Kryjówka pisarzy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Kryjówka pisarzy
W jednej z bocznych uliczek można znaleźć wyjątkowe miejsce, magicznie ukryty pokój, określany mianem kryjówki pisarzy z racji spotykającej się tam grupy artystów szukających natchnienia. Pomieszczenie nie jest duże, wypełnione starymi fotelami i kanapami, w rogu znajduje się kominek i sterta bardzo starych gazet.
Wieść niesie, że natchnienie zbierających się tu osób to nie jedyny powód odwiedzin, a plotki lubią rozchodzić się echem. To duch pięknej śpiewaczki, wili, nawiedzającej dawny dom, stanowi główne źródło weny, tym bardziej, że duch eterycznej istoty lubuje się w udzielaniu przybyłym niezwykłych, artystycznych porad. Czyż można dziwić się młodym mężczyznom, stęsknionym zgubionych ideałów piękna, które ofiaruje im duch? A może i ty się skusisz?
Wieść niesie, że natchnienie zbierających się tu osób to nie jedyny powód odwiedzin, a plotki lubią rozchodzić się echem. To duch pięknej śpiewaczki, wili, nawiedzającej dawny dom, stanowi główne źródło weny, tym bardziej, że duch eterycznej istoty lubuje się w udzielaniu przybyłym niezwykłych, artystycznych porad. Czyż można dziwić się młodym mężczyznom, stęsknionym zgubionych ideałów piękna, które ofiaruje im duch? A może i ty się skusisz?
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 08.01.19 7:42, w całości zmieniany 1 raz
Nie powinni się ograniczać do portu. Powinni ruszyć dalej, objąć swoimi działaniami jak największy teren. Do zbiórki żywności pozostało jeszcze trochę czasu, ale im więcej osób uda im się poinformować już dziś, tym więcej ich dowie się tego w najbliższych dniach. Nie był pewien, czy nie narażają tym samych siebie i ludzi, którym wciskali te informacje. Wciąż miał mieszane uczucia, wciąż gryzło go przeświadczenie, że popełnia błąd — naraża Eve i Sheilę na niebezpieczeństwo. Ale im dalej w to brnął tym większy spór się w nim toczył; słuszność biła się z poczuciem winy, żalem, poczucie sprawiedliwości z obawą.
— Zahaczmy jeszcze o Wyspę Psów, tam żyje mnóstwo ludzi, którzy z pewnością będą chcieli się tam wybrać. Później uderzymy bliżej centrum, co ty na to?— zaproponował. Im bliżej centrum, tym bogatsi byli mieszkańcy. Możliwe, że im także doskwierała wojna, na pewno odczuwali jej skutki, ale to głównie w biedotę portu i Wyspy Psów, prowincji uderzała organizowana akcja przez lady Black.
Już w środku, kiedy ją odnalazł — gdy umknęła pod jego dotykiem zbyt szybko i nagle, by mógł to przeoczyć — cień szczerej konsternacji wymieszał się z odgrywaną rolą. Prawda mieszała się z obłudą. Znał Celinę, dobrze ją wspominał, lubił i było mu przykro z jej powodu — gdyby nie była to prawda nigdy nie posyłałby w jej intencji listu do arystokratki. Ale ludzie umierali na ulicach codziennie. Zbyt wiele było śmierci wokół, by roztrząsał to wciąż tygodniami.
Spoglądał jej w oczy. Szkliły się, niczym dwa zwierciadła. Przypominały ciemne, mroczne jezioro o błyszczącej, ledwie muskanej wiatrem tafli odbijającej od siebie ciepłe światło słońca. To świece wokół, ale tańczące iskry nie pozwoliły mu oderwać wzroku. Nie był pewien, nie mógł być — czy łzy, które pojawiły się w kącikach były prawdziwe, czy naprawdę ją zaskoczył tą informacją? Czy przeżywała to? Myśli pomknęły mu ku przyjacielowi, któremu powinien był powiedzieć o tym od razu, gdy się dowiedział, a raczej gdy wyjawił mu to jego ojciec, ale nie chciał zdradzać szczegółów tego spotkania. To nie było ważne. Nie powinien go tym dręczyć. Sallow był podłym człowiekiem, wystarczyło mu już wiedzy o nim. A może to była gra? Tak perfekcyjna, doskonała? Wpatrywał się w te oczy z przejęciem, czując jakby jej ból był prawdziwy. Widział go w jej oczach, słyszał w nierównym oddechu, głośnym biciu serca. Chciał wyciągnąć rękę, spytać, czy może powinni iść, ale przedstawienie musiało trwać...
— Tak...— odparł w końcu cicho. — Ona... Cóż, właściwie była. Ponoć spędzała czas w Parszywym z przyjaciółmi. Wpadła tam policja wraz z jakimś politykiem. Wskazał ją, twierdził, że go pobiła. Tak, ona... Drobna dziewczyna przeciwko rosłemu, staremu facetowi.— relacjonował dalej, nie urywając połączenia spojrzeń ani na chwilę. — A potem skuli ją, wywlekli w cienkiej sukience.— Halce, mokrą, ale o tym ludzie nie powinni wiedzieć. — W listopadzie. Zabrali do Tower, a tam stracili na dziedzińcu...— Powinien był Marcelowi powiedzieć wcześniej, powinien mu powiedzieć osobiście. Przyjaźnili się, była dla niego istotna, to dla niej była ta walka. A ona była już martwa, według tego, co twierdził Sallow.
W końcu spojrzał na pozostałych, chciał przecież żeby to słyszeli, żeby ta wiadomość nimi wstrząsnęła.
— Lady Black to ukartowała. Nie chciała się za nią wstawić, chciała się jej pozbyć od początku. Zazdrosna o jej urodę. — Tego już nie wiedział, ale artyści kochali takie historie, wiedział, że połkną ją prędzej niż polityczną brednię. — Zapalisz?— spytał Fin, próbując ją naturalnie wyciągnąć na dwór. Powinni iść dalej.
Nie czekał na jej odpowiedź. Złapał się za kieszenie i ruszył w stronę wyjścia, a kiedy Finley do niego dołączyła wskazał kierunek.
| perswazja I, kłamstwo II, idziemy tutaj
— Zahaczmy jeszcze o Wyspę Psów, tam żyje mnóstwo ludzi, którzy z pewnością będą chcieli się tam wybrać. Później uderzymy bliżej centrum, co ty na to?— zaproponował. Im bliżej centrum, tym bogatsi byli mieszkańcy. Możliwe, że im także doskwierała wojna, na pewno odczuwali jej skutki, ale to głównie w biedotę portu i Wyspy Psów, prowincji uderzała organizowana akcja przez lady Black.
Już w środku, kiedy ją odnalazł — gdy umknęła pod jego dotykiem zbyt szybko i nagle, by mógł to przeoczyć — cień szczerej konsternacji wymieszał się z odgrywaną rolą. Prawda mieszała się z obłudą. Znał Celinę, dobrze ją wspominał, lubił i było mu przykro z jej powodu — gdyby nie była to prawda nigdy nie posyłałby w jej intencji listu do arystokratki. Ale ludzie umierali na ulicach codziennie. Zbyt wiele było śmierci wokół, by roztrząsał to wciąż tygodniami.
Spoglądał jej w oczy. Szkliły się, niczym dwa zwierciadła. Przypominały ciemne, mroczne jezioro o błyszczącej, ledwie muskanej wiatrem tafli odbijającej od siebie ciepłe światło słońca. To świece wokół, ale tańczące iskry nie pozwoliły mu oderwać wzroku. Nie był pewien, nie mógł być — czy łzy, które pojawiły się w kącikach były prawdziwe, czy naprawdę ją zaskoczył tą informacją? Czy przeżywała to? Myśli pomknęły mu ku przyjacielowi, któremu powinien był powiedzieć o tym od razu, gdy się dowiedział, a raczej gdy wyjawił mu to jego ojciec, ale nie chciał zdradzać szczegółów tego spotkania. To nie było ważne. Nie powinien go tym dręczyć. Sallow był podłym człowiekiem, wystarczyło mu już wiedzy o nim. A może to była gra? Tak perfekcyjna, doskonała? Wpatrywał się w te oczy z przejęciem, czując jakby jej ból był prawdziwy. Widział go w jej oczach, słyszał w nierównym oddechu, głośnym biciu serca. Chciał wyciągnąć rękę, spytać, czy może powinni iść, ale przedstawienie musiało trwać...
— Tak...— odparł w końcu cicho. — Ona... Cóż, właściwie była. Ponoć spędzała czas w Parszywym z przyjaciółmi. Wpadła tam policja wraz z jakimś politykiem. Wskazał ją, twierdził, że go pobiła. Tak, ona... Drobna dziewczyna przeciwko rosłemu, staremu facetowi.— relacjonował dalej, nie urywając połączenia spojrzeń ani na chwilę. — A potem skuli ją, wywlekli w cienkiej sukience.— Halce, mokrą, ale o tym ludzie nie powinni wiedzieć. — W listopadzie. Zabrali do Tower, a tam stracili na dziedzińcu...— Powinien był Marcelowi powiedzieć wcześniej, powinien mu powiedzieć osobiście. Przyjaźnili się, była dla niego istotna, to dla niej była ta walka. A ona była już martwa, według tego, co twierdził Sallow.
W końcu spojrzał na pozostałych, chciał przecież żeby to słyszeli, żeby ta wiadomość nimi wstrząsnęła.
— Lady Black to ukartowała. Nie chciała się za nią wstawić, chciała się jej pozbyć od początku. Zazdrosna o jej urodę. — Tego już nie wiedział, ale artyści kochali takie historie, wiedział, że połkną ją prędzej niż polityczną brednię. — Zapalisz?— spytał Fin, próbując ją naturalnie wyciągnąć na dwór. Powinni iść dalej.
Nie czekał na jej odpowiedź. Złapał się za kieszenie i ruszył w stronę wyjścia, a kiedy Finley do niego dołączyła wskazał kierunek.
| perswazja I, kłamstwo II, idziemy tutaj
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
25 I 1958
the waters hears and understands
the ice does not forgive
the ice does not forgive
Tam było zwierzę ukryte pod kamiennym brukiem ulic, oddychające ciężko gwarem ludzkim, co oczami złowrogo błyskało odbijanymi w świetle lamp mijanych. Jedno senne poruszenie zwiastowało zastęp dekretów, gardłowy pomruk kolejne okna deskami zabite, a nie daj gwiazdom pysk by rozdziawiło - tak zastępy policji magicznej z ziejącej czerni paszczy ośmieliłyby się wyłonić. Potwór-straszydło, nieokreślona stwora czyhająca na pchły co po jej grzbiecie przemykają. Tak sobie Londyn coraz częściej wyobrażała, realia do jakiejś baśni przyrównując, bo jak inaczej można było poruszać się z uniesioną głową, świadomym tego, że koniec zbliża się nieuchronnie? Że jeden głupi list potrafi zaburzyć to fałszywe poczucie bezpieczeństwa, a jeden nieopatrzny ruch doprowadzi do utraty kończyny? To nie były żarty, wiedziała, że to nie były żarty. Mówił jej o tym Michael, powtarzała to sobie co noc, wpatrując się w namalowane na suficie wagonu lampiony. Ale w młodości tkwi pycha, która ciała wznosi ponad ziemię, dodaje sił, tam, gdzie ich nie ma. Po wydarzeniach na placu czuła się niemal niezwyciężona, choć głos w gardle wiązł, a los ludzi tam obecnych nadal po głowie krążył nieustannie. Ale zrobili to, zagrali na nosie szlachty fałszywie do nich ręce wyciągającej, niewielką szpilkę w cielsko bestii co władzą była - wbili bez żalu. Teraz jednak koniec był psot, powinna działać rozważniej, przydać się bardziej nawet jeśli niewiele zdolności miała. Stawiała więc kroki nieco większe, cięższe, skrzypienie śniegu układając w melodię tłumiącą trzepot serca. Elastyczność towarzysząca tańcu pozwalała na prędkie dostosowanie się, noc - chociaż to późny wieczór był ledwie, lecz pogoda im sprzyjała, ciemno już było dzięki zimie - maskowała wszelkie potencjalne mankamenty czegoś tak zwykłego, jak ruch. Nie mogła być dziś jednak sobą, igrającą z ogniem panną, bo ten ogień, z którym miała się mierzyć, dopiero po czasie potrafił kąsać. Na ratunek przybyła jednak Nora, dobra, kochana Nora, co pytań nie zadaje, a jedynie brwi unosi. Nie pamięta nawet, jakiej marnej wymówki użyła tym razem, aby wyszło, tak jak chciała. Może wspominała o teatrze Leanne, może żart komuś chciała zrobić, podrażnić któregoś z chłopców, że obok Eve jakiś nieznany męt się kręci. Nie ważne to było, liczył się efekt. Już wcześniej użyła capillusa, rozjaśniane na blond pukle zmieniając na smolisty odcień, ciasno upięte, tak by nie wystawały w żaden sposób pod peruką nakładaną starannie przez charakteryzatorkę. Krótkie kosmyki były rozsiane na wszystkie strony, równie ciemne - fryzura księcia z przedstawienia inspirowanego Królewną Śnieżką, zeszłoroczna, akrobata przyjmujący jego rolę łysy był jak kolano, ale diablo utalentowany - co te zaczarowane dziewczęcia. Starsza z dziewcząt konturowała jej buzię z zapamiętaniem, wyciągając policzki, poszerzając szczękę, płaszczyznę nosa bardziej ciężką robiąc, niemal masywniejszą. Bladą skórę zrosiła konstelacjami równie bladych piegów, zaburzającą rytmikę dotąd delikatnych - acz sukcesywnie makijażem zmienianych - rysów, każdy włosek brwi oddzielnie malowała, aby grubsze były, nieco bardziej włochate jak ze śmiechem podkreślała, nawet je trochę przedłużyła. Z kolorem oczu nic się nie dawało zrobić, ale wystarczyła ciemniejsza oprawa, żeby te znacznie jaśniejsze się wydawały. Ubrania leżały na niej luźno, ale nie spadały, sylwetkę nieco wypaczając. Była szczupła, ku swej zgryzocie oraz kobiecemu ego, nader łatwo było ukryć jej niewieście przymioty pod swetrem większym, spodnie też zgrabne nogi zakrywały, gdy nogawki luźno na zimowe buciory opadały. Zakrywał to wszystko stary, łatany w wielu miejscach płaszcz, jaki po sobie Ellis zostawił, na czoło naciągnęła kaszkiet z wagonu Marcela podkradziony, gdy chłopak spał pod wpływem eliksiru, część twarzy też zakrywał granatowy szalik, bo przecież lepiej być przezornym, niż głupio ryzykować. Sowa, która w okno niedawno zapukała, nie zawierała konkretów, więc Finnie nie wiedziała, jak inaczej ma się przygotować, ani, co więcej, zrobić poza przebraniem się i spaleniem wiadomości, co zaczęło jej już chyba w nawyk wchodzić. Pojawiła się w ustalonym miejscu, z dłońmi w kieszeniach płaszcza, przeszła przed siebie dziesięć kroków, zanim na pięcie się obróciła i przemierzyła raz jeszcze tę samą trasę, tak ze dwa razy, kopiąc przy tym śnieg, jak chłopak wyczekujący na coś niecierpliwie. Ale tak miał ją poznać, niemy sygnał, że ona to ona bez wzbudzania podejrzeń.
| kłamstwo II, charakteryzację Nora posiada na poziomie III
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Zima stulecia rozłożyła się na obszernych terenach angielskich hrabstw. Białe drobiny twardego śniegu wnikały w każdą szczelinę, tworząc kopczaste zaspy, nieprzekraczalne usypiska, silne zawieje niszczące największe szlaki komunikacyjne. Okrutny mróz gnębił wszystkich mieszkańców koncentrując się na terenach wiejskich. Woda niezbędna do codziennej egzystencji, zamarzała w głębokich studniach, rozpychała rury pękające pod zbyt dużym naciskiem. Brakowało zapasów suchego opału, grudek zbyt drogiego węgla, niosącego przedłużone, tak wyczekiwane ciepło. Mizerne zbiory żywności, pokryte białym nalotem, leżały w głębokiej piwnicy, znikając w zatrważającym tempie. Wysłużone, wytarte ubrania nie były skłonne ochronić przed porywistym, nacinającym wiatrem. Ozdobione nonszalanckimi dziurami, tworzyły jedynie fałszywą atrapę. Obecny stan rzeczy, połączony z nieustępującą, coraz krwawszą wojną, tworzył prawdziwy kataklizm. Ministerialny reżim najmocniej skoncentrowany na terenach stolicy, prezentował absurdalne twory, posuwał się zbyt daleko łamiąc wszelkie zasady, prawa przysługujące każdemu człowiekowi. Igrał z unikatem ludzkiego życia skazanego na wieczne potępienie. Nie było bezpiecznie; patrole policji przeczesywały każdy skrawek miasta w poszukiwaniu zbuntowanych rebeliantów, czy zdrajców stanu. Kontrolowali zwykłych, przestraszonych mieszkańców, zwracając uwagę na zbyt śmiałe spojrzenie, czy niestosowany ubiór. Karali za brak dokumentów, wszczynając dochodzenie, dewastując domostwa w pokazie siły i narzuconej wyższości. Uśmiechnięte twarze największych terrorystów, wisiały na każdym skrawku ceglanej powierzchni. Wycenieni niczym bitewna zwierzyna mieli być przestrachem, przestrogą przed opozycyjnym, jawnym zachowaniem. Mieli zostać zlikwidowani, wyniszczeni, przywracając należyty porządek. Przebywanie w ciasnych przejściach stawało się coraz bardziej ryzykowne. Zachowanie bezwzględnej ostrożności było priorytetem, który bezwzględnie wyznawał. Miał nadzieję, iż dzisiejsza partnerka uszanuje ów podejście, zachowa wymagany profesjonalizm.
Akcja zaplanowana na późne godziny wieczorne, nie powstrzymała go od wczesnej, porannej pobudki w blasku rozświetlonego księżyca. Dręczony powtarzalnymi koszmarami, nie mógł zmrużyć oka, zapaść w najgłębszą, pochłaniającą fazę. Kręcił się w obrębie łóżka, zsuwając kraciasty koc, naruszający spokojny odpoczynek puchatego przyjaciela, który finalnie przeniósł się do salonu. Z niechęcią i zapadniętymi powiekami przeszedł do czynnego działania, chcąc przygotować składniki do nadchodzących zleceń, jeszcze raz, dokładnie przestudiować instrukcję spisaną przez Pana Becketta. Worek z malutkimi urządzeniami spoczywał w holu czekając na rozpoczęcie misji. Z miną przepracowanego męczennika, powlókł się do pokoju, po drodze narzucając na siebie wełniany sweter. W kominku tliły się ostatki nadpalonego drewna; wrzucił kilka szczepek leżących nieopodal i podpalił je koniuszkiem różdżki. Przyjemne ciepło powoli rozchodziło się po pomieszczeniu; postanowił przenieść swoją pracę do serca irlandzkiego domostwa. W między czasie, namoczył niewielkie kawałki chleba w zsiadłym mleku i podał swej zwierzęcej koleżance. Usiadł na staromodnym dywanie rozkładając notatki, etykiety, szklane fiolki oraz woreczki z suszonymi roślinami. Zmarszczone brwi, rozbiegany wzrok prześlizgiwał się po literach spisanych obcym pismem. Starał się zrozumieć istotę pluskiew, zapamiętać zasady potrzebne do zaprogramowania właściwego kodu. Każda informacja była tu niezwykle istotna; był zobowiązany wtajemniczyć również swą nieznajomą partnerką. Odchrząkując chrapliwie, odpychając zwierzaka podgryzającego smukłe palce, zabrał się za rozdzielanie składników. Jeszcze przed dyskretnym wyruszeniem do stolicy, zatrzymał się w północnej wsi , na obrzeżach Irlandii, przekazując prywatne zamówienie. Zarzucił na siebie ciemny, ocieplany płaszcz i granatowy szalik. Na brodzie zwisała nienaciągnięta, kamuflująca maseczka, która miała przydać się w kolejnym etapie. Torba z ekwipunkiem zwisała z ramienia obijając się o prawe udo. Wsiadł na wysłużoną miotłę i wzbił się w zachmurzone przestworza błagając Merlina o bezopadowe popołudnie.
Pojawił się w wyznaczonym miejscu, wybierając wydłużoną drogę między bocznymi uliczkami. Mimo zarejestrowanej różdżki, ukrywał swą tożsamość obawiając dokładnych, miastowych patroli. Wizerunki członków jego rodziny, wisiały na każdym skrawku wolnej przestrzeni; chciał pozostać anonimowy, uważać na skojarzenia bystrych par oczu. Podeszwy zatapiały się w miękkim śniegu, a chłód przenikał nawet najgrubsze warstwy. Zziębnięty, z lekko zaczerwienionym nosem, wsunął się do środka nie zastając praktycznie nikogo. Pomieszczenie tętniące życiem wydawało się opustoszałe, zdecydowanie zbyt ciche. Czyżby nałożono jakieś ograniczenia, zaczynano dopiero późnym wieczorem? Rozejrzał się po nietypowych ścianach, niezapalonym kominku i stertach przeterminowanych gazet. Przysiadł na brzegu jednego z foteli, biorąc zapisany papirus. Nie zdążył wczytać się w jego treść, gdy czyjaś obecność przerwała nienaturalny spokój. Naciągnął maseczkę, prawa dłoń spoczywała na trzonku różdżki, a brew powędrowała do góry w wyczekiwaniu, niemej ciekawości. Postać, która pojawiła się tuż przed nim za żadne skarby świata nie przypominała kobiety. Męskie ubrania, kaszkiet zakrywający część twarzy, skuteczna charakteryzacja wzorowana na młodocianym dorosłym. Poluzował uścisk i dość niepewnie wypowiedział: – To ty jesteś tą osobą poleconą przez staruszka? – zapytał niepewnie, przy okazji nie zdradzając jego nazwiska. Gdy zobaczył śmiałe kiwnięcie głowy, odetchnął z ulgą i poprosił, aby podeszła bliżej. - Dziś mów mi Cormac. - zaczął. – W tym worku znajdują się pewne urządzenia, które po rozdaniu, pozwolą uruchomić radio wspierające słuszną stronę. To nowe przedsięwzięcie. Pluskwa schowana w odbiorniku radiowym, przy ustawieniu na odpowiedniej częstotliwości, będzie transmitować audycje prowadzone przez naszych sprzymierzeńców. – tłumaczył i pokazowo zademonstrował pluskwę. Włożył ją w dziewczęce ręce i kontynuował: – Wkładamy ją do odbiornika, ustawiamy częstotliwość na 101,1. To bardzo istotne. Kolejnym krokiem jest przestrojenie hasłem, poczekaj… – wyciągnął małą, zmiętą karteczkę z cyfrowym zapiskiem: – Tutaj jest hasło, trzymaj ją przy sobie. - najcenniejszy fragment całej akcji. Dostany w niepowołane ręce, mógł rozpętać prawdziwe piekło. - Następnie, wracamy do częstotliwości 101,1 i przekręcamy gałkę tak, aby nie wskazywała naszej stacji. Nadawanie zaczynamy piętnastego lutego. Jeśli odbiornik wpadnie w niepowołane ręce, osoby mogą wydać wszystko oprócz kodu, który masz tutaj na kartce. Musimy tego pilnować podczas komunikacji. Wszystko jasne? – zapytał asekuracyjnie, wbijając w nią błękitne tęczówki. – Musimy znaleźć kilka lokalizacji z dala od centrum oraz zaufanych ludzi, którym przekażemy te informacje. Wiesz coś na ten temat? Mam tu kilku poleconych znajomych. Przydałoby się roznieść je wszystkie. – skinął brodę na worek pełen aparatury i po tych słowach dźwignął się do góry ruszając w stronę wyjścia. Wszystko zaczynało się właśnie teraz.
| Ekwipunek:
- miotła
- maska na twarz ze skóry wsiąkiewki i skóry salamandry
- wieczny płomień (1 porcja, stat. 20)
Akcja zaplanowana na późne godziny wieczorne, nie powstrzymała go od wczesnej, porannej pobudki w blasku rozświetlonego księżyca. Dręczony powtarzalnymi koszmarami, nie mógł zmrużyć oka, zapaść w najgłębszą, pochłaniającą fazę. Kręcił się w obrębie łóżka, zsuwając kraciasty koc, naruszający spokojny odpoczynek puchatego przyjaciela, który finalnie przeniósł się do salonu. Z niechęcią i zapadniętymi powiekami przeszedł do czynnego działania, chcąc przygotować składniki do nadchodzących zleceń, jeszcze raz, dokładnie przestudiować instrukcję spisaną przez Pana Becketta. Worek z malutkimi urządzeniami spoczywał w holu czekając na rozpoczęcie misji. Z miną przepracowanego męczennika, powlókł się do pokoju, po drodze narzucając na siebie wełniany sweter. W kominku tliły się ostatki nadpalonego drewna; wrzucił kilka szczepek leżących nieopodal i podpalił je koniuszkiem różdżki. Przyjemne ciepło powoli rozchodziło się po pomieszczeniu; postanowił przenieść swoją pracę do serca irlandzkiego domostwa. W między czasie, namoczył niewielkie kawałki chleba w zsiadłym mleku i podał swej zwierzęcej koleżance. Usiadł na staromodnym dywanie rozkładając notatki, etykiety, szklane fiolki oraz woreczki z suszonymi roślinami. Zmarszczone brwi, rozbiegany wzrok prześlizgiwał się po literach spisanych obcym pismem. Starał się zrozumieć istotę pluskiew, zapamiętać zasady potrzebne do zaprogramowania właściwego kodu. Każda informacja była tu niezwykle istotna; był zobowiązany wtajemniczyć również swą nieznajomą partnerką. Odchrząkując chrapliwie, odpychając zwierzaka podgryzającego smukłe palce, zabrał się za rozdzielanie składników. Jeszcze przed dyskretnym wyruszeniem do stolicy, zatrzymał się w północnej wsi , na obrzeżach Irlandii, przekazując prywatne zamówienie. Zarzucił na siebie ciemny, ocieplany płaszcz i granatowy szalik. Na brodzie zwisała nienaciągnięta, kamuflująca maseczka, która miała przydać się w kolejnym etapie. Torba z ekwipunkiem zwisała z ramienia obijając się o prawe udo. Wsiadł na wysłużoną miotłę i wzbił się w zachmurzone przestworza błagając Merlina o bezopadowe popołudnie.
Pojawił się w wyznaczonym miejscu, wybierając wydłużoną drogę między bocznymi uliczkami. Mimo zarejestrowanej różdżki, ukrywał swą tożsamość obawiając dokładnych, miastowych patroli. Wizerunki członków jego rodziny, wisiały na każdym skrawku wolnej przestrzeni; chciał pozostać anonimowy, uważać na skojarzenia bystrych par oczu. Podeszwy zatapiały się w miękkim śniegu, a chłód przenikał nawet najgrubsze warstwy. Zziębnięty, z lekko zaczerwienionym nosem, wsunął się do środka nie zastając praktycznie nikogo. Pomieszczenie tętniące życiem wydawało się opustoszałe, zdecydowanie zbyt ciche. Czyżby nałożono jakieś ograniczenia, zaczynano dopiero późnym wieczorem? Rozejrzał się po nietypowych ścianach, niezapalonym kominku i stertach przeterminowanych gazet. Przysiadł na brzegu jednego z foteli, biorąc zapisany papirus. Nie zdążył wczytać się w jego treść, gdy czyjaś obecność przerwała nienaturalny spokój. Naciągnął maseczkę, prawa dłoń spoczywała na trzonku różdżki, a brew powędrowała do góry w wyczekiwaniu, niemej ciekawości. Postać, która pojawiła się tuż przed nim za żadne skarby świata nie przypominała kobiety. Męskie ubrania, kaszkiet zakrywający część twarzy, skuteczna charakteryzacja wzorowana na młodocianym dorosłym. Poluzował uścisk i dość niepewnie wypowiedział: – To ty jesteś tą osobą poleconą przez staruszka? – zapytał niepewnie, przy okazji nie zdradzając jego nazwiska. Gdy zobaczył śmiałe kiwnięcie głowy, odetchnął z ulgą i poprosił, aby podeszła bliżej. - Dziś mów mi Cormac. - zaczął. – W tym worku znajdują się pewne urządzenia, które po rozdaniu, pozwolą uruchomić radio wspierające słuszną stronę. To nowe przedsięwzięcie. Pluskwa schowana w odbiorniku radiowym, przy ustawieniu na odpowiedniej częstotliwości, będzie transmitować audycje prowadzone przez naszych sprzymierzeńców. – tłumaczył i pokazowo zademonstrował pluskwę. Włożył ją w dziewczęce ręce i kontynuował: – Wkładamy ją do odbiornika, ustawiamy częstotliwość na 101,1. To bardzo istotne. Kolejnym krokiem jest przestrojenie hasłem, poczekaj… – wyciągnął małą, zmiętą karteczkę z cyfrowym zapiskiem: – Tutaj jest hasło, trzymaj ją przy sobie. - najcenniejszy fragment całej akcji. Dostany w niepowołane ręce, mógł rozpętać prawdziwe piekło. - Następnie, wracamy do częstotliwości 101,1 i przekręcamy gałkę tak, aby nie wskazywała naszej stacji. Nadawanie zaczynamy piętnastego lutego. Jeśli odbiornik wpadnie w niepowołane ręce, osoby mogą wydać wszystko oprócz kodu, który masz tutaj na kartce. Musimy tego pilnować podczas komunikacji. Wszystko jasne? – zapytał asekuracyjnie, wbijając w nią błękitne tęczówki. – Musimy znaleźć kilka lokalizacji z dala od centrum oraz zaufanych ludzi, którym przekażemy te informacje. Wiesz coś na ten temat? Mam tu kilku poleconych znajomych. Przydałoby się roznieść je wszystkie. – skinął brodę na worek pełen aparatury i po tych słowach dźwignął się do góry ruszając w stronę wyjścia. Wszystko zaczynało się właśnie teraz.
| Ekwipunek:
- miotła
- maska na twarz ze skóry wsiąkiewki i skóry salamandry
- wieczny płomień (1 porcja, stat. 20)
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Grube rękawiczki, pocerowane, przetarte na wysokości opuszków osłaniają bladą skórę dłoni przed chłodem, lecz nawet najtrwalszy materiał nie jest w stanie ochronić duszy przed nadciągającym zimnem, wdzierającym się we wnętrze, moszczącym się na skraju świadomości, kąsającym w momencie, gdy ciepłota emocji, choć na chwile przysiądzie na splotach myśli. I dobrze jest się bać. Strach namawia do ostrożności, do precyzyjności stawianych kroków, do niepoddawania się porywom trzepocącego serca - lęk kontrolowany wzmaga skupienie, nie pozwala na pochopność decyzji. Towarzyszy jej nawet teraz, niczym dobry przyjaciel i niemy wyrzut, oceniający każdy ruch wykonany, każdy gest planowany, tutaj w tym mieście potworze, gotowym pochłonąć wszelkie istnienie odbiegające chociaż trochę od tego, co wymarzyła sobie tutejsza władza. Ale jest też zawahaniem, znakiem zapytania w szarości spojrzenia, pytającym rozchyleniem ust, bo czy robi dobrze, narażając nie tyle siebie, co miejsce, które nieśmiało jęła nazywać domem? I skargą też jest wstrętną, pląsającą w kąciku skrzywionych ust, oczu zmrużonych, bo czy nie zostawili ich tutaj? Ci, którzy tak zapalczywie walczą o wolność, o dawny porządek? Opuścili Londyn, umykając zeń niczym szczury z tonącego okrętu, przytłoczeni miażdżącą przewagą, odbierając wszelką nadzieję na cokolwiek. Ale miała prawo ich winić? Naprawdę? Twarze poszukiwanych wyzierają z plakatów, wzbogacone o kolejne nazbyt znajome oblicze, któremu obiecała być uszami, wzrokiem, przedłużeniem ramienia. To normalne, że nie chcą być w miejscu, które dlań śmiertelną pułapką było, acz spisywanie Londynu na straty rzeczywiście było sprawą przesądzoną? Sytuacja na placu ukazała, że ludzie pamiętają, że nie poddają się tak łatwo, że nie pozwolą się uciszyć. I może list, który otrzymała, jest tego potwierdzeniem, nieśmiałym wyciągnięciem dłoni ku tym, co odtrąceni zostali. Jeszcze możemy działać, jeszcze można jakoś pomóc. Odepchnąć od koryta tych, co wpijają się weń z taką zajadliwością. Więc Finley stawia się tam, gdzie miała być. Jest wszystkim tym, czym nie powinna zresztą być - jest bowiem w jakiś sposób gniewna, jest też wystraszona, niepewna, a zarazem zdeterminowana. Skryta pod makijażem i wiarą, że wyuczone kłamstwa będą w stanie ją w razie czego wybronić, odciągnąć od postaci drobnej artystki na co dzień z ogniem igrającą. Przemierza więc te dziesięć kroków, w jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie ramiona opadają, ręka przecina powietrze w wyrazie zrezygnowania wymieszanego z irytacją, po czym jak przystało na obrażonego chłopca, którego ktoś najwyraźniej śmiał wystawić, wchodzi do kryjówki tym swoim cięższym krokiem, stopy dalej od siebie stawia, zaburzając znany im zgrabny rytm poruszania się. Pomieszczenie jest puste, martwe, ciche. Godzina policyjna uderzała w artystyczne gniazda ciosem bolesnym, ograniczając kreatywność oraz wymianę idei nad ćmionym papierosem. Gdzie byli ci wszyscy twórcy, innowatorzy, ludzie słów i melodii? W domach się pewnie kryli, tak przynajmniej sądzi Finnie, może odnaleźli pośród swoich mieszkań jakąś przystań, którą mogą okupować bez strachu, że patrolowe buciory rozstroją kreatywności nastrój, pozbawiając nie tylko weny, ale i wolności. Musi nad tym przysiąść, sprawdzić, gdzie teraz mieszczą się skupiska bohemy - mogła to zrobić, była na tyle rozpoznawalna w tych kręgach, że bez pytań w swych progach ją powitają. Ale póki co, jej uwaga skupia się na jedynej postaci, jaka zajmuje przestrzeń tutejszą, mężczyzna obcy, wyraźnie spięty, czujny jak zwierzę. Ofiara, czy drapieżnik? Mimowolnie przemyka to przez umysł dziewczęcia, której popielate tęczówki zawieszają się na wysokości dłoni nieznajomego, te powędrowały natychmiast ku różdżce niezależnie, która z nich jest wiodąca. Kolejny znany gest, Michael też tak robił. Tylko tutaj brakuje pytań sprawdzających, upewniających się, że dana persona jest rzeczywiście tą, za którą się podaje. To zaufanie, nie do końca będące zaufaniem jest kłopotliwe, niebezpieczne. Ale kiwa głową, gdy pyta ją, czy jest tą, na którą czeka. Jest. Nie zna Becketta, ale podobno Zakonnicy mieli dostęp do informacji o każdym sojuszniku, ponownie niepokojące, lecz potrafiła zdusić to odczucie. Unosi rękę, na znak, by przerwał na moment i powoli sama różdżkę wyciąga, machnięciem uruchamiając magiczny gramofon czający się w kącie, klasyczny utwór gra wciąż cicho, na tyle, by nie wzbudzać zainteresowania z zewnątrz, lecz zarazem uniemożliwia natychmiastowego podsłuchiwania ich rozmowy. Londyn to bestia panie V., która oczy i uszy potrafi mieć na całej powierzchni swego cielska.
- Aye, Finnick sire-e - odzywa się, zaniżając dźwięczność swego głosu, zakłócając czystość jego, ciężarem szkockiego akcentu, dotąd wypieranego przez staranną dykcję. Nie miała być jednak sobą, lecz od siebie coś dawać musiała. Stała lekko zgarbiona, balansując na piętach, zasłuchana w wyjaśnienia Cormaca. Nie przerywała, zapisywała w chaosie umysłu każdą niezbędną informację, karteczkę przeczytała też pilnie, jak jeszcze nigdy, by wsunąć ją mogła do wewnętrznej kieszeni płaszcza, tuż przy sercu. Instrukcje były jasne, nawet jeśli zmusiły serce do mocniejszego bicia, bo tak bardzo chciałaby zasypać obcego mnóstwem pytań! Jak to zrobili? Jak wyglądały nad tym prace? Co jeśli kogoś złapią z pluskwą? Jak zapewnić bezpieczeństwo transmisji?
- Znam kilka osób sir-e, ay, tylko większość to same kurwy i złodzieje - wzruszenie ramionami. Wulgarny język nie przystoi pannom, zwłaszcza tak młodziutkim, ale Finnick nie był dziewczyną, był dzieciakiem portowym, językowe finezje nie leżały w jego naturze - Ale jest parę wyjątków pośród tej hałastry, zaprowadzę, tylko ryzyko tu większe jest, trza pamiętać. Dusze nie bardzo skłonne są narażać się, ale nie zdarza się im pomocy odmawiać, jeśli argumentacja jest dobra - ponowne wzruszenie ramion i różdżką machnięcie, aby uciszyć gramofon. Ciężar worka przerzuciła na siebie, mężczyzna był na pewno doświadczony, ale to Jones była tą zwinniejszą i szybszą, jeśli sytuacja będzie tego wymagać, to umknie z workiem sprawniej niż towarzysz, nie ryzykując odkrycia istnienia ich aparatury.
| zt x2. Idziemy dalej
kłamstwo II, śpiew II (modulacja głosu). ekwipunek: 1 cukierek na kłamstwo, kryształ na zwinność
- Aye, Finnick sire-e - odzywa się, zaniżając dźwięczność swego głosu, zakłócając czystość jego, ciężarem szkockiego akcentu, dotąd wypieranego przez staranną dykcję. Nie miała być jednak sobą, lecz od siebie coś dawać musiała. Stała lekko zgarbiona, balansując na piętach, zasłuchana w wyjaśnienia Cormaca. Nie przerywała, zapisywała w chaosie umysłu każdą niezbędną informację, karteczkę przeczytała też pilnie, jak jeszcze nigdy, by wsunąć ją mogła do wewnętrznej kieszeni płaszcza, tuż przy sercu. Instrukcje były jasne, nawet jeśli zmusiły serce do mocniejszego bicia, bo tak bardzo chciałaby zasypać obcego mnóstwem pytań! Jak to zrobili? Jak wyglądały nad tym prace? Co jeśli kogoś złapią z pluskwą? Jak zapewnić bezpieczeństwo transmisji?
- Znam kilka osób sir-e, ay, tylko większość to same kurwy i złodzieje - wzruszenie ramionami. Wulgarny język nie przystoi pannom, zwłaszcza tak młodziutkim, ale Finnick nie był dziewczyną, był dzieciakiem portowym, językowe finezje nie leżały w jego naturze - Ale jest parę wyjątków pośród tej hałastry, zaprowadzę, tylko ryzyko tu większe jest, trza pamiętać. Dusze nie bardzo skłonne są narażać się, ale nie zdarza się im pomocy odmawiać, jeśli argumentacja jest dobra - ponowne wzruszenie ramion i różdżką machnięcie, aby uciszyć gramofon. Ciężar worka przerzuciła na siebie, mężczyzna był na pewno doświadczony, ale to Jones była tą zwinniejszą i szybszą, jeśli sytuacja będzie tego wymagać, to umknie z workiem sprawniej niż towarzysz, nie ryzykując odkrycia istnienia ich aparatury.
| zt x2. Idziemy dalej
kłamstwo II, śpiew II (modulacja głosu). ekwipunek: 1 cukierek na kłamstwo, kryształ na zwinność
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
5 października 1958 r.
Tak też, zgodnie z zapowiedzią, kilka dni później przybyłam znów do Londynu, chętna obnażyć wreszcie tajemnicę nietypowego zachowania poznanej w zaułku dziewczyny. Natychmiast po spotkaniu z nią wysłałam Olgierda z krótką notką, wprost do Suffolk. Pofrunął, by osiąść na parapecie Przeklętej warowni i zastukać dziobem w sypialniane okna pewnego bułgarskiego młodzieńca. Igor na pewno będzie znał odpowiedzi. Ufałam, że nie odmówi, choć ostatnie nasze spotkanie nie należało do najmilszych, a wymieniana nieco później korespondencja zdawała się tylko potwierdzać, że wciąż trzymał urazę. Mimo to spróbowałam ponownie, skrycie wierząc, że na hasło niewiadomego przekleństwa naukowiec wypełźnie ze swej kryjówki i zgodzi się podjąć próbę rozwiązania zagadki. Jeżeli nie interesował go mój los, może chociaż zechce pochylić się nad zalęgłym między mną a Mildred trudnym do wyjaśnienia mrokiem. Czarna magia go interesowała. Oczekiwałam, że będzie badaczem, nie musiał być mi przyjaznym druhem. Przez ostatnie dwa tygodnie starałam się nie roztrząsać powodów jego oschłości, ale gdy zmierzałam na miejsce spotkania, te myśli zdołały mnie dopaść. Skarciłam je lodowym batem, próbując przechylić całą uwagę na dziwaczną dziewczynę i zagrożenie osiadłe w tamtej starej magii, która - jeśli wierzyć jej zapewnieniom - wydostała się ze skradzionego amuletu, mącąc na długie tygodnie jej światem. I moim w ostatnich dniach także.
Udając się na miejsce spotkania, nie posiadałam pewności, że ta dwójka naprawdę się tam pojawi. Wiedziałam jednak, że o dość dyskretnej sprawie nie powinniśmy rozprawiać na środku ulicy, nawet tej najcichszej. Wyczyszczony ze szlamu Londyn wydawał się dość pustawy, nieco przyprószony widmami świeżych wciąż katastrof, lecz mimo tego rozsądnie było poszukać bardziej ustronnego kąta. Gdy Karkaroff wyda wyrok, niczyje więcej uszy i oczy nie powinny posiąść dostępu do tej wiedzy. Szereg rodzących się w związku z całą sprawą pytań nie przyprawił mnie o bezsenność. Poniekąd wciąż skłonna byłam prędzej uznać to za absurdalną pomyłkę i przyznać się do własnej naiwności, niż faktycznie zaakceptować fakt istnienia prawdopodobnie skomplikowanej klątwy. Ludzie bywali dla mnie zbyt zawiłą łamigłówką, on radził sobie z tym znacznie lepiej, on płynniej lawirował między kłamstwami i pokrętnymi słownymi formułkami. Będzie wiedział szybciej ode mnie, rozszyfruje jej smutnawe, stroskane spojrzenie, wygarnie plugastwo, w które wpadłam być może za łatwo, zbyt gładko.
- Mildred, poznaj Igora - wymówiłam niemal mechanicznie, niestety z brakiem stosownej naturalności. Najpierw spotkaliśmy się w pamiętnym zaułku. - Igorze, jesteś... - zwróciłam się do Bułgara ni to w powitaniu, ni to w jakiejś pokracznej próbie okazania wdzięczności, że oto zechciał odpowiedzieć na wezwanie. Nie musiał, a jednak przybył. Wargi układały się mimowolnie w cichym podziękowaniu, które jednak ostatecznie nie wybrzmiało. A przecież powinno. - Chodźmy - wydałam skąpy komunikat, niemal natychmiast kierując się w stronę pewnego miejsca. Przy okazji chętnie umknęłam dwóm parom oczu. Wcale nie proponowałam spaceru, narzucone tempo mogło prędko przenieść nas do nieoczywistej skrytki. Miejsce to pokazała mi kuzynka podczas którejś z naszych niesamowitych wypraw do stolicy. Niewiele miałam wspólnego z artystyczną socjetą, lecz lokalizacje chętnie zanotowałam w pamięci. Przydała się szybciej, niż mogłam sądzić.
Po skręceniu w cichą uliczkę należało przecisnąć się przez opustoszały korytarz i wreszcie znaleźć w zaczarowanym, osamotnionym wnętrzu. Ukryty pokój zapewnić miał prywatność, a ustawione w nieładzie kanapy i fotele, dalekie od standardów zastanych w naszych domostwach, upozorować mogły wygodę.
- Opowiedz, Mildred - zwróciłam się do niej, by po chwili rozpocząć czujne rozglądanie się po całym pomieszczeniu. Czego szukałam? Być może śladów czyjejś zakamuflowanej obecności, być może innych niepokojących tropów - nigdy historii miejsca, które przecież miało nieść tutejszym zagubionym wielką inspirację. Mnie w tym względzie nie poruszało wcale. - Możesz mu zaufać. Nie znam nikogo, kto znałby lepiej klątwy... - dopowiedziałam poniekąd na zachętę. Pamiętałam, że ostatnim razem miała pewien trud w swych słowach. Jeżeli jednak Igor miał pomóc, musiał być wprowadzony w całą zawiłość sprawy. Możesz mu ufać. Ja ufałam.
Tak też, zgodnie z zapowiedzią, kilka dni później przybyłam znów do Londynu, chętna obnażyć wreszcie tajemnicę nietypowego zachowania poznanej w zaułku dziewczyny. Natychmiast po spotkaniu z nią wysłałam Olgierda z krótką notką, wprost do Suffolk. Pofrunął, by osiąść na parapecie Przeklętej warowni i zastukać dziobem w sypialniane okna pewnego bułgarskiego młodzieńca. Igor na pewno będzie znał odpowiedzi. Ufałam, że nie odmówi, choć ostatnie nasze spotkanie nie należało do najmilszych, a wymieniana nieco później korespondencja zdawała się tylko potwierdzać, że wciąż trzymał urazę. Mimo to spróbowałam ponownie, skrycie wierząc, że na hasło niewiadomego przekleństwa naukowiec wypełźnie ze swej kryjówki i zgodzi się podjąć próbę rozwiązania zagadki. Jeżeli nie interesował go mój los, może chociaż zechce pochylić się nad zalęgłym między mną a Mildred trudnym do wyjaśnienia mrokiem. Czarna magia go interesowała. Oczekiwałam, że będzie badaczem, nie musiał być mi przyjaznym druhem. Przez ostatnie dwa tygodnie starałam się nie roztrząsać powodów jego oschłości, ale gdy zmierzałam na miejsce spotkania, te myśli zdołały mnie dopaść. Skarciłam je lodowym batem, próbując przechylić całą uwagę na dziwaczną dziewczynę i zagrożenie osiadłe w tamtej starej magii, która - jeśli wierzyć jej zapewnieniom - wydostała się ze skradzionego amuletu, mącąc na długie tygodnie jej światem. I moim w ostatnich dniach także.
Udając się na miejsce spotkania, nie posiadałam pewności, że ta dwójka naprawdę się tam pojawi. Wiedziałam jednak, że o dość dyskretnej sprawie nie powinniśmy rozprawiać na środku ulicy, nawet tej najcichszej. Wyczyszczony ze szlamu Londyn wydawał się dość pustawy, nieco przyprószony widmami świeżych wciąż katastrof, lecz mimo tego rozsądnie było poszukać bardziej ustronnego kąta. Gdy Karkaroff wyda wyrok, niczyje więcej uszy i oczy nie powinny posiąść dostępu do tej wiedzy. Szereg rodzących się w związku z całą sprawą pytań nie przyprawił mnie o bezsenność. Poniekąd wciąż skłonna byłam prędzej uznać to za absurdalną pomyłkę i przyznać się do własnej naiwności, niż faktycznie zaakceptować fakt istnienia prawdopodobnie skomplikowanej klątwy. Ludzie bywali dla mnie zbyt zawiłą łamigłówką, on radził sobie z tym znacznie lepiej, on płynniej lawirował między kłamstwami i pokrętnymi słownymi formułkami. Będzie wiedział szybciej ode mnie, rozszyfruje jej smutnawe, stroskane spojrzenie, wygarnie plugastwo, w które wpadłam być może za łatwo, zbyt gładko.
- Mildred, poznaj Igora - wymówiłam niemal mechanicznie, niestety z brakiem stosownej naturalności. Najpierw spotkaliśmy się w pamiętnym zaułku. - Igorze, jesteś... - zwróciłam się do Bułgara ni to w powitaniu, ni to w jakiejś pokracznej próbie okazania wdzięczności, że oto zechciał odpowiedzieć na wezwanie. Nie musiał, a jednak przybył. Wargi układały się mimowolnie w cichym podziękowaniu, które jednak ostatecznie nie wybrzmiało. A przecież powinno. - Chodźmy - wydałam skąpy komunikat, niemal natychmiast kierując się w stronę pewnego miejsca. Przy okazji chętnie umknęłam dwóm parom oczu. Wcale nie proponowałam spaceru, narzucone tempo mogło prędko przenieść nas do nieoczywistej skrytki. Miejsce to pokazała mi kuzynka podczas którejś z naszych niesamowitych wypraw do stolicy. Niewiele miałam wspólnego z artystyczną socjetą, lecz lokalizacje chętnie zanotowałam w pamięci. Przydała się szybciej, niż mogłam sądzić.
Po skręceniu w cichą uliczkę należało przecisnąć się przez opustoszały korytarz i wreszcie znaleźć w zaczarowanym, osamotnionym wnętrzu. Ukryty pokój zapewnić miał prywatność, a ustawione w nieładzie kanapy i fotele, dalekie od standardów zastanych w naszych domostwach, upozorować mogły wygodę.
- Opowiedz, Mildred - zwróciłam się do niej, by po chwili rozpocząć czujne rozglądanie się po całym pomieszczeniu. Czego szukałam? Być może śladów czyjejś zakamuflowanej obecności, być może innych niepokojących tropów - nigdy historii miejsca, które przecież miało nieść tutejszym zagubionym wielką inspirację. Mnie w tym względzie nie poruszało wcale. - Możesz mu zaufać. Nie znam nikogo, kto znałby lepiej klątwy... - dopowiedziałam poniekąd na zachętę. Pamiętałam, że ostatnim razem miała pewien trud w swych słowach. Jeżeli jednak Igor miał pomóc, musiał być wprowadzony w całą zawiłość sprawy. Możesz mu ufać. Ja ufałam.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Owce prowadzone na rzeź miały w sobie niewątpliwie więcej rozsądku i instynktu samozachowawczego niż Mildred, która potulnie krok za krokiem zmierzała w nieznane, po raz kolejny kierując się emocjami zamiast suchą analizą faktów. Gdyby choć na chwilę poświęciła się tej drugiej, zostałaby w domu, szukając alternatywnego rozwiązania swojego problemu, które nie wiązałoby się z takim ryzykiem jak to, które teraz podejmowała, nawet jeśli zajęłoby to jej całe ćwierćwiecze. Podświadomie wiedziała jednak, skąd wzięła się w niej ta nagła zmiana w podejściu do życia i odrzucanie tego, co do tej pory było dla niej świętością; dlaczego wybierała spontaniczność i odsuwała na bok zdrowy rozsądek. Cóż, była w tym pewna ironia, że to, czego chciała się pozbyć, miało być może okazać się dla niej lekarstwem.
Lekkie skinienie głową musiało wystarczyć pozostałej dwójce za przywitanie, chociaż nie było przesadnym szczytem wylewności. W półmroku zaułka Mildred nie miała też okazji za bardzo przyjrzeć się nieznajomemu towarzyszowi panny Mulciber, by w odmętach pamięci być może skojarzyć jego twarz, ani nie został jej przedstawiony z nazwiska, niemniej jego imię nie sugerowało czystobrytyjskiego pochodzenia. Kim zatem był, dlaczego zgodził się pomóc i jakie miał zamiary? Pytania, które zadawała sobie raz za razem, nim w lekkim oszołomieniu spostrzegła, że znalazła się w pomieszczeniu otulonym ciszą.
Pozostała dwójka czekała, a jej akurat teraz musiało zabraknąć języka w gębie. Fantastycznie.
Powiodła wzrokiem po pomieszczeniu, zyskując może kilka sekund, w czasie których nic, ale to najzupełniej nic się nie zmieniło; nadal miała pustkę w głowie, nadal nie wiedziała, od czego zacząć i jakich wyjaśnień użyć, aby nie wyjść na wariatkę. Z chęcią zrobiłaby coś, czego zwykle nie robiła i sięgnęła po jeden z najmocniejszych alkoholi z barku swojego ojca, naiwnie przy tym ufając, że rozlewające się we krwi procenty mogłyby nieco naprawić i tak skomplikowaną sytuację.
- No cóż – zaczęła, przysiadając ostrożnie na brzegu jednego z foteli – mam podejrzenia, że padłam... padłyśmy ofiarami pewnej klątwy albo innej równie nieprzyjemnej magii, chociaż dla mnie ma ona, pozwolę sobie to tak ująć, poważniejsze skutki niż dla Varyi – skinęła głową w stronę dziewczyny, po czym sięgnęła do kieszeni wszytej w spódnicę i wyciągnęła z niej zawinięty w płótno przedmiot. - A to przyczyna całego problemu. - Położyła go na stoliku i rozwinęła, prezentując wisiorek, który na tle drewna prezentował się równie uroczo, co nie na miejscu.
Postanowiła, może znów z nieodpowiedzialną naiwnością, faktycznie zaufać Igorowi. Opowiedziała ze szczegółami całą historię wisiorka, który znajdował się w jej rodzinie od dawna, że nikt nie znał jego prawdziwej mocy, choć chodziły słuchy o jego czarnomagicznej przeszłości i przyznała się z lekkim wstydem do wypożyczenia wisiorka bez wiedzy swoich opiekunów. W skrócie opisała przygodę z jego zgubieniem i odnalezieniem, zaznaczając, że wtedy rozpoczęły się największe problemy.
- Od tamtego momentu coś się ze mną dzieje – powiedziała z nerwowością brzmiącą w swoim głosie. - Mam wrażenie, jakby coś kierowało mną z zewnątrz. Nie czuję się sobą, zmieniłam się, mój charakter, moje myśli, emocje, wszystko jest... - zastanowiła się, chociaż przecież już wcześniej dokładnie to samo tłumaczyła w zaułku – czuję się tak, jakbym nie kontrolowała siebie, ani swojej magii. Ona sama też się zmieniła. Jest jakby... uszkodzona? Niepełna? Przy rzucaniu zaklęć czuję ją zupełnie inaczej niż wcześniej. Wtedy była spokojna, opanowana wręcz zimna – spojrzała najpierw na Varyę, potem na Igora, szukając w ich twarzach chociaż namiastki potwierdzenia tego, że wiedzą, o co jej chodzi; każdy w końcu inaczej odczuwał swoją magię. - A teraz stała się nieokiełznana. I nie zawsze się mnie słucha, zwłaszcza gdy... - urwała, czując że wchodzi na najbardziej śliski grunt. Do tej pory jej wyjaśnienia miały jeszcze jako taki sens, mogły zostać uznane za całkiem logiczne, ale teraz zaczynała się ta część, której ona sama nie umiała ugryźć z żadnej strony.
- Najgorzej jest, gdy ona jest daleko – wskazała na dziewczynę – wtedy moja magia po prostu wariuje i mnie do niej ciągnie. To wręcz przymus, aby wstać i iść, by ją odnaleźć. Dwa dni temu mówiłam, że to tak, jakby część mojej magii wtedy w wesołym miasteczku została skradziona i teraz ta druga część chce za wszelką cenę ją odszukać – westchnęła, znów boleśnie tęskniąc za czymś mocniejszym do picia albo chociaż za porządną Avadą, która zakończyłaby jej męki.
Znów zanurzyła się w opowieść o uczuciach niepokoju i zagubienia, o niezrozumieniu, które ją opuszczały za każdym razem dopiero gdy Varya znalazła się w pobliżu (albo raczej gdy to ona sama gnana przymusem znalazła się blisko dziewczyny). Mówiła o braku kontroli nad własnymi reakcjami, o tym jak paskudna była świadomość, że nie potrafiła zapanować nad najprostszymi gestami i czuła się jak trzpiotka w towarzystwie kogoś sławnego i znanego, rumieniąca się na samą myśl, że mogłaby dostać autograf albo uśmiech. Oczywiście przy tym ostatnim widowiskowo się zarumieniła, zerkając w stronę Varyi, ale tym razem nie była nawet zła; przynajmniej miała dowód, że nie żartuje.
- W tym wisiorku była magia – zakończyła z pełną stanowczością w głowie – wyjątkowo nieprzyjemna i upierdliwa – w domu zapewne uniknęłaby ostatniego słowa, ale nie była w domu, a buzujące w niej emocje (znowu!, gdzie to jej opanowanie?) wyzwalały kolejne fale frustracji – a ja chcę się pozbyć jej skutków, znów być sobą i przestać śledzić ludzi. - Odetchnęła głęboko i przesunęła się głębiej w fotelu, czując gwałtowną ulgę, gdy w końcu udało się jej wyrzucić z siebie to wszystko.
Lekkie skinienie głową musiało wystarczyć pozostałej dwójce za przywitanie, chociaż nie było przesadnym szczytem wylewności. W półmroku zaułka Mildred nie miała też okazji za bardzo przyjrzeć się nieznajomemu towarzyszowi panny Mulciber, by w odmętach pamięci być może skojarzyć jego twarz, ani nie został jej przedstawiony z nazwiska, niemniej jego imię nie sugerowało czystobrytyjskiego pochodzenia. Kim zatem był, dlaczego zgodził się pomóc i jakie miał zamiary? Pytania, które zadawała sobie raz za razem, nim w lekkim oszołomieniu spostrzegła, że znalazła się w pomieszczeniu otulonym ciszą.
Pozostała dwójka czekała, a jej akurat teraz musiało zabraknąć języka w gębie. Fantastycznie.
Powiodła wzrokiem po pomieszczeniu, zyskując może kilka sekund, w czasie których nic, ale to najzupełniej nic się nie zmieniło; nadal miała pustkę w głowie, nadal nie wiedziała, od czego zacząć i jakich wyjaśnień użyć, aby nie wyjść na wariatkę. Z chęcią zrobiłaby coś, czego zwykle nie robiła i sięgnęła po jeden z najmocniejszych alkoholi z barku swojego ojca, naiwnie przy tym ufając, że rozlewające się we krwi procenty mogłyby nieco naprawić i tak skomplikowaną sytuację.
- No cóż – zaczęła, przysiadając ostrożnie na brzegu jednego z foteli – mam podejrzenia, że padłam... padłyśmy ofiarami pewnej klątwy albo innej równie nieprzyjemnej magii, chociaż dla mnie ma ona, pozwolę sobie to tak ująć, poważniejsze skutki niż dla Varyi – skinęła głową w stronę dziewczyny, po czym sięgnęła do kieszeni wszytej w spódnicę i wyciągnęła z niej zawinięty w płótno przedmiot. - A to przyczyna całego problemu. - Położyła go na stoliku i rozwinęła, prezentując wisiorek, który na tle drewna prezentował się równie uroczo, co nie na miejscu.
Postanowiła, może znów z nieodpowiedzialną naiwnością, faktycznie zaufać Igorowi. Opowiedziała ze szczegółami całą historię wisiorka, który znajdował się w jej rodzinie od dawna, że nikt nie znał jego prawdziwej mocy, choć chodziły słuchy o jego czarnomagicznej przeszłości i przyznała się z lekkim wstydem do wypożyczenia wisiorka bez wiedzy swoich opiekunów. W skrócie opisała przygodę z jego zgubieniem i odnalezieniem, zaznaczając, że wtedy rozpoczęły się największe problemy.
- Od tamtego momentu coś się ze mną dzieje – powiedziała z nerwowością brzmiącą w swoim głosie. - Mam wrażenie, jakby coś kierowało mną z zewnątrz. Nie czuję się sobą, zmieniłam się, mój charakter, moje myśli, emocje, wszystko jest... - zastanowiła się, chociaż przecież już wcześniej dokładnie to samo tłumaczyła w zaułku – czuję się tak, jakbym nie kontrolowała siebie, ani swojej magii. Ona sama też się zmieniła. Jest jakby... uszkodzona? Niepełna? Przy rzucaniu zaklęć czuję ją zupełnie inaczej niż wcześniej. Wtedy była spokojna, opanowana wręcz zimna – spojrzała najpierw na Varyę, potem na Igora, szukając w ich twarzach chociaż namiastki potwierdzenia tego, że wiedzą, o co jej chodzi; każdy w końcu inaczej odczuwał swoją magię. - A teraz stała się nieokiełznana. I nie zawsze się mnie słucha, zwłaszcza gdy... - urwała, czując że wchodzi na najbardziej śliski grunt. Do tej pory jej wyjaśnienia miały jeszcze jako taki sens, mogły zostać uznane za całkiem logiczne, ale teraz zaczynała się ta część, której ona sama nie umiała ugryźć z żadnej strony.
- Najgorzej jest, gdy ona jest daleko – wskazała na dziewczynę – wtedy moja magia po prostu wariuje i mnie do niej ciągnie. To wręcz przymus, aby wstać i iść, by ją odnaleźć. Dwa dni temu mówiłam, że to tak, jakby część mojej magii wtedy w wesołym miasteczku została skradziona i teraz ta druga część chce za wszelką cenę ją odszukać – westchnęła, znów boleśnie tęskniąc za czymś mocniejszym do picia albo chociaż za porządną Avadą, która zakończyłaby jej męki.
Znów zanurzyła się w opowieść o uczuciach niepokoju i zagubienia, o niezrozumieniu, które ją opuszczały za każdym razem dopiero gdy Varya znalazła się w pobliżu (albo raczej gdy to ona sama gnana przymusem znalazła się blisko dziewczyny). Mówiła o braku kontroli nad własnymi reakcjami, o tym jak paskudna była świadomość, że nie potrafiła zapanować nad najprostszymi gestami i czuła się jak trzpiotka w towarzystwie kogoś sławnego i znanego, rumieniąca się na samą myśl, że mogłaby dostać autograf albo uśmiech. Oczywiście przy tym ostatnim widowiskowo się zarumieniła, zerkając w stronę Varyi, ale tym razem nie była nawet zła; przynajmniej miała dowód, że nie żartuje.
- W tym wisiorku była magia – zakończyła z pełną stanowczością w głowie – wyjątkowo nieprzyjemna i upierdliwa – w domu zapewne uniknęłaby ostatniego słowa, ale nie była w domu, a buzujące w niej emocje (znowu!, gdzie to jej opanowanie?) wyzwalały kolejne fale frustracji – a ja chcę się pozbyć jej skutków, znów być sobą i przestać śledzić ludzi. - Odetchnęła głęboko i przesunęła się głębiej w fotelu, czując gwałtowną ulgę, gdy w końcu udało się jej wyrzucić z siebie to wszystko.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nieoczekiwana prośba spłynęła śladem zdziwienia na masywny, dębowy stół, znacząc jego fragment kontrastującą jasnością matowego pod palcami pergaminu. List był od niej, ni to przyjaciółki, ni wroga; wystarczająco wymownie obrała jednak stronę w konflikcie, który jej nie dotyczył, a on, on tym wyborem był chyba okrutnie rozczarowany. Dręczące wrażenie zawodu rozlało się po nadwyrężonych mięśniach, wnikając wreszcie aż do kości, może i nawet do samego krwioobiegu; skrępowana swojskością leśnej chaty, omamiona pozorowaną gościnnością ciepłej wódki, wreszcie też i spętana tym paskudnym wrażeniem niezrozumienia bułgarskich przytyków, pozostała ostatecznie z tamtym, towarzyszyła tamtemu, wybrała, kurwa, tamtego. Nie wiedząc nic absolutnie o ichniejszych niesnaskach opowiedziała się po jednej ze stron, teraz, jakże żałośnie, na powrót zwracając się jednak do niego. Przysługę innego rodzaju najpewniej zbyłby niemym milczeniem, albo inną oschłą odmową, podobną tej spisanej w odpowiedzi na niemrawe zaproszenie; słowa układały się w zdania rezerwą bytu, w zupełnej jakby odwrotności względem tego, jak serdecznie układał dotychczas tok wystosowywanych w eter komunikatów. Jej czysto zawodowy, choć skierowany w stronę północnych krajobrazów, wyjazd, byłby zbędnym całkowicie wyrazem nienormalnego umacniania relacji, której kształt sam w sobie rysował się przecież wyraźną, niezachwianą kreską. W tym jednak żądaniu rozchodziło się o sprawunek dotykający stricte jego profesji; najpewniej dlatego lapidarnym słowem obiecał przyjrzeć się sprawie, najpewniej dlatego zamajaczył dzisiaj w ciemnawym zaułku, ciekaw najbardziej sprawczyni całego zamieszania, co do której Rosjanka wyraziła zresztą zasadne zwątpienie. Niekiedy tajemnica, pozornie naznaczona śladami czarnomagicznych ingerencji, w istocie okazać się mogła zaledwie niewinnym, wichrzycielskim kłamstewkiem. Wystosowanym ot tak, dla zabawy, albo spreparowanym zupełnie nieświadomie, w narastającym wrażeniu paniki podbudowywanej wyłącznie przez placebo. Być może gorszym od samej, wyniszczającej człowieka z wolna klątwy miało okazać się fatalne wrażenie, że takowa ciążyła właśnie na ramionach, złośliwie zabawiając się sparaliżowanym trwogą jestestwem. Umysł plótł niesforne figle tu i tam, arbitralnie względem całej reszty ciała rządząc losem każdej kończyny, każdego wyimaginowanego bólu i jeszcze bardziej absurdalnych przekonań, w dobitności wszystkiego mącąc spokojem również w nocy, poza jawą, w głębokim śnie, gdzie koszmarem okazać się mogły byle migawki abstrakcji. Każdy z nich znał gorycz ich posmaku, ta jedna na pewno, i choć szczególnie nieznośne wydawało mu się obecnie działanie w imieniu jej dobra, podskórnie dobijała się doń jakaś przenikliwa smuga potrzeby odpowiedzialności. Za nią, za jej niedomyślną naiwność i za to, by w zastałym chaosie doczesności nie spotkała jej przypadkiem żadna niefortunna krzywda.
Leciwe powitanie, wraz z nim kurtuazyjne skinienie głowy i przelotne jakby drgnięcie kącików ust, gdy oczy śledziły uwagą rysy tej nowej; gdzieś w międzyczasie iście bystra uwaga od tej drugiej, a potem już tylko szybki krok w stronę upatrzonej kryjówki, gdzie wścibskie pary uszu nie przylgną do szczeliny pomiędzy drzwiami i skrzypiącą podłogą. Zasiadłszy przy skromnym stoliczku pozwolił oddechom złapać stabilny rytm, w biernym oczekiwaniu wsłuchując się w potok kobiecych głosów, naprzemiennie wiążących się jednością w prostej inicjacji do opowieści. Leniwy ruch dłoni sięgnął do kieszeni spodni, papierośnica wykwitła gdzieś na rogu blatu, jakby w wymownej zachęcie do poczęstunku, z którego obydwie mogły skorzystać.
— Nie brzmi to jak żadna konwencjonalna, znana mi, klątwa — zawyrokował swobodnie, angielszczyzną nienaganną, nieskażoną podejrzanie słowiańskim akcentem, choć jego obcobrzmiące imię zdradzało się nietutejszą proweniencją. — Ale nie wydawajmy bezzasadnych sądów — dodał naprędce, mocując papierosa między wargami, ręką sięgając zaś do wisiorka, potencjalnie skażonego osobliwym urokiem. Palce dotknęły łańcuszka przez materiał, wzrok sięgnął jego bladego blasku, już zaraz jednak kierował ku niemu kraniec różdżki, cichym głosem skupienia składając z głosek dźwięk inkantacji:
— Hexa revelio. — Powietrze zdawało się zadrżeć, naznaczając otoczenie wrażeniem znajomego, dusznego ciężaru, wreszcie też mlecznobiałą mgiełką, wyłaniającą się jakby z przedmiotu, ale chyba też i samej Mildred.
udany rzut
Leciwe powitanie, wraz z nim kurtuazyjne skinienie głowy i przelotne jakby drgnięcie kącików ust, gdy oczy śledziły uwagą rysy tej nowej; gdzieś w międzyczasie iście bystra uwaga od tej drugiej, a potem już tylko szybki krok w stronę upatrzonej kryjówki, gdzie wścibskie pary uszu nie przylgną do szczeliny pomiędzy drzwiami i skrzypiącą podłogą. Zasiadłszy przy skromnym stoliczku pozwolił oddechom złapać stabilny rytm, w biernym oczekiwaniu wsłuchując się w potok kobiecych głosów, naprzemiennie wiążących się jednością w prostej inicjacji do opowieści. Leniwy ruch dłoni sięgnął do kieszeni spodni, papierośnica wykwitła gdzieś na rogu blatu, jakby w wymownej zachęcie do poczęstunku, z którego obydwie mogły skorzystać.
— Nie brzmi to jak żadna konwencjonalna, znana mi, klątwa — zawyrokował swobodnie, angielszczyzną nienaganną, nieskażoną podejrzanie słowiańskim akcentem, choć jego obcobrzmiące imię zdradzało się nietutejszą proweniencją. — Ale nie wydawajmy bezzasadnych sądów — dodał naprędce, mocując papierosa między wargami, ręką sięgając zaś do wisiorka, potencjalnie skażonego osobliwym urokiem. Palce dotknęły łańcuszka przez materiał, wzrok sięgnął jego bladego blasku, już zaraz jednak kierował ku niemu kraniec różdżki, cichym głosem skupienia składając z głosek dźwięk inkantacji:
— Hexa revelio. — Powietrze zdawało się zadrżeć, naznaczając otoczenie wrażeniem znajomego, dusznego ciężaru, wreszcie też mlecznobiałą mgiełką, wyłaniającą się jakby z przedmiotu, ale chyba też i samej Mildred.
udany rzut
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Raz jeszcze wysłuchałam opowieści drepczącej mi po piętach dziewczyny. Skryci w lichawym zakamarku mogliśmy wykładać intymność szczegółu bez większych obaw o wścibstwo postronnych. Wyczułabym ich, odsłoniłabym obecność, czyjś wstrzymywany oddech, czyjeś niespodziewane poszuranie butem po przeżartych przez ucztujące korniki deskach. To zdolna byłam wyłapać z niepozornej układanki zapomnianych rupieci, gorzej było ze sztuczką magicznego kamuflażu. Sądziłam jednak wytrwale, że ktoś z nas złapałby niepokojący trop – Igor i ja trwaliśmy wytresowani podobnie czułą praktyką. Nie dawaliśmy się tak łatwo wcisnąć w pułapkę. Milczał, dobrze obserwowałam najmniejszy ruch. Milczał, co mogłoby mnie zaniepokoić, bo przecież zazwyczaj bywał bardziej wylewny. Teraz dziwna wzniosła się przed nami bariera, ostro zakończona granica siostry i brata, chłodna, oddzielająca sugestywnie dwa dotąd sojusznicze żywoty. Coś było nie tak? Zbyt wcześnie i zbyt mało tropów, bym mogła wysunąć konkretny wniosek. Pozostawałam skupiona na innych aspektach, bo przecież to tajemnicza sprawa Mildred wtrąciła nas do kryjówki i nakazała węszyć za prawdą i magicznym śladem mrocznych rytuałów. Wierzyłam jednak, że nie wygaśnie wiążące mnie i Karakroffa porozumienie, że – jeżeli trzeba – wesprze mnie w dokładnym prześwietleniu zamiarów dziewczyny lub faktycznie zdoła rozprawić się z uporczywym przekleństwem. Potrzebowałam go, ufałam mu – dokładnie tak, jak śmiało rzekłam między nimi. Rzadko uwalniałam podobne wyznania. Tym razem proceder zdawał się być na tyle wyjątkowy, że uznałam to za niezbędne. Igor nie zareagował. Zauważyłam.
Ponownie balansowałam między zaakceptowaniem wygłaszanej historii a całkowitym jej podważeniem. Odtwarzana brzmiała jednak równie niepokojąco, równie autentycznie. Dziewczyna wcale nie pogubiła się w wątkach, wyjawiła takie same szczegóły, przyznała się do identycznych uczuć. Mimowolnie pomyślałam, że ja nie potrafiłabym przedrzeć się przez te emocje, nie umiałabym tak nazwać ich, na głos objawić światu chaos i wewnętrzne, bardzo osobiste wrażenia. Choć byłam elementem, źródłem, do którego ona wciąż zdawała się zmierzać w igraszce losu, nie czułam się w środku inaczej. Klątwa nie mogła mieć głębokiego wpływu. Tylko jej zachowanie, tylko ona, Mildred Crabbe – to bez wątpienia mąciło w mojej przestrzeni, odwracając gdzieś pokrętnie mój ulubiony porządek natury, w którym to ja wchodziłam w rolę łowcy podążającego za ofiarą.
Gdy ona jest daleko, ponury, gryzący dreszcz pomknął po kręgosłupie, prezentując ni to lament, ni to kpinę, albowiem raz jeszcze wyniesiono głośno zasupłanie naszych dwóch istnień. Nie chciałam tego, najchętniej wzniosłabym różdżkę i odcięła ją od siebie, choćby brutalnie, choćby krwiście, ale spodziewałam się, że proste metody nie pomogą w tej sprawie. Igor będzie wiedział, co uczynić, fachowe oko dokona stosownego sprawdzenia, a potem uwolni nas od tej udręki. Mój los był tylko mój, z nikim nie chciałam dzielić się swymi ścieżkami, a tym bardziej głębią myśli. Wolałam jednak nie zanurzać się bardziej i nie prowokować mdłych wyobrażeń, które nie miały racji bytu. Gdy Crabbe kończyła wywód, ja obróciłam głowę ku Bułgarowi. Miał narzędzia, by zweryfikować jej wyznanie.
– Czyń, co trzeba. Zniszczmy to – przemówiłam wreszcie, nie czując potrzeby dodatkowego komentowania przedstawionych przez dziewczynę szczegółów. Co do dalszych losów przekleństwa byłyśmy przecież zgodne. Należało się z nim skutecznie rozprawić. – Nie chcę, by za mną więcej łaziła. Nie zniosę tego – odezwałam się po norwesku. Niewielka była szansa, że pojmowała mowę skandynawskich druhów. W przeciwieństwie do Igora. On na pewno domyślał się dręczącej mnie w tych okolicznościach niewygody.
Wkrótce uwagę przeniosłam na rozlewającą się nieopodal Crabbe białawą mgłę. Więc jednak klątwa? A może jeszcze coś innego? Pod żebrami poczułam gwałtowniejsze uderzenie, które rozsznurowało zuchwale wargi i wkrótce wyraziło pewną niecierpliwość: – Co widzisz, Igorze?
Ponownie balansowałam między zaakceptowaniem wygłaszanej historii a całkowitym jej podważeniem. Odtwarzana brzmiała jednak równie niepokojąco, równie autentycznie. Dziewczyna wcale nie pogubiła się w wątkach, wyjawiła takie same szczegóły, przyznała się do identycznych uczuć. Mimowolnie pomyślałam, że ja nie potrafiłabym przedrzeć się przez te emocje, nie umiałabym tak nazwać ich, na głos objawić światu chaos i wewnętrzne, bardzo osobiste wrażenia. Choć byłam elementem, źródłem, do którego ona wciąż zdawała się zmierzać w igraszce losu, nie czułam się w środku inaczej. Klątwa nie mogła mieć głębokiego wpływu. Tylko jej zachowanie, tylko ona, Mildred Crabbe – to bez wątpienia mąciło w mojej przestrzeni, odwracając gdzieś pokrętnie mój ulubiony porządek natury, w którym to ja wchodziłam w rolę łowcy podążającego za ofiarą.
Gdy ona jest daleko, ponury, gryzący dreszcz pomknął po kręgosłupie, prezentując ni to lament, ni to kpinę, albowiem raz jeszcze wyniesiono głośno zasupłanie naszych dwóch istnień. Nie chciałam tego, najchętniej wzniosłabym różdżkę i odcięła ją od siebie, choćby brutalnie, choćby krwiście, ale spodziewałam się, że proste metody nie pomogą w tej sprawie. Igor będzie wiedział, co uczynić, fachowe oko dokona stosownego sprawdzenia, a potem uwolni nas od tej udręki. Mój los był tylko mój, z nikim nie chciałam dzielić się swymi ścieżkami, a tym bardziej głębią myśli. Wolałam jednak nie zanurzać się bardziej i nie prowokować mdłych wyobrażeń, które nie miały racji bytu. Gdy Crabbe kończyła wywód, ja obróciłam głowę ku Bułgarowi. Miał narzędzia, by zweryfikować jej wyznanie.
– Czyń, co trzeba. Zniszczmy to – przemówiłam wreszcie, nie czując potrzeby dodatkowego komentowania przedstawionych przez dziewczynę szczegółów. Co do dalszych losów przekleństwa byłyśmy przecież zgodne. Należało się z nim skutecznie rozprawić. – Nie chcę, by za mną więcej łaziła. Nie zniosę tego – odezwałam się po norwesku. Niewielka była szansa, że pojmowała mowę skandynawskich druhów. W przeciwieństwie do Igora. On na pewno domyślał się dręczącej mnie w tych okolicznościach niewygody.
Wkrótce uwagę przeniosłam na rozlewającą się nieopodal Crabbe białawą mgłę. Więc jednak klątwa? A może jeszcze coś innego? Pod żebrami poczułam gwałtowniejsze uderzenie, które rozsznurowało zuchwale wargi i wkrótce wyraziło pewną niecierpliwość: – Co widzisz, Igorze?
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Niekomfortowo było słowem, które towarzyszyło jej od wielu tygodni, odmieniane przez wszystkie możliwe formy, sytuacje i okoliczności, jednak nic z tego nie mogło się mierzyć z brakiem komfortu, jaki zaczęła odczuwać t e r a z. Gdy tylko zakończyła swoją opowieść, pierwotna ulga odczuwana w tamtej chwili zamieniła się w poczucie zagrożenia, jakby dopiero wtedy w pełni uświadomiła sobie, w jakiej znajduje się sytuacji. Nie za ciekawej. I niezbyt komfortowej. Mimowolnie więc cała się spięła, gdy Igor sięgnął po różdżkę i nie miało znaczenia, że jej koniec wycelowany był w pechowy wisiorek; różdżka w ręku obcego powinna wzbudzać niepokój. Przeklęła w duchu samą siebie za tę niefrasobliwość i głupotę, nie szukając już usprawiedliwienia w zmianie, jaka w niej zaszła przez ostatnie miesiące. Wiedziała, że zaufanie i potulność, które odczuwała, wynikają z klątwy i są jedynie efektem ponurego zaklęcia, jakiego padła ofiarą, niemniej... powinna być mądrzejsza.
- Konwencjonalna czy nie, chciałabym się jej pozbyć – powiedziała pod nosem, wzdrygając się sekundę później, gdy biała mgiełka wyłoniła się z nicości. Nie, poprawka, wyłoniła się z wisiorka i z niej samej. Wyciągnęła przed siebie dłoń, na której powierzchni, unosząc się tuż nad skórą, widniała mleczna poświata. Mildred bez patrzenia w dół mogła się założyć, że podobne zjawisko obejmuje całe jej ciało.
- Aha, no cóż – mruknęła, nieszczególnie biorąc sobie do serca całą tę sytuację, jakby bycie otoczoną przed mgłę było w jej życiu całkowicie naturalnym zjawiskiem. Rozrywana przez niepewność i podejrzliwość w stosunku do Igora oraz irytację i gniew na siebie samą, że dała się wciągnąć w ten głupi ambaras przez własną ciekawość i zabawę z tajemniczą rodzinną pamiątką, doszła do momentu, w którym zaczynało jej być już wszystko jedno.
- W każdym razie – potrząsnęła ręką, jakby zwykłe strzepnięcie mogło pomóc jej uwolnić się od mgiełki – jak widzisz, b a r d z o – podkreśliła ostatnie słowo tak wyraźnym akcentem położonym na każdą literę, że te niemal dosłownie spływały spomiędzy jej warg – potrzebuję przynajmniej odpowiedzi na pytanie, co to za cholerstwo i jak to usunąć raz na zawsze z mojego życia. Och, z całym szacunkiem – zwróciła się w kierunku Varyi, która dotąd zachowywała typowe dla siebie milczenie i oszczędnie operowała słowami – wydajesz się – zmełła w ustach sztampowe „miła”, które zwykle mówi się w takim przypadku, bo to akurat ni w ząb nie pasowało do tej dziewczyny – całkiem interesującą osobą, ale bycie twoim ogonem trochę krzyżuje moje życiowe plany. - Odetchnęła głęboko, znów dochodząc do wniosku, że mówi za wiele, ale nic nie mogła poradzić na to, że język zawsze rozwiązywał się jej w najmniej odpowiednich momentach. Na przykład gdy była jednym wielkim kłębkiem nerwów.
Wstała ze swojego miejsca i zrobiła kilka kroków w kierunku przeciwległego kąta pomieszczenia, szukając w tych paru metrach odświeżenia w skołtunionej przeróżnymi myślami głowie. Analityczny umysł potrzebował oddechu, aby zacząć pracować na pełnych obrotach. Odwróciła się przodem do pozostałej dwójki, ignorując wyczuwalne napięcie między nimi, ignorując obcy język, którego słowa nie były przeznaczone dla niej i oparła się plecami o chłodny kamień ściany, krzyżując ramiona na piersi w obronno-wyczekującej postawie. Różdżka tkwiła wetknięta za pasek, chwilowo zupełnie bezużyteczna wobec magii, z jaką przyszło się mierzyć jej właścicielce.
- Więc? Co dalej? - zapytała, próbując nie wkładać w wypowiadane zgłoski ani jednej fałszywej nuty brzmiącej desperacją. Było oczywiste, że jedyną osobą w pomieszczeniu mającą jakiekolwiek pojęcie o „dalej” nie była ani ona, ani Varya, więc jej słowa zawisły w powietrzu, celując pytajnikiem prosto w mężczyznę. - Ofiara ze zwierzęcia? Mugola? Wyprawa po złote runo? Czy wystarczy dobry łamacz klątw, który umie trzymać język za zębami? - brnęła, patrząc na Igora z mieszaniną nadziei i oczekiwania, zupełnie zapominając o tym, że jakieś trzysta sekund temu patrzyła na niego z niepewnością i poczuciem zagrożenia. Co za cholerny kalejdoskop emocji.
- Konwencjonalna czy nie, chciałabym się jej pozbyć – powiedziała pod nosem, wzdrygając się sekundę później, gdy biała mgiełka wyłoniła się z nicości. Nie, poprawka, wyłoniła się z wisiorka i z niej samej. Wyciągnęła przed siebie dłoń, na której powierzchni, unosząc się tuż nad skórą, widniała mleczna poświata. Mildred bez patrzenia w dół mogła się założyć, że podobne zjawisko obejmuje całe jej ciało.
- Aha, no cóż – mruknęła, nieszczególnie biorąc sobie do serca całą tę sytuację, jakby bycie otoczoną przed mgłę było w jej życiu całkowicie naturalnym zjawiskiem. Rozrywana przez niepewność i podejrzliwość w stosunku do Igora oraz irytację i gniew na siebie samą, że dała się wciągnąć w ten głupi ambaras przez własną ciekawość i zabawę z tajemniczą rodzinną pamiątką, doszła do momentu, w którym zaczynało jej być już wszystko jedno.
- W każdym razie – potrząsnęła ręką, jakby zwykłe strzepnięcie mogło pomóc jej uwolnić się od mgiełki – jak widzisz, b a r d z o – podkreśliła ostatnie słowo tak wyraźnym akcentem położonym na każdą literę, że te niemal dosłownie spływały spomiędzy jej warg – potrzebuję przynajmniej odpowiedzi na pytanie, co to za cholerstwo i jak to usunąć raz na zawsze z mojego życia. Och, z całym szacunkiem – zwróciła się w kierunku Varyi, która dotąd zachowywała typowe dla siebie milczenie i oszczędnie operowała słowami – wydajesz się – zmełła w ustach sztampowe „miła”, które zwykle mówi się w takim przypadku, bo to akurat ni w ząb nie pasowało do tej dziewczyny – całkiem interesującą osobą, ale bycie twoim ogonem trochę krzyżuje moje życiowe plany. - Odetchnęła głęboko, znów dochodząc do wniosku, że mówi za wiele, ale nic nie mogła poradzić na to, że język zawsze rozwiązywał się jej w najmniej odpowiednich momentach. Na przykład gdy była jednym wielkim kłębkiem nerwów.
Wstała ze swojego miejsca i zrobiła kilka kroków w kierunku przeciwległego kąta pomieszczenia, szukając w tych paru metrach odświeżenia w skołtunionej przeróżnymi myślami głowie. Analityczny umysł potrzebował oddechu, aby zacząć pracować na pełnych obrotach. Odwróciła się przodem do pozostałej dwójki, ignorując wyczuwalne napięcie między nimi, ignorując obcy język, którego słowa nie były przeznaczone dla niej i oparła się plecami o chłodny kamień ściany, krzyżując ramiona na piersi w obronno-wyczekującej postawie. Różdżka tkwiła wetknięta za pasek, chwilowo zupełnie bezużyteczna wobec magii, z jaką przyszło się mierzyć jej właścicielce.
- Więc? Co dalej? - zapytała, próbując nie wkładać w wypowiadane zgłoski ani jednej fałszywej nuty brzmiącej desperacją. Było oczywiste, że jedyną osobą w pomieszczeniu mającą jakiekolwiek pojęcie o „dalej” nie była ani ona, ani Varya, więc jej słowa zawisły w powietrzu, celując pytajnikiem prosto w mężczyznę. - Ofiara ze zwierzęcia? Mugola? Wyprawa po złote runo? Czy wystarczy dobry łamacz klątw, który umie trzymać język za zębami? - brnęła, patrząc na Igora z mieszaniną nadziei i oczekiwania, zupełnie zapominając o tym, że jakieś trzysta sekund temu patrzyła na niego z niepewnością i poczuciem zagrożenia. Co za cholerny kalejdoskop emocji.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zgoła sceptycznym okiem oceniał, jak na razie, szczegóły tej historii, choć przed rzuceniem zaklęcia nie podjął jeszcze żadnej inicjatywy. Zbędny wydawał się przedwczesny, nieuzasadniony szczegółami, wyrok, zwłaszcza gdy historia obfitowała w niewiele z pozoru znaczące niuanse; wiele kwestii mógł pominąć przy samym to wsłuchiwaniu się w barwną opowiastkę o niekonwencjonalnych dolegliwościach. Czy wielkim faux pas byłoby rzucić pomiędzy wierszami, że wiele z nich jawiło się dlań obrazem wymownej sugestii? Takiej, co więcej, którą dałoby się skwitować mglistym uśmiechem przekory. Nagłe zmiany nastroju i niefortunność magicznych umiejętności typowe były dla wahań hormonów, a obsesyjne zainteresowanie drugą kobietą też zostało już w nauce stosownie opisane; ona nazywała je jednak świadectwami uprzykrzającej klątwy albo innego jeszcze wynalazku, zdawałoby się zresztą, że w nieskalanie szczerej wierze w własną intuicję. Z dystansem wsłuchiwał się więc w partie jej monologu, na końcu dopiero kwitując je obrazem udanej inkantacji; mleczna mgiełka zmieszała się z dymem jego papierosa, wystarczająco dosadnie odnajdując jednak swe źródło w niej samej, poszkodowanej pannie Crabbe, później dopiero orbitując wokół podejrzanego przedmiotu, w którym upatrywała sedna tych wszystkich problemów. A więc nie myliła się, niechybnie był to jakiś rodzaj bliżej mu nieznanej klątwy, toteż spojrzał na wisiorek raz kolejny, marszcząc brwi w niezrozumiałym geście. Obydwie, nieznośnie wyczekujące jego opinii jak najgorszego z wyroków, machinalnie zasypały go przytłaczającą presją oczekiwania; wwiercił końcówkę dogasającej fajki w starą, osmaloną popielnicę, tylko po to, by wkrótce odchylić się na krześle i zacząć ze spokojem w głosie. Po angielsku, bo tak nakazywała kultura, bezwstydnie złamana wtrąconą brzmieniem norweskiej mowy, spływającym z ust Varyi; na nie skinął tylko lakonicznie głową, przecież nie bez kozery pofatygował się tu dzisiaj w jej właśnie interesie, w jej właśnie sprawie, jako ten zaufany człowiek i znawca run, potencjalnie czuły na wszelkie nieprawidłowości. A tych było co najmniej kilka, bezzwłocznie podjął się więc wyrzucenia ich wszystkich w eter, w jakimś pokrętnym potoku słów, szukającym w analizie luk burzących zasadność zasłyszanych prognoz.
— Zaklęcie wskazało, że rzeczywiście mamy do czynienia z klątwą, nie wiem jednak jeszcze jakiego rodzaju — zaczął spokojnie, z powagą wypisaną na rysach posągowej twarzy; palce odruchowo sięgnęły twarzy, w niemym zastanowieniu zasygnalizowały o towarzyszącej mu niepewności, już wkrótce w dziwacznej nerwowości gładząc na powrót wierzch czarnych spodni. Szczerze nie znosił momentów, w których nie wszystko było klarowne, w których — jakże nieprofesjonalnie — nie okazywał się ostoją pomocnej wszechwiedzy albo kojącej rady; szczerze nie znosił, gdy w domniemanym fachu radzić sobie miał najlepiej i, jakby wbrew osobistym dążnościom, bynajmniej nie cieszył się taką reputacją. Od opuszczenia skrytej w gęstwinie chaty, gdzie przez kilkanaście długich miesięcy zaczytywał się wersami obszernych, własnoręcznie spisanych przez mentora, zapisków, zdążyło już minąć trochę czasu, czyżby więc szwankowała mu pamięć? A może to niedostatek doświadczenia stawiał go teraz w iście niekomfortowej sytuacji, gdy żałośnie obnażać się musiał inkompetencją? Sam już nie wiedział, w którym miejscu zawinił, choć przyczyna tej okoliczności paradoksalnie nie miała w tej sprawie większego znaczenia.
— I przyznam też szczerze, że jestem tym bardzo zdziwiony. Kilka przedstawionych przez panią faktów nie ma logicznego uzasadnienia, bynajmniej nie w sztuce zaklinania przedmiotów. Po pierwsze, mówiła pani o tym, że wisiorek należy do rodziny od lat, odnoszę jednak wrażenie, że nie wspominała pani o możliwości, by gdzieś się kiedyś zawieruszył, został skradziony albo przez kogoś zabrany. Znaczyłoby to więc, że klątwa spoczywa na nim już od bardzo dawna, a to... generuje kolejną nieścisłość. Gdy przedmiot jest zaklęty, nie ma on w zwyczaju — pozwolę sobie to kolokwialnie nazwać — czekać na swoją ofiarę; jeśli rytuał został przeprowadzony prawidłowo, klątwa aktywuje się w zetknięciu z pierwszą osobą, która go dotknie. Dlaczego więc przedmiot związałby panią z Varyą, a nie ze złodziejem, który dokonał kradzieży i trzymał go pierwszy? Dlaczego klątwa obudziłaby się w pani dopiero w tamtej konkretnej chwili — nie wcześniej, nie później, wbrew temu, że miała pani tę rzecz cały czas przy sobie? — dywagował otwarcie, wcale jednak w tonie niewygodnego zarzutu, lecz zachęcającym do dyskusji oczekiwaniu na odpowiedź. — Może mi pani zaufać, mam świadomość, że temat jest delikatny i wymaga dyskrecji — rzucił jeszcze po chwili krótkiej zwłoki, pewniejszym już głosem; błyszczące oczy omiotły tylko Mildred, zaraz jednak spoczęły na rosyjskiej towarzyszce, której sprawną angielszczyzną zadał nurtujące pytanie:
— Ty... czujesz się jakoś inaczej od tamtej pory? Gorzej, lepiej? Co z twoją magią, działa bez zarzutu?
próba pierwsza nieudana
— Zaklęcie wskazało, że rzeczywiście mamy do czynienia z klątwą, nie wiem jednak jeszcze jakiego rodzaju — zaczął spokojnie, z powagą wypisaną na rysach posągowej twarzy; palce odruchowo sięgnęły twarzy, w niemym zastanowieniu zasygnalizowały o towarzyszącej mu niepewności, już wkrótce w dziwacznej nerwowości gładząc na powrót wierzch czarnych spodni. Szczerze nie znosił momentów, w których nie wszystko było klarowne, w których — jakże nieprofesjonalnie — nie okazywał się ostoją pomocnej wszechwiedzy albo kojącej rady; szczerze nie znosił, gdy w domniemanym fachu radzić sobie miał najlepiej i, jakby wbrew osobistym dążnościom, bynajmniej nie cieszył się taką reputacją. Od opuszczenia skrytej w gęstwinie chaty, gdzie przez kilkanaście długich miesięcy zaczytywał się wersami obszernych, własnoręcznie spisanych przez mentora, zapisków, zdążyło już minąć trochę czasu, czyżby więc szwankowała mu pamięć? A może to niedostatek doświadczenia stawiał go teraz w iście niekomfortowej sytuacji, gdy żałośnie obnażać się musiał inkompetencją? Sam już nie wiedział, w którym miejscu zawinił, choć przyczyna tej okoliczności paradoksalnie nie miała w tej sprawie większego znaczenia.
— I przyznam też szczerze, że jestem tym bardzo zdziwiony. Kilka przedstawionych przez panią faktów nie ma logicznego uzasadnienia, bynajmniej nie w sztuce zaklinania przedmiotów. Po pierwsze, mówiła pani o tym, że wisiorek należy do rodziny od lat, odnoszę jednak wrażenie, że nie wspominała pani o możliwości, by gdzieś się kiedyś zawieruszył, został skradziony albo przez kogoś zabrany. Znaczyłoby to więc, że klątwa spoczywa na nim już od bardzo dawna, a to... generuje kolejną nieścisłość. Gdy przedmiot jest zaklęty, nie ma on w zwyczaju — pozwolę sobie to kolokwialnie nazwać — czekać na swoją ofiarę; jeśli rytuał został przeprowadzony prawidłowo, klątwa aktywuje się w zetknięciu z pierwszą osobą, która go dotknie. Dlaczego więc przedmiot związałby panią z Varyą, a nie ze złodziejem, który dokonał kradzieży i trzymał go pierwszy? Dlaczego klątwa obudziłaby się w pani dopiero w tamtej konkretnej chwili — nie wcześniej, nie później, wbrew temu, że miała pani tę rzecz cały czas przy sobie? — dywagował otwarcie, wcale jednak w tonie niewygodnego zarzutu, lecz zachęcającym do dyskusji oczekiwaniu na odpowiedź. — Może mi pani zaufać, mam świadomość, że temat jest delikatny i wymaga dyskrecji — rzucił jeszcze po chwili krótkiej zwłoki, pewniejszym już głosem; błyszczące oczy omiotły tylko Mildred, zaraz jednak spoczęły na rosyjskiej towarzyszce, której sprawną angielszczyzną zadał nurtujące pytanie:
— Ty... czujesz się jakoś inaczej od tamtej pory? Gorzej, lepiej? Co z twoją magią, działa bez zarzutu?
próba pierwsza nieudana
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Historia nie była wyłączną fantazją panny Mildred Crabbe. Mój towarzysz wsparł nas we właściwym pojęciu białawych oparów pomiędzy nią a nieszczęsnym amuletem. Nie mogłam już więcej pluć i ostrzyć zębów na bardzo możliwe łgarstwo. Skutecznie wyratowała się z tej jednej opresji, choć zbyt wcześnie, by całkowicie odebrać jej łatkę kłamczuchy. Jak wiele kolorów mogła nadać swym wyobrażeniom? Jak wiele nierzeczywistych faktów dokleić mogła do już istniejącego przekleństwa? Karkaroff się z nią rozprawi, Karakroff porządnie przejrzy widmo dziwactw, obnaży wszelką nieprawidłowość w jej nieskończenie wylewnym wyznaniu. Z podziwem pewnym przysłuchiwałam się jej wiecznej paplaninie. Posiadała zdolność mnożenia słów, nawet gdy interesujące nas kwestie dawno temu zostały wyczerpane. Ja przyjmowałam jego wnioski w ciszy i poszanowaniu, zaś ona znajdowała kolejną okazję do wtrącenia dodatkowych… treści. Powoli okręciłam głowę w jej kierunku, gdy tylko wspomniała o naszych paskudnie złączonych drogach. Twarz nie odpowiedziała żadną emocją, oczy wydawały się nawet nieco senne, choć ja pozostałam całkiem skoncentrowana na rozpracowaniu tejże tajemnicy. Byłam interesującą osobą. Wcale nie spodobał mi się podrzucony zwrot. Nie miała się mnie czepiać, nie miała się przy mnie kręcić. My Mulciberowie ostro odcinaliśmy kręcące się za nami ogony. Powaga dla dyskrecji i ochrona własnych sekretów wydawała się wręcz najświętsza.
– Wzajemnie, Mildred – odrzekłam w końcu z dawką niechęci. Brakowało mi pewności, że dobrane słowo dobrze oddało moje myśli, ale wolałam wierzyć, że tak też się stało. – Ty pragniesz wolności, ja pragnę wolności. Nie wchodźmy sobie w drogę – podsumowałam, na koniec kiwając znacząco głową i dopiero wtedy przenosząc uwagę na swego druha. Stres zasłyszany między jej zdaniami drażnił moją czujność. Wciąż miałam wrażenie, że jest w tym coś więcej od czystego przejęcia się męczącą ją klątwą. Oby Igor miał widoki na wyciągnięcie z nas tego mroku. Wiedziałam jednak, że dość naiwne było owo przekonanie, albowiem czarna magia rzadko pozwalała wygonić się łatwo. Lubiła także burzyć i mącić, gdy tylko ktoś próbował wypchnąć ją poza krawędź swej osobistej przestrzeni. Tak miało być tym razem. Raczej więc spodziewałam się trudności. – Daj mu mówić, pomoże, z pewnością – upomniałam dziewczynę, gdy ta zaczęła po kolei podrzucać dziwaczne techniki. Nie sądziłam, by którakolwiek z nich wydawała się zasadna w tym przypadku. Ewidentnie nie miała do czynienia z plugawymi czarami. Nie wyglądała jednak na taką. Przypominała raczej przykładne, brytyjskie dziewczę o nieskalanych manierach i imponującym rodowodzie, ale przy tym… przy tym była po prostu dziwaczna. Lęki i desperacja spychać musiały ją w sieci bezsensownego gadania. Oby tylko to się za tym kryło, oby nie była jakąś cwaną aktorką z dobrze odegraną rolą. Na tę myśl wciągnęłam mocniej powietrze do płuc. Nie chciałam żadnych pułapek. Dobrze, że on był tuż obok, dobrze, że on tak doskonale znał się na klątwach. I na ludziach.
Skupiłam się więc na tym, co miał do przedstawienia, ufając jego wiedzy i doświadczeniu. Już po pierwszych zdaniach ulga rozgościła się między moimi myślami. Precyzyjnie wytknął dziewczynie nieścisłości w osobistych sprawozdaniach, tym samym utwierdzając mnie w przekonaniu, że cały proceder i jemu wydawał się niepewny. Dziurawe zeznania prowokowały dodatkowe pytania. Oby i tym razem potrafiła doskonale się wybronić. – Nie bywam w Londynie codziennie, Igorze. A jednak przez lato wciąż znalazływałam jej obecność za plecami. Niemożliwe, by zdołała tak dobrze mnie śledzić Tak po prostu. Nie mnie, wiesz o tym. Coś musi być w tej sprawie. Ta magia wydaje się niemądra, ale jakoś działa. Prowadzi ją na mnie – przyznałam w końcu z wyraźnie wyczuwalną goryczą na języku. Dopiero po zamknięciu warg uzmysłowiłam sobie, jak długie udało mi się zbudować po angielsku zdanie, zapewne nie bez błędów i niespecjalnie trafnych zwrotów, lecz wciąż… poczułam satysfakcję. Niemniej, choć proceder mnożył pytania i wydawał się być wielce twardym orzechem do zgryzienia, nie ustawałam w przekonaniu, że zaklinacz skutecznie się zmierzy z tematem. Zaczynałam także coraz mocniej zawierzać Crabbe. Chciałam, by zwrócił uwagę na trudny do wyjaśnienia fakt powielającego się odnajdywania mnie przez nią na londyńskich mapach, podczas gdy ja sama rzadko kiedy planowałam przyjazdy i szlaki – wręcz nawet lubiłam wędrować i poznawać zakamarki, nigdy nie mając pewności, dokąd tym razem trafię. To zachęcało mój umysł, by nieco przychylniej spojrzeć na opowieść dziewczyny. Co jeżeli żadne jej wyznanie nie nosiło śladu kłamstwa? – Bez zmian, działa dobrze. Czuję tylko ją, za sobą. I jej oczy, na sobie – wyznałam z niezadowoleniem. To wcale nie było normalne. - Ona też tego nie lubi... prawda? - zapytałam, przemykając zwinnie okiem do Mildred.
Znajdź rozwiązanie.
– Wzajemnie, Mildred – odrzekłam w końcu z dawką niechęci. Brakowało mi pewności, że dobrane słowo dobrze oddało moje myśli, ale wolałam wierzyć, że tak też się stało. – Ty pragniesz wolności, ja pragnę wolności. Nie wchodźmy sobie w drogę – podsumowałam, na koniec kiwając znacząco głową i dopiero wtedy przenosząc uwagę na swego druha. Stres zasłyszany między jej zdaniami drażnił moją czujność. Wciąż miałam wrażenie, że jest w tym coś więcej od czystego przejęcia się męczącą ją klątwą. Oby Igor miał widoki na wyciągnięcie z nas tego mroku. Wiedziałam jednak, że dość naiwne było owo przekonanie, albowiem czarna magia rzadko pozwalała wygonić się łatwo. Lubiła także burzyć i mącić, gdy tylko ktoś próbował wypchnąć ją poza krawędź swej osobistej przestrzeni. Tak miało być tym razem. Raczej więc spodziewałam się trudności. – Daj mu mówić, pomoże, z pewnością – upomniałam dziewczynę, gdy ta zaczęła po kolei podrzucać dziwaczne techniki. Nie sądziłam, by którakolwiek z nich wydawała się zasadna w tym przypadku. Ewidentnie nie miała do czynienia z plugawymi czarami. Nie wyglądała jednak na taką. Przypominała raczej przykładne, brytyjskie dziewczę o nieskalanych manierach i imponującym rodowodzie, ale przy tym… przy tym była po prostu dziwaczna. Lęki i desperacja spychać musiały ją w sieci bezsensownego gadania. Oby tylko to się za tym kryło, oby nie była jakąś cwaną aktorką z dobrze odegraną rolą. Na tę myśl wciągnęłam mocniej powietrze do płuc. Nie chciałam żadnych pułapek. Dobrze, że on był tuż obok, dobrze, że on tak doskonale znał się na klątwach. I na ludziach.
Skupiłam się więc na tym, co miał do przedstawienia, ufając jego wiedzy i doświadczeniu. Już po pierwszych zdaniach ulga rozgościła się między moimi myślami. Precyzyjnie wytknął dziewczynie nieścisłości w osobistych sprawozdaniach, tym samym utwierdzając mnie w przekonaniu, że cały proceder i jemu wydawał się niepewny. Dziurawe zeznania prowokowały dodatkowe pytania. Oby i tym razem potrafiła doskonale się wybronić. – Nie bywam w Londynie codziennie, Igorze. A jednak przez lato wciąż znalazływałam jej obecność za plecami. Niemożliwe, by zdołała tak dobrze mnie śledzić Tak po prostu. Nie mnie, wiesz o tym. Coś musi być w tej sprawie. Ta magia wydaje się niemądra, ale jakoś działa. Prowadzi ją na mnie – przyznałam w końcu z wyraźnie wyczuwalną goryczą na języku. Dopiero po zamknięciu warg uzmysłowiłam sobie, jak długie udało mi się zbudować po angielsku zdanie, zapewne nie bez błędów i niespecjalnie trafnych zwrotów, lecz wciąż… poczułam satysfakcję. Niemniej, choć proceder mnożył pytania i wydawał się być wielce twardym orzechem do zgryzienia, nie ustawałam w przekonaniu, że zaklinacz skutecznie się zmierzy z tematem. Zaczynałam także coraz mocniej zawierzać Crabbe. Chciałam, by zwrócił uwagę na trudny do wyjaśnienia fakt powielającego się odnajdywania mnie przez nią na londyńskich mapach, podczas gdy ja sama rzadko kiedy planowałam przyjazdy i szlaki – wręcz nawet lubiłam wędrować i poznawać zakamarki, nigdy nie mając pewności, dokąd tym razem trafię. To zachęcało mój umysł, by nieco przychylniej spojrzeć na opowieść dziewczyny. Co jeżeli żadne jej wyznanie nie nosiło śladu kłamstwa? – Bez zmian, działa dobrze. Czuję tylko ją, za sobą. I jej oczy, na sobie – wyznałam z niezadowoleniem. To wcale nie było normalne. - Ona też tego nie lubi... prawda? - zapytałam, przemykając zwinnie okiem do Mildred.
Znajdź rozwiązanie.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Tych kilka kroków uczynionych przez nią chwilę wcześniej, zbudowana przestrzeń między nią a nimi, niewidzialna granica rozdzielająca pomieszczenie na strony - dwie lub trzy, tego sama nie była pewna, gubiąc się w układzie sił panującym w środku – i ściana za jej plecami, która z tego wszystkiego wydawała się jej najbardziej przyjazna, bo ze swoim zimnym dotykiem działała bardziej kojąco niż skupione na Mildred dwa chłodne spojrzenia; scena rodzajowa, której nie powstydziłby się żaden malarz, zanim krwistym pociągnięciem pędzla zakończy żywot panny Crabbe.
Nie dane jej jednak było zostać bohaterką obrazu, była aktorką jednej roli, która z każdą kolejną chwilą podobała się jej coraz mniej; szalony scenariusz podrzucał kolejne strony do odczytania i odegrania, kwestie do wypowiedzenia i sztuczne uśmiechy przywoływane na twarz. Dobra mina do złej gry, tak się chyba mówiło, nakładając maskę pewności siebie, ale ona była na to zbyt zmęczona. Była wszystkim poza sobą samą, nawet nie odbiciem, lecz wypaczeniem osoby, która kształtowała się przez ostatnie ćwierćwiecze. Narzucona jej rola czyniła ją wybrykiem, odzierała z tożsamości, dokonywała gwałtu na ego, budując obraz dziewczyny, na którą Mildred nigdy nie zwróciłaby uwagi przez jej nijakość, a teraz sama się nią stała i taką twarz pokazywała na zewnątrz.
Czy gdyby spotkała tę dwójkę w innych okolicznościach, również siedzieliby w Kryjówce, ale zamiast sztyletować się podejrzliwością, zabawialiby się rozmową o swoim życiu, zakrapianą dobrym alkoholem i nutką tajemnicy? Czy napięcie wiszące w powietrzu byłoby zrozumiane także dla niej, a mrukliwe półsłówka dziewczyny kierowane nie tylko do Igora?
- Gdyby cokolwiek z tego wszystkiego miało jakiekolwiek logiczne uzasadnienie, nie byłoby mnie tutaj. - Udało się jej zachować spokój w głosie, mimo zmęczenia i zniechęcenia, które ją ogarnęło. Może to nie był dobry pomysł. Nie z zaufaniem, ale z oddaniem swojego losu w ręce kogoś, kto szastał podejrzeniami i wcale tego nie ukrywał. Może lepiej byłoby po prostu uciec, uciec z tego pomieszczenia, z Londynu, z Anglii, ukryć się u flamandzkiej gałęzi rodziny, daleko od punktu zapalnego, jakim była Varya. - Znając odpowiedzi na zadane pytania, nie musiałabym szukać pomocy u obcych, wystawiając się na cios. Wie pan, co jest najgorsze? - zapytała cicho, pustym spojrzeniem błądząc po twarzy mężczyzny. Zmęczenie promieniowało z całej jej sylwetki i tylko siłą woli utrzymywała ciało w pionie, zamiast zgarbić się i spuścić głowę. - Wcale nie to, że nie umiem nad sobą zapanować. Do tego kobiety już dawno przyzwyczaiły świat: wzburzona krew, histeria, gwałtowne napady emocji, nic w tym niezwykłego – uśmiechnęła się blado. - Nawet nie to, że moje życie przewróciło się do góry nogami i jestem żałosną imitacją samej siebie. Najgorsza jest bezbronność. Wie pan, co to znaczy być bezbronnym? Mieć świadomość, że absolutnie nic już od nas nie zależy i na nic nie mamy wpływu? Że jesteśmy całkowicie zależni od innych? - pytała, nie żądając odpowiedzi. Retoryka wypowiadanych pytań zawisła w powietrzu na długą chwilę, w czasie której Mildred widziała tylko wstęgi podejrzliwości oplatające ją z każdej strony. Nie mogła mieć do niego żalu, a jednak zapanowanie nad nim nie było łatwe.
Wróciła na fotel w ciszy, której pozwoliła trwać przez kilka kolejnych sekund.
- Ale mimo że jestem bezbronna, nie jestem głupia, chociaż to by wiele ułatwiło. Brak logicznego uzasadnienia, nieścisłości? Proszę zapytać wprost, czy czegoś nie ukrywam i nie kłamię. Podchody są niepotrzebne. - Zmęczenie w jej głosie było aż nadto odczuwalne. Tak niewiele dzieliło ją od wstania z fotela i zostawienia za plecami popełnionego błędu. - Nie znam się na klątwach, dlatego przyszłam po pomoc. Nie wiem, czemu akurat ta tyle czekała. Nie wiem, czemu zadziałała tylko na mnie, chociaż wisior przechodził z rąk do rąk. Nie wiem, czemu zadziała dopiero w kontakcie z nią, ale domyślam się, że na ten temat ma pan już swoją teorię. I wie pan co? - zapytała z nagłą hardością w głosie, typową dla dziewcząt wychowywanych w trudach ulicy, walczących o przetrwanie każdego dnia, a nie panien czystej krwi. Namiastka tego, kim kiedyś była. - Mam to bardzo głęboko w dupie, bo nie obchodzi mnie przyczyna, tylko skutek. Nie odpowiem na te pytania, bo nie znam odpowiedzi, magia bywa kapryśna i chodzi swoimi ścieżkami. Jeśli pan chce, może zabrać wisiorek ze sobą, zbadać w wolnym czasie, poteoretyzować do woli. Ja pragnę tylko odzyskać swoje życie i założę się, że pana przyjaciółka również.
Skinęła głową w kierunku dziewczyny, która ją tu przyprowadziła, a teraz tworzyła z Igorem jakiś dziwny front; Mildred nie była pewna, po której stronie stoi Varya, bo relacja między nimi aż kipiała tajemnicą widoczną nawet dla panny Crabbe, która ich w ogóle nie znała. Było między tą dwóją coś, co z chęcią by wygrzebała, gdyby sama nie znajdowała się w tarapatach. Odliczyła do trzech, aby odrobinę się uspokoić i odwróciła się w jej stronę.
- Nie chcę za tobą łazić jak tresowany piesek. Gdyby to ode mnie zależało, zaczęłabym naszą znajomość zupełnie inaczej, począwszy od odszukania tego parszywca, który mnie wtedy okradł i połamania mu paru kości. - Skrzywiła się nagle. - Chociaż po wypowiedzeniu tego na głos wcale nie brzmi to lepiej od śledzenia.
Nie dane jej jednak było zostać bohaterką obrazu, była aktorką jednej roli, która z każdą kolejną chwilą podobała się jej coraz mniej; szalony scenariusz podrzucał kolejne strony do odczytania i odegrania, kwestie do wypowiedzenia i sztuczne uśmiechy przywoływane na twarz. Dobra mina do złej gry, tak się chyba mówiło, nakładając maskę pewności siebie, ale ona była na to zbyt zmęczona. Była wszystkim poza sobą samą, nawet nie odbiciem, lecz wypaczeniem osoby, która kształtowała się przez ostatnie ćwierćwiecze. Narzucona jej rola czyniła ją wybrykiem, odzierała z tożsamości, dokonywała gwałtu na ego, budując obraz dziewczyny, na którą Mildred nigdy nie zwróciłaby uwagi przez jej nijakość, a teraz sama się nią stała i taką twarz pokazywała na zewnątrz.
Czy gdyby spotkała tę dwójkę w innych okolicznościach, również siedzieliby w Kryjówce, ale zamiast sztyletować się podejrzliwością, zabawialiby się rozmową o swoim życiu, zakrapianą dobrym alkoholem i nutką tajemnicy? Czy napięcie wiszące w powietrzu byłoby zrozumiane także dla niej, a mrukliwe półsłówka dziewczyny kierowane nie tylko do Igora?
- Gdyby cokolwiek z tego wszystkiego miało jakiekolwiek logiczne uzasadnienie, nie byłoby mnie tutaj. - Udało się jej zachować spokój w głosie, mimo zmęczenia i zniechęcenia, które ją ogarnęło. Może to nie był dobry pomysł. Nie z zaufaniem, ale z oddaniem swojego losu w ręce kogoś, kto szastał podejrzeniami i wcale tego nie ukrywał. Może lepiej byłoby po prostu uciec, uciec z tego pomieszczenia, z Londynu, z Anglii, ukryć się u flamandzkiej gałęzi rodziny, daleko od punktu zapalnego, jakim była Varya. - Znając odpowiedzi na zadane pytania, nie musiałabym szukać pomocy u obcych, wystawiając się na cios. Wie pan, co jest najgorsze? - zapytała cicho, pustym spojrzeniem błądząc po twarzy mężczyzny. Zmęczenie promieniowało z całej jej sylwetki i tylko siłą woli utrzymywała ciało w pionie, zamiast zgarbić się i spuścić głowę. - Wcale nie to, że nie umiem nad sobą zapanować. Do tego kobiety już dawno przyzwyczaiły świat: wzburzona krew, histeria, gwałtowne napady emocji, nic w tym niezwykłego – uśmiechnęła się blado. - Nawet nie to, że moje życie przewróciło się do góry nogami i jestem żałosną imitacją samej siebie. Najgorsza jest bezbronność. Wie pan, co to znaczy być bezbronnym? Mieć świadomość, że absolutnie nic już od nas nie zależy i na nic nie mamy wpływu? Że jesteśmy całkowicie zależni od innych? - pytała, nie żądając odpowiedzi. Retoryka wypowiadanych pytań zawisła w powietrzu na długą chwilę, w czasie której Mildred widziała tylko wstęgi podejrzliwości oplatające ją z każdej strony. Nie mogła mieć do niego żalu, a jednak zapanowanie nad nim nie było łatwe.
Wróciła na fotel w ciszy, której pozwoliła trwać przez kilka kolejnych sekund.
- Ale mimo że jestem bezbronna, nie jestem głupia, chociaż to by wiele ułatwiło. Brak logicznego uzasadnienia, nieścisłości? Proszę zapytać wprost, czy czegoś nie ukrywam i nie kłamię. Podchody są niepotrzebne. - Zmęczenie w jej głosie było aż nadto odczuwalne. Tak niewiele dzieliło ją od wstania z fotela i zostawienia za plecami popełnionego błędu. - Nie znam się na klątwach, dlatego przyszłam po pomoc. Nie wiem, czemu akurat ta tyle czekała. Nie wiem, czemu zadziałała tylko na mnie, chociaż wisior przechodził z rąk do rąk. Nie wiem, czemu zadziała dopiero w kontakcie z nią, ale domyślam się, że na ten temat ma pan już swoją teorię. I wie pan co? - zapytała z nagłą hardością w głosie, typową dla dziewcząt wychowywanych w trudach ulicy, walczących o przetrwanie każdego dnia, a nie panien czystej krwi. Namiastka tego, kim kiedyś była. - Mam to bardzo głęboko w dupie, bo nie obchodzi mnie przyczyna, tylko skutek. Nie odpowiem na te pytania, bo nie znam odpowiedzi, magia bywa kapryśna i chodzi swoimi ścieżkami. Jeśli pan chce, może zabrać wisiorek ze sobą, zbadać w wolnym czasie, poteoretyzować do woli. Ja pragnę tylko odzyskać swoje życie i założę się, że pana przyjaciółka również.
Skinęła głową w kierunku dziewczyny, która ją tu przyprowadziła, a teraz tworzyła z Igorem jakiś dziwny front; Mildred nie była pewna, po której stronie stoi Varya, bo relacja między nimi aż kipiała tajemnicą widoczną nawet dla panny Crabbe, która ich w ogóle nie znała. Było między tą dwóją coś, co z chęcią by wygrzebała, gdyby sama nie znajdowała się w tarapatach. Odliczyła do trzech, aby odrobinę się uspokoić i odwróciła się w jej stronę.
- Nie chcę za tobą łazić jak tresowany piesek. Gdyby to ode mnie zależało, zaczęłabym naszą znajomość zupełnie inaczej, począwszy od odszukania tego parszywca, który mnie wtedy okradł i połamania mu paru kości. - Skrzywiła się nagle. - Chociaż po wypowiedzeniu tego na głos wcale nie brzmi to lepiej od śledzenia.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wyrażona w liście potrzeba przyjrzenia się całej sprawie nie dotykała zaledwie kwestii zaklinania przedmiotów, choć ona właśnie przyświecać miała intencji dzisiejszego spotkania; szanowna panna Crabbe, na rzut oka pierwszy i drugi, nie wzbudzała jego osobistych podejrzeń, ale ona, rosyjska ofiara enigmatycznego procederu, zachowawczo napomknęła drogą korespondencji o swoich wahaniach. W tym postępowaniu musiał przyznać jej pewną słuszność, wszakże świadectwem wymiernej głupoty byłoby zawierzać intuicyjnie w każde słowo zdesperowanego dziewczęcia, nawet jeśli przedstawiana przez nią historia nie nosiła się żadnym kolorem potencjalnie niebezpiecznego kłamstwa. Mimowolnie więc może, wbrew profesjonalnej postawie bezstronności, którą za wszelką cenę przyjąć chciał w dzisiejszych rozrachunkach, stanowczą kreską odznaczył ich obydwoje od tej obcej, niepewnej statury, i takim właśnie, niepoprawnie tendencyjnym, okiem oznaczał ją z góry znamionami podejrzeń. Ale czy na pewno? W gruncie rzeczy silił się przecież na rzeczowość, w duchu naukowca wykluczając z ram całości to tylko, co niechybnie do niej nie pasowało. Logiczny tok myślenia nie stawiał jej wcale w świetle aktorskiej obłudy, logiczny tok bynajmniej nie podważał przecież sedna dolegających jej problemów; gdy odpowiedzi nie były oczywiste, z cierpliwością godnej tak delikatnej sprawy, należało wnikliwie się o nie postarać. Jej gadatliwość niesprzyjająco zagłuszała drogę prowadzonych przezeń deliberacji, ale wyrozumiale starał się tłumaczyć je niewygodą samej klątwy, albo zwykłą nieznośnością podatnego na obrazę temperamentu. Wymownie więc westchnął na ślady wyrzucanych przez nią sekwencji, wprawdzie z mimiką jawnie dość zdradzającą towarzyszące mu niezadowolenie, ale nijak jeszcze wyrażaną w gorzkim słowie uzasadnienia, które spłynąć miało dopiero na koniec kapryśnego monologu.
— Rozumiem, że to wstydliwe, rozumiem też, że mi pani nie ufa, pokuszę się więc o rzetelne wyjaśnienie — zaczął obojętnie, może już nawet w ewidentnym znudzeniu faktem, że nie chciała współpracować, że widziała w nich obydwojgu niewątpliwych wrogów; jeśli pani wreszcie raczy mnie wysłuchać, zamajaczyło kąśliwie gdzieś u krańca jego warg, ale uwagę tę, dla ostudzenia potencjalnych objawów niekontrolowanej złości, raczył zachować w niemym uniesieniu kącików. Jakby zadziornie, jakby na przekór temu, co sama zafundowała mu przed chwilą. — Po pierwsze, klątwy, co do zasady, są właśnie logiczne, uporządkowane, można nawet rzec, że przewidywalne, o ile zaklinacz wiedział co, i w jaki sposób, powinien zrobić. Ma pani świadomość ryzyka związanego z zaklinaniem przedmiotów? Ma pani świadomość hipotetycznych konsekwencji eksperymentów z czarną magią? Nikt o zdrowych zmysłach świadomie nie zaburza rytuału, tylko ambitni, lekkomyślni samobójcy decydują się szukać czegoś nowego i nieobliczalnego w tym, co znane i od wieków sprawdzone — kontynuował ze znaczniejszym już przejęciem, w krótkim zebraniu myśli przerzucając różdżkę pomiędzy palcami, by zaraz znów mówić otwarcie o swoich przypuszczeniach. — Po drugie, klątwa, która dopadła panią, zdaje się łączyć skutki kilku różnych rodzajów. Związanie pani z Varyą przypomina urok podarunku, może też nawet ten tropiciela, skoro potrafi ją pani bez większego trudu zlokalizować. Osłabienie potencjału magicznego może z kolei wiązać się z klątwą odwróconej fortuny, albo inną, bardziej skomplikowaną, charłaczej krwi. Wymieniłem już więc cztery, ale de facto nie jest to żadna z nich. Nie w czystej, niezaburzonej postaci, stąd moje pytania i wątpliwości, i stąd moja próba dowiedzenia się od pani czegoś więcej — stwierdził jeszcze, omiótłszy adresatkę długim, wibrującym spojrzeniem. Być może nieprzyjemnym nawet, wyzywającym, choć słowa nie zdradzały się chyba nieobyczajną prowokacją; zaraz źrenice powędrowały ku sprzymierzonej kuzynce i na niej zatrzymały się na chwilę, w milczącym, badawczym zastanowieniu. Zaledwie jedna z nich cierpiała wskutek zawirowań osadzonych w wisiorku, zaledwie jedna z nich była ich ofiarą; twierdziła, że nie odczuwała bezpośredniej zależności od Mildred, że zdawała się istnieć w całkowitej od niej suwerenności, ale być może kwestia ta pozostawała empirycznie niemierzalna. Czy to możliwe, by jedna pasożytowała na drugiej?
— A może... może to była próba przeniesienia zaklęcia Imperius, albo Paraistio, na przedmiot będący niejako jego nośnikiem? Próba nieudana, bo ma pani wolną wolę, nie na tyle jednak, by samodzielnie się z niej wyswobodzić; nieudana, bo coś odbiera pani witalność, ale ostatecznie nie przejmuje jej ona — tu przerwał na moment, dotykiem pośrednim blokowanym przez materiał przyciągnął do siebie naszyjnik, by na koniec dodać jeszcze jedno: — Ku tej hipotezie bym się skłaniał, nic innego zdaje się nie mieć sensu. Nie pomogę pani się tego pozbyć, ale mam kontakt do kompetentnego klątwołamacza.
sukces po paru nieudanych dywagacjach
— Rozumiem, że to wstydliwe, rozumiem też, że mi pani nie ufa, pokuszę się więc o rzetelne wyjaśnienie — zaczął obojętnie, może już nawet w ewidentnym znudzeniu faktem, że nie chciała współpracować, że widziała w nich obydwojgu niewątpliwych wrogów; jeśli pani wreszcie raczy mnie wysłuchać, zamajaczyło kąśliwie gdzieś u krańca jego warg, ale uwagę tę, dla ostudzenia potencjalnych objawów niekontrolowanej złości, raczył zachować w niemym uniesieniu kącików. Jakby zadziornie, jakby na przekór temu, co sama zafundowała mu przed chwilą. — Po pierwsze, klątwy, co do zasady, są właśnie logiczne, uporządkowane, można nawet rzec, że przewidywalne, o ile zaklinacz wiedział co, i w jaki sposób, powinien zrobić. Ma pani świadomość ryzyka związanego z zaklinaniem przedmiotów? Ma pani świadomość hipotetycznych konsekwencji eksperymentów z czarną magią? Nikt o zdrowych zmysłach świadomie nie zaburza rytuału, tylko ambitni, lekkomyślni samobójcy decydują się szukać czegoś nowego i nieobliczalnego w tym, co znane i od wieków sprawdzone — kontynuował ze znaczniejszym już przejęciem, w krótkim zebraniu myśli przerzucając różdżkę pomiędzy palcami, by zaraz znów mówić otwarcie o swoich przypuszczeniach. — Po drugie, klątwa, która dopadła panią, zdaje się łączyć skutki kilku różnych rodzajów. Związanie pani z Varyą przypomina urok podarunku, może też nawet ten tropiciela, skoro potrafi ją pani bez większego trudu zlokalizować. Osłabienie potencjału magicznego może z kolei wiązać się z klątwą odwróconej fortuny, albo inną, bardziej skomplikowaną, charłaczej krwi. Wymieniłem już więc cztery, ale de facto nie jest to żadna z nich. Nie w czystej, niezaburzonej postaci, stąd moje pytania i wątpliwości, i stąd moja próba dowiedzenia się od pani czegoś więcej — stwierdził jeszcze, omiótłszy adresatkę długim, wibrującym spojrzeniem. Być może nieprzyjemnym nawet, wyzywającym, choć słowa nie zdradzały się chyba nieobyczajną prowokacją; zaraz źrenice powędrowały ku sprzymierzonej kuzynce i na niej zatrzymały się na chwilę, w milczącym, badawczym zastanowieniu. Zaledwie jedna z nich cierpiała wskutek zawirowań osadzonych w wisiorku, zaledwie jedna z nich była ich ofiarą; twierdziła, że nie odczuwała bezpośredniej zależności od Mildred, że zdawała się istnieć w całkowitej od niej suwerenności, ale być może kwestia ta pozostawała empirycznie niemierzalna. Czy to możliwe, by jedna pasożytowała na drugiej?
— A może... może to była próba przeniesienia zaklęcia Imperius, albo Paraistio, na przedmiot będący niejako jego nośnikiem? Próba nieudana, bo ma pani wolną wolę, nie na tyle jednak, by samodzielnie się z niej wyswobodzić; nieudana, bo coś odbiera pani witalność, ale ostatecznie nie przejmuje jej ona — tu przerwał na moment, dotykiem pośrednim blokowanym przez materiał przyciągnął do siebie naszyjnik, by na koniec dodać jeszcze jedno: — Ku tej hipotezie bym się skłaniał, nic innego zdaje się nie mieć sensu. Nie pomogę pani się tego pozbyć, ale mam kontakt do kompetentnego klątwołamacza.
sukces po paru nieudanych dywagacjach
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Tonęłam pośród słów, płynny dialog tej dwójki przeistaczał się tak pośpiesznie, a rozłożona przeze mnie wielka mapa złożonych zdań i ich pojęcia, niewidzialnie ponad moją głową, zdawała się promieniować punktami pozostającymi wciąż nieprzetłumaczonymi. Zagadka z wolna ustępować miała jednak pewności. Omawiali skomplikowany świat, świat magii i przeżyć, świat uczuć i mechanizmów manipulujących ludzkim istnieniem. Wiedziałam, że możliwość czająca się w schematach mrocznych czarów dawała potęgę trudną niekiedy do pojęcia. Zdawało się, że wszyscy trzej nurzaliśmy się w brei wątpliwości, próbując odkryć logiczne wyjaśnienie i rozwiązać wszelkie zawiłe wątki. Igor miał nas poprowadzić, budował przekleństwa, powoływał do życia wyjęte z odmętów przerażenia obietnice i śmiercionośne znaki. Jeden z nich musiał zwabić w sidła pannę Mildred. Uważałam, że nie powinna dziwić się dodatkowym pytaniom, należało rozjaśnić nietypowość, odszukać zakamuflowanych połączeń. Naukowiec drążył, próbował, eksperymentował z teoriami – bez tego nigdy nie nadchodził podstęp, prawda? Czasem trzeba było zabłądzić gdzieś w przestrzeń absurdu, by wreszcie zdobyć kluczowy trop i dotrzeć do upragnionego celu. Rozumiała to?
- Byś mogła mieć znowu swoją normalność, trzeba zadawać pytania i mówić głośno o myślach. To poważna sprawa. Mała rzecz może być ważna, Mildred – postanowiłam jej to wyłożyć czarno na białym. Choć nie dane mi było zrozumieć każdego najmniejszego słowa, czułam w jej wypowiedzi dramatyzm, odbicie gorzkiej beznadziei, lecz i rosnącą niecierpliwość. Zupełnie jakby potrzebowała zdjąć zły efekt natychmiast, tu i teraz, a to przecież mógł być żmudny proces, do którego przystąpić należało z ostrożnością. – Czarna magia jest wielka i silna. Głupie jest robienie rzeczy szybko i bez myśli – dodałam w prostych słowach, zadowolona z tego, że coraz większą przejawiałam zdolność w wypowiadaniu się. – Poszukaj spokoju, zabierz zmartwienie, nim cię zniszczy bardziej od klątwy – poradziłam zimno, czując poniekąd, że obydwoje Igorem odnajdywaliśmy przesyt w jej wypowiedzi. Przesadzała? Na chłodno przyjmowałam podobne demonstracje, daleko mi było do rozgrzebywania czyichś emocji, kompletnie się na tym nie znałam, ale patrząc i słuchając teraz, jak przerabiała na głos własne niepokoje, dość zaskakująco wykładając nam swą intymność, wydawała mi się naprawdę zgubiona i słaba. Pokrętnie nawet zaczęłam zastanawiać się, jak mogła zachowywać się przedtem – nim paskudny urok namącił w jej życiu, nim zatraciła siebie samą. A może wcale tamta i ta Mildred nie różniły się aż tak bardzo od siebie? Widziałam w niej dziwną kobietę, rozchwianą, gnębiącą gadulstwem, a jednocześnie zaklętą w zupełnie niepozornej, dziewczęcej skorupie. Czy nie pojmowała, że bez poznania tej przyczyny, którą tak jawnie gardziła, być może niemożliwe okaże się uwolnienie jej z sideł mroku? Próbowałam zachować zimną krew, ale coraz trudniej mi było wytrzymać, kiedy nie przestawała mówić. Z jednego zdania wypełzało tuzin kolejnych. Skąd miała w sobie taką zdolność? – Pomagamy tobie – i mnie – bądź cierpliwa, trop odpowiedzi z nami – skomentowałam jej bunt, kiedy to jawnie kaleczyła język panienki słowami, których nigdy nie spodziewałabym się usłyszeć z ust kogoś takiego. Frustracja bywała zaskakująca.
Skinęłam jej powoli głową, kiedy odważyła się roztoczyć mordercze wizje. Te nie robiły na mnie wrażenia, właściwie to uznawałam podobny pomysł za dość zasadny. Wreszcie zaczynała mówić z sensem. Wciąż można było odszukać trop tamtego oprycha, wciąż można było obić mu pysk. Wyglądał marnie, podejrzewałam, że zaczerwienienie mu oka nie powinno stanowić wielkiego wyzwania. Ślepy złodziej skazany miał być na wielką porażkę. Wizja całkiem rozsądna. – Niektórym trzeba dać wielką karę. To była twoja krzywda – nazwałam rzeczy po imieniu, bo ona chyba nie do końca potrafiła, choć słów przecież wypowiadała tak wiele. Mnożyły się, ale miałam wrażenie, że niekiedy kręciły tylko w kółko wokół niedotkniętego sedna sprawy.
Igor fachowo rozprawiał się z tematem, bo wiedziałam, że jeżeli nie rozumiem pojęcia, to najpewniej pochodziło ono ze specjalistycznego obszaru zaklinacza. Zamierzałam później poprosić go, by opowiedział mi po norwesku o skomplikowanych wątkach. Długi wywód odpowiadał na jej emocjonującą historię. Czy może histerię? Zdołałam zorientować się, że według niego natura tego przekleństwa różniła się od znanych schematów, że ktoś najpewniej kombinował z klątwą, budując coś absurdalnego. Coś, co równie pokrętnie teraz mąciło w naszych życiach. Nabrałam aż mocniej powietrza do płuc, zapewne łącznie z kurzowymi drobinami, których w tej norze wcale nie brakowało. Moje wcześniejsze próby uspokojenia zdziczałej natury panny Crabbe zdawały się odnajdywać wspólną ścieżkę z tym wywodem. Czy już rozumiała? Dorastaliśmy nasączeni z każdej strony czarną magią. Ona najwyraźniej niewiele miała z nią wspólnego. To były trudne czary, żywe, kapryśne, wymagające i odbierające coś temu, kto po nie sięgał. Pozbycie się tych kajdan nie nastąpi z pomocą jednego prędkiego spojrzenia. – Imperius? – drgnęłam, ni to z podziwem ni to z lękiem zatapiając wejrzenie w jego oczach. Wielka, potężna inkantacja, po którą sięgnąć mogli jedynie najwięksi czarnoksiężnicy. Jeżeli się nie mylił, spotkało ją naprawdę coś straszliwego. Bardziej, niż mogła sądzić. – Dziękuję za twą pomoc – zwróciłam się do przyjaciela, gdy zdawało się, że niewiele więcej tu i teraz możemy już w sprawie zaradzić. Igor nie odmówił przyjrzenia się tym bolączkom, ale i wiedział, kto ostatecznie mógł zakończyć żywot przekleństwa. Pogłębione rozważania wydawały się jednak niemniej istotne. Doceniałam to. Ona też?
- Byś mogła mieć znowu swoją normalność, trzeba zadawać pytania i mówić głośno o myślach. To poważna sprawa. Mała rzecz może być ważna, Mildred – postanowiłam jej to wyłożyć czarno na białym. Choć nie dane mi było zrozumieć każdego najmniejszego słowa, czułam w jej wypowiedzi dramatyzm, odbicie gorzkiej beznadziei, lecz i rosnącą niecierpliwość. Zupełnie jakby potrzebowała zdjąć zły efekt natychmiast, tu i teraz, a to przecież mógł być żmudny proces, do którego przystąpić należało z ostrożnością. – Czarna magia jest wielka i silna. Głupie jest robienie rzeczy szybko i bez myśli – dodałam w prostych słowach, zadowolona z tego, że coraz większą przejawiałam zdolność w wypowiadaniu się. – Poszukaj spokoju, zabierz zmartwienie, nim cię zniszczy bardziej od klątwy – poradziłam zimno, czując poniekąd, że obydwoje Igorem odnajdywaliśmy przesyt w jej wypowiedzi. Przesadzała? Na chłodno przyjmowałam podobne demonstracje, daleko mi było do rozgrzebywania czyichś emocji, kompletnie się na tym nie znałam, ale patrząc i słuchając teraz, jak przerabiała na głos własne niepokoje, dość zaskakująco wykładając nam swą intymność, wydawała mi się naprawdę zgubiona i słaba. Pokrętnie nawet zaczęłam zastanawiać się, jak mogła zachowywać się przedtem – nim paskudny urok namącił w jej życiu, nim zatraciła siebie samą. A może wcale tamta i ta Mildred nie różniły się aż tak bardzo od siebie? Widziałam w niej dziwną kobietę, rozchwianą, gnębiącą gadulstwem, a jednocześnie zaklętą w zupełnie niepozornej, dziewczęcej skorupie. Czy nie pojmowała, że bez poznania tej przyczyny, którą tak jawnie gardziła, być może niemożliwe okaże się uwolnienie jej z sideł mroku? Próbowałam zachować zimną krew, ale coraz trudniej mi było wytrzymać, kiedy nie przestawała mówić. Z jednego zdania wypełzało tuzin kolejnych. Skąd miała w sobie taką zdolność? – Pomagamy tobie – i mnie – bądź cierpliwa, trop odpowiedzi z nami – skomentowałam jej bunt, kiedy to jawnie kaleczyła język panienki słowami, których nigdy nie spodziewałabym się usłyszeć z ust kogoś takiego. Frustracja bywała zaskakująca.
Skinęłam jej powoli głową, kiedy odważyła się roztoczyć mordercze wizje. Te nie robiły na mnie wrażenia, właściwie to uznawałam podobny pomysł za dość zasadny. Wreszcie zaczynała mówić z sensem. Wciąż można było odszukać trop tamtego oprycha, wciąż można było obić mu pysk. Wyglądał marnie, podejrzewałam, że zaczerwienienie mu oka nie powinno stanowić wielkiego wyzwania. Ślepy złodziej skazany miał być na wielką porażkę. Wizja całkiem rozsądna. – Niektórym trzeba dać wielką karę. To była twoja krzywda – nazwałam rzeczy po imieniu, bo ona chyba nie do końca potrafiła, choć słów przecież wypowiadała tak wiele. Mnożyły się, ale miałam wrażenie, że niekiedy kręciły tylko w kółko wokół niedotkniętego sedna sprawy.
Igor fachowo rozprawiał się z tematem, bo wiedziałam, że jeżeli nie rozumiem pojęcia, to najpewniej pochodziło ono ze specjalistycznego obszaru zaklinacza. Zamierzałam później poprosić go, by opowiedział mi po norwesku o skomplikowanych wątkach. Długi wywód odpowiadał na jej emocjonującą historię. Czy może histerię? Zdołałam zorientować się, że według niego natura tego przekleństwa różniła się od znanych schematów, że ktoś najpewniej kombinował z klątwą, budując coś absurdalnego. Coś, co równie pokrętnie teraz mąciło w naszych życiach. Nabrałam aż mocniej powietrza do płuc, zapewne łącznie z kurzowymi drobinami, których w tej norze wcale nie brakowało. Moje wcześniejsze próby uspokojenia zdziczałej natury panny Crabbe zdawały się odnajdywać wspólną ścieżkę z tym wywodem. Czy już rozumiała? Dorastaliśmy nasączeni z każdej strony czarną magią. Ona najwyraźniej niewiele miała z nią wspólnego. To były trudne czary, żywe, kapryśne, wymagające i odbierające coś temu, kto po nie sięgał. Pozbycie się tych kajdan nie nastąpi z pomocą jednego prędkiego spojrzenia. – Imperius? – drgnęłam, ni to z podziwem ni to z lękiem zatapiając wejrzenie w jego oczach. Wielka, potężna inkantacja, po którą sięgnąć mogli jedynie najwięksi czarnoksiężnicy. Jeżeli się nie mylił, spotkało ją naprawdę coś straszliwego. Bardziej, niż mogła sądzić. – Dziękuję za twą pomoc – zwróciłam się do przyjaciela, gdy zdawało się, że niewiele więcej tu i teraz możemy już w sprawie zaradzić. Igor nie odmówił przyjrzenia się tym bolączkom, ale i wiedział, kto ostatecznie mógł zakończyć żywot przekleństwa. Pogłębione rozważania wydawały się jednak niemniej istotne. Doceniałam to. Ona też?
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Mildred zmrużyła oczy. Nie zdarzało się jej to za często i zwykle robiła to tylko w chwilach potężnego wzburzenia, gdy skupianie wzroku na jednym punkcie i uparte wpatrywanie się w niego pomagało jej w ponownym przywołaniu do siebie uporządkowanych myśli. Tego wieczoru mrużyła jednak oczy zbyt często, aby móc uznać to za naturalne, a mimo to wzburzenie wcale jej nie opuszczało. Co więcej, z każdym kolejnym słowem wypowiadanym przez Igora zdawało się narastać i od niechcenia burzyć z trudem budowane mury jej świętego spokoju. Miała przekonanie graniczące z pewnością, że tym swoim podejrzliwym ględzeniem doprowadziłby do furii nawet stado medytujących mnichów. A ona mnichem zdecydowanie nie była; nie była nawet cholernym kwiatem lotosu na spokojnych wodach jeziora.
Miała wypić przeklęte veritaserum, żeby przekonać go... ich do swojej prawdomówności? Czy gdyby to on do niej przyszedł z problemem związanym ze świstoklikiem, błędnie działającym kominkiem w sieci Fiuu albo problemem magiczno-transportowo-egzystencjalnym „dokąd my wszyscy zmierzamy w pędzącym pociągu życia?”, też urządziłaby mu taki pełny podejrzliwości wykład? Po części go rozumiała, ale jedynie po części. I to wyjątkowo małej. Jej sytuacja nie była normalna, łamała schematy i wymykała się poza znane powszechnie ramy magii. Była ewenementem, była innością, a ludzie najczęściej traktują inność z brakiem ufności lub wrogością. Niemniej nie miała sobie nic do zarzucenia. Nie zrobiła nic złego. Nie zasłużyła na takie traktowanie.
- Nie znam się na klątwach ani zaklinaniu – powtórzyła. - Nie ja tu jestem ekspertem. Przyszłam po pomoc, nie po wykłady i insynuacje. - Wycedziła przez zęby i spojrzała na drzwi, które tak przyjemnie kusiły i zachęcały do naciśnięcia klamki i zakończenia tego teatru. - Wiem tylko, że ta, która mnie dopadła, niedługo sama pozbawi mnie zdrowych zmysłów. - A może już się to działo; tak się czuła, gdy oddawała się pod kontrolę obcej siły kierującej jej zachowaniem, jej krokami, jej życiem. Widziała to nawet w swoich obrazach: te s p r z e d były inne niż te, które malowała t e r a z. Owszem, tematyka pozostawała ta sama, perwersja naturalizmu zdobiła płótno tak jak wcześniej, jednak subtelne różnice dostrzegała w pociągnięciach pędzla, które stały się bardziej agresywne i mocniejsze, jakby chcąc pokazać, że nawet barwy wyrywają się spod jej kontroli.
- Jeśli jest prawdą, że ta klątwa łączy w sobie elementy kilku innych, może to sugerować nieudany eksperyment. Chęć stworzenia czegoś nieznanego i potężnego. Znam dobrze historię swojej rodziny, nie było wśród nas nikogo takiego... a przynajmniej rodzinne zapiski o tym milczą. - Wzruszyła ramionami, jednak nie zagłębiała się w kolejne dywagacje. Nie była zainteresowana przyczyną, ani powodami stworzenia klątwy. Nie obchodziło jej kto i dlaczego to zrobił, miała gdzieś jej techniczny aspekt. Chciała się jej jedynie pozbyć. Jeśli w związku z tym musiała znów zagryźć zęby i wytrzymać jeszcze kilka długich chwil... Da radę.
Mimo to nie podobało się jej ostatnie założenie Igora; nie podobała się jej świadomość, że w ten bajzel mogła być zamieszana jedna z potężniejszych klątw znanych czarodziejom, tak silna i niebezpieczna, że aż niewybaczalna. Nagle wcześniejsze insynuacje i podejrzenia nie wydawały się jej już tak nieprzyjemnie frustrujące.
- Przyjmę każdą pomoc, o ile związana jest z dalszą dyskrecją – powiedziała, licząc w duchu, że przynajmniej klątwołamacz może okazać więcej zrozumienia dla jej problemu. W ich trójkowym układzie nadal czuła się niepasującym pionkiem na szachownicy, dodatkowym kolorem w szarościach, podczas gdy oni rozgrywali swoją czarno-białą partię.
Miała wypić przeklęte veritaserum, żeby przekonać go... ich do swojej prawdomówności? Czy gdyby to on do niej przyszedł z problemem związanym ze świstoklikiem, błędnie działającym kominkiem w sieci Fiuu albo problemem magiczno-transportowo-egzystencjalnym „dokąd my wszyscy zmierzamy w pędzącym pociągu życia?”, też urządziłaby mu taki pełny podejrzliwości wykład? Po części go rozumiała, ale jedynie po części. I to wyjątkowo małej. Jej sytuacja nie była normalna, łamała schematy i wymykała się poza znane powszechnie ramy magii. Była ewenementem, była innością, a ludzie najczęściej traktują inność z brakiem ufności lub wrogością. Niemniej nie miała sobie nic do zarzucenia. Nie zrobiła nic złego. Nie zasłużyła na takie traktowanie.
- Nie znam się na klątwach ani zaklinaniu – powtórzyła. - Nie ja tu jestem ekspertem. Przyszłam po pomoc, nie po wykłady i insynuacje. - Wycedziła przez zęby i spojrzała na drzwi, które tak przyjemnie kusiły i zachęcały do naciśnięcia klamki i zakończenia tego teatru. - Wiem tylko, że ta, która mnie dopadła, niedługo sama pozbawi mnie zdrowych zmysłów. - A może już się to działo; tak się czuła, gdy oddawała się pod kontrolę obcej siły kierującej jej zachowaniem, jej krokami, jej życiem. Widziała to nawet w swoich obrazach: te s p r z e d były inne niż te, które malowała t e r a z. Owszem, tematyka pozostawała ta sama, perwersja naturalizmu zdobiła płótno tak jak wcześniej, jednak subtelne różnice dostrzegała w pociągnięciach pędzla, które stały się bardziej agresywne i mocniejsze, jakby chcąc pokazać, że nawet barwy wyrywają się spod jej kontroli.
- Jeśli jest prawdą, że ta klątwa łączy w sobie elementy kilku innych, może to sugerować nieudany eksperyment. Chęć stworzenia czegoś nieznanego i potężnego. Znam dobrze historię swojej rodziny, nie było wśród nas nikogo takiego... a przynajmniej rodzinne zapiski o tym milczą. - Wzruszyła ramionami, jednak nie zagłębiała się w kolejne dywagacje. Nie była zainteresowana przyczyną, ani powodami stworzenia klątwy. Nie obchodziło jej kto i dlaczego to zrobił, miała gdzieś jej techniczny aspekt. Chciała się jej jedynie pozbyć. Jeśli w związku z tym musiała znów zagryźć zęby i wytrzymać jeszcze kilka długich chwil... Da radę.
Mimo to nie podobało się jej ostatnie założenie Igora; nie podobała się jej świadomość, że w ten bajzel mogła być zamieszana jedna z potężniejszych klątw znanych czarodziejom, tak silna i niebezpieczna, że aż niewybaczalna. Nagle wcześniejsze insynuacje i podejrzenia nie wydawały się jej już tak nieprzyjemnie frustrujące.
- Przyjmę każdą pomoc, o ile związana jest z dalszą dyskrecją – powiedziała, licząc w duchu, że przynajmniej klątwołamacz może okazać więcej zrozumienia dla jej problemu. W ich trójkowym układzie nadal czuła się niepasującym pionkiem na szachownicy, dodatkowym kolorem w szarościach, podczas gdy oni rozgrywali swoją czarno-białą partię.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Kryjówka pisarzy
Szybka odpowiedź