Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Zamglone wzgórza
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zamglone wzgórza
To bardzo spokojne miejsce znajduje się w oddaleniu od najbliższych skupisk mugoli. Prawie zawsze osiada tutaj mlecznobiała mgła, ale mimo tego miejsce posiada swój niepowtarzalny urok i jest wprost idealne dla każdego, kto szuka ucieczki od zgiełku i codzienności. Czas wydaje się niemal stawać w miejscu, na pozór nic nie da rady zakłócić naturalnego rytmu przyrody. Czasem pojawiają się tu artyści szukający inspiracji, o czym może świadczyć stara, porzucona sztaluga leżąca gdzieś w trawie i powoli popadająca w zapomnienie. Jeśli dobrze się rozejrzeć, można znaleźć inne drobne pozostałości po sporadycznych odwiedzających: parę zaśniedziałych monet, starą fajkę, pusty flakonik po bliżej nieokreślonym eliksirze. Gdy dzień jest mniej mglisty, na jednym ze wzgórz można dostrzec ruiny starego zamku, najprawdopodobniej wzniesionego przez mugoli i opuszczonego wieki temu. Poniżej, w dolinie, znajduje się podmokły las, spowity najgęstszą mgłą i owiany tajemnicą. Czy odważysz się zejść z przyjemnego, cichego wzgórza prosto w jego serce? Niektórzy mówią, że z racji odległości od mugolskich siedlisk upodobały go sobie magiczne stworzenia.
Prowadził skrzydlatego wierzchowca dość nisko wykorzystując porę dnia, jak i naturalny urok mglistej okolicy właśnie do tego, by pod osłoną mlecznej zawiesiny bez problemowo dostać się do kolejnego miejsca. Utrzymywał lot wykorzystując swoje umiejętności do tego by prowadzić stworzenie przez okolicę. Obejrzał się raz czy drugi przez ramię nękany przez dziwną niepewność, niepokój, lecz zaraz po tym zielone tęczówki na nowo patrzyły czujnie w przód.
- Mhm... Ci którzy nie są wstanie zaoferować siebie mogli przechodzić tam chcąc zaoferować coś od siebie - zauważył z westchnięciem - Nie możemy oczekiwać od dopiero co organizujących się cywili nadmiaru ostrożności. Zresztą i ja nie spodziewałem się, że tak szybko zostaną zlokalizowani przez wroga - ci czarodzieje na pewno musieli zdawać sobie sprawę z ryzyka organizując się w okolicznej kaplicy. Ryzyko to naturalnie urosło w chwili w której odważyli się działać jawniej godząc się na zawarcie ogłoszenia w Proroku. Kto by jednak przypuszczał, że ledwie po wydaniu gazety znajdą się na świeczniku.
Okolica w której się znaleźli nie była mu znów taka obca. Dodatkowo przypominała mu nieprzyjemnie o tym, jak czas mimo wszystko nieubłaganie gnał do przodu. Minął już prawie rok od tajnego spotkania Biura Aurorów. Teraz jednak gdzieś w tej okolicy organizowali się ochotnicy.
Kiedy przybyli na miejsce i odnaleźli niepozorną chatę Skamander zakołatał w drzwi energicznie tym razem pozostawiając Lucincie zajęcie się zabezpieczeniem. Drzwi nie otworzyły się od razu. Zniecierpliwiony szarpnął klamkę, lecz były zaryglowane. Ponowił pukanie - Jesteśmy z Zakonu, sprawa jest pilna - mamy informację o tym, że miejsce to jest spalone - wie o nim Ministerstwo. Musimy cię natychmiast ewakuować, proszę otworzyć - Nasłuchiwał tego co działo się po drugiej stronie. Chciał uniknąć wywarzania drzwi by nie podnieść jeszcze bardziej paniki, lecz nie pierwszy raz robiłby coś czego nie chciał. Dwubarwne drewno pau ferro zakołysało się między palcami - w tym samym czasie szczęknął rygiel - jeden, drugi, a drzwi się uchyliły. Wyjrzała zza nich młoda kobieta o czarnych jak węgle oczach - nieufnych, ostrożnych. - Jestem Anthony, a to moja przyjaciółka Lucinda. Nie mamy czasu, Ministerstwo wie o tym miejscu, musisz się ewakuować. Weź różdżkę i...
- Abi, co się dzieje...? - chciał mówić dalej, lecz zza pleców kobiety doszedł go zaniepokojony, zaciekawiony głos innej. Pchnął ostrożnie drzwi pewnym krokiem przechodząc przez próg, zmuszając już teraz zagubioną kobietę o czarnych oczach do zrobienia kilku kroków do tyłu, w głąb przedpokoju będącego od wewnątrz dziwnie przestronnym. Czy pokoje były magicznie powiększone...? Czy z końca korytarza dostrzegł kolejną ciekawsko wyglądającą czuprynę...? Kobieta o czarnych oczach wydawała się oszołomiona. Być może budziła się w niej panika - Proszę pani... Proszę mi powiedzieć, ile was tu jest...? - Chciała coś powiedzieć, lecz głos uwiązł jej w gardle. Położył w ojcowskim geście dłoń na jej ramieniu. Niech się uspokoi. Niech spojrzy na niego - Musimy was stąd jak najszybciej ewakuować. Musimy to zrobić sprawnie. Wezwij wszystkich tutaj - ostatnie słowa skierował do tej drugiej, która tknięta powagą kiwnęła głową i zaraz szybkim krokiem zniknęła za drzwiami. Słychać było jak nawołuje pozostałe dziewczyny. Prawdopodobnie zielarki i alchemiczki - w powietrzu unosił się ten charakterystyczny zapach oparów. Skamander spojrzał na Lucindę. Mieli ostatni świstoklik. Jeżeli będzie ich za dużo - będą musieli część przeprowadzić lasem ciągnącym się w dolinie. To była najbezpieczniejsza trasa.
- Mhm... Ci którzy nie są wstanie zaoferować siebie mogli przechodzić tam chcąc zaoferować coś od siebie - zauważył z westchnięciem - Nie możemy oczekiwać od dopiero co organizujących się cywili nadmiaru ostrożności. Zresztą i ja nie spodziewałem się, że tak szybko zostaną zlokalizowani przez wroga - ci czarodzieje na pewno musieli zdawać sobie sprawę z ryzyka organizując się w okolicznej kaplicy. Ryzyko to naturalnie urosło w chwili w której odważyli się działać jawniej godząc się na zawarcie ogłoszenia w Proroku. Kto by jednak przypuszczał, że ledwie po wydaniu gazety znajdą się na świeczniku.
Okolica w której się znaleźli nie była mu znów taka obca. Dodatkowo przypominała mu nieprzyjemnie o tym, jak czas mimo wszystko nieubłaganie gnał do przodu. Minął już prawie rok od tajnego spotkania Biura Aurorów. Teraz jednak gdzieś w tej okolicy organizowali się ochotnicy.
Kiedy przybyli na miejsce i odnaleźli niepozorną chatę Skamander zakołatał w drzwi energicznie tym razem pozostawiając Lucincie zajęcie się zabezpieczeniem. Drzwi nie otworzyły się od razu. Zniecierpliwiony szarpnął klamkę, lecz były zaryglowane. Ponowił pukanie - Jesteśmy z Zakonu, sprawa jest pilna - mamy informację o tym, że miejsce to jest spalone - wie o nim Ministerstwo. Musimy cię natychmiast ewakuować, proszę otworzyć - Nasłuchiwał tego co działo się po drugiej stronie. Chciał uniknąć wywarzania drzwi by nie podnieść jeszcze bardziej paniki, lecz nie pierwszy raz robiłby coś czego nie chciał. Dwubarwne drewno pau ferro zakołysało się między palcami - w tym samym czasie szczęknął rygiel - jeden, drugi, a drzwi się uchyliły. Wyjrzała zza nich młoda kobieta o czarnych jak węgle oczach - nieufnych, ostrożnych. - Jestem Anthony, a to moja przyjaciółka Lucinda. Nie mamy czasu, Ministerstwo wie o tym miejscu, musisz się ewakuować. Weź różdżkę i...
- Abi, co się dzieje...? - chciał mówić dalej, lecz zza pleców kobiety doszedł go zaniepokojony, zaciekawiony głos innej. Pchnął ostrożnie drzwi pewnym krokiem przechodząc przez próg, zmuszając już teraz zagubioną kobietę o czarnych oczach do zrobienia kilku kroków do tyłu, w głąb przedpokoju będącego od wewnątrz dziwnie przestronnym. Czy pokoje były magicznie powiększone...? Czy z końca korytarza dostrzegł kolejną ciekawsko wyglądającą czuprynę...? Kobieta o czarnych oczach wydawała się oszołomiona. Być może budziła się w niej panika - Proszę pani... Proszę mi powiedzieć, ile was tu jest...? - Chciała coś powiedzieć, lecz głos uwiązł jej w gardle. Położył w ojcowskim geście dłoń na jej ramieniu. Niech się uspokoi. Niech spojrzy na niego - Musimy was stąd jak najszybciej ewakuować. Musimy to zrobić sprawnie. Wezwij wszystkich tutaj - ostatnie słowa skierował do tej drugiej, która tknięta powagą kiwnęła głową i zaraz szybkim krokiem zniknęła za drzwiami. Słychać było jak nawołuje pozostałe dziewczyny. Prawdopodobnie zielarki i alchemiczki - w powietrzu unosił się ten charakterystyczny zapach oparów. Skamander spojrzał na Lucindę. Mieli ostatni świstoklik. Jeżeli będzie ich za dużo - będą musieli część przeprowadzić lasem ciągnącym się w dolinie. To była najbezpieczniejsza trasa.
Find your wings
Wojna sama w sobie niosła ryzyko. Mogłeś nie uczestniczyć w konflikcie by być narażonym każdego dnia na jego skutki. Niektórzy jednak podejmowali ryzyko o wiele poważniejsze. Decydowali się przeciwstawić panującym rządom. Nie myślała tu o samych członkach Zakonu Feniksa. Ci przeżyli już wystarczająco dużo by można było ich nazwać starymi wyjadaczami. Myślała o tych wszystkich ludziach, którzy decydowali się zrobić coś na własną rękę. Stawiać opór bez wiedzy, doświadczenia i środków. Wszyscy jakoś zaczynali, a Zakon nie był w stanie wygrać tej wojny tylko własnymi zasobami. Potrzebowali tej odwagi innych obywateli do przeciwstawienia się rygorowi. Potrzebowali też by ludzie zrozumieli, że nie opowiedzenie się po żadnej ze stron przechyla szalę wygranej na stronę przeciwnika. Umywanie rąk od problemów nigdy nikomu nie wyszło na dobre. Na słowa mężczyzny już nie odpowiedziała. Zgadzali się w tej kwestii i nie chciała wchodzić w dyskusje, w których kierowała się emocjami. Tym bardziej, że wciąż mieli coś do zrobienia.
Zaklęcie rzucone przez Lucindę udało się, ale było bardzo słabe. Musieli kierować się instynktem. Kiedy w końcu udało im się dotrzeć do chatki, Lucinda zatrzymała się obok Skamandera. Nie była zaskoczona, że czarodzieje wybrali właśnie to miejsce by się ukryć. Oczywiście, jeśli ktoś wiedział czego szukać to bez problemu by tu trafił, ale panujące warunki utrudniały nie tylko widoczność, ale też koncentracje. Bardzo łatwo było to miejsce zwyczajnie przeoczyć. Gdy drzwi się otworzyły, a w nich stanęła młoda kobieta, czarownica utkwiła w niej spojrzenie. Wyglądała na przerażoną. – Salvio Hexia – rzuciła, gdy mężczyzna wszedł już do środka. Chciała ukryć chatkę przed spojrzeniem wścibskim oczu. Zdziwiła się, że żadna z mieszkających tu czarownic wcześniej na to nie wpadła.
Weszli do środka wykorzystując zwątpienie na twarzy kobiety. Może fakt, że były w tym nowe zadziałał na ich korzyść. Sprawił, że pomimo strachu, niemal od razu im zaufały. Kolejne osoby pojawiały się w sporym pomieszczeniu. – Jeśli chcecie zabrać coś ze sobą, to zróbcie to szybko. Lada chwila możemy mieć towarzystwo. – zaczęła podchodząc do jednej ze starszych kobiet i położyła jej dłoń na ramieniu. – Traficie do bezpiecznego miejsca, będą na was czekać nasi przyjaciele. Pomogą wam. Tylko musimy się pośpieszyć. – głos blondynki był stanowczy choć łagodny. Chciała pokazać kobietom, że sytuacja jest poważna. Miały się czego obawiać. Naprawdę miały.
Kobiety rozproszyły się po domu zbierając zioła i eliksiry. – W czym się specjalizujecie? – zapytała jednej z nich, kiedy zbierały rzeczy z przygotowanej odpowiednio kuchni.
- Znamy się na ziołach, większość z nas specjalizuje się w alchemii, ale mamy w swych szeregach też uzdrowicieli – odparła kobieta spoglądając na Lucindę z niemym pytaniem w głosie. Pytaniem, na które blondynka finalnie nie odpowiedziała.
Kiedy wyszły z kuchni, czarownica podeszła do swojego towarzysza. – Są gotowe, ale nie przeniesiemy ich jednym świstoklikiem. Będę musiały pójść z nami. – odparła ściszając głos. Teraz sytuacja była jeszcze poważniejsza. Blondynka wiedziała, że muszą się pośpieszyć, bo w innym wypadku mogą nie mieć szans na tak dużą ewakuację.
Zaklęcie rzucone przez Lucindę udało się, ale było bardzo słabe. Musieli kierować się instynktem. Kiedy w końcu udało im się dotrzeć do chatki, Lucinda zatrzymała się obok Skamandera. Nie była zaskoczona, że czarodzieje wybrali właśnie to miejsce by się ukryć. Oczywiście, jeśli ktoś wiedział czego szukać to bez problemu by tu trafił, ale panujące warunki utrudniały nie tylko widoczność, ale też koncentracje. Bardzo łatwo było to miejsce zwyczajnie przeoczyć. Gdy drzwi się otworzyły, a w nich stanęła młoda kobieta, czarownica utkwiła w niej spojrzenie. Wyglądała na przerażoną. – Salvio Hexia – rzuciła, gdy mężczyzna wszedł już do środka. Chciała ukryć chatkę przed spojrzeniem wścibskim oczu. Zdziwiła się, że żadna z mieszkających tu czarownic wcześniej na to nie wpadła.
Weszli do środka wykorzystując zwątpienie na twarzy kobiety. Może fakt, że były w tym nowe zadziałał na ich korzyść. Sprawił, że pomimo strachu, niemal od razu im zaufały. Kolejne osoby pojawiały się w sporym pomieszczeniu. – Jeśli chcecie zabrać coś ze sobą, to zróbcie to szybko. Lada chwila możemy mieć towarzystwo. – zaczęła podchodząc do jednej ze starszych kobiet i położyła jej dłoń na ramieniu. – Traficie do bezpiecznego miejsca, będą na was czekać nasi przyjaciele. Pomogą wam. Tylko musimy się pośpieszyć. – głos blondynki był stanowczy choć łagodny. Chciała pokazać kobietom, że sytuacja jest poważna. Miały się czego obawiać. Naprawdę miały.
Kobiety rozproszyły się po domu zbierając zioła i eliksiry. – W czym się specjalizujecie? – zapytała jednej z nich, kiedy zbierały rzeczy z przygotowanej odpowiednio kuchni.
- Znamy się na ziołach, większość z nas specjalizuje się w alchemii, ale mamy w swych szeregach też uzdrowicieli – odparła kobieta spoglądając na Lucindę z niemym pytaniem w głosie. Pytaniem, na które blondynka finalnie nie odpowiedziała.
Kiedy wyszły z kuchni, czarownica podeszła do swojego towarzysza. – Są gotowe, ale nie przeniesiemy ich jednym świstoklikiem. Będę musiały pójść z nami. – odparła ściszając głos. Teraz sytuacja była jeszcze poważniejsza. Blondynka wiedziała, że muszą się pośpieszyć, bo w innym wypadku mogą nie mieć szans na tak dużą ewakuację.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Hensley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 81
'k100' : 81
Wnętrze pomieszczenia zdecydowanie było zaczarowane. Korytarz przedpokoju był zdecydowanie dłuższy niż całe mieszkanie z zewnątrz. Mieszkańców też było więcej niż przypuszczał. Jedna, druga, czwarta i ósma kobieta. Cóż, można było faktycznie pogratulować im organizacji i przygotowania do pełnienia funkcji punktu, lecz w tym momencie to wszystko utrudniało.
- Nie rozpędzajcie się. Tylko to co najpotrzebniejsze - uściślił po Lucindzie pozwalając sobie na to by znaleźć się wewnątrz budynku i ponaglać kobiety. Trzy stały w korytarzu - reszta krzątała się w panice po mieszkaniu - zostaw to, idź już do przedpokoju. Więcej ci nie potrzebna. Jeżeli będzie inaczej zorganizujemy ci nowe - złapał za przedramię kobietę, która przesypywała zawartość jednej z szaf do już na wpół upchanej torby. Stanowczym, lecz nie gwałtownym ruchem nakierował ją w stronę wyjścia. Nie było na to czasu. Wystarczy - w pełni zgadzał się z Lucindą i jak najbardziej zamierzał dopilnować, by nie traciły czasu nawet jeżeli miało to oznaczać, ze zostawią więcej rzeczy niżby miały. W ich przypadku najcenniejsze co miały to życie i umiejętności - całą resztę mogli zorganizować im na nowo.
Poganiał kolejne kobiety. Wywierał nacisk na to by się śpieszyły, czuwał nad tym by organizowały się sprawnie, powstrzymywał je przed niepotrzebną stratą czasu. Nie każdy potrafił w stresie zdefiniować co było priorytetem - robił więc to za nie wydając jasne, krótkie komunikaty. Z powodu ograniczeń pojemności świstoklika odesłali nim do Doliny Godryka pięć czarownic. Pozostała trójka miał przetransportować z Lucindą w obstawie - były zbyt zestresowane okolicznościami by się zwyczajnie aportować. Tylko dwie radziły sobie z poruszaniem się na miotle. Trzecią kobietę pomógł usadowić w siodle eatonana, którego prowadzić miała Hensley - Dasz radę...? - upewnił się jeszcze, chociaż nie mieli za dużego wyboru. On sam wyciągnął miotłę z zaczarowanej torby - Ruszaj przodem. Pojedziemy lasem w dolinie - mgła tam o tej porze powinna być najgęstsza - miała zapewnić im najlepszy kamuflaż - lećcie nisko ziemi - zalecił upominająco. Musieli ruszyć dalej. Powinno im się udać. Oby. - Vestitio - wypowiedział z zamiarem zatarcia śladów w wilgotnej ziemi. Zaraz potem podążył za zwartą grupą z Lucindą na czele. Zmęczenie związane z całym przedsięwzięciem zaczęło odbijać się na osłabionym akcją w Tower ciele. Na języku poczuł nieprzyjemny posmak krwi.
- Nie rozpędzajcie się. Tylko to co najpotrzebniejsze - uściślił po Lucindzie pozwalając sobie na to by znaleźć się wewnątrz budynku i ponaglać kobiety. Trzy stały w korytarzu - reszta krzątała się w panice po mieszkaniu - zostaw to, idź już do przedpokoju. Więcej ci nie potrzebna. Jeżeli będzie inaczej zorganizujemy ci nowe - złapał za przedramię kobietę, która przesypywała zawartość jednej z szaf do już na wpół upchanej torby. Stanowczym, lecz nie gwałtownym ruchem nakierował ją w stronę wyjścia. Nie było na to czasu. Wystarczy - w pełni zgadzał się z Lucindą i jak najbardziej zamierzał dopilnować, by nie traciły czasu nawet jeżeli miało to oznaczać, ze zostawią więcej rzeczy niżby miały. W ich przypadku najcenniejsze co miały to życie i umiejętności - całą resztę mogli zorganizować im na nowo.
Poganiał kolejne kobiety. Wywierał nacisk na to by się śpieszyły, czuwał nad tym by organizowały się sprawnie, powstrzymywał je przed niepotrzebną stratą czasu. Nie każdy potrafił w stresie zdefiniować co było priorytetem - robił więc to za nie wydając jasne, krótkie komunikaty. Z powodu ograniczeń pojemności świstoklika odesłali nim do Doliny Godryka pięć czarownic. Pozostała trójka miał przetransportować z Lucindą w obstawie - były zbyt zestresowane okolicznościami by się zwyczajnie aportować. Tylko dwie radziły sobie z poruszaniem się na miotle. Trzecią kobietę pomógł usadowić w siodle eatonana, którego prowadzić miała Hensley - Dasz radę...? - upewnił się jeszcze, chociaż nie mieli za dużego wyboru. On sam wyciągnął miotłę z zaczarowanej torby - Ruszaj przodem. Pojedziemy lasem w dolinie - mgła tam o tej porze powinna być najgęstsza - miała zapewnić im najlepszy kamuflaż - lećcie nisko ziemi - zalecił upominająco. Musieli ruszyć dalej. Powinno im się udać. Oby. - Vestitio - wypowiedział z zamiarem zatarcia śladów w wilgotnej ziemi. Zaraz potem podążył za zwartą grupą z Lucindą na czele. Zmęczenie związane z całym przedsięwzięciem zaczęło odbijać się na osłabionym akcją w Tower ciele. Na języku poczuł nieprzyjemny posmak krwi.
Find your wings
The member 'Anthony Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
Lucinda przyglądała się krzątającym się czarownicom. Pakowały najpotrzebniejsze rzeczy, ale nadal sporo musiały zostawić. Blondynka zaczęła się zastanawiać nad ty co teraz czuły. To miejsce nie wyglądało jak wnętrze kaplicy. Było zadbane i przypominało dom. W tej wojnie wiele osób straciło dach nad głową i Lucinda wiedziała, że kobiety nie mają większego wyboru. Jednak porzucenie dorobku życia zawsze bolało. Tym lepiej dla nich, że Skamander postanowił przyśpieszyć proces pakowania. Nie mogły się teraz rozczulać. Nie mogły patrzeć z sentymentem na to co porzucają. – Musimy iść – zaznaczyła z naciskiem. – Może kiedyś – dodała jeszcze, kiedy jedna z kobiet z trudem dopinała leżącą na podłodze torbę. Lucinda doskonale wiedziała, że szansa na to, iż czarownice kiedykolwiek powrócą do tego miejsca była niemal zerowa. Wolała jednak dać im nadzieje niż ją odbierać. Już i tak za dużo im dziś odbierali.
Po wyjściu z chatki ruszyli prosto do świstoklika. Blondynka zdawała sobie sprawę z tego, że nie uda im się przetransportować wszystkie, dlatego do świstoklika wysłała najstarsze z towarzystwa. Jeżeli doszłoby do walki, to młodsze z kobiet miałyby większe szanse na przetrwanie i ucieczkę.
Lucinda dosiadła eatonana i spojrzała na swojego towarzysza. – Tak, poradzę sobie – odparła pewnie, choć tej pewności było w niej jednak niewiele. Już dawno nie jeździła, a eatonany wyczuwały niepewność. Wiedziała jednak, że musi to zrobić bez względu na okoliczności. – Trzymajcie się, musimy się pośpieszyć – dodała, gdy ruszyły do przodu. Lucinda położyła dłoń na karku zwierzęcia chcąc by ten ją poznał. Musiała jednak przyznać, że był bardzo dobrze wychowany i przystosowany do takich sytuacji.
Blondynka odwróciła się przez ramię by spojrzeć na kroczącego za nimi Skamandera, starała się utrzymać tempo tak by ten mógł za nimi nadążyć. – Vestitio – rzuciła kierując różdżkę za siebie by ukryć ich ślady przed ewentualnym pościgiem.
Ich droga trwała dłużej niż zakładali, ale Lucinda czuła, że nie mogli wybrać sobie lepszej ścieżki. Uniosła wzrok by spojrzeć na lecące na miotle kobiety. Kiedy dotarli do docelowego miejsca, a kobiety wylądowały bezpiecznie na ziemi, blondynka pożegnała się z nimi, mając nadzieje, że te odnajdą swoje miejsce tutaj, gdzie będą bezpieczne. Czarownica oddała przewodzenie Skamanderowi pozwalając mu zabrać się do domu. Na dziś skończyli. Nie mogła im nic zarzucić. To była ekspresowa misja.
z.t x2
Po wyjściu z chatki ruszyli prosto do świstoklika. Blondynka zdawała sobie sprawę z tego, że nie uda im się przetransportować wszystkie, dlatego do świstoklika wysłała najstarsze z towarzystwa. Jeżeli doszłoby do walki, to młodsze z kobiet miałyby większe szanse na przetrwanie i ucieczkę.
Lucinda dosiadła eatonana i spojrzała na swojego towarzysza. – Tak, poradzę sobie – odparła pewnie, choć tej pewności było w niej jednak niewiele. Już dawno nie jeździła, a eatonany wyczuwały niepewność. Wiedziała jednak, że musi to zrobić bez względu na okoliczności. – Trzymajcie się, musimy się pośpieszyć – dodała, gdy ruszyły do przodu. Lucinda położyła dłoń na karku zwierzęcia chcąc by ten ją poznał. Musiała jednak przyznać, że był bardzo dobrze wychowany i przystosowany do takich sytuacji.
Blondynka odwróciła się przez ramię by spojrzeć na kroczącego za nimi Skamandera, starała się utrzymać tempo tak by ten mógł za nimi nadążyć. – Vestitio – rzuciła kierując różdżkę za siebie by ukryć ich ślady przed ewentualnym pościgiem.
Ich droga trwała dłużej niż zakładali, ale Lucinda czuła, że nie mogli wybrać sobie lepszej ścieżki. Uniosła wzrok by spojrzeć na lecące na miotle kobiety. Kiedy dotarli do docelowego miejsca, a kobiety wylądowały bezpiecznie na ziemi, blondynka pożegnała się z nimi, mając nadzieje, że te odnajdą swoje miejsce tutaj, gdzie będą bezpieczne. Czarownica oddała przewodzenie Skamanderowi pozwalając mu zabrać się do domu. Na dziś skończyli. Nie mogła im nic zarzucić. To była ekspresowa misja.
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Hensley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
2 października
Carlisle&Reggie
Przykucnęła przy rzuconym na ziemię flakoniku z eliksirem. Bez wątpienia mógł on wyjść spod dłoni brata Carlisle, ale też nie zamierzała pobudzać nadziei naiwnością. Równie dobrze, znalezisko mogło należeć do pierwszego lepszego wizytatora wzgórz. A było ich wielu, co blondynka widziała gołym okiem, rozglądając się po polanie i “skarbach” jakie skrywała wysoka trawa. Westchnęła z rezygnacją, opierając łokcie na kolanach, aby dokładniej przyjrzeć się roztaczającemu się nad polaną krajobrazowi. Znajdujący się w dolinie las spowijała gęsta mgła, która sprawiała, że dostrzeżenie konkretnych kształtów było wyczynem praktycznie niemożliwym. Nie zdziwiłaby się gdyby Felix przybywał tu w poszukiwaniu samotności, oddechu od londyńskiego zgiełku. Ciężko było sobie Flamel wyobrazić jak wyglądała Anglia spokojna tak jak to miejsce. Wolna od ciągłych opowieści o starciach czarodziejów, którzy przecież w jej oczach nie różnili się od siebie bardziej niż każde inne indywiduum. Wychowana w przeważająco czystokrwistej rodzinie, Carlisle przywykła do ekstrawagancji francuskich elit, ale też nie traktowała ich jako swoją życiową domenę. Czy mugole faktycznie byli takim zagrożeniem dla ich społeczności jak przedstawiał to Walczący Mag? Nie mogła tego stwierdzić bez głębszej analizy, doświadczenia tego wszystkiego na własnej skórze, a to z kolei wiązało się z wieloma “przygodami” jakie napotkała na swojej drodze. Na pewno dłużej zajęło jej przywyknięcie do tej nowej roli detektywa, tropiącego wskazówki, okruchy informacji jakie pozostawał, a właściwie nie, Felix. Irytacja sprawiła, że brwi błękitnookiej wykrzywiły się lekko, a twarz przybrała nieprzejednanego wyrazu. W głowie wielokrotnie układała już to, co powie mu jeśli znajdzie brata żywego. Z jakiegoś abstrakcyjnego powodu, takie rozumowanie wydawało się łatwiejsze, niż pogodzenie się z możliwością jego śmierci. Potwierdzeniem największych obaw, lęków jakie dotychczas znała jedynie z pokracznych snów. Carlisle&Reggie
Poniekąd czuła się odpowiedzialna. Obok stopy znalazła lekko już zardzewiałą monetę o niewyraźnych grawerunkach. Ich życie rodzinne pod żadnym pozorem nie można było określić jako łatwe, ani też szczególnie udane, ale nie przypuszczała, że wszystkie te lata wywołają w nim tak wielką zmianę. Jak z potencjał na dobrego alchemika, spadkobiercę rodzinnego talentu i dobrze wychowanego młodzieńca stał się czającym się w cieniu konfidentem, o tysiącach sekretów za pasem i jeszcze większej ilości kłamstw?
Tym razem spotkać miała się z informatorem, obytym w tego typu towarzystwie śmiałkiem, który najwyraźniej odnajdywał się w tego typu sprawach znacznie lepiej niż ona. Carlisle nienawidziła takiej bezsilności, oddania swojego losu w dłonie zupełnie obcego człowieka, obarczonego własnymi grzechami na sumieniu, niepewną przeszłością. Samodzielności nauczyła się stosunkowo wcześnie, a pogodzenie się z byciem samą stało się z czasem znacznie łatwiejsze niż zaakceptowanie pomocy, nawet tej niekoniecznie szczerej. Musiała się bowiem liczyć, że tamten za informacje może wymagać czegoś w zamian i chociaż z pewnością francuskie społeczeństwo miało wiele różnic wobec tego tutejszego, ale jedno mogła raczej uznać za pewne. Niewielu działało tu z dobrej woli, szczególnie w tych niespokojnych czasach.
persévérance
You must learn to question everything. To wait before moving, to look before stepping, and to observe everything
Wyjątkowa sytuacja wymagała wyjątkowych działań. Nie wiadomo było, w czyje dokładnie ręce trafiło wysłane przez Steffena Cattermole wydanie Proroka Codziennego, w którym znajdowały się informacje dotyczące kryjówek — ani co znalazca postanowi z nią zrobić. Dzięki gazecie Zakon Feniksa mógł dotrzeć do ludzi poszukujących schronienia, ich pomocy lub potrzebujących szybkiej ucieczki z zagrożonych terenów, a teraz, kiedy informacja znalazła się w rękach rodzin otwarcie sympatyzujących z aktualną władzą i popierających działania Lorda Voldemorta, wszystkim, którzy gromadzili się w tych, a także innych znanym rebeliantom lokacjach, groziło potworne niebezpieczeństwo. Zaalarmowani przez samego sprawcę Zakonnicy, dowiedziawszy się o dramatycznej sytuacji od razu podjęli odpowiednie kroki i wyruszyli do jednego z takich miejsc.
Lucinda wraz z Anthonym dotarli również na Zamglone Wzgórza. I choć żadne z nich nie było pewne, czy miejsce, które poplecznikom Longbottoma kojarzyło się z charakterystycznym miejscem zbiórki może gromadzić kogokolwiek, w okolicach odnaleźli chatkę, a w niej kilka osób. Przekonawszy je do opuszczenia domostwa ze względu na ewentualne niebezpieczeństwo ewakuowali je świstoklikiem, pozwalając zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy.
Lucinda wraz z Anthonym dotarli również na Zamglone Wzgórza. I choć żadne z nich nie było pewne, czy miejsce, które poplecznikom Longbottoma kojarzyło się z charakterystycznym miejscem zbiórki może gromadzić kogokolwiek, w okolicach odnaleźli chatkę, a w niej kilka osób. Przekonawszy je do opuszczenia domostwa ze względu na ewentualne niebezpieczeństwo ewakuowali je świstoklikiem, pozwalając zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy.
Przed popołudniowym spotkaniem z wujem należało załatwić jeszcze kilka spraw. Jedną z takowych było spotkanie z panną Flamel. Niewiele trzeba było się nagimnastykować, żeby wyłapać informację o pannie, która poszukiwała jakiejś wiedzy na temat jednego z podróżnych. Port posiadał pewne przywileje, a jednym z nich zdecydowanie były informacje niesione z każdą nową i starą twarzą. Dotarcie do kontaktu z osobą poszukującą alchemika nie było trudne, wręcz przeciwnie – jakby wszyscy spośród sprzedawców informacji szukali tylko możliwości wygryzienia swojej konkurencji na rynku, która rosła z każdym dniem. Temat związany z jakimś przechodniem o nazwisku Flamel wprawdzie odbijało się od wielu ścian, jednakże Weasley postanowił choć raz dla odmiany wspomóc nieco przy poszukiwaniach. Jego przeciążona już od przeróżnych informacji głowa potrzebowała czasem przerwy albo chociaż lekkiego upustu wiedzy.
Cichy trzask wybrzmiał, poniósł się w górę wzniesienia. Jego buty momentalnie wpadły w błoto podmokłego lasu, w którym się zmaterializował po teleportacji z okolic Londynu. KURWA MAĆ przemknęło przez myśl, kiedy próbował wykaraskać się z mazi, która nijak pomagała w utrzymaniu się na nogach. Naprawdę, żeby jeszcze takie przygody musiał przeżywać poza portowymi dokami, życie było brudne, chyba już szło się przyzwyczaić.
Wydostając się z lasu, który znał bardziej niż samo zamglone wrzosowisko, próbował wyłapać wzrokiem jakąś postać i jak zwykle – nic nie było widać. Niestrudzenie zaczął wspinaczkę na ustalony punkt, gdzie panienka wybrała sobie miejsce spotkania. Zachciało się Szkockich widoków, było zimno, mgliście i zdecydowanie zbyt błotniście. Opatuliwszy się w płaszcz, rozpoczął swoją męczeńską wędrówkę w górę, zdecydowanie zbyt zły na świat, żeby przywitać się z nią, kiedy tylko dotarł na górę.
Przystanął w odpowiedniej odległości i kilkoma prostymi ruchami różdżki ocieplił, również czyszcząc przy tym, swoje ubrania. Jego wzrok zatrzymał się na flakoniku z eliksirem, który przekazał jako dowód na słowa o znajomości Felixa Flamela. Każdy w końcu musiał mieć własne poświadczenie, żeby móc prawidłowo handlować, dlatego nawet nie miał zamiaru ruszać z tematem dalej, bez ustalenia podstawowych zasad. Monety musiały się przecież zgadzać.
- Połowa teraz, połowa jak skończę. – rozpoczął dosyć beznamiętnie, bo też w interesach nie było potrzeby na dodatkową dawkę emocji. Perspektywa wzbogacenia się za sprzedanie informacji była wystarczająco kusząca, jednak ona wydała się nie rozumieć podstaw handlu, dlatego w przeciągu kilku sekund teleportował się poza jej zasięg, szukając innej osoby chętnej na pozbycie się kilku monet.
| zt. x2
Cichy trzask wybrzmiał, poniósł się w górę wzniesienia. Jego buty momentalnie wpadły w błoto podmokłego lasu, w którym się zmaterializował po teleportacji z okolic Londynu. KURWA MAĆ przemknęło przez myśl, kiedy próbował wykaraskać się z mazi, która nijak pomagała w utrzymaniu się na nogach. Naprawdę, żeby jeszcze takie przygody musiał przeżywać poza portowymi dokami, życie było brudne, chyba już szło się przyzwyczaić.
Wydostając się z lasu, który znał bardziej niż samo zamglone wrzosowisko, próbował wyłapać wzrokiem jakąś postać i jak zwykle – nic nie było widać. Niestrudzenie zaczął wspinaczkę na ustalony punkt, gdzie panienka wybrała sobie miejsce spotkania. Zachciało się Szkockich widoków, było zimno, mgliście i zdecydowanie zbyt błotniście. Opatuliwszy się w płaszcz, rozpoczął swoją męczeńską wędrówkę w górę, zdecydowanie zbyt zły na świat, żeby przywitać się z nią, kiedy tylko dotarł na górę.
Przystanął w odpowiedniej odległości i kilkoma prostymi ruchami różdżki ocieplił, również czyszcząc przy tym, swoje ubrania. Jego wzrok zatrzymał się na flakoniku z eliksirem, który przekazał jako dowód na słowa o znajomości Felixa Flamela. Każdy w końcu musiał mieć własne poświadczenie, żeby móc prawidłowo handlować, dlatego nawet nie miał zamiaru ruszać z tematem dalej, bez ustalenia podstawowych zasad. Monety musiały się przecież zgadzać.
- Połowa teraz, połowa jak skończę. – rozpoczął dosyć beznamiętnie, bo też w interesach nie było potrzeby na dodatkową dawkę emocji. Perspektywa wzbogacenia się za sprzedanie informacji była wystarczająco kusząca, jednak ona wydała się nie rozumieć podstaw handlu, dlatego w przeciągu kilku sekund teleportował się poza jej zasięg, szukając innej osoby chętnej na pozbycie się kilku monet.
| zt. x2
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
23 października 1957
Szron skrzypiał pod nogami, ukrywając się pod stawianymi dziarsko krokami; choć październikowa pogoda winna być ostatnim oddechem ciepłej jesieni, o rudawych liściach ścielących polanę, o drobnych igiełkach mżawki rozbijających się o skórę, czyniąc z tej galaktykę, tym razem jednak groteskowo wygięte źdźbła trawy pokrywały się białawym puchem, świadczącym o nieodłączności ujemnej temperatury, tej towarzyszącej zimowym porankom. Mleczna mgła, rozpościerająca się na przestrzeni wzgórz, napominała wielokroć o mistycznej naturze tego miejsca; każdy oddech zastygał w eterze, rysując obłoki akwarelą. I może by przybrała uśmiech, gdyby nie ostatnie dni – sennie bezsenne – zrywały ją na równe nogi o świcie, porywając w objęcia Morfeusza późną nocą. Te wszystkie nieprzespane noce znaczyły się sinawymi podkowami pod jej oczętami i jakby bledszą jeszcze karnacją, opiewającą chuderlawe ciało.
Kąciki jej ust zadrżały, gdy kierowała niepewne spojrzenie na Vincenta. Ach, tyleż niewątpliwych emocji kotłowało się pośród miriad myśli pokrytych rudą czupryną. Lord Nott – przekleństwo i zakazany owoc, w którym już dawno zatopiła zęby; jej mentor – odwieczne dziecięce zauroczenie, puentowane wpatrywaniem się w każdy spośród jego najlżejszych ruchów. Poczuła, jak ją coś skręca głęboko w trzewiach i nieomal zgięła się w pół; ułożyła dłoń na ramieniu Vincenta, zupełnie niewinnie, nieomal tracąc jednak grunt pod nogami.
Głęboki wdech.
Przełknęła ciężko ślinę, usiłując wezbrać na wargi choć odrobinę radosny uśmiech, sercem jej jednak targały iście dantejskie sceny. Prędko urwała nić dotyku, spłoszona odsuwając dłoń od jego ramienia.
Podniosła wzrok niepewny, racząc się bielą mgły spowijającej całokształt wzgórz, wzbierających niby oddech, wznosząc się powoli zielenią ponad smugami mlecznej barwy. Zastygła na moment w bezruchu, szukając właściwych słów, każde z nich jednak, paliło ją w krtań, nie pozwalając wybrzmieć głoskom.
Swobodny wydech.
– Och, naprawdę tu pięknie – rzekła ogólnikowo, w opozycji do słów jednak, zmarszczyła odrobinę brwi. – Dziwne, że jeszcze tutaj nie byłam! Zaskakujesz mnie. Vincencie – wydusiła z siebie, rozglądając się dookoła.
14.01.1958
Kroczyła miękko poprzez gęstwiny, unosząc jedną dłonią materiał ciemnobordowej spódnicy, chroniąc ją tym samym przed zniszczeniem, ale również szelestem wywołanym w kontakcie z gałęziami krzewów. Mgła unosząca się w powietrzu zmuszała wszystkie zmysły do wytężonej pracy, szczególnego skupienia, by nie wystraszyć grupy zwierząt, których zarysy dostrzegała daleko, daleko przed sobą, między pierwszymi rzędami drzew rozdzielających wzgórze od lasu. Zgarbiła się, próbując jak najbardziej skryć przed wzrokiem testrali, dając sobie szansę na podejście do nich na tyle, by móc widzieć więcej. Przecież tam były, prawda? Zawsze tam były. Znała jednak swoje możliwości i była przekonana, że nie podejdzie wystarczająco blisko, ale jednocześnie znała na tyle dobrze tę rasę, by móc próbować – to nie były stworzenia obawiające się własnego cienia, miały raczej świadomość, że większość ludzi nawet ich nie zauważa, to też nie płoszyły się tak bardzo, jak choćby kudłonie, czy dirikraki, których obserwowanie na wolności wymagałoby nadnaturalnych pokładów cierpliwości. Jej ojciec za życia miał takie umiejętności i przede wszystkim chęci, by je doskonalić. Był ogromnym pasjonatem zwierząt, a w szczególności obserwowania na wolności tych, które potencjalnie uchodziły za niemożliwe do znalezienia w naturalnym środowisku. Udowadniał, że wystarczy odpowiednio długo pracować, doskonalić się i próbować, by dało się zrobić to, o czym się marzy. Dla niego nie było rzeczy niemożliwych i tego właśnie nauczył swoją córkę. Zabierał ją ze sobą odkąd zaczęła chodzić, by móc pokazywać jej zwierzęta w naturalnym środowisku, przekazując jej jak najwięcej własnej wiedzy na ich temat. To on pokazał jej to miejsce i choć wtedy jeszcze nie mogła widzieć tych zwierząt, to ojciec cierpliwie szeptał jej o każdym ich ruchu, pokazywał, gdzie obecnie się znajdują, a ona z każdą wizytą potrafiła coraz lepiej widzieć ich obecność, choćby po ruchu traw przy każdym kroku zwierzęcia. Im starsza była, tym częściej przychodziła tu sama, patrząc na zwierzęta niedostrzegającymi ich oczami, poniekąd marząc o dostrzeżeniu ich w przyszłości. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że to marzenie będzie miało swoją cenę. Osiem lat temu została postawiona w sytuacji, która nigdy nie powinna mieć miejsca - obserwowała śmierć przyjaciela, nie mogąc mu pomóc, czy nawet się poruszyć przez własne rany. Mogła jedynie patrzeć, czuć uchodzące z mężczyzny życie i starać się nie zamykać oczu, tak sennych, o ciężkich powiekach, ogarniętych zmęczeniem pogłębiającym się wraz z utratą coraz większej ilości krwi. Nie umarła, znaleziona przez nieznanego jej człowieka, uratowana przed śmiercią, okaleczona klątwą, która od tamtej pory miała diametralnie zmienić jej życie. Długo nie wracała w okolice zamglonych wzgórz, mierząc się z nową rzeczywistością, unikając ponownego spotkania z bratem, ale gdy wreszcie odważyła się tu wrócić, wszystko było inne. Nie musiała już śledzić ruchu traw, obserwować śladów pozostawianych przez kopyta, by wyobraźnią poruszyć w swojej głowie obrazy, przywołujące istnienie testrali, ona po prostu, tak najzwyczajniej na świecie zaczęła je widzieć i był to jeden z tych dni, które zasługiwały na miano najlepszych w jej życiu, bowiem spełniło się jej pragnienie.
Materiał jej płaszcza zahaczył się o kolczasty krzew, a szarpnięcie, które poczuła zdecydowanie wyrwało ją z chwilowego zamyślenia. Zatrzymała się od razu, jednak zbyt późno, by uratować materiał przed rozerwaniem. Zacisnęła usta w wąską linię, przywołując swego rodzaju grymas niezadowolenie, a zapewne, gdyby nie miała żadnego konkretnego celu, zaklęłaby siarczyście na głos, obwiniając się za własną głupotę i nierozważność. Powoli poczęła próbować wykaraskać się z potrzasku, próbując wydobyć jak najwięcej płaszcza w całości spośród gałązek i kolców, jednocześnie robiąc to na tyle uważnie, by jak najmniej zakłócić szelestem ciszę panującą dookoła. Jedynie we własnych myślach toczyła zażartą wojnę z krzakiem, gdzie nie omieszkała obiecać iż następnym razem spali go aż do korzeni.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Tym razem wyruszył do odległej Szkocji, gdyż otrzymał list od przyjaciela, będącego również myśliwym o stadzie testrali. Postanowił się tam udać po to, by spotkać się z nim na tych wzgórzach, ale też chciał zobaczyć te stworzenia na żywo. Nie zamierzał na nie polować. Być może nie zaistnieje konieczność usunięcia ze stada słabszych osobników. Jeśli to spadnie na jego barki to zrobi to za niego ciężka i długa zima. Aczkolwiek to głównie należało do obowiązków jego przyjaciela.
Testrale widział od czasu, kiedy matka zginęła w płomieniach na jego oczach. Były to magiczne stworzenia, które mógłby hodować. Ze wszystkich magicznych koniowatych te wydawały mu się najciekawsze. Niemniej obecność choć jednego stworzenia na terenie zajazdu mogła być trochę problematyczna przez wzgląd na gości. To by go nie powstrzymało, poza tym naprawdę uważał, iż powinni zamknąć ten zajazd. Jego prowadzenie było istotnym źródłem dochodu, ale nie było jedynym.
Powoli podchodził do tych zwierząt pod wiatr, tak by zwierzęta nie zwietrzyły jego obecności. Nie chciał ich zaniepokoić i spłoszyć. Mgła ograniczała jego widoczność do kilkudziesięciu metrów. Nawet plamy ciepła widziane przez niego dzięki Oku Ślepego były mniej wyraźne w tej mgle. Ostrożnie stawiał każdy krok na śniegu, starając się poruszać możliwie jak najciszej. Na ugiętych nogach, lekko pochylony.
W dłoni trzymał kuszę, stanowiącą nie tylko narzędzie pracy, ale także broń, która odpowiednio użyta przez niego mogła pomóc ocalić mu skórę równie skutecznie co dzierżona przez dłoń różdżka. Drugą broń stanowił nóż myśliwski. Nauczony doświadczeniem zawsze spodziewał się jakiegoś zagrożenia, zwłaszcza ze strony ludzi.
Jednak póki co nie spostrzegł obecności kogoś, kto mógłby stanowić dla niego bezpośrednie zagrożenie. Aż do następnej chwili. Dostrzegł bowiem sylwetkę kobiety. Zgubiła się w tym lesie? Towarzyszyła jego znajomemu? Nie mógł tego wykluczyć.
— Co pani tutaj robi? Zgubiła się pani? — Zwrócił się do niej ze znikomym zainteresowaniem w głosie. Nawet, jeśli dzierżył kuszę w pogotowiu, to nie zamierzał do niej strzelić.
Testrale widział od czasu, kiedy matka zginęła w płomieniach na jego oczach. Były to magiczne stworzenia, które mógłby hodować. Ze wszystkich magicznych koniowatych te wydawały mu się najciekawsze. Niemniej obecność choć jednego stworzenia na terenie zajazdu mogła być trochę problematyczna przez wzgląd na gości. To by go nie powstrzymało, poza tym naprawdę uważał, iż powinni zamknąć ten zajazd. Jego prowadzenie było istotnym źródłem dochodu, ale nie było jedynym.
Powoli podchodził do tych zwierząt pod wiatr, tak by zwierzęta nie zwietrzyły jego obecności. Nie chciał ich zaniepokoić i spłoszyć. Mgła ograniczała jego widoczność do kilkudziesięciu metrów. Nawet plamy ciepła widziane przez niego dzięki Oku Ślepego były mniej wyraźne w tej mgle. Ostrożnie stawiał każdy krok na śniegu, starając się poruszać możliwie jak najciszej. Na ugiętych nogach, lekko pochylony.
W dłoni trzymał kuszę, stanowiącą nie tylko narzędzie pracy, ale także broń, która odpowiednio użyta przez niego mogła pomóc ocalić mu skórę równie skutecznie co dzierżona przez dłoń różdżka. Drugą broń stanowił nóż myśliwski. Nauczony doświadczeniem zawsze spodziewał się jakiegoś zagrożenia, zwłaszcza ze strony ludzi.
Jednak póki co nie spostrzegł obecności kogoś, kto mógłby stanowić dla niego bezpośrednie zagrożenie. Aż do następnej chwili. Dostrzegł bowiem sylwetkę kobiety. Zgubiła się w tym lesie? Towarzyszyła jego znajomemu? Nie mógł tego wykluczyć.
— Co pani tutaj robi? Zgubiła się pani? — Zwrócił się do niej ze znikomym zainteresowaniem w głosie. Nawet, jeśli dzierżył kuszę w pogotowiu, to nie zamierzał do niej strzelić.
Sebastian Bartius
Zawód : Myśliwy, taksydermista
Wiek : 50
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don’t shake me
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
OPCM : 14 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 6
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Zdecydowanie zbyt długo pozostawała chętna do rozwiązania swojego problemu z krzakiem polubownie, raniąc sobie palce do krwi o cierniste gałęzie, gdy próbowała delikatnie wyjąć z objęć tego egzemplarza flory swój, dość niezbędny przy tej porze roku, element ubioru. Z czasem poczęła kląć szkockimi odpowiednikami najgorszych obelg, które kiedykolwiek przyszło jej zasłyszeć, a palce ślizgały się po kroplach krwi i cierniach bardziej i bardziej, wprawiając kobietę w szewską pasję. Prawdopodobnie walczyłaby polubownie z tą łamigłówką natury aż do skutku, jednak zupełnie nie spodziewała się usłyszeć tu jakiegokolwiek ludzkiego głosu, a tu, ku jej zaskoczeniu, przyszło jej usłyszeć mocny, męski tembr głosu, na który niespodziewanie poderwała się z zamiarem uskoczenia w bok, co też na własne nieszczęście zrobiła, bowiem tym samym rozerwała sobie poważnie kieszeń własnego płaszcza, który tyle czasu próbowała cierpliwie oswobodzić z gałęzi oprawy. Otworzyła usta w niemym zdziwieniu, patrząc na wyrządzoną szkodę, by zaraz powstrzymać spływający z jej myśli wprost do ust potok niewybrednych słów poprzez mocne zaciśnięcie warg i zagryzienie zębów. Obróciła się w kierunku mężczyzny, mrużąc oczy, jakby to jego właśnie obwiniała chwilowo o całe zło tego świata. Impulsywnie prześlizgnęła spojrzeniem po nieznajomym, dostrzegając broń i jeżąc się jeszcze bardziej i namierzając myślami własną różdżkę na wypadek, gdyby sytuacja nagle mogłaby zacząć wymagać sięgnięcia po tenże przedmiot. Z każdą chwilą zaczęła stopniowo rozluźniać ramiona, a napięcie z jej sylwetki znikało, wystarczyło chwilę dłużej przykuć uwagę do sposobu w jaki mężczyzna stał – nie miał zamiaru jej skrzywdzić, przynajmniej teraz, gdy nie widział w niej prawdopodobnie absolutnie żadnego zagrożenia. Kruczowłosa w pierwszej chwili nie mogła dowierzyć, ostatnio wszystko próbowało udowodnić jej, że niemal wszyscy brali ją za potencjalnego intruza, a może to ona po prostu znajdowała się zbyt często w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie?
- Absolutnie nie, podążam za testralami – przyznała szczerze, bo i nie miała po co ukrywać tej informacji, a gdyby tego było mało, kiwnęła głową w kierunku w jakim zamierzała dalej podążać, jakby tam kryły się dowody potwierdzające słowa kruczowłosej. Przez chwilę zmartwiła się, że zwierzęta zdążyły odejść, wystraszone jej zachowaniem, jednak to uczucie szybko ją opuściło, gdy zdała sobie sprawę z faktu, że mało co potrafiło wprawić testrale w panikę. – Dziękuję jednak za zainteresowanie – powiodła spojrzeniem w kierunku tęczówek mężczyzny, nie ukrywając tego iż jej słowa były jedynie sztywną uprzejmością i nijak się miały do jakiejkolwiek oznaki wdzięczności. Uważała, że należało to jednak powiedzieć, była w końcu jakkolwiek dobrze wychowana i niekiedy potrafiła z tego korzystać, nawet jeżeli kilka chwil wcześniej rzucała przekleństwami, które skreślały ją jako potencjalną damę – z tym zresztą wolałaby się nawet nie identyfikować. – A pan co tutaj robi? Jeżeli oczywiście wolno spytać - przez niebieskooką przemawiała zwykła, prosta ciekawość, nieczęsto miała do czynienia z człowiekiem, zdecydowanie rzadziej niż ze zwierzętami, to akurat pewne, więc dlaczego miałaby nie okazać zainteresowania? Byli na terenie na którym nieczęsto szło spotkać drugą, żywą i przede wszystkim ludzką istotę.
- Absolutnie nie, podążam za testralami – przyznała szczerze, bo i nie miała po co ukrywać tej informacji, a gdyby tego było mało, kiwnęła głową w kierunku w jakim zamierzała dalej podążać, jakby tam kryły się dowody potwierdzające słowa kruczowłosej. Przez chwilę zmartwiła się, że zwierzęta zdążyły odejść, wystraszone jej zachowaniem, jednak to uczucie szybko ją opuściło, gdy zdała sobie sprawę z faktu, że mało co potrafiło wprawić testrale w panikę. – Dziękuję jednak za zainteresowanie – powiodła spojrzeniem w kierunku tęczówek mężczyzny, nie ukrywając tego iż jej słowa były jedynie sztywną uprzejmością i nijak się miały do jakiejkolwiek oznaki wdzięczności. Uważała, że należało to jednak powiedzieć, była w końcu jakkolwiek dobrze wychowana i niekiedy potrafiła z tego korzystać, nawet jeżeli kilka chwil wcześniej rzucała przekleństwami, które skreślały ją jako potencjalną damę – z tym zresztą wolałaby się nawet nie identyfikować. – A pan co tutaj robi? Jeżeli oczywiście wolno spytać - przez niebieskooką przemawiała zwykła, prosta ciekawość, nieczęsto miała do czynienia z człowiekiem, zdecydowanie rzadziej niż ze zwierzętami, to akurat pewne, więc dlaczego miałaby nie okazać zainteresowania? Byli na terenie na którym nieczęsto szło spotkać drugą, żywą i przede wszystkim ludzką istotę.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
To już nie pierwszy raz, kiedy w lesie napotyka przypadkowe osoby. Nie dało się tego uniknąć. Nie zmieniało to faktu, że przez większość czasu nie poszukiwał towarzystwa innych ludzi. Lasy nie należały do bezpiecznych miejsc i nauczony doświadczeniem wolał nie polegać tylko na różdżce. Po tej ziemi chodziły prawdziwe potwory przywdziewające ludzką skórę. Nie miał na myśli wilkołaków, lecz pozostałych ludzi. Wilkołaki to drapieżniki, które zyskały miano potworów przez wzgląd na rodzaj spożywanego pożywienia. Ludzi. Taka ich natura. Społeczeństwo czarodziejów tego nie rozumiało.
Gdyby ta kobiet miała zostać jego ofiarą, to już chwilę temu musiałaby bronić się przed wystrzelonymi przez niego bełtami z kuszy. O ile w ogóle byłaby w stanie tego dokonać. Dla niego była to czynność, którą wykonywał niemalże automatycznie. Tak prosta i oczywista niczym oddychanie czy poruszanie się. Nie było w tym nic dziwnego, skoro od dziecka uczono go tropić i polować na leśną zwierzynę.
— Kolejny magizoolog? — Zapytał wprost głosem pozbawionym szczerego zainteresowania, za to pełnym obojętności. Zdołał ustalić powód obecności tej kobiety w tym lesie. Nie przepadał za większością magizoologów. Oni przeważnie bytowali w takich miejscach, jak ten las. Kością niezgody zwykle okazywały się ich sprzeczne poglądy na temat magicznych stworzeń. Ot, konflikt interesów.
Wymuszone podziękowania za jego rzekome zainteresowanie skomentował jedynie cichym pomrukiem i wzruszeniem ramion. W przeciwieństwie do kobiety nie silił się nawet na odrobinę wymuszonej kurtuazji. Nie zwykł interesować się życiem innych ludzi, jeśli oni nie byli z nim spokrewnieni albo nie darzył ich przyjaźnią. Nie zamierzał też poruszać kwestii rzucanych przez tę kobietę przekleństw. Gdyby spotkali się w pubie może okazałaby się niezgorszym kompanem do picia.
— Podążam za testralami — Pozwolił sobie sobie użyć słów, które padły z ust kobiety zaledwie chwilę temu. Nie zamierzał od razu wspominać o całkiem prawdopodobnych scenariuszach, gdy dotrze na miejsce. Po tych słowach zarzucił pas od kuszy na prawy bark, nie zamierzając z niej w tym momencie strzelać. Wznowił wędrówkę, rozważnie stawiając każdy krok. Kobieta mogła iść za nim albo chociaż starać się dotrzymać mu kroku.
Gdyby ta kobiet miała zostać jego ofiarą, to już chwilę temu musiałaby bronić się przed wystrzelonymi przez niego bełtami z kuszy. O ile w ogóle byłaby w stanie tego dokonać. Dla niego była to czynność, którą wykonywał niemalże automatycznie. Tak prosta i oczywista niczym oddychanie czy poruszanie się. Nie było w tym nic dziwnego, skoro od dziecka uczono go tropić i polować na leśną zwierzynę.
— Kolejny magizoolog? — Zapytał wprost głosem pozbawionym szczerego zainteresowania, za to pełnym obojętności. Zdołał ustalić powód obecności tej kobiety w tym lesie. Nie przepadał za większością magizoologów. Oni przeważnie bytowali w takich miejscach, jak ten las. Kością niezgody zwykle okazywały się ich sprzeczne poglądy na temat magicznych stworzeń. Ot, konflikt interesów.
Wymuszone podziękowania za jego rzekome zainteresowanie skomentował jedynie cichym pomrukiem i wzruszeniem ramion. W przeciwieństwie do kobiety nie silił się nawet na odrobinę wymuszonej kurtuazji. Nie zwykł interesować się życiem innych ludzi, jeśli oni nie byli z nim spokrewnieni albo nie darzył ich przyjaźnią. Nie zamierzał też poruszać kwestii rzucanych przez tę kobietę przekleństw. Gdyby spotkali się w pubie może okazałaby się niezgorszym kompanem do picia.
— Podążam za testralami — Pozwolił sobie sobie użyć słów, które padły z ust kobiety zaledwie chwilę temu. Nie zamierzał od razu wspominać o całkiem prawdopodobnych scenariuszach, gdy dotrze na miejsce. Po tych słowach zarzucił pas od kuszy na prawy bark, nie zamierzając z niej w tym momencie strzelać. Wznowił wędrówkę, rozważnie stawiając każdy krok. Kobieta mogła iść za nim albo chociaż starać się dotrzymać mu kroku.
Sebastian Bartius
Zawód : Myśliwy, taksydermista
Wiek : 50
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don’t shake me
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
OPCM : 14 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 6
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Zamglone wzgórza
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja