozumieliśmy się? - spytała lodowato, artykułując głoski tak, by zdezorientowany uderzeniem Leopold z pewnością pojął sens wypowiedzi Macnaira. - Oczekujemy ścisłej współpracy, listownych meldunków i absolutnej tajemnicy. Jeśli zdradzisz komukolwiek cokolwiek, będziemy miażdżyć cię tygodniami. Dosłownie - zapowiedziała beznamiętnie, kładąc nacisk na okrutną wizję rozpłaszczanego ciała: motywacja najwyższa i najniższa zarazem, docierająca prosto do głowy przerażonego blondyna. Przez chwilę wahała się, czy nie podnieść różdżki po raz kolejny, ale dotychczasowy popis czarnomagicznych klątw, zwłaszcza tak skuteczny jak przed momentem, powinien wystarczyć, by odpowiednio mocno zastraszyć Wilkesa. - Jeszcze raz - rzuciła w stronę Drew, ponaglając go do silniejszego wymierzenia ciosu - a sobie kupując jeszcze chwilę komfortowego wsparcia o ramię fotela, skroń pulsowała tępym bólem i obawiała się, że przy próbie gwałtownego wstania, mogłoby zakręcić się jej w głowie: a to nie wpłynęłoby na podkopane morale kwilącego Leopolda.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wylegując się w wannie pełnej gorącej wody - jeszcze nie mleka, ponoć doskonale wygładzającego skórę (wciąż tliły się w nim resztki rozsądku, przestrzegające, by nie szastał zarobionym złotem w zaślepieniu totalnym) - relaksował spięte ciało, właściwie odłączając od siebie wszystkie zbędne myśli, odciągające go od czerpania pełnej satysfakcji z domowych zabiegów. Doskonale pamiętał okrutne lata, kiedy powoli piął się na szczyt, żywo wspominał wszelkie wyrzeczenia, jakie przecierpiał, by móc cieszyć się luksusem, spokojem, ugruntowaną pozycją, szacunkiem, lecz... nie miały one absolutnie żadnego znaczenia, gdy barwił sobie usta winem ze złotego kielicha, marzycielskim wzrokiem przeciągając po wyłożonej mozaiką ścianie. Udowodnił samemu sobie, że jest bogiem, wznosząc imperium i depcząc po ludziach, którzy niegdyś wróżyli mu dno. Czysta krew, pękata sakiewka oraz przyjemna aparycja: ludzkie wszy niemal całowały go po rękach, a rówieśnicy z Hogwartu nagle przypominali sobie o dawnym przyjacielu, żałośnie skomląc o wsparcie w ich nieudanym życiu. Wilkes w każdym dniu odnajdywał znakomity pretekst do świętowania, miał nieskończenie wiele pomysłów na toasty ku swej czci, a apogeum samczego zadowolenia z osiągnięć, bogactw oraz doskonałości własnego oblicza wybuchało w jego domu, w przytulnych czterech ścianach, zakupionych niedawno od jakiegoś zubożałego szlachcica. Przejęcie tej posiadłości również było czymś, a on był kimś i... dlatego nie mógł uwierzyć, że szoruje kolanami po wspaniałym dywanie, obserwując z bliska jego barwione włókna, drżącym głosem korząc się przed prostytutką. Wrzący ból skutecznie przesłaniał jednak procesy myślowe, nie pozwalając, by głoski ułożyły się w sensowne pytanie: z gardła Leopolda dobywały się wyłącznie nieartykułowane jęki, przerywane skomlącymi prośbami. Miał już dość, nigdy nie był wytrzymały, unikał krwi, wypadków, zadrapań, nie chcąc narazić swej idealnej aparycji - niegdyś tylko nią mógł się pochwalić - więc gotował się na spełnienie każdego żądania, rozkazu piekielnej kobiety. Podskórnie wyczuł, iż to ona rządzi i jej lękał się mocniej, aniżeli barczystego mężczyzny. Głośno krzyknął, jego błagania nie dały wiele, wciąż pętał go parzący łańcuch, którego ogniwa w towarzyszeniu ruchu przemieszczały się i torturowały nieskażone partie ciała. Zawył rozpaczliwie, a słowa zakapiora odbijały się echem w głowie Wilkesa, powtarzane przez podświadomość, jakby czuła, że są one zbyt ważne, by pozwolić im umknąć. Surowce, materiały, najlepszych ludzi. Tak, tak, tak. Gorliwie kiwał głową, powtarzając za drabem, surowce, materiały, najlepszych ludzi, tak, tak, tak. Podkulił nogi, trzęsąc się ze strachu i z bólu, przecież obiecał, czemu wciąż go męczyli? Leopold, choć kutwa, nie przeliczał na złoto swej aparycji ani zdrowia - a strachliwy, cichutko popiskujący głosik w głowie podpowiadał mu, że ta dwójka na tym by nie poprzestała - i był skłonny oddać im wszystko. Teraz, zaraz.
-Błagam, nie - szepnął słabo, podnosząc prosząco wzrok i przesuwając załzawionymi oczami od rozpiętej w fotelu Miu po stojącego nad nim groźnie dryblasa - zrobię co tylko zechcecie, tylko zostawcie mnie w spokoju - głos mu się załamał, szarpnął się lekkomyślnie, gdy poczuł, jak mocna ręka mężczyzny unosi go w górę i wymierza otumaniający cios. Tępy ból nałożył się na ten parzący i Wilkes krzyknął raz jeszcze, kuląc się na podłodze, jakby w rezygnacji oczekiwał na dalsze razy. Ocknął się dopiero słysząc dyspozycję kobiety, zamrugał w przerażeniu i podpełzł do fotela, chwytając skraj jej długiej sukni.
-Proszę, pani, nie - wycharczał. Był gotowy całować jej stopy, byleby odwołała swego towarzysza - oddam wam wszystko, będę posłuszny, przysięgam - zarzekał się, choć przepływ słów utrudniały spazmy bólu, rozchodzące się po poparzonym ciele.
-Błagam, nie - szepnął słabo, podnosząc prosząco wzrok i przesuwając załzawionymi oczami od rozpiętej w fotelu Miu po stojącego nad nim groźnie dryblasa - zrobię co tylko zechcecie, tylko zostawcie mnie w spokoju - głos mu się załamał, szarpnął się lekkomyślnie, gdy poczuł, jak mocna ręka mężczyzny unosi go w górę i wymierza otumaniający cios. Tępy ból nałożył się na ten parzący i Wilkes krzyknął raz jeszcze, kuląc się na podłodze, jakby w rezygnacji oczekiwał na dalsze razy. Ocknął się dopiero słysząc dyspozycję kobiety, zamrugał w przerażeniu i podpełzł do fotela, chwytając skraj jej długiej sukni.
-Proszę, pani, nie - wycharczał. Był gotowy całować jej stopy, byleby odwołała swego towarzysza - oddam wam wszystko, będę posłuszny, przysięgam - zarzekał się, choć przepływ słów utrudniały spazmy bólu, rozchodzące się po poparzonym ciele.
I show not your face but your heart's desire
Nie wiedział, czy bardziej był zażenowany własnym ciosem, który nie był nader silny, czy zachowaniem mężczyzny, który przypominał małego, zbłąkanego kotka pragnącego wrócić do ciepłego kąta. Rozumiał powagę sytuacji i z uwagi na własne doświadczenia potrafił postawić się na jego miejscu, ale nigdy nawet nie przyszłoby mu do głowy, aby wpaść w swego rodzaju histerię – dosłowny lament, który nie dodawał mu nawet krzty męskości. Sprawiał wrażenie zwykłej ofiary losu, która tylko dzięki szczęściu dosięgnęła pozycji oraz majątku rozgłoszonego plotkami nawet w najczarniejszych kątach Londynu. Szatyn nie rozumiał ów fenomenu – dla niego to był zwykły obłęd i potwierdzenie hipotezy, iż to nie korzenia „zdobiły” personę, a jego osobowość i osiągnięcia. Leopold nie przypominał mu człowieka sukcesu, a zwykłego, parszywego szczura, który byłby w stanie jeść z ziemi tylko dlatego, iż inni mu to nakazali. Był żałosny.
Kucając nad kulącą się ofiarą westchnął przeciągle, jakoby faktycznie nie było już sensu strzępić języka. Smród strachu uderzył w nozdrza Macnaira i gdyby nie fakt, iż mężczyzna był praktycznie nagi nabrałby wątpliwości, czy aby na pewno próba podniesienia go była dobrym pomysłem. Rozsądek nakazywał mu jednak upewnić się w kwestii prawidłowego porozumienia, toteż oparłszy kolano o zewnętrzną część jego uda docisnął go do ziemi nie dbając o jakikolwiek dyskomfort – wręcz przeciwnie – takowy miał się pojawić. -Jeśli dowiem się, że coś kombinujesz.- syknął przez zaciśnięte zęby. -Jeśli choć jeden pieprzony ptaszek doniesie mi, że kłapiesz ozorem.- dodał przeciągnąwszy ostatnie słowo. -Znajdę Cię.- zwieńczył uśmiechając się przeciągle – złowieszczo i bezlitośnie. Zatrzymawszy swoje spojrzenie na jego oczach skupił się na zmianie długości, a następnie koloru włosów. Nie chcąc być nader wulgarny w towarzystwie Miu nachylił się ku jego twarzy, by bez trudu móc szepnąć do ucha, choć i tak miał wrażenie, że dziewczyna doskonale mogła słyszeć jego słowa. -Nigdy nie wiesz, gdzie mnie spotkasz. Mogę lać Ci ognistą w barze, mogę kupować niezbędny towar do budowy wymarzonego domu dla małżonki w ramach ślubnego prezentu.- zaśmiał się kpiąco mając świadomość, że przekleństwo było jego darem. -Mogę być nawet dziwką, którą będziesz miał ochotę pieprzyć i wbić Ci nóż w plecy jak będziesz zrzucać z siebie te lukrowane łaszki, kwiatuszku.- dodał po czym wyprostował się, a włosy wróciły do normalnej formy – której Leopold jeszcze nie miał okazji zobaczyć – zaś twarz widocznie nabrała zmarszczek i bardziej wyrazistych kości policzkowych. -Tobą też mogę być, choć właściwie zbyt bardzo się nie różnimy. Obydwoje nie mamy rodzin; myślisz, że ktoś będzie za nami tęsknić, że ktokolwiek będzie nas szukać? Nikt nie zauważy naszego zniknięcia Leopoldzie. Nikt poza twoimi pracownikami, których zrabuję zaraz po tym, jak pozostawię Twoje truchło wilkołakom na pożarcie.- posłał mu fałszywy, pełen zrozumienia uśmiech, a następnie poklepał go „przyjacielsko” po ramieniu. Właściwie miał plan go nawet podnieść, lecz nim miał okazję to zrobić ten już leżał u stóp Deirdre, co spowodowało, że siłą rzeczy musiał kolejny raz pokazać mu gdzie jego miejsce. Rozkładając szeroko ręce i tym samym dając do zrozumienia towarzyszce, że nie do końca rozumował postępowanie oponenta, podszedł bliżej i stanąwszy nad nim wykonał lekki cios stopą od dołu w podbródek, mając nadzieję, że to przymknie go choć na moment.
Nie minęła chwila, a domostwo ogarnął huk klaśnięcia w dłonie – Macnair nie zważając na dość irracjonalną sytuację nie miał wcale ochoty wracać jeszcze do siebie. -Leopoldzie, gdzie Twoja gościnność? Twoi goście zgłodnieli, a na dodatek tradycja nalega, by opić udany interes.- posłał niewinny uśmiech Dei czując, że może jej się to nie spodobać, choć tak naprawdę kto nie lubił częstować się „nie za swoje”? Chłop jadł im z ręki, a ów miejsce wydawało się o wiele wygodniejsze jak nokturnowskie speluny.
Kucając nad kulącą się ofiarą westchnął przeciągle, jakoby faktycznie nie było już sensu strzępić języka. Smród strachu uderzył w nozdrza Macnaira i gdyby nie fakt, iż mężczyzna był praktycznie nagi nabrałby wątpliwości, czy aby na pewno próba podniesienia go była dobrym pomysłem. Rozsądek nakazywał mu jednak upewnić się w kwestii prawidłowego porozumienia, toteż oparłszy kolano o zewnętrzną część jego uda docisnął go do ziemi nie dbając o jakikolwiek dyskomfort – wręcz przeciwnie – takowy miał się pojawić. -Jeśli dowiem się, że coś kombinujesz.- syknął przez zaciśnięte zęby. -Jeśli choć jeden pieprzony ptaszek doniesie mi, że kłapiesz ozorem.- dodał przeciągnąwszy ostatnie słowo. -Znajdę Cię.- zwieńczył uśmiechając się przeciągle – złowieszczo i bezlitośnie. Zatrzymawszy swoje spojrzenie na jego oczach skupił się na zmianie długości, a następnie koloru włosów. Nie chcąc być nader wulgarny w towarzystwie Miu nachylił się ku jego twarzy, by bez trudu móc szepnąć do ucha, choć i tak miał wrażenie, że dziewczyna doskonale mogła słyszeć jego słowa. -Nigdy nie wiesz, gdzie mnie spotkasz. Mogę lać Ci ognistą w barze, mogę kupować niezbędny towar do budowy wymarzonego domu dla małżonki w ramach ślubnego prezentu.- zaśmiał się kpiąco mając świadomość, że przekleństwo było jego darem. -Mogę być nawet dziwką, którą będziesz miał ochotę pieprzyć i wbić Ci nóż w plecy jak będziesz zrzucać z siebie te lukrowane łaszki, kwiatuszku.- dodał po czym wyprostował się, a włosy wróciły do normalnej formy – której Leopold jeszcze nie miał okazji zobaczyć – zaś twarz widocznie nabrała zmarszczek i bardziej wyrazistych kości policzkowych. -Tobą też mogę być, choć właściwie zbyt bardzo się nie różnimy. Obydwoje nie mamy rodzin; myślisz, że ktoś będzie za nami tęsknić, że ktokolwiek będzie nas szukać? Nikt nie zauważy naszego zniknięcia Leopoldzie. Nikt poza twoimi pracownikami, których zrabuję zaraz po tym, jak pozostawię Twoje truchło wilkołakom na pożarcie.- posłał mu fałszywy, pełen zrozumienia uśmiech, a następnie poklepał go „przyjacielsko” po ramieniu. Właściwie miał plan go nawet podnieść, lecz nim miał okazję to zrobić ten już leżał u stóp Deirdre, co spowodowało, że siłą rzeczy musiał kolejny raz pokazać mu gdzie jego miejsce. Rozkładając szeroko ręce i tym samym dając do zrozumienia towarzyszce, że nie do końca rozumował postępowanie oponenta, podszedł bliżej i stanąwszy nad nim wykonał lekki cios stopą od dołu w podbródek, mając nadzieję, że to przymknie go choć na moment.
Nie minęła chwila, a domostwo ogarnął huk klaśnięcia w dłonie – Macnair nie zważając na dość irracjonalną sytuację nie miał wcale ochoty wracać jeszcze do siebie. -Leopoldzie, gdzie Twoja gościnność? Twoi goście zgłodnieli, a na dodatek tradycja nalega, by opić udany interes.- posłał niewinny uśmiech Dei czując, że może jej się to nie spodobać, choć tak naprawdę kto nie lubił częstować się „nie za swoje”? Chłop jadł im z ręki, a ów miejsce wydawało się o wiele wygodniejsze jak nokturnowskie speluny.
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 09.01.18 20:06, w całości zmieniany 1 raz
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 49
'k100' : 49
Głowa ciągle pulsowały tępym bólem, ćmiła cierpieniem, spływającym drgawkami w dół karku - otrząsnęła się jednak z największej tortury, mogąc w pełni uczestniczyć w zachwycającym przedstawieniu, jakie zaprezentował jej Drew. Cieszyła ją własna przenikliwość, Macnair spełnił z nawiązką pokładane w nim nadzieje, pokazując swoją parszywą, skurwysyńską stronę, tak potrzebną przy przeprowadzaniu tego typu negocjacji. Coraz wyraźniej słyszała syczane słowa i widziała każdą drobną zmianę na twarzy mężczyzny, dłuższe włosy, zmarszczki, wyostrzone rysy, cały spektakl, wystawiany przed przerażonym, trzęsącym się Leopoldem. Podobno kochał sztukę, miał teraz najlepszą szansę obserwować jej wyrafinowaną wersję z pierwszego rzędu, ba, z samej sceny, powzięty tuż przed najdoskonalszego aktora, potrafiącego perfekcyjnie dopasować się do roli. Nawet pomimo wypracowanego latami dystansu, potrafiła docenić umiejętność Drew, płynność, z jaką przechodził z fizyczności do fizyczności, z roli do roli, z uśmiechu do grymasu. Przez chwilę zapatrzyła się na jego sylwetkę, zastanawiając się nad tym, jak cudownie spisałby się w Wenus - i w tym samym momencie wspomniał o dziwce, wywołując w Deirdre niewidoczny skurcz zaniepokojenia. Wiedział? Skąd? Zacisnęła usta nieco mocniej, zastanawiając się, czy był to ostry przytyk do niej, czy też gra słów, kontynuacja groźby, finalnej, gwałtownej, takiej, po której Leopold z pewnością będzie współpracował. Zachowując się równie usłużnie, co w tym momencie, gdy czołgał się w jej stronę, dotykając brzegu czarnej szaty. Skrzywiła się, okazując niezadowolenie, i obcasem buta odepchnęła dłoń mężczyzny - resztę zaszczytów spełnił Drew, kopnięciem zamykając Wilkesowi usta, wypełniające się jękami i błaganiami. Obowiązek został wypełniony, widziała dokładnie przerażenie mężczyzny, zakorzenione na tyle głęboko, by bez problemu mogli zostawić go samemu sobie, by - wróciwszy do względnego spokoju ducha - mógł zabrać się za to, co przykazano mu zrobić. Zarówno ona jak i Macnair wyrazili się brutalnie jasno a Leopold, choć przerażony, kontaktował, przyjmując nowe obowiązki z odpowiednią pokorą. Doskonale, tak jak przypuszczała, rozmowa należała do tych krótkich i owocnych nie musieli spędzać w wręcz śmierdzącym przepychem domu ani chwili dłużej. I choć propozycja Drew wydawała się obiektywnie kusząca, to przebywanie zbyt długo z roztrzęsionym Leopoldem mogło osłabić wydźwięk ich emocjonującej konwersacji.
- Nie - powiedziała tylko krótko, wewnętrznie ciągle nie mogąc nadziwić się przyjemnością, jaką napawał ją krótki sprzeciw, zwerbalizowanie własnego poglądu, podjęcie decyzji, której mężczyzna musiał posłuchać. Odzyskała władzę nad sobą - i zyskała tę, której nigdy nie posiadała, nad innymi. - Myślę, że Leopold potrzebuje spokoju, by zacząć planować działania, mające pomóc naszej sprawie. Napisać listy do dostawców, sprawdzić zasoby swych magazynów, przedsięwziąć odpowiednie środki - dodała, powoli wstając z fotela, a w jej słowach nie było słychać troski, jedynie kontynuowaną groźbę. Poprawiła rękawy sukni i spojrzała w dół, prosto w załzawione oczy Wilkesa. - Będziemy cię stale obserwować. Jeśli popełnisz choć drobny błąd lub powiesz komukolwiek o naszej współpracy, dowiemy się o tym od razu - wyartykułowała dokładnie, nie musząc ponownie dodawać, że skończy się to dla mężczyzny tragicznie. Podniosła wzrok na Drew, skinięciem głowy wskazując drzwi; zrobili wszystko, co powinni, reszta leżała w drżących, śliskich od potu rękach nowobogackiego budowlańca, który powinien zacząć już pracować nad dostarczeniem ich najlepszych surowców. Z pewnością nie chciał ponownie spotkać Macnaira, w żadnym ze swych tajemniczych wcieleń. Deirdre otuliła się szczelniej płaszczem i ruszyła w kierunku drzwi, nie odwracając się za siebie ani razu - uprzejme pożegnanie Leopolda zostawiła towarzyszącemu jej mężczyźnie, którego prośby zamierzała wysłuchać już z dala od domu Wilkesa.
- Nie - powiedziała tylko krótko, wewnętrznie ciągle nie mogąc nadziwić się przyjemnością, jaką napawał ją krótki sprzeciw, zwerbalizowanie własnego poglądu, podjęcie decyzji, której mężczyzna musiał posłuchać. Odzyskała władzę nad sobą - i zyskała tę, której nigdy nie posiadała, nad innymi. - Myślę, że Leopold potrzebuje spokoju, by zacząć planować działania, mające pomóc naszej sprawie. Napisać listy do dostawców, sprawdzić zasoby swych magazynów, przedsięwziąć odpowiednie środki - dodała, powoli wstając z fotela, a w jej słowach nie było słychać troski, jedynie kontynuowaną groźbę. Poprawiła rękawy sukni i spojrzała w dół, prosto w załzawione oczy Wilkesa. - Będziemy cię stale obserwować. Jeśli popełnisz choć drobny błąd lub powiesz komukolwiek o naszej współpracy, dowiemy się o tym od razu - wyartykułowała dokładnie, nie musząc ponownie dodawać, że skończy się to dla mężczyzny tragicznie. Podniosła wzrok na Drew, skinięciem głowy wskazując drzwi; zrobili wszystko, co powinni, reszta leżała w drżących, śliskich od potu rękach nowobogackiego budowlańca, który powinien zacząć już pracować nad dostarczeniem ich najlepszych surowców. Z pewnością nie chciał ponownie spotkać Macnaira, w żadnym ze swych tajemniczych wcieleń. Deirdre otuliła się szczelniej płaszczem i ruszyła w kierunku drzwi, nie odwracając się za siebie ani razu - uprzejme pożegnanie Leopolda zostawiła towarzyszącemu jej mężczyźnie, którego prośby zamierzała wysłuchać już z dala od domu Wilkesa.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie miał wrogów z prawdziwego zdarzenia. Szkolne antypatie starły się wraz z ucięciem kontaktu: szlachcice inaczej niż z interesu nie raczyli się zwrócić uwagi na Wilkesa, który właściwie rzetelnie starał się nie wadzić nikomu. Utrzymywał absolutnie ze wszystkimi pozytywne bądź neutralne relacje i nawet jeśli z całego pozłacanego serca (stać go było na takie) kogoś nie znosił, potrafił udawać najlepszego przyjaciela. Podlizywał się stojącym nad nim, bratał się z równymi sobie, a tymi poniżej... cicho pogardzał, nie czyniąc z tego wielkiego widowiska. Wiedział, jak zapewniać sobie bezpieczeństwo, kieliszek z Łysym Alfem wystarczył, by przekabacić osiłka i móc bez strachu przejść przez ciemną, parkową alejką, odgradzającą jego dom od ruchliwej ulicy. Teraz zaś najgorsze koszmary Leopolda ziściły się, w jednej sekundzie przemieniając jego życie z sielankowej bajki w dantejskie piekło. Grożono mu, torturowano go, bito: mężczyzna nigdy nie doświadczył podobnej przemocy i upokorzenia, którym krztusił się wraz z każdym zaczerpnięciem oddechu. Oczy łzawiły bardziej z poczucia wstydu i zażenowania, niż z palącego bólu, a poniżenie się podkopało do reszty pewność siebie Leopolda. Nie wiedział, czy może im ufać, czy pomimo spełnienia ich próśb i tak go nie zabiją. Żeby go okraść lub dla samej zabawy, Wilkes lękliwie spoglądał to na Miu, to na rosłego mężczyznę, szacując szanse na swoją przyszłość. Podejrzewał, że nękanie nigdy się nie skończy, że będzie żyć w nieustannym strachu, ale był zbyt wielkim tchórzem, aby się przeciwstawić.
-Nie, panie, obiecuję, przysięgam, nie powiem n i c - załkał żałośnie, blednąc gwałtownie, kiedy brunet przybliżył się, zmuszając Wilkesa, by zajrzał mu prosto w oczy, świecące jasną determinacją i ostrzeżeniem. Blondyn instynktownie czuł, że tamten nie żartuje, że gotów jest spełnić swą groźbę w mgnieniu oka i zrobić z nim te wszystkie okropieństwa, o jakich mu opowiadali. Drgnął, kiedy twarz mężczyzny zaczęła się zmieniać, a z jego ust wydobył się cichy pisk. Zaskoczenia i strachu, ponownie nie potrafił rozdzielić swoich emocji, skupionych na przekształcających się elementach oblicza agresora. Falujące włosy, zmniejszający się nos, kilka różnych masek w przeciągu chwili wraz z towarzyszeniem chóralnej groźby, niezbyt wyrafinowanej, ale skutecznej, spinającej wszystkie mięśnie Leopolda w odruchu ucieczki.
-P-p-panie, to nie będzie konieczne, naprawdę - wyjąkał, spuszczając wzrok w dół, jakby barwione włókna dywanu nagle jawiły mu się intrygującym zagadnieniem. Twarde, prawdziwe(?) rysy bruneta wstrząsnęły nim najmocniej, niekontrolowany spazm zatoczył ciałem Wilkesa, usiłującego wyrwać się z łańcucha czarnych myśli. Zamknął oczy, chętnie zatkałby sobie również uszy, aby nie słyszeć drwiącego tonu pełnego aroganckiej pewności, ale bał się tak ostentacyjnie wyrazić, że nie chce, by coś więcej do niego docierało. Zrozumiał od razu, ugiął się po pierwszym promieniu czarnomagicznego zaklęcia, po pierwszym ciosie i nie wiedział, dlaczego dalej go maltretują.
-Zostawcie mnie już, proszę - załkał raz jeszcze, odtrącony od stóp Miu, czołgając się w kierunku mężczyzny i padając u jego stóp. Zhańbiony, pokonany, stracony, aż parował od zawodu i upokorzenia, ale tańczył, jak mu zagrali, za bardzo zależało mu na swoim życiu. Otworzył usta, zaskoczony sugestią bruneta, już prawie wykrzykiwał odmowę, nie chciał ich tu, w domu, marzył, by zniknęli już na zawsze. Mogli być złym snem albo marą, a nawet realną przeszłością, lecz musieli stąd odejść.
-Nikomu nie powiem. Zrobię dokładnie tak, jak rozkazaliście, obiecuję. Dostaniecie to, czego chcecie i nawet więcej, tylko błagam, zostawcie mnie już w spokoju - zakwilił, nadal klęcząc błagalnie przed mężczyzną - błagam, nie pozwól mu mnie krzywdzić - zawył rozpaczliwie, chcąc przyciągnąć uwagę kobiety, która zdawała się mieć w tej dwójce moc decyzyjną - błagam...
-Nie, panie, obiecuję, przysięgam, nie powiem n i c - załkał żałośnie, blednąc gwałtownie, kiedy brunet przybliżył się, zmuszając Wilkesa, by zajrzał mu prosto w oczy, świecące jasną determinacją i ostrzeżeniem. Blondyn instynktownie czuł, że tamten nie żartuje, że gotów jest spełnić swą groźbę w mgnieniu oka i zrobić z nim te wszystkie okropieństwa, o jakich mu opowiadali. Drgnął, kiedy twarz mężczyzny zaczęła się zmieniać, a z jego ust wydobył się cichy pisk. Zaskoczenia i strachu, ponownie nie potrafił rozdzielić swoich emocji, skupionych na przekształcających się elementach oblicza agresora. Falujące włosy, zmniejszający się nos, kilka różnych masek w przeciągu chwili wraz z towarzyszeniem chóralnej groźby, niezbyt wyrafinowanej, ale skutecznej, spinającej wszystkie mięśnie Leopolda w odruchu ucieczki.
-P-p-panie, to nie będzie konieczne, naprawdę - wyjąkał, spuszczając wzrok w dół, jakby barwione włókna dywanu nagle jawiły mu się intrygującym zagadnieniem. Twarde, prawdziwe(?) rysy bruneta wstrząsnęły nim najmocniej, niekontrolowany spazm zatoczył ciałem Wilkesa, usiłującego wyrwać się z łańcucha czarnych myśli. Zamknął oczy, chętnie zatkałby sobie również uszy, aby nie słyszeć drwiącego tonu pełnego aroganckiej pewności, ale bał się tak ostentacyjnie wyrazić, że nie chce, by coś więcej do niego docierało. Zrozumiał od razu, ugiął się po pierwszym promieniu czarnomagicznego zaklęcia, po pierwszym ciosie i nie wiedział, dlaczego dalej go maltretują.
-Zostawcie mnie już, proszę - załkał raz jeszcze, odtrącony od stóp Miu, czołgając się w kierunku mężczyzny i padając u jego stóp. Zhańbiony, pokonany, stracony, aż parował od zawodu i upokorzenia, ale tańczył, jak mu zagrali, za bardzo zależało mu na swoim życiu. Otworzył usta, zaskoczony sugestią bruneta, już prawie wykrzykiwał odmowę, nie chciał ich tu, w domu, marzył, by zniknęli już na zawsze. Mogli być złym snem albo marą, a nawet realną przeszłością, lecz musieli stąd odejść.
-Nikomu nie powiem. Zrobię dokładnie tak, jak rozkazaliście, obiecuję. Dostaniecie to, czego chcecie i nawet więcej, tylko błagam, zostawcie mnie już w spokoju - zakwilił, nadal klęcząc błagalnie przed mężczyzną - błagam, nie pozwól mu mnie krzywdzić - zawył rozpaczliwie, chcąc przyciągnąć uwagę kobiety, która zdawała się mieć w tej dwójce moc decyzyjną - błagam...
I show not your face but your heart's desire
Kątem oka widział, że z Deirdre działo się coś niedobrego, jednakże nie chciał poruszać ów kwestii w towarzystwie Leopolda, bowiem ten mógł wykorzystać chwilę i uciec nim mieli dobić targu. Wbrew pozorom jego paskudnie tchórzowskie zachowanie mogło sprawić, iż przestałby działać zgodnie z logiką, a własnym strachem i porywając się na tak dziecinny krok zmusiłyby ich do marnowania czasu, który był bezcenny. Macnair niczego bardziej nie znosił, jak bezcelowego dryfowania po czyiś zachciankach finalnie nie przynoszącymi niczego więcej, jak czystej irytacji.
Wielu oceniało innych wchodząc im do życia niczym do własnego mieszkania, choć wszem i wobec oznajmiali, iż zajmowali się jedynie swoimi sprawami, swoim paskudnym nosem. Szatyn gardził tego typu osobowościami, bo choć często przykładał wagę do ludzkiej hierarchii wartości, to nigdy nie szufladkował przez pryzmat sposobu codzienności, który sobie obrali. Szanował osoby dążące do spełnienia własnych celów, pragnień, a w szczególności tych mających w zamiarach zapisać się na kartach historii nie plamą własnego, sławnego nazwiska, lecz czynem. Życie nigdy go nie rozpieszczało, zatem potrafił zrozumieć zdecydowanie więcej, niżeli wielu innych mieszkańców londyńskich, mrocznych alejek.
Dekada podróży dała mu możliwość zupełnie innego spojrzenia na świat. Wschód zdecydowanie kontrastował Anglii, dzięki czemu mógł porównać pewne za i przeciw – przede wszystkim w kwestii kobiet, które coraz prężniej chciały pozbyć się męskiego cienia. Wbrew pozorom Rosjanki miały więcej praw, ale też były one mniej respektowane wskutek czego często dochodziło do sytuacji wręcz skrajnych, żeby nie nazwać tego tragikomicznych. Szatyn obserwował, od zawsze lubił wiedzieć, choć nie ingerować, toteż zostawiał w swej głowie pewne obrazy poddając je późniejszym analizom i własnym przemyśleniom.
Przewróciwszy oczami na odmowę Dei stracił nutkę, towarzyszącemu mu chwilę wcześniej, entuzjazmu. Pastwienie się – tym bardziej nad takim szczurem – było wyjątkowo przyjemną, wieczorną rozrywką, dlatego skończenie jej tak szybko nie było nader atrakcyjne. Nie mniej jednak rozumiał moc hierarchii i musiał przytaknąć sojuszniczce, która w końcu była powodem dzisiejszego spotkania. -Masz rację. Chyba wymagałem od niego zbyt wiele rozumu.- rzucił z niesmakiem, po czym odtrącił nogą pełzającą, ludzką glistę i podążając za kobietą nawet nie obejrzał się w jego kierunku. -Do zobaczenia, robaczku.- zwieńczył teatralnym, słodkim tonem, a następnie przekroczył progi mieszkania czując z powrotem paskudny, majowy ziąb.
Dopiero w chwili, gdy opuścili mury posesji wrócił do swej prawdziwej twarzy, którą zdecydowanie preferował spośród tych wszystkich fałszywych, których na co dzień nadużywał. Przesunąwszy dłonią wzdłuż linii żuchwy uśmiechnął się kpiąco, bowiem Tsagairt jeszcze go nie opuściła, co świadczyło o chociażby próbie wysłuchania jego prośby. -Cicho i wysokoprocentowo. Znasz takie miejsce?- spytał, bo odkąd powrócił do Londynu jeszcze wiele placówek było mu nieznanych. Bary bankrutowały, a na ich lokacjach powstawały nowe, więc nie było możliwości by tak szybko zwiedził je wszystkie. -Odkupiłem winy.- stwierdził, nie zapytał. Czuł, że pozytywnie ją zaskoczył.
/zt x2
Wielu oceniało innych wchodząc im do życia niczym do własnego mieszkania, choć wszem i wobec oznajmiali, iż zajmowali się jedynie swoimi sprawami, swoim paskudnym nosem. Szatyn gardził tego typu osobowościami, bo choć często przykładał wagę do ludzkiej hierarchii wartości, to nigdy nie szufladkował przez pryzmat sposobu codzienności, który sobie obrali. Szanował osoby dążące do spełnienia własnych celów, pragnień, a w szczególności tych mających w zamiarach zapisać się na kartach historii nie plamą własnego, sławnego nazwiska, lecz czynem. Życie nigdy go nie rozpieszczało, zatem potrafił zrozumieć zdecydowanie więcej, niżeli wielu innych mieszkańców londyńskich, mrocznych alejek.
Dekada podróży dała mu możliwość zupełnie innego spojrzenia na świat. Wschód zdecydowanie kontrastował Anglii, dzięki czemu mógł porównać pewne za i przeciw – przede wszystkim w kwestii kobiet, które coraz prężniej chciały pozbyć się męskiego cienia. Wbrew pozorom Rosjanki miały więcej praw, ale też były one mniej respektowane wskutek czego często dochodziło do sytuacji wręcz skrajnych, żeby nie nazwać tego tragikomicznych. Szatyn obserwował, od zawsze lubił wiedzieć, choć nie ingerować, toteż zostawiał w swej głowie pewne obrazy poddając je późniejszym analizom i własnym przemyśleniom.
Przewróciwszy oczami na odmowę Dei stracił nutkę, towarzyszącemu mu chwilę wcześniej, entuzjazmu. Pastwienie się – tym bardziej nad takim szczurem – było wyjątkowo przyjemną, wieczorną rozrywką, dlatego skończenie jej tak szybko nie było nader atrakcyjne. Nie mniej jednak rozumiał moc hierarchii i musiał przytaknąć sojuszniczce, która w końcu była powodem dzisiejszego spotkania. -Masz rację. Chyba wymagałem od niego zbyt wiele rozumu.- rzucił z niesmakiem, po czym odtrącił nogą pełzającą, ludzką glistę i podążając za kobietą nawet nie obejrzał się w jego kierunku. -Do zobaczenia, robaczku.- zwieńczył teatralnym, słodkim tonem, a następnie przekroczył progi mieszkania czując z powrotem paskudny, majowy ziąb.
Dopiero w chwili, gdy opuścili mury posesji wrócił do swej prawdziwej twarzy, którą zdecydowanie preferował spośród tych wszystkich fałszywych, których na co dzień nadużywał. Przesunąwszy dłonią wzdłuż linii żuchwy uśmiechnął się kpiąco, bowiem Tsagairt jeszcze go nie opuściła, co świadczyło o chociażby próbie wysłuchania jego prośby. -Cicho i wysokoprocentowo. Znasz takie miejsce?- spytał, bo odkąd powrócił do Londynu jeszcze wiele placówek było mu nieznanych. Bary bankrutowały, a na ich lokacjach powstawały nowe, więc nie było możliwości by tak szybko zwiedził je wszystkie. -Odkupiłem winy.- stwierdził, nie zapytał. Czuł, że pozytywnie ją zaskoczył.
/zt x2
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
13.08
Trzynaście metrów. Tyle jej jeszcze zostało do przejścia.
Florence Fortescue podjęła w życiu kilka decyzji, które bez zawahania określić można jako "dobre". Jedną z nich była bez wątpienia podróż do Florencji, gdzie kobieta tak zakochała się w słodkich, mrożonych kulkach, że postanowiła podzielić się tymi smakami z bratem oraz z całą resztą magicznej społeczności - co z kolei doprowadziło do tego, że podjęła drugą dobrą decyzję. Razem z bratem postanowili otworzyć najlepszą lodziarnię.
Kolejnym strzałem w dziesiątkę okazał się wybór miejsca, które postanowili uczynić zarówno swoim miejscem pracy jak i domem. Florence uwielbiała Pokątną. Jako dziecko nie bywała tutaj często, gdyż ojciec nie przepadał za chodzeniem na zakupy - to dlatego tak mocno zapadł jej w pamięć dzień, gdy w niedługi czas przed udaniem się do Hogwartu, przybyła tu by w końcu zakupić różdżkę, a także inne przedmioty tak potrzebne do magicznej edukacji. Florence była więc bardziej niż szczęśliwa, gdy pod koniec sierpnia mogła obserwować, jak podniecone dzieciaki wraz z rodzicami zapełniają Pokątną, aby wyposażyć się we wszystkie niezbędne do szkoły rzeczy - a potem wpadają na moment do lodziarni, złaknieni chwili odpoczynku, czegoś słodkiego, zimnego. Chwili wytchnienia.
Całe życie Florence kręciło się wokół Pokątnej. A jako, że była to jedna z najważniejszych ulic czarodziejskiego Londynu, nawet gdy kobieta czegoś potrzebowała, wszystko miała niemal pod samym nosem. I z tego też powodu bardzo rzadko opuszczała ścisłe centrum.
Tak było wygodniej.
Zdarzały się jednak takie dni jak dziś. Trzynastka miała w sobie jednak coś pechowego. Niemal od rana piętrzyły się problemy, z którymi Florence jakoś musiała sobie poradzić - bo Florek został oddelegowany do stania za ladą i obsługiwania klientów. Odrobinę za bardzo panikował, kiedy tylko w lodziarni pojawiały się jakieś kłopoty. I tym też sposobem, Florence musiała zmierzyć się z zepsutą maszyną do lodów, kontuzją własnej sowy oraz nieobecnością płomykówki brata, i na sam koniec - brakiem składników do jednego z najpopularniejszych smaków lodów. Pech dodatkowo chciał, że akurat tego dodatku nie szło znaleźć na Pokątnej! Myślała, że nic gorszego już jej nie spotka, kiedy, nieco rozeźlona, szła jedną z uliczek Bexley, kierując się do bardzo konkretnego sklepu po swój składnik. Och, jakże bardzo się myliła.
Trzynaście metrów. Tyle jej jeszcze zostało do przejścia.
Florence Fortescue podjęła w życiu kilka decyzji, które bez zawahania określić można jako "dobre". Jedną z nich była bez wątpienia podróż do Florencji, gdzie kobieta tak zakochała się w słodkich, mrożonych kulkach, że postanowiła podzielić się tymi smakami z bratem oraz z całą resztą magicznej społeczności - co z kolei doprowadziło do tego, że podjęła drugą dobrą decyzję. Razem z bratem postanowili otworzyć najlepszą lodziarnię.
Kolejnym strzałem w dziesiątkę okazał się wybór miejsca, które postanowili uczynić zarówno swoim miejscem pracy jak i domem. Florence uwielbiała Pokątną. Jako dziecko nie bywała tutaj często, gdyż ojciec nie przepadał za chodzeniem na zakupy - to dlatego tak mocno zapadł jej w pamięć dzień, gdy w niedługi czas przed udaniem się do Hogwartu, przybyła tu by w końcu zakupić różdżkę, a także inne przedmioty tak potrzebne do magicznej edukacji. Florence była więc bardziej niż szczęśliwa, gdy pod koniec sierpnia mogła obserwować, jak podniecone dzieciaki wraz z rodzicami zapełniają Pokątną, aby wyposażyć się we wszystkie niezbędne do szkoły rzeczy - a potem wpadają na moment do lodziarni, złaknieni chwili odpoczynku, czegoś słodkiego, zimnego. Chwili wytchnienia.
Całe życie Florence kręciło się wokół Pokątnej. A jako, że była to jedna z najważniejszych ulic czarodziejskiego Londynu, nawet gdy kobieta czegoś potrzebowała, wszystko miała niemal pod samym nosem. I z tego też powodu bardzo rzadko opuszczała ścisłe centrum.
Tak było wygodniej.
Zdarzały się jednak takie dni jak dziś. Trzynastka miała w sobie jednak coś pechowego. Niemal od rana piętrzyły się problemy, z którymi Florence jakoś musiała sobie poradzić - bo Florek został oddelegowany do stania za ladą i obsługiwania klientów. Odrobinę za bardzo panikował, kiedy tylko w lodziarni pojawiały się jakieś kłopoty. I tym też sposobem, Florence musiała zmierzyć się z zepsutą maszyną do lodów, kontuzją własnej sowy oraz nieobecnością płomykówki brata, i na sam koniec - brakiem składników do jednego z najpopularniejszych smaków lodów. Pech dodatkowo chciał, że akurat tego dodatku nie szło znaleźć na Pokątnej! Myślała, że nic gorszego już jej nie spotka, kiedy, nieco rozeźlona, szła jedną z uliczek Bexley, kierując się do bardzo konkretnego sklepu po swój składnik. Och, jakże bardzo się myliła.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Duża część czarodziejów patrzyła się na niego krzywo po oświadczeniu, jakie złożył reporterowi Czarownicy na temat Harpii. Joe nie był z tego dumny, wręcz przeciwnie, ale był święcie przekonany, że jak już się założył (w tak idiotyczny sposób), to nie miał innego wyjścia jak dotrzymać danego słowa po przegranym zakładzie. W każdym razie od tamtego pamiętnego meczu Masakratorów z Lwami, unikał jak ognia Londynu, a już szczególnie ulicy Pokątnej. I o ile z tą drugą szło mu całkiem nieźle... tak pewnych spraw nie dało się inaczej załatwić niż poprzez złożenie wizyty w stolicy. Właśnie tak jak dziś.
Maszerując jedną z mugolsko-czarodziejskich uliczek przeklinał po raz milionowy siebie i swój brak sowy. W końcu ją kupi, słowo honoru! I tak żeby wysłać głupi list musi przebywać całe kilometry... w zasadzie mogłoby być szybciej, gdyby sam sobie robił za sowę i dostarczał swoje listy do adresatów. Na tą myśl przeklął szpetnie pod nosem, co chyba jednak usłyszała jakaś mijająca go mugolka i rzuciła oburzone spojrzenie w jego stronę.
Tak, koniecznie musiał kupić jakieś ptaszysko.
To nie był najlepszy dzień Josepha Wrighta, a trzeba tu zaznaczyć, że ten typ rzadko kiedy miewał "nie najlepsze dni". Trzynasty sierpnia... To na pewno chodziło o tę trzynastkę, był o tym święcie przekonany! W końcu na wróżbiarstwo uczęszczał nie od parady, prawda? I na przesądach znał się bardzo dobrze.
I dokładnie kiedy rozmyślał nad tym czy to był w ogóle dobry pomysł, żeby dziś wyjść z domu... dokładnie w tej chwili zobaczył czarnego, tłustego kocura, który może dwa metry dalej leżał sobie spokojnie na chodniku. I właśnie ten parszywy sierściuch jak na rozkaz podniósł się i przeciągnął.
- O nienienie! Niedoczekanie twoje - warknął Joe przyspieszając kroku, żeby zdążyć go minąć zanim ten...
Kot nawet na niego nie spojrzał. Poruszył nerwowo ogonem i dosłownie kiedy dzieliło ich od siebie kilka kroków... zwierzę dało susa i przebiegło na drugą stronę uliczki.
- A żeby cię wszystkie psidwaki dopadły, parszywcu! Żeby cię chropianki zjadły, ty zawszony...! - krzyknął za kotem rozeźlony i z rozpędu skręcił za róg patrząc wciąż za wszarzem... to się mogło skończyć tylko w jeden sposób: jakieś niezbyt wysokie stworzenie na niego wpadło, odbiło się od niego i runęło na tyłek, a zaskoczony Joe stanął jak wryty.
- Bardzo przepraszam, ja nie... Flo?! Co ty tu robisz? - zapytał zaskoczony widząc na bruku nie kogo innego a swoją przyjaciółkę. Czym prędzej też złapał ją za ramiona i podniósł do pionu jak lalkę. - Wszystko w porządku? Jesteś cała?
Cóż, przynajmniej cała złość wyparowała z niego jak ręką odjął.
Maszerując jedną z mugolsko-czarodziejskich uliczek przeklinał po raz milionowy siebie i swój brak sowy. W końcu ją kupi, słowo honoru! I tak żeby wysłać głupi list musi przebywać całe kilometry... w zasadzie mogłoby być szybciej, gdyby sam sobie robił za sowę i dostarczał swoje listy do adresatów. Na tą myśl przeklął szpetnie pod nosem, co chyba jednak usłyszała jakaś mijająca go mugolka i rzuciła oburzone spojrzenie w jego stronę.
Tak, koniecznie musiał kupić jakieś ptaszysko.
To nie był najlepszy dzień Josepha Wrighta, a trzeba tu zaznaczyć, że ten typ rzadko kiedy miewał "nie najlepsze dni". Trzynasty sierpnia... To na pewno chodziło o tę trzynastkę, był o tym święcie przekonany! W końcu na wróżbiarstwo uczęszczał nie od parady, prawda? I na przesądach znał się bardzo dobrze.
I dokładnie kiedy rozmyślał nad tym czy to był w ogóle dobry pomysł, żeby dziś wyjść z domu... dokładnie w tej chwili zobaczył czarnego, tłustego kocura, który może dwa metry dalej leżał sobie spokojnie na chodniku. I właśnie ten parszywy sierściuch jak na rozkaz podniósł się i przeciągnął.
- O nienienie! Niedoczekanie twoje - warknął Joe przyspieszając kroku, żeby zdążyć go minąć zanim ten...
Kot nawet na niego nie spojrzał. Poruszył nerwowo ogonem i dosłownie kiedy dzieliło ich od siebie kilka kroków... zwierzę dało susa i przebiegło na drugą stronę uliczki.
- A żeby cię wszystkie psidwaki dopadły, parszywcu! Żeby cię chropianki zjadły, ty zawszony...! - krzyknął za kotem rozeźlony i z rozpędu skręcił za róg patrząc wciąż za wszarzem... to się mogło skończyć tylko w jeden sposób: jakieś niezbyt wysokie stworzenie na niego wpadło, odbiło się od niego i runęło na tyłek, a zaskoczony Joe stanął jak wryty.
- Bardzo przepraszam, ja nie... Flo?! Co ty tu robisz? - zapytał zaskoczony widząc na bruku nie kogo innego a swoją przyjaciółkę. Czym prędzej też złapał ją za ramiona i podniósł do pionu jak lalkę. - Wszystko w porządku? Jesteś cała?
Cóż, przynajmniej cała złość wyparowała z niego jak ręką odjął.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy człowiek jest maksymalnie skoncentrowany, potrafi nie zauważać naprawdę najprostszych, najbardziej oczywistych rzeczy. Miało to swoje dobre strony - podczas pracy, robota zwykle szła szybciej jeśli człowiek nie pozwalał się sobie rozproszyć. Ukończone dzieło było też zwykle doskonalsze, zwyczajnie lepiej wykonane, niż gdyby twórca cały czas się od niego odrywał, w momencie gdy skupienie co rusz ulatywało gdzieś w eter. Niestety istniała także druga strona medalu, o której to Florence miała się dziś przekonać, gdy skupiona na swoim celu zupełnie nie zauważyła, że padła ofiarą jakieś przypadkowego zaklęcia. Może miało to być jakiś żart? Pewne było tylko to, że aż do tej pory, gdy to brutalnie wepchnięto jej twarz w jakąś męską pierś oraz nie klapnięto jej na chodnik, na tyłek, Florence nie była świadoma tego, że nie docierają do niej żadne bodźce dźwiękowe. Już-już otwierała usta, by głośno wyrazić swoje oburzenie, gdy niemal natychmiast czyjeś silne ręce postawiły ją do pionu. Zaskoczona przez chwilę zapomniała języka w gębie - i niestety nie odzyskała go w następnej chwili. Zamrugała zaskoczona, po pierwsze dlatego że właścicielem owej męskiej piersi w którą wpadła był ktoś doskonale jej znany. A po drugie dlatego, że choć doskonale widziała, jak mężczyzna porusza ustami, najwyraźniej zaaferowany całym zdarzeniem... ona nic nie słyszała.
Kobiece brwi ściągnęły się ku sobie w wyrazie niezrozumienia i skonsternowania. Florence na chwilę odwróciła głowę w jedną i w drugą stronę, próbując wyłowić chociaż jeden dźwięk spośród całej kakofonii, którą przecież powinna rozbrzmiewać uliczka taka jak ta. A mimo to nie usłyszała ani jednego szmeru. Nawet najmniejszego.
I nagle poczuła jak robi jej się gorąco. W żołądku, niczym kula armatnia, zaczął ciążyć jej strach. Panika nawet. Odruchowo wyciągnęła ręce i złapała się materiału szaty Wrighta.
- Joe, ja... - spróbowała się odezwać, ale ku swojemu przerażeniu nie usłyszała nawet skrzeknięcia - mimo iż wyraźnie poczuła wibracje swojej krtani. Głos na pewno wydostał się na zewnątrz, ale ona nic nie usłyszała! Próbowała za wszelką cenę nie wpaść w panikę, chociaż nagle poczuła, że ma miękkie kolana. Chyba tylko trzymanie się szaty Joeya pozwoliło jej ustać na nogach. Na gdaczącego Godryka... Była głucha!
Kobiece brwi ściągnęły się ku sobie w wyrazie niezrozumienia i skonsternowania. Florence na chwilę odwróciła głowę w jedną i w drugą stronę, próbując wyłowić chociaż jeden dźwięk spośród całej kakofonii, którą przecież powinna rozbrzmiewać uliczka taka jak ta. A mimo to nie usłyszała ani jednego szmeru. Nawet najmniejszego.
I nagle poczuła jak robi jej się gorąco. W żołądku, niczym kula armatnia, zaczął ciążyć jej strach. Panika nawet. Odruchowo wyciągnęła ręce i złapała się materiału szaty Wrighta.
- Joe, ja... - spróbowała się odezwać, ale ku swojemu przerażeniu nie usłyszała nawet skrzeknięcia - mimo iż wyraźnie poczuła wibracje swojej krtani. Głos na pewno wydostał się na zewnątrz, ale ona nic nie usłyszała! Próbowała za wszelką cenę nie wpaść w panikę, chociaż nagle poczuła, że ma miękkie kolana. Chyba tylko trzymanie się szaty Joeya pozwoliło jej ustać na nogach. Na gdaczącego Godryka... Była głucha!
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Brukowana uliczka
Szybka odpowiedź