Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Kościół z cmentarzem
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kościół z cmentarzem
Kościół stojący przy głównym placu Doliny Godryka robi największe wrażenie ze wszystkich znajdujących się tam budowli. A może raczej nie tyle, co robi największe wrażenie, ale bardzo się wyróżnia. W przeciwieństwie do innych zabudowań jest cały z drewna, bardzo stary. W jego oknach stoją kolorowe witraże przedstawiające sceny biblijne. W środku zaś niewielkie ławy i wiszące nieliczne obrazy tworzą to święte miejsce bardzo przytulnym. Charakterystyczny zapach sosnowych bali unosi się w nim nieprzerwanie od setek lat i nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie sytuacja ta miała się zmienić.
Z tyłu kościoła znajduje się cmentarz. Niewielki, ale bardzo stary. Znaleźć można na nim groby nie tylko wielu mugoli, którzy w Dolinie Godryka zmarli, ale także licznych czarodziejów. Wśród nich rodziny Dumbledorów, leżą na nich kwiaty od tych, którzy wdzięczni są Albusowi za walkę w ich obronie, do której stanął i w której stracił własne życie. Innym nagrobkiem mogącym budzić zainteresowanie, jeśli odgarnie się z niego liście bluszczu jest tajemnicza, stara mogiła ze znienawidzonym znakiem Grindenwalda wyrytym w kamieniu. Niemalże zamazany napis głosi zaś „Ignotus”.
Z tyłu kościoła znajduje się cmentarz. Niewielki, ale bardzo stary. Znaleźć można na nim groby nie tylko wielu mugoli, którzy w Dolinie Godryka zmarli, ale także licznych czarodziejów. Wśród nich rodziny Dumbledorów, leżą na nich kwiaty od tych, którzy wdzięczni są Albusowi za walkę w ich obronie, do której stanął i w której stracił własne życie. Innym nagrobkiem mogącym budzić zainteresowanie, jeśli odgarnie się z niego liście bluszczu jest tajemnicza, stara mogiła ze znienawidzonym znakiem Grindenwalda wyrytym w kamieniu. Niemalże zamazany napis głosi zaś „Ignotus”.
Jakkolwiek źle nie poszłyby jej próby wprowadzenia mężczyzny w błąd, czuła ulgę, że to koniec. Teraz powinna skupić się już tylko na drodze, może ewentualnie poprawiając tu i tam przechylone znicze. Czy miała gdzieś w bocznych kieszeniach zapałki? Wymacała torbę rękami, zaciskając usta z niezadowoleniem. Nie przygotowała się właściwie do wyprawy opiekuńczej na cmentarz. No nic, już i tak robiło się ciemno, na gałęziach przysiadały pierwsze sowy. Jeżeli się pospieszy i przebiegnie kawałek truchtem, powinna zdążyć przed całkowitym zapadnięciem nocy. W innym wypadku naraziłaby rodzeństwo na niepotrzebne nerwy.
Z całych sił starała się nie oglądać więcej na tajemniczego mężczyznę, mimo że niezwykle ją to kusiło. Przy całym fiasku z jej nieudolnymi kłamstwami (Za które będzie jej chyba wstyd przez następne kilka miesięcy - czasami była taka okropna! Wystarczył jeden czarujący, męski uśmiech. I pomyśleć, że niedawno za coś podobnego strofowała starszego brata), pan Cillian Macnair wydał jej się bardzo uprzejmym, interesującym mężczyzną. Trochę nieufnym i sfrustrowanym, tak, ale nie mogła się mu dziwić. Mimo wszystko zachował fason do końca. Wracaj bezpiecznie, Kerry. Aż jej się zrobiło gorąco. Kiedy ostatnio usłyszała podobnie troskliwie słowa z ust kogoś innego niż członków rodziny, ewentualnie przyjaciół? Wiele by dała za to, by mieć okazję poznać kogoś miłego do towarzystwa poza bezpiecznymi murami domowej kuchni, ale los jej nie sprzyjał. Jak już szansę dostała, to zepsuła ją po całości.
Ale dość żalu. Może wpadnie jeszcze innym razem na grób brata pana Macnaira, raz czy dwa, wyczyści go lepiej, zasadzi wokół ładniejsze kwiaty? To byłaby chyba jakaś forma odpłaty za jej zachowanie - czuła wielką potrzebę, by zadośćuczynić.
Oblizała z zastanowieniem usta, wkraczając w następną alejkę grobów i nie spodziewając się zupełnie, że zostanie zatrzymana. Nie usłyszała retorycznego pytania Cilliana, więc była zaskoczona, czując obce palce owijające się wokół jej kościstego nadgarstka niczym trujące pnącze. W pierwszej chwili obróciła się z przerażeniem, zerkając ponad ramieniem mężczyzny, w stronę ławki, na której wcześniej siedziała, licząc na pomoc... dopóki nie zrozumiała, że człowiek, u którego chciała szukać wsparcia, był tym samym, który ją tak bezczelnie zatrzymał.
- Ekhem - odchrząknęła niezręcznie, lekko szarpiąc ręką. Nie miała dość siły, żeby się wyrwać. Wciąż jednak miała nadzieję, że to wszystko to tylko niewinne droczenie się. Może chciał ją bliżej poznać?
Uśmiechnęła się słabo na komplement, a potem opuściła wzrok i dostrzegła różdżkę w drugiej ręce Cilliana. Krew momentalnie odpłynęła jej z twarzy, zachwiała się i wolną ręką mocno ścisnęła torbę.
Nie wiedziała co powiedzieć, oddech uwiązł jej w gardle.
- Kolejną? - zapytała wreszcie, mrugając zawzięcie i szczękając zębami. Rozejrzała się, ale jak na złość akurat teraz nikogo poza nimi na cmentarzu nie było. Była pewna, że jak wchodziła, przynajmniej trzy rodziny siedziały przy grobach! - W sensie, że pan ich zna? - Ze stresu zapomniała o tym, że przeszli na ty; ten straszny człowiek ściskający ją za rękę nie wydawał się już podobny do przystojnego nieznajomego z ławki. - Proszę mnie puścić! - Powiedziała w przypływie odwagi, ale uprzejmie. To jeszcze nie musiało być nic złego. W końcu byli w Dolinie Godryka, wiedziała, że mieszka tutaj dużo czarodziejów! O Macnairach akurat w lecznicy nie słyszała, ale skoro był stąd albo chociaż z okolic no to... raczej nie mógł być zły? Takich by się spodziewała w Londynie. Poza tym nie nazwał jej rodzeństwa szlamami ani nie próbował jej skrzywdzić, był tylko ostrożny. To mógł być przyjaciel rodziny.
Albo tak próbowała sobie wmówić, żeby nie zemdleć ze strachu.
- Proszę mnie puścić - powtórzyła znacznie ciszej, wsuwając dyskretnie dłoń do torebki. Miała w niej butelkę, jakby co, mogła próbować działać i tym. - Jeżeli pan zna moich braci, to na pewno pan wie, że oni... oni bywają porywczy, gdy ktoś jest natarczywy wobec ich sióstr. - Palnęła, próbując zacisnąć palce na butelce.
Nie mam bonusu żadnego, to niech będzie 2-30 na wyciągnięcie butelki niezauważenie a 31 i wyżej, że jednak nie umiem w subtelność
Z całych sił starała się nie oglądać więcej na tajemniczego mężczyznę, mimo że niezwykle ją to kusiło. Przy całym fiasku z jej nieudolnymi kłamstwami (Za które będzie jej chyba wstyd przez następne kilka miesięcy - czasami była taka okropna! Wystarczył jeden czarujący, męski uśmiech. I pomyśleć, że niedawno za coś podobnego strofowała starszego brata), pan Cillian Macnair wydał jej się bardzo uprzejmym, interesującym mężczyzną. Trochę nieufnym i sfrustrowanym, tak, ale nie mogła się mu dziwić. Mimo wszystko zachował fason do końca. Wracaj bezpiecznie, Kerry. Aż jej się zrobiło gorąco. Kiedy ostatnio usłyszała podobnie troskliwie słowa z ust kogoś innego niż członków rodziny, ewentualnie przyjaciół? Wiele by dała za to, by mieć okazję poznać kogoś miłego do towarzystwa poza bezpiecznymi murami domowej kuchni, ale los jej nie sprzyjał. Jak już szansę dostała, to zepsuła ją po całości.
Ale dość żalu. Może wpadnie jeszcze innym razem na grób brata pana Macnaira, raz czy dwa, wyczyści go lepiej, zasadzi wokół ładniejsze kwiaty? To byłaby chyba jakaś forma odpłaty za jej zachowanie - czuła wielką potrzebę, by zadośćuczynić.
Oblizała z zastanowieniem usta, wkraczając w następną alejkę grobów i nie spodziewając się zupełnie, że zostanie zatrzymana. Nie usłyszała retorycznego pytania Cilliana, więc była zaskoczona, czując obce palce owijające się wokół jej kościstego nadgarstka niczym trujące pnącze. W pierwszej chwili obróciła się z przerażeniem, zerkając ponad ramieniem mężczyzny, w stronę ławki, na której wcześniej siedziała, licząc na pomoc... dopóki nie zrozumiała, że człowiek, u którego chciała szukać wsparcia, był tym samym, który ją tak bezczelnie zatrzymał.
- Ekhem - odchrząknęła niezręcznie, lekko szarpiąc ręką. Nie miała dość siły, żeby się wyrwać. Wciąż jednak miała nadzieję, że to wszystko to tylko niewinne droczenie się. Może chciał ją bliżej poznać?
Uśmiechnęła się słabo na komplement, a potem opuściła wzrok i dostrzegła różdżkę w drugiej ręce Cilliana. Krew momentalnie odpłynęła jej z twarzy, zachwiała się i wolną ręką mocno ścisnęła torbę.
Nie wiedziała co powiedzieć, oddech uwiązł jej w gardle.
- Kolejną? - zapytała wreszcie, mrugając zawzięcie i szczękając zębami. Rozejrzała się, ale jak na złość akurat teraz nikogo poza nimi na cmentarzu nie było. Była pewna, że jak wchodziła, przynajmniej trzy rodziny siedziały przy grobach! - W sensie, że pan ich zna? - Ze stresu zapomniała o tym, że przeszli na ty; ten straszny człowiek ściskający ją za rękę nie wydawał się już podobny do przystojnego nieznajomego z ławki. - Proszę mnie puścić! - Powiedziała w przypływie odwagi, ale uprzejmie. To jeszcze nie musiało być nic złego. W końcu byli w Dolinie Godryka, wiedziała, że mieszka tutaj dużo czarodziejów! O Macnairach akurat w lecznicy nie słyszała, ale skoro był stąd albo chociaż z okolic no to... raczej nie mógł być zły? Takich by się spodziewała w Londynie. Poza tym nie nazwał jej rodzeństwa szlamami ani nie próbował jej skrzywdzić, był tylko ostrożny. To mógł być przyjaciel rodziny.
Albo tak próbowała sobie wmówić, żeby nie zemdleć ze strachu.
- Proszę mnie puścić - powtórzyła znacznie ciszej, wsuwając dyskretnie dłoń do torebki. Miała w niej butelkę, jakby co, mogła próbować działać i tym. - Jeżeli pan zna moich braci, to na pewno pan wie, że oni... oni bywają porywczy, gdy ktoś jest natarczywy wobec ich sióstr. - Palnęła, próbując zacisnąć palce na butelce.
Nie mam bonusu żadnego, to niech będzie 2-30 na wyciągnięcie butelki niezauważenie a 31 i wyżej, że jednak nie umiem w subtelność
The member 'Kerstin Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 70
'k100' : 70
Nie przypuszczał, że miła rozmowa z dopiero spotkaną kobieta przyjmie taki obrót. Początkowe zainteresowanie zmieniło swój charakter, co stawało się niebezpieczne dla niej i nęcące dla niego. Nie miał żadnego planu, co zaraz zrobi, ale to nie był problem. Impulsywność przeważnie mu przewodziła, więc tym razem po części też zdawał się na nią przynajmniej w drobnych decyzjach, które podejmował na bieżąco, aby zatrzymać blondynkę przy sobie. Kącik jego ust uniósł się, tworząc krzywy uśmieszek, gdy zobaczył, jak dziewczyna wędruje spojrzeniem tam gdzie wcześniej siedział. Naprawdę widziała w nim wybawiciela z opresji? Zabawne. Trafiła jednak na osobę, która mogła stać się jej przekleństwem, jeśli zrobi coś głupiego. Poczuł lekkie szarpnięcie, gdy próbowała uwolnić dłoń z uścisku, dysponowała jednak zbyt małą siłą, aby zdziałała cokolwiek. Zamiast tego zacisnął palce nieco mocniej, jako przestrogę, że mógł wyrządzić jej krzywdę, jeśli będzie prowokowała. Dawał dziewczynie tą małą przewagę, świadomość, do czego mogą doprowadzić kolejne ruchy poczynione przez nią.
- Spokojnie, jeszcze nie dzieje się nic złego. Nie próbuj zmienić owego stanu rzeczy.- ostrzegł lekko, bo jeśli niewerbalnie nie trafiło to do niej, słowa mogły zadziałać bardziej.
Zauważył zachwianie, ale domyślał się, że będzie dość dzielna, aby nagle nie przewrócić się. Emocje bywały zgubne i najwyraźniej one oraz dodatkowe bodźce pokonywały ją teraz. Nie był w stanie domyślić się faktycznych powodów reakcji dziewczyny.
- Miałem okazję poznać jedną szlamę o tym nazwisku dawno temu.- wyjaśnił, sukcesywnie zacierając wizerunek tego dobrego, mimo początkowej próby utrzymania tego. Nie wiedział ile dokładnie rodzeństwa ma Tonks, pamiętał jedynie, że kiedyś ktoś wspomniał, iż Just nie jest jedynaczką. Poza tym, czego mógł się spodziewać, mugolaki nie miały zahamowań, by mnożyć się przesadnie i dlatego pozostawali takim kłopotem dla bardziej szanującego się otoczenia.
Słysząc jej żądanie, uśmiechnął się pobłażliwie.
- Powoli. Najpierw porozmawiamy, a później cię puszczę.- zapewnił kłamliwie. Mógł dać jej odejść, ale jeszcze nie wiedział, czy na pewno to zrobi. Wszystko zależało w sumie od tego, jak współpracować będzie z nim słodka Kerstin.
Obserwował każdy jej ruch, aby nie dać się zaskoczyć niczym co dziewczyna planowała. Kiedy ponownie poprosiła, aby ją puścił, westchnął cicho.
- Kochanie, naprawdę nie lubię się powtarzać. Nie zmuszaj mnie do tego.- mruknął, ponownie sięgając po dość lekki ton, jakby słowa nie niosły ze sobą pewnej groźby. Nie powstrzymał dziewczyny, gdy wsunęła dłoń do torby, w sumie ciekaw do czego się posunie, aby uwolnić od nieustępliwego uścisku na nadgarstku. Nerwy jednak nie działały na jej korzyść.- Nie radzę. Próba uderzenia mnie skończy się twoją krzywdą i to o wiele większą.- chciał ją przestraszyć jeszcze bardziej, aby w ten sposób pozbyć się wszelakiego oporu ze strony drobnej kobiety. Świadomość, że nie miało się z nim szansy, była tym, czego potrzebował. W końcu nie był damskim bokserem, ale sprowokowany sięgał po brutalną siłę i wtedy się nie wahał, lepiej więc, aby nie dotarli do tego momentu w krótkiej znajomości.
- To co, Kerry… skoro już wszystko jasne, porozmawiamy spokojnie? Jeszcze chwilę temu całkiem dobrze nam to szło. Spróbujmy jeszcze raz, ale teraz to ty poopowiadasz trochę o sobie i swoich bliskich.- podjął, nie ufając własnej cierpliwości, aby przeciągać to dalej.
- Spokojnie, jeszcze nie dzieje się nic złego. Nie próbuj zmienić owego stanu rzeczy.- ostrzegł lekko, bo jeśli niewerbalnie nie trafiło to do niej, słowa mogły zadziałać bardziej.
Zauważył zachwianie, ale domyślał się, że będzie dość dzielna, aby nagle nie przewrócić się. Emocje bywały zgubne i najwyraźniej one oraz dodatkowe bodźce pokonywały ją teraz. Nie był w stanie domyślić się faktycznych powodów reakcji dziewczyny.
- Miałem okazję poznać jedną szlamę o tym nazwisku dawno temu.- wyjaśnił, sukcesywnie zacierając wizerunek tego dobrego, mimo początkowej próby utrzymania tego. Nie wiedział ile dokładnie rodzeństwa ma Tonks, pamiętał jedynie, że kiedyś ktoś wspomniał, iż Just nie jest jedynaczką. Poza tym, czego mógł się spodziewać, mugolaki nie miały zahamowań, by mnożyć się przesadnie i dlatego pozostawali takim kłopotem dla bardziej szanującego się otoczenia.
Słysząc jej żądanie, uśmiechnął się pobłażliwie.
- Powoli. Najpierw porozmawiamy, a później cię puszczę.- zapewnił kłamliwie. Mógł dać jej odejść, ale jeszcze nie wiedział, czy na pewno to zrobi. Wszystko zależało w sumie od tego, jak współpracować będzie z nim słodka Kerstin.
Obserwował każdy jej ruch, aby nie dać się zaskoczyć niczym co dziewczyna planowała. Kiedy ponownie poprosiła, aby ją puścił, westchnął cicho.
- Kochanie, naprawdę nie lubię się powtarzać. Nie zmuszaj mnie do tego.- mruknął, ponownie sięgając po dość lekki ton, jakby słowa nie niosły ze sobą pewnej groźby. Nie powstrzymał dziewczyny, gdy wsunęła dłoń do torby, w sumie ciekaw do czego się posunie, aby uwolnić od nieustępliwego uścisku na nadgarstku. Nerwy jednak nie działały na jej korzyść.- Nie radzę. Próba uderzenia mnie skończy się twoją krzywdą i to o wiele większą.- chciał ją przestraszyć jeszcze bardziej, aby w ten sposób pozbyć się wszelakiego oporu ze strony drobnej kobiety. Świadomość, że nie miało się z nim szansy, była tym, czego potrzebował. W końcu nie był damskim bokserem, ale sprowokowany sięgał po brutalną siłę i wtedy się nie wahał, lepiej więc, aby nie dotarli do tego momentu w krótkiej znajomości.
- To co, Kerry… skoro już wszystko jasne, porozmawiamy spokojnie? Jeszcze chwilę temu całkiem dobrze nam to szło. Spróbujmy jeszcze raz, ale teraz to ty poopowiadasz trochę o sobie i swoich bliskich.- podjął, nie ufając własnej cierpliwości, aby przeciągać to dalej.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Było źle, źle, źle, tragicznie. Nie miała pojęcia, jak mogła być tak głupia i złapać się chyba na najstarsze chwyty w świecie, czyli słodkie słówka i ładną buzię. To znaczy, no nie mogła tak całkiem zrzucać winy na siebie. Skąd miała wiedzieć, że przypadkowo napotkany na cmentarzu nieznajomy okaże się czarodziejem i to jeszcze takim bardzo... bardzo skurwysyńskim! To było brzydkie, ale najlepsze słowo, jakiego mogła użyć wobec faceta, który wieczorem siłuje się z niewinnymi kobietami przy grobach. Dała mu klarowny sygnał, że sobie tego nie życzy, szarpnęła nawet ręką na tyle, na ile była w stanie, a on zamiast przyjąć to do wiadomości, mocniej zacisnął palce na jej chudym nadgarstku. Do oczu nabiegły jej łzy, trochę bólu, ale głównie strachu.
Myśl, Kerstin, co teraz? Brat mówił tylko, żeby nie kręciła się po niebezpiecznych miejscach (czego wcale nie robiła, była w prawie mugolskim mieście na zwykłym cmentarzu), unikała nieznajomych (oczywiście, a Cillian sam się do niej dosiadł) i żeby przy nieznajomych czarodziejach nie zdradzała się z mugolstwem. I chyba z nazwiskiem. Cholera jasna.
- Jeszcze nie dzieje się nic złego? - pisnęła, a dolna warga dostrzegalnie jej zadrżała. Po chwili cała się trzęsła, nie odwracając jednak głowy, tylko patrząc napastnikowi prosto w oczy, z niedowierzaniem, z lękiem, z prośbą. - Czy ty mi grozisz? - spytała retorycznie, bezradnie poruszając palcami spętanej dłoni. - Niczego ci przecież nie zrobiłam, zostaw mnie!
Aż się zapowietrzyła, gdy z ust Cilliana padło słowo, którego nie miała okazji słyszeć nigdzie indziej niż w przytłumionych rozmowach czarodziejów dyskutujących o wojnie. Tylko wtedy, gdy nie zauważali, że ich podsłuchuje, oczywiście. Wiedziała jednak, co znaczy, Michael wszystko jej wyjaśnił i teraz miała już pewność, że to na pewno nie jest przyjaciel rodziny ani dobry człowiek.
- Jak śmiesz tak mówić? Sam jesteś szlama! - powiedziała zduszonym głosem, cała zaróżowiona ze złości. Wiedziała, że słowo "szlama" jest obelgą i że dotyczy czarodziejów urodzonych w mugolskich rodzinach, ale nie pojmowała za bardzo szerszego kontekstu i tego, w jaki sposób naprawdę odbierano je w magicznym świecie. Odzywka z jej strony może i była dziecinna, ale czuła zbyt wielki stres, by panować nad tym, co wypływa jej z ust.
Uspokoiła się na moment, bardzo krótki, gdy zaoferował, żeby usiedli. Prawie poszłaby na tę uprzejmość i łagodny ton, lecz tym razem słusznie starała się skupiać nie na niewielkim uśmiechu ani na tym zwodniczym "kochanie", tylko na tym, że dalej nie może ruszyć ręką. A w głowie wciąż, w kółko i w kółko, powtarzała słowo "szlama". Czegokolwiek chciał, o czymkolwiek chciał rozmawiać, nie mogła na to pozwolić. Musiała się stąd wydostać. I da sobie z tym radę. Wystarczy, że dobiegnie do bramy; chociaż robiło się coraz ciemniej, w Dolinie Godryka musieli być jacyś ludzie. Rozważała krzyk, ale na pustym cmentarzu nie było nikogo, nie wiedziała, czy będą ją słyszeć za murami i piekielnie bała się, że jeżeli spróbuje tego zbyt wcześnie, mężczyzna po prostu ją zaknebluje. Mógłby to zrobić nawet ręką i wtedy będzie już po niej. Zostawi to sobie na kryzysową sytuację, na razie mogła chyba trochę poudawać. Chociaż pot przyklejał jej sukienkę do pleców, a kolana dygotały jak w środku zimy, pozwoliła mięśniom zwiotczeć nieco i z dudniącym w gardle sercem skinęła głową.
- Dobra. Proszę, tylko... nie rób mi krzywdy - wymamrotała, wypuszczając torebkę z drugiej ręki, a razem z nią butelkę, która z brzdękiem uderzyła o leżący na ziemi kamyk. Gówno ci opowiem o swojej rodzinie, pomyślała, bo prędzej dałaby się zabić niż ich zdradziła, ale wypowiedzenie na głos tego, co z dużym prawdopodobieństwem mogło ją czekać - Cillian Macnair mógł zrobić jej krzywdę - sprawiło, że rozkleiła się i nie mogła dłużej powstrzymać spływających po twarzy łez.
Pozwoliła bezwolnie pociągnąć się w stronę ławki, wolną dłonią ocierając policzek. Nie miała w rękach różdżki, nie powinien się jej bać ani niczego spodziewać. Czarodzieje już tacy byli, wydawało im się, że jak ktoś nie ma w dłoni kawałka drewna z piórem w środku, to w ogóle się nim nie trzeba przejmować.
- Nie szarp mnie tak, to boli - zaszlochała. - Czemu taki jesteś? przecież nic nie zrobiłam! Ja tylko p...plotłam wianki na grób. - zapytała, właściwie szczerze, bo naprawdę nie rozumiała, skąd brali się tacy ludzie, którzy napastowali innych za coś, na co nikt nie miał wpływu. A ona była dobra, nie dała mu żadnego powodu do wrogości, przynajmniej nie specjalnie. Łzy skapywały jej gęsto na dekolt, przez trzęsące się nogi przypadkiem potknęła się o wystający z ziemi korzeń i poleciała na niego z całym impetem.
I wykorzystała ten moment, bo lepszego nie będzie, wolną dłonią szarpiąc go za łokieć ręki, w której trzymał różdżkę, jakby panicznie starała się utrzymać równowagę, gdy w rzeczywistości w ogóle jej nie obchodziło, że upadła na kolana, bo dzięki temu mogła chociaż spróbować się bronić - w niezbyt przemyślanej próbie ataku złapała jego dłoń, opuściła głowę i z całej siły ugryzła go w kciuk. Nie sądziła, by była dość silna, by wyszarpnąć mu różdżkę własnymi rękami, zęby były pewniejsze. Jeżeli mu wypadnie ta różdżka, to będzie mogła ją kopnąć daleko albo połamać butem. Wtedy będzie mógł ją co najwyżej pobić, a z doświadczenia wiedziała, że to lepsze. Zacznie krzyczeć, jak będzie trzeba, siniaki i połamane kości nie były tak niebezpieczne jak magia.
1 - lol, 2-30 - nie udało się ugryźć Cilla, jego refleks wygrał, 31-60 - ugryzłam i został brzydki ślad, ale nie wypuścił różdżki, 61-90 - ugryzłam lekko ale w dobrym miejscu i wypuścił różdżkę, 91-99 - ugryzłam do krwi i wypuścił różdżkę, 100 - lol
[bylobrzydkobedzieladnie]
Myśl, Kerstin, co teraz? Brat mówił tylko, żeby nie kręciła się po niebezpiecznych miejscach (czego wcale nie robiła, była w prawie mugolskim mieście na zwykłym cmentarzu), unikała nieznajomych (oczywiście, a Cillian sam się do niej dosiadł) i żeby przy nieznajomych czarodziejach nie zdradzała się z mugolstwem. I chyba z nazwiskiem. Cholera jasna.
- Jeszcze nie dzieje się nic złego? - pisnęła, a dolna warga dostrzegalnie jej zadrżała. Po chwili cała się trzęsła, nie odwracając jednak głowy, tylko patrząc napastnikowi prosto w oczy, z niedowierzaniem, z lękiem, z prośbą. - Czy ty mi grozisz? - spytała retorycznie, bezradnie poruszając palcami spętanej dłoni. - Niczego ci przecież nie zrobiłam, zostaw mnie!
Aż się zapowietrzyła, gdy z ust Cilliana padło słowo, którego nie miała okazji słyszeć nigdzie indziej niż w przytłumionych rozmowach czarodziejów dyskutujących o wojnie. Tylko wtedy, gdy nie zauważali, że ich podsłuchuje, oczywiście. Wiedziała jednak, co znaczy, Michael wszystko jej wyjaśnił i teraz miała już pewność, że to na pewno nie jest przyjaciel rodziny ani dobry człowiek.
- Jak śmiesz tak mówić? Sam jesteś szlama! - powiedziała zduszonym głosem, cała zaróżowiona ze złości. Wiedziała, że słowo "szlama" jest obelgą i że dotyczy czarodziejów urodzonych w mugolskich rodzinach, ale nie pojmowała za bardzo szerszego kontekstu i tego, w jaki sposób naprawdę odbierano je w magicznym świecie. Odzywka z jej strony może i była dziecinna, ale czuła zbyt wielki stres, by panować nad tym, co wypływa jej z ust.
Uspokoiła się na moment, bardzo krótki, gdy zaoferował, żeby usiedli. Prawie poszłaby na tę uprzejmość i łagodny ton, lecz tym razem słusznie starała się skupiać nie na niewielkim uśmiechu ani na tym zwodniczym "kochanie", tylko na tym, że dalej nie może ruszyć ręką. A w głowie wciąż, w kółko i w kółko, powtarzała słowo "szlama". Czegokolwiek chciał, o czymkolwiek chciał rozmawiać, nie mogła na to pozwolić. Musiała się stąd wydostać. I da sobie z tym radę. Wystarczy, że dobiegnie do bramy; chociaż robiło się coraz ciemniej, w Dolinie Godryka musieli być jacyś ludzie. Rozważała krzyk, ale na pustym cmentarzu nie było nikogo, nie wiedziała, czy będą ją słyszeć za murami i piekielnie bała się, że jeżeli spróbuje tego zbyt wcześnie, mężczyzna po prostu ją zaknebluje. Mógłby to zrobić nawet ręką i wtedy będzie już po niej. Zostawi to sobie na kryzysową sytuację, na razie mogła chyba trochę poudawać. Chociaż pot przyklejał jej sukienkę do pleców, a kolana dygotały jak w środku zimy, pozwoliła mięśniom zwiotczeć nieco i z dudniącym w gardle sercem skinęła głową.
- Dobra. Proszę, tylko... nie rób mi krzywdy - wymamrotała, wypuszczając torebkę z drugiej ręki, a razem z nią butelkę, która z brzdękiem uderzyła o leżący na ziemi kamyk. Gówno ci opowiem o swojej rodzinie, pomyślała, bo prędzej dałaby się zabić niż ich zdradziła, ale wypowiedzenie na głos tego, co z dużym prawdopodobieństwem mogło ją czekać - Cillian Macnair mógł zrobić jej krzywdę - sprawiło, że rozkleiła się i nie mogła dłużej powstrzymać spływających po twarzy łez.
Pozwoliła bezwolnie pociągnąć się w stronę ławki, wolną dłonią ocierając policzek. Nie miała w rękach różdżki, nie powinien się jej bać ani niczego spodziewać. Czarodzieje już tacy byli, wydawało im się, że jak ktoś nie ma w dłoni kawałka drewna z piórem w środku, to w ogóle się nim nie trzeba przejmować.
- Nie szarp mnie tak, to boli - zaszlochała. - Czemu taki jesteś? przecież nic nie zrobiłam! Ja tylko p...plotłam wianki na grób. - zapytała, właściwie szczerze, bo naprawdę nie rozumiała, skąd brali się tacy ludzie, którzy napastowali innych za coś, na co nikt nie miał wpływu. A ona była dobra, nie dała mu żadnego powodu do wrogości, przynajmniej nie specjalnie. Łzy skapywały jej gęsto na dekolt, przez trzęsące się nogi przypadkiem potknęła się o wystający z ziemi korzeń i poleciała na niego z całym impetem.
I wykorzystała ten moment, bo lepszego nie będzie, wolną dłonią szarpiąc go za łokieć ręki, w której trzymał różdżkę, jakby panicznie starała się utrzymać równowagę, gdy w rzeczywistości w ogóle jej nie obchodziło, że upadła na kolana, bo dzięki temu mogła chociaż spróbować się bronić - w niezbyt przemyślanej próbie ataku złapała jego dłoń, opuściła głowę i z całej siły ugryzła go w kciuk. Nie sądziła, by była dość silna, by wyszarpnąć mu różdżkę własnymi rękami, zęby były pewniejsze. Jeżeli mu wypadnie ta różdżka, to będzie mogła ją kopnąć daleko albo połamać butem. Wtedy będzie mógł ją co najwyżej pobić, a z doświadczenia wiedziała, że to lepsze. Zacznie krzyczeć, jak będzie trzeba, siniaki i połamane kości nie były tak niebezpieczne jak magia.
1 - lol, 2-30 - nie udało się ugryźć Cilla, jego refleks wygrał, 31-60 - ugryzłam i został brzydki ślad, ale nie wypuścił różdżki, 61-90 - ugryzłam lekko ale w dobrym miejscu i wypuścił różdżkę, 91-99 - ugryzłam do krwi i wypuścił różdżkę, 100 - lol
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Kerstin Tonks dnia 10.10.20 22:53, w całości zmieniany 8 razy
The member 'Kerstin Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 20
'k100' : 20
Nie sądził, że odwiedziny na cmentarzu, nagle tak zmienią swój przebieg. Przypadkowe spotkanie, całkiem miła rozmowa, a teraz stał, obserwując szarpiącą się dziewczynę i zaciskając dłoń na jej nadgarstku zdecydowanie mocniej, aby nie wyrwała mu się. To wszystko mogło mieć całkiem inny przebieg, powinno mieć takowy, ale sprawę komplikowało nazwisko, jakie padło kilka minut temu.
Widział łzy szklące dziewczęce oczy o intrygującym kolorze, ale nie robiło to na nim wrażenia. Dawno temu wyzbył się pewnych odruchów, chęci załagodzenia sytuacji, gdy docierał do takowego momentu. Kobiecy płacz nie robił na nim wrażenia, prośby i krzyki podobnie. Ta część, która ugięłaby się wobec takowych bodźców, umarła w nim, spłonęła w domu, który spłynął zdradliwą krwią. Obecnie jedynie rozsądek mógł go zatrzymać lub impuls wzbudzający zaskoczenie, nic innego nie miało szansy zadziałać.
- Jeszcze.- powtórzył, tym samym potwierdzając rzucone przez nią pytanie. Tylko od Kerstin zależało, jak skończy się dzisiejszy wieczór oraz czy ich ścieżki rozejdą się z zerowymi obrażeniami. Przemilczał kolejne pytanie, sądząc, że jest dość bystra, aby wyciągnąć poprawny wniosek.
Obserwował jej reakcję, gdy usłyszała konkretne określenie. Każdy mugolak reagował podobnie, ale nie mogli się tego wyprzeć, byli kim byli i nie zasługiwali na nic więcej niż pogarda. Chwilowy spokój, jaki zapadł, został mocno naruszony, gdy odcięła się przyrównując go do szlam. Przyciągnął ją bliżej by nachylić się nad nią.- Uważaj, co mówisz, kochanie.- szepnął do ucha dziewczynie.- Otoczenie nie jest zbyt odpowiednie do denerwowania kogoś mojego pokroju.- dodał, nie kryjąc już cichej groźby. Jeśli przypadkiem kobieca pierś opuści ostatni oddech, była chociaż w miejscu, gdzie mogła już pozostać. Mniej roboty dla wszystkich, a to zawsze jednego Tonksa mniej na świecie.
Kiedy szedł kolejnymi cmentarnymi alejkami, mijał kilka osób, niektórzy siedzieli przy grobach bliskich, lecz teraz to miejsce wydawało się całkowicie opuszczone, co wyjątkowo mu pasowało. Ostatnim czego chciał to użeranie się z kimkolwiek, gdy miał przed sobą już chwilowy obiekt zainteresowania i więcej to byłby już zbędny tłok.
Widząc, jak jego śliczna towarzyszka uspokoją się i wyraźniej pokornieje, był praktycznie pewien, że odpowiednie słowa podziałały. Łatwiej było wyciągnąć z kogoś informacje, gdy druga strona godziła się na współpracę, stąd wolał takie działania przy pewnych jednostkach. Wszystko zwykle zależało od aktualnego nastroju oraz cierpliwości, jaką dysponował, a w tym jednym przypadku miał jej dość sporo czym sam był zaskoczony.
- Nie zrobię, tylko postaraj się nie działać mi na nerwy. Porozmawiamy i każdy pójdzie w swoją stronę.- lekka obietnica brzmiała prawdziwie, lecz nie miał jeszcze pewności, co zrobi. Wszystko zmieniało się dynamicznie, a on nie miał oporów, aby sięgnąć po każdy środek do osiągnięcia celu.
Pociągnął ją lekko w stronę ławki, aby zajęli poprzednie miejsce. Na dobrą sprawę mógł sobie darować, lecz w tej chwili chodziło o bardziej psychologiczne zagranie, pozorny powrót do sytuacji sprzed chwili.
Zerknął na nią, gdy upuściła torebkę. Zatrzymał się, czując powoli zirytowanie, gdy wszystko zdawało się rozwlekać niepotrzebnie w czasie. Naprawdę mogli mieć to za sobą. Zignorował pytania, rzucając Kerstin odrobinę rozdrażnione pytanie.
Zauważył moment, gdy potknęła się, odruchowo przy tym pociągnął ją lekko za rękę, aby złapała równowagę. Nie spodziewał się jednak, że niewinna Kerstin Tonks, będzie na tyle przebiegła, żeby wykorzystać moment. Na całe szczęście refleks miał na tyle dobry, aby cofnąć dłoń, zanim zdążyła go ugryźć. Spoglądał na nią szczerze zaskoczony, ignorując nieco niezręczny moment, gdy ta przed nim klęczała. Cóż, gdyby teraz ktoś pojawił się w okolicy… nie wyglądało to dobrze, a wyjaśnienie sytuacji najpewniej było niemożliwe. Co prawda, nawet by nie próbował, ale mimo wszystko.
Po kilku minutach ciszy, która miał wrażenie, że objęła cały cmentarz, schował judaszowiec i przykucnął przy niej. Błękitne tęczówki skupiły się na dziewczęcej twarzy, lecz chwilę jeszcze milczał, puszczając jedynie jej rękę. Jeśli wpadnie na coś głupiego, zdąży ją złapać, była za blisko, aby zrobić cokolwiek, co miałoby szansę się udać.
- To był idiotyczny pomysł, wiesz o tym? – odezwał się w końcu, zdradzając nieco ostrzejszy ton.- Irytowanie mnie i atakowanie to najgłupsze co możesz zrobić, bo powoli kończy mi się cierpliwość. Jeszcze jeden głupi wybryk, a nie opuścisz tego miejsca. Rozumiesz?
Widział łzy szklące dziewczęce oczy o intrygującym kolorze, ale nie robiło to na nim wrażenia. Dawno temu wyzbył się pewnych odruchów, chęci załagodzenia sytuacji, gdy docierał do takowego momentu. Kobiecy płacz nie robił na nim wrażenia, prośby i krzyki podobnie. Ta część, która ugięłaby się wobec takowych bodźców, umarła w nim, spłonęła w domu, który spłynął zdradliwą krwią. Obecnie jedynie rozsądek mógł go zatrzymać lub impuls wzbudzający zaskoczenie, nic innego nie miało szansy zadziałać.
- Jeszcze.- powtórzył, tym samym potwierdzając rzucone przez nią pytanie. Tylko od Kerstin zależało, jak skończy się dzisiejszy wieczór oraz czy ich ścieżki rozejdą się z zerowymi obrażeniami. Przemilczał kolejne pytanie, sądząc, że jest dość bystra, aby wyciągnąć poprawny wniosek.
Obserwował jej reakcję, gdy usłyszała konkretne określenie. Każdy mugolak reagował podobnie, ale nie mogli się tego wyprzeć, byli kim byli i nie zasługiwali na nic więcej niż pogarda. Chwilowy spokój, jaki zapadł, został mocno naruszony, gdy odcięła się przyrównując go do szlam. Przyciągnął ją bliżej by nachylić się nad nią.- Uważaj, co mówisz, kochanie.- szepnął do ucha dziewczynie.- Otoczenie nie jest zbyt odpowiednie do denerwowania kogoś mojego pokroju.- dodał, nie kryjąc już cichej groźby. Jeśli przypadkiem kobieca pierś opuści ostatni oddech, była chociaż w miejscu, gdzie mogła już pozostać. Mniej roboty dla wszystkich, a to zawsze jednego Tonksa mniej na świecie.
Kiedy szedł kolejnymi cmentarnymi alejkami, mijał kilka osób, niektórzy siedzieli przy grobach bliskich, lecz teraz to miejsce wydawało się całkowicie opuszczone, co wyjątkowo mu pasowało. Ostatnim czego chciał to użeranie się z kimkolwiek, gdy miał przed sobą już chwilowy obiekt zainteresowania i więcej to byłby już zbędny tłok.
Widząc, jak jego śliczna towarzyszka uspokoją się i wyraźniej pokornieje, był praktycznie pewien, że odpowiednie słowa podziałały. Łatwiej było wyciągnąć z kogoś informacje, gdy druga strona godziła się na współpracę, stąd wolał takie działania przy pewnych jednostkach. Wszystko zwykle zależało od aktualnego nastroju oraz cierpliwości, jaką dysponował, a w tym jednym przypadku miał jej dość sporo czym sam był zaskoczony.
- Nie zrobię, tylko postaraj się nie działać mi na nerwy. Porozmawiamy i każdy pójdzie w swoją stronę.- lekka obietnica brzmiała prawdziwie, lecz nie miał jeszcze pewności, co zrobi. Wszystko zmieniało się dynamicznie, a on nie miał oporów, aby sięgnąć po każdy środek do osiągnięcia celu.
Pociągnął ją lekko w stronę ławki, aby zajęli poprzednie miejsce. Na dobrą sprawę mógł sobie darować, lecz w tej chwili chodziło o bardziej psychologiczne zagranie, pozorny powrót do sytuacji sprzed chwili.
Zerknął na nią, gdy upuściła torebkę. Zatrzymał się, czując powoli zirytowanie, gdy wszystko zdawało się rozwlekać niepotrzebnie w czasie. Naprawdę mogli mieć to za sobą. Zignorował pytania, rzucając Kerstin odrobinę rozdrażnione pytanie.
Zauważył moment, gdy potknęła się, odruchowo przy tym pociągnął ją lekko za rękę, aby złapała równowagę. Nie spodziewał się jednak, że niewinna Kerstin Tonks, będzie na tyle przebiegła, żeby wykorzystać moment. Na całe szczęście refleks miał na tyle dobry, aby cofnąć dłoń, zanim zdążyła go ugryźć. Spoglądał na nią szczerze zaskoczony, ignorując nieco niezręczny moment, gdy ta przed nim klęczała. Cóż, gdyby teraz ktoś pojawił się w okolicy… nie wyglądało to dobrze, a wyjaśnienie sytuacji najpewniej było niemożliwe. Co prawda, nawet by nie próbował, ale mimo wszystko.
Po kilku minutach ciszy, która miał wrażenie, że objęła cały cmentarz, schował judaszowiec i przykucnął przy niej. Błękitne tęczówki skupiły się na dziewczęcej twarzy, lecz chwilę jeszcze milczał, puszczając jedynie jej rękę. Jeśli wpadnie na coś głupiego, zdąży ją złapać, była za blisko, aby zrobić cokolwiek, co miałoby szansę się udać.
- To był idiotyczny pomysł, wiesz o tym? – odezwał się w końcu, zdradzając nieco ostrzejszy ton.- Irytowanie mnie i atakowanie to najgłupsze co możesz zrobić, bo powoli kończy mi się cierpliwość. Jeszcze jeden głupi wybryk, a nie opuścisz tego miejsca. Rozumiesz?
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie mogła go rozgryźć, zaczynała gubić się w tym, ile z tego, co mówił, to były prawdziwe groźby, a ile jedynie złośliwe komentarze mające na celu zdenerwować ją, rozproszyć, doprowadzić do łez dla jakiejś sadystycznej satysfakcji, która niewiele miałaby wspólnego z rzeczą, której Kerstin obawiała się najbardziej, czyli siłowym wyciąganiem informacji. Jaka była bowiem szansa, że spotka w Dolinie Godryka wroga - takiego prawdziwego, który by chciał innych zabijać od tak, jak te obrzydliwe kreatury, które przepędziły i pomordowały ludzi w Londynie? Gdyby czarodzieje tego pokroju się w biały dzień kręcili w okolicach Exmoor, to Michael z Justine nie wybraliby im tutaj domu, no i przede wszystkim nie postawiono by tu sekretnej lecznicy.
Facet musiał być po prostu narcystycznym dupkiem. Powiedział wcześniej, że znał kogoś o tym samym nazwisku i choć z początku panika ścisnęła serce Kerstin, przekonanej, że chodzi o listy gończe, im dłużej się z nim szarpała, im dłużej wdychała duszący zapach jego wody kolońskiej, tym klarowniejsza stawała się myśl, że być może to był jakiś były facet Justine, którego słusznie odprawiła z kwitkiem i teraz się mścił. To by miało sens, były do siebie trochę podobne, a jeszcze jak się chciał tak o rodzinę dopytywać... nie wspominając, że szarpał Kerstin jak szmacianą lalką i przyciągał ją zbyt blisko, zbok cholerny.
- Jakiego pokroju? - powtórzyła za nim minimalnie pewniej, wolną dłonią ocierając czerwone policzki. - Pytaj, o co masz pytać, i puść mnie już, proszę. Mnie to boli, nie widzisz, że robisz mi siniaki? Zawsze tak traktujesz dziewczyny? - Zagryzła usta, spocona i poddenerwowana, próbując wypatrzeć, czy dał się złapać na fałszywą uległość.
Wyglądało na to, że tak, że może jednak los się do niej uśmiechnął - na kilka sekund przynajmniej, bo gdy potem potknęła się na korzeniu i spróbowała wykorzystać najlepszą możliwą szansę na rozbrojenie przeciwnika, okazało się, że znacznie przeliczyła własną zwinność. Przez zalepione łzami oczy słabo widziała, co robi, a ból w potłuczonym kolanie na moment odebrał jej dech. Kiedy się znowu zorientowała w sytuacji, Macnair zdążył zabrać rękę, a Kerstin klęczała przed nim czerwona ze wstydu i stresu, z nisko opuszczoną głową jak na pokucie, bo bała się na niego z takiej pozycji spoglądać. Podnieść się nawet normalnie nie mogła, wciąż ją przecież trzymał i... och, to takie nieprzyzwoite!
Z tego wszystkie popłakała się jeszcze mocniej, rzewniej, czuła się bowiem okropnie bezradna i zażenowana. Uniosła wzrok dopiero wtedy, gdy dołączył do niej nisko na chłodnej ziemi. Cichy cmentarz pokrył się cieniami wieczoru, od strony drzewa rozległo skrzeczenie wrony, może kruka. Czy czarne ptaki nie były zwiastunami śmierci?
- A-atakowanie? Iryto-owanie? - zapytała z niedowierzaniem a gdy ją puścił, natychmiast przycisnęła nadgarstek do serca i zaczęła rozcierać obrzęknięte kostki. - Tobie się kończy cie-erpliwość? - Od płaczu dostała czkawki, łzy ściekały jej już nie tylko po policzkach, ale też po gardle, mocząc kołnierzyk sukienki. - Ja cię nie chcia-ałam atakować! Ja pro-osiłam, żebyś mnie zosta-awił! Ty mnie atakujesz! Ja chcę ty-ylko wrócić do do-domu. Proszę, po-ozwól mi iść do domu! - Przygarbiła się i zakryła twarz dłońmi, żeby nie zobaczył jak mimo płaczu z oburzeniem zaciska zęby. Serce dudniło Kerstin już w uszach, wszystkie mięśnie drżały z napięcia. Ale z jakiej racji ona go miała błagać o to, żeby ją zostawił? Ile można się prosić, ile można płakać? Skoro taki był paskudny, że dziewczęce łzy na nim nie robiły wrażenia, to niech spróbuje tego.
Zaparła się na kolanach tyle, ile mogła bez zwracania na siebie uwagi, a potem, korzystając z tego, że przy niej uklęknął, że tak byli blisko, że się rozgadał w tym swoim okropnym grożeniu, nagłym i niespodziewanym ruchem oderwała dłonie od policzków i siarczyście splunęła mu w twarz. W oczy, przede wszystkim, żeby tę drobną chwilę zaskoczenia poświęcić na odepchnięcie się stopami w tył, uskoczenie i zerwanie na nogi, aż jej coś w stawach strzeliło. Chciała pomknąć w stronę bramy, ale to jeszcze by było mało, wiedziała, więc rozdarła się wniebogłosy:
- POMOCY! POMOCY! ZBIR! SADYSTA!
Z nerwów i pędu aż zaczęły jej łzy na policzkach wysychać.
Facet musiał być po prostu narcystycznym dupkiem. Powiedział wcześniej, że znał kogoś o tym samym nazwisku i choć z początku panika ścisnęła serce Kerstin, przekonanej, że chodzi o listy gończe, im dłużej się z nim szarpała, im dłużej wdychała duszący zapach jego wody kolońskiej, tym klarowniejsza stawała się myśl, że być może to był jakiś były facet Justine, którego słusznie odprawiła z kwitkiem i teraz się mścił. To by miało sens, były do siebie trochę podobne, a jeszcze jak się chciał tak o rodzinę dopytywać... nie wspominając, że szarpał Kerstin jak szmacianą lalką i przyciągał ją zbyt blisko, zbok cholerny.
- Jakiego pokroju? - powtórzyła za nim minimalnie pewniej, wolną dłonią ocierając czerwone policzki. - Pytaj, o co masz pytać, i puść mnie już, proszę. Mnie to boli, nie widzisz, że robisz mi siniaki? Zawsze tak traktujesz dziewczyny? - Zagryzła usta, spocona i poddenerwowana, próbując wypatrzeć, czy dał się złapać na fałszywą uległość.
Wyglądało na to, że tak, że może jednak los się do niej uśmiechnął - na kilka sekund przynajmniej, bo gdy potem potknęła się na korzeniu i spróbowała wykorzystać najlepszą możliwą szansę na rozbrojenie przeciwnika, okazało się, że znacznie przeliczyła własną zwinność. Przez zalepione łzami oczy słabo widziała, co robi, a ból w potłuczonym kolanie na moment odebrał jej dech. Kiedy się znowu zorientowała w sytuacji, Macnair zdążył zabrać rękę, a Kerstin klęczała przed nim czerwona ze wstydu i stresu, z nisko opuszczoną głową jak na pokucie, bo bała się na niego z takiej pozycji spoglądać. Podnieść się nawet normalnie nie mogła, wciąż ją przecież trzymał i... och, to takie nieprzyzwoite!
Z tego wszystkie popłakała się jeszcze mocniej, rzewniej, czuła się bowiem okropnie bezradna i zażenowana. Uniosła wzrok dopiero wtedy, gdy dołączył do niej nisko na chłodnej ziemi. Cichy cmentarz pokrył się cieniami wieczoru, od strony drzewa rozległo skrzeczenie wrony, może kruka. Czy czarne ptaki nie były zwiastunami śmierci?
- A-atakowanie? Iryto-owanie? - zapytała z niedowierzaniem a gdy ją puścił, natychmiast przycisnęła nadgarstek do serca i zaczęła rozcierać obrzęknięte kostki. - Tobie się kończy cie-erpliwość? - Od płaczu dostała czkawki, łzy ściekały jej już nie tylko po policzkach, ale też po gardle, mocząc kołnierzyk sukienki. - Ja cię nie chcia-ałam atakować! Ja pro-osiłam, żebyś mnie zosta-awił! Ty mnie atakujesz! Ja chcę ty-ylko wrócić do do-domu. Proszę, po-ozwól mi iść do domu! - Przygarbiła się i zakryła twarz dłońmi, żeby nie zobaczył jak mimo płaczu z oburzeniem zaciska zęby. Serce dudniło Kerstin już w uszach, wszystkie mięśnie drżały z napięcia. Ale z jakiej racji ona go miała błagać o to, żeby ją zostawił? Ile można się prosić, ile można płakać? Skoro taki był paskudny, że dziewczęce łzy na nim nie robiły wrażenia, to niech spróbuje tego.
Zaparła się na kolanach tyle, ile mogła bez zwracania na siebie uwagi, a potem, korzystając z tego, że przy niej uklęknął, że tak byli blisko, że się rozgadał w tym swoim okropnym grożeniu, nagłym i niespodziewanym ruchem oderwała dłonie od policzków i siarczyście splunęła mu w twarz. W oczy, przede wszystkim, żeby tę drobną chwilę zaskoczenia poświęcić na odepchnięcie się stopami w tył, uskoczenie i zerwanie na nogi, aż jej coś w stawach strzeliło. Chciała pomknąć w stronę bramy, ale to jeszcze by było mało, wiedziała, więc rozdarła się wniebogłosy:
- POMOCY! POMOCY! ZBIR! SADYSTA!
Z nerwów i pędu aż zaczęły jej łzy na policzkach wysychać.
Zbyt długo jej nie było.
Zerknęła na jeden z zegarów, rozstawionych po lecznicy patrząc na godzinę. Kerstin zawsze była na czas, kiedy przychodził moment powrotu do domu. Nie uprzedziła jej, że planuje pozostać dłużej w Dolinie Godryka, chociaż, Justine i tak nie wyraziłaby na to zgody. Dźwignęła się z jednego z foteli który zajmowała czytając opasły tom traktujący o oklumencji. Nadal planowała się jej nauczyć. Rozkładała naukę poszczególnych rzeczy. Wymieniała je. Czytała trochę o tym, by później pozwolić temu co przyswoiła ułożyć się w głowie i brała się za inny temat, który krążył po jej głowie. Było jeszcze tyle rzeczy, których mogła się nauczyć. Których chciała się nauczyć. Ściągnęła nogi z oparcia fotela i dźwignęła się do pionu.
Dolina na jej własne szczęście, nie była aż tak duża. Nie była też nad wyraz mała. Optymalnej wielkości. Więc przechadzanie się pomiędzy ulicami, mogło zająć trochę czasu. Nie obawiała się jednak stawiać kolejne kroki. Zgodnie z zaleceniem, a może pomysłem Alexa będąc tutaj używała innej tożsamości. Zwłaszcza, kiedy wychodziła poza budynek lecznicy. Julie Bell nie różniła się tak bardzo od samej Justine. Nie chciała, by przemiany były zbyt angażujące. Miały jedynie zmylić oczy innych, nie sprawić, by ci poczuli się niepewnie, kiedy na ich wezwanie odpowiadała pszukiwana osoba. Julie miała wyraźniejsze usta. Mocniej zaznaczone policzki. Trochę ciemniejszy odcień blond i ciemne brwi. Włosy sięgały jej prawie do końca pleców. A całość prezentowała młodszą dziewczynę. Co najmniej o kilka lat. Wyższą, zdecydowanie wyższą od Justine, co najmniej o kilka, kilkanaście centymetrów.
Przemierzała kolejne ulice, co jakiś czas pytając znajome jednostki, czy nie widziały gdzieś Kerstin. Zaczynała się denerwować. Głównie na siostrę. Krok za krokiem, uliczka za uliczką. Aż w końcu ją dostrzegła. Cmentarz. Naprawdę, Kerry? - przemknęło przez jej myśli. Weszła na niego, a słysząc wykrzyczane słowa wyciągnęła z kieszeni różdżkę, rzucając się do biegu. Z każdą chwilą kiedy zbliżała się coraz mocniej zaczynała rozpoznawać sylwetkę. Spódnica zafalowała wokół jej nóg, kiedy zatrzymała się obok nich. Tęczówki zawisły na sylwetce mężczyzny, którego - o zgrozo - znała.
Weszła między nich, unosząc różdżkę, którą skierowała w pierś Cilliana.
- Czy mógłby pan ją zostawić i odejść? - zapytała grzecznie, zmienionym głosem. Trochę wyższym niż normalnie. Wzrok uważnie obserwował najmniejszy ruch. - Bardzo ładnie proszę. - oblekła usta w uśmiech, przyjemny, prawie nieświadomy, trochę zdenerwowany. Oczy jednak przeczyły temu gestowi. One zdawały się ostre i zdeterminowane. Zaatakowanie jej było błędem, ale w tej twarzy niewielu zdawało sobie z tego sprawę. W tej twarzy była tylko niepozorną Julie, ratowniczką, medyczką, młodą i miłą. Nie spojrzała w kierunku siostry, by sprawdzić jak się ma. Najpierw trzeba było zająć się Macnairem.
Zerknęła na jeden z zegarów, rozstawionych po lecznicy patrząc na godzinę. Kerstin zawsze była na czas, kiedy przychodził moment powrotu do domu. Nie uprzedziła jej, że planuje pozostać dłużej w Dolinie Godryka, chociaż, Justine i tak nie wyraziłaby na to zgody. Dźwignęła się z jednego z foteli który zajmowała czytając opasły tom traktujący o oklumencji. Nadal planowała się jej nauczyć. Rozkładała naukę poszczególnych rzeczy. Wymieniała je. Czytała trochę o tym, by później pozwolić temu co przyswoiła ułożyć się w głowie i brała się za inny temat, który krążył po jej głowie. Było jeszcze tyle rzeczy, których mogła się nauczyć. Których chciała się nauczyć. Ściągnęła nogi z oparcia fotela i dźwignęła się do pionu.
Dolina na jej własne szczęście, nie była aż tak duża. Nie była też nad wyraz mała. Optymalnej wielkości. Więc przechadzanie się pomiędzy ulicami, mogło zająć trochę czasu. Nie obawiała się jednak stawiać kolejne kroki. Zgodnie z zaleceniem, a może pomysłem Alexa będąc tutaj używała innej tożsamości. Zwłaszcza, kiedy wychodziła poza budynek lecznicy. Julie Bell nie różniła się tak bardzo od samej Justine. Nie chciała, by przemiany były zbyt angażujące. Miały jedynie zmylić oczy innych, nie sprawić, by ci poczuli się niepewnie, kiedy na ich wezwanie odpowiadała pszukiwana osoba. Julie miała wyraźniejsze usta. Mocniej zaznaczone policzki. Trochę ciemniejszy odcień blond i ciemne brwi. Włosy sięgały jej prawie do końca pleców. A całość prezentowała młodszą dziewczynę. Co najmniej o kilka lat. Wyższą, zdecydowanie wyższą od Justine, co najmniej o kilka, kilkanaście centymetrów.
Przemierzała kolejne ulice, co jakiś czas pytając znajome jednostki, czy nie widziały gdzieś Kerstin. Zaczynała się denerwować. Głównie na siostrę. Krok za krokiem, uliczka za uliczką. Aż w końcu ją dostrzegła. Cmentarz. Naprawdę, Kerry? - przemknęło przez jej myśli. Weszła na niego, a słysząc wykrzyczane słowa wyciągnęła z kieszeni różdżkę, rzucając się do biegu. Z każdą chwilą kiedy zbliżała się coraz mocniej zaczynała rozpoznawać sylwetkę. Spódnica zafalowała wokół jej nóg, kiedy zatrzymała się obok nich. Tęczówki zawisły na sylwetce mężczyzny, którego - o zgrozo - znała.
Weszła między nich, unosząc różdżkę, którą skierowała w pierś Cilliana.
- Czy mógłby pan ją zostawić i odejść? - zapytała grzecznie, zmienionym głosem. Trochę wyższym niż normalnie. Wzrok uważnie obserwował najmniejszy ruch. - Bardzo ładnie proszę. - oblekła usta w uśmiech, przyjemny, prawie nieświadomy, trochę zdenerwowany. Oczy jednak przeczyły temu gestowi. One zdawały się ostre i zdeterminowane. Zaatakowanie jej było błędem, ale w tej twarzy niewielu zdawało sobie z tego sprawę. W tej twarzy była tylko niepozorną Julie, ratowniczką, medyczką, młodą i miłą. Nie spojrzała w kierunku siostry, by sprawdzić jak się ma. Najpierw trzeba było zająć się Macnairem.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Kiedy zadała pytanie w kontrze do jego słów, wykrzywił wargi we wręcz wilczym uśmiechu, ale to była jego jedyna reakcja. Jeszcze chwila, parę uciekających przez palce minut, a miała szanse przekonać się jakiego pokroju człowiekiem był i jak mało było w nim zahamowań, gdy był sprowokowany, obojętnie przez kogo. Płeć przestawała mieć dla niego znaczenie, gdy umysł tonął w złości, czasami irracjonalnej, ale zawsze tak samo silnej, by odebrała logikę działania.
- Puszczę, jeśli będziesz grzeczna i nie postanowisz nagle uciekać. Nie mam dziś nastroju na pościgi.- wyjaśnił, będąc gotów naprawdę ją puścić, ale ze zwykłej nieufności, póki nie miał potwierdzenia, nie zwolnił uścisku z jej ręki.- Zdarza się, gdy wymaga tego sytuacja.- dodał w odpowiedzi na ostatnie pytanie. Nie powinien wierzyć jej słowom, gdy samo nazwisko, które nosiła było dla niego, jak prywatna definicja nie najmądrzejszych decyzji. Zachodził w głowę, jak blisko mogła być spokrewniona z Justine, ale sądząc po wszystkim, co wydarzyło się ledwie parę minut później, pokrewieństwo musiało być wyjątkowo bliskie. Przyglądał jej się po części z szoku, po części ze złości, gdy klęczała przed nim, zdawałoby się znów nastawiona pokojowo, chociaż bardziej nasuwało się na myśl… pokonana. Rumieniec, który zauważył na bladych policzkach, nie wywołał satysfakcji ani zadowolenia, a prędzej niechęć przeradzającą się w obojętność. Domyślał się, co najwyraźniej musiało ją zawstydzić, ale sama była sobie winna, to błyskotliwe decyzje samej dziewczyny sprawiły, że wszystko potoczyło się w ten sposób.
Skrzywił się nieco, widząc, jak zaniosła się płaczem jeszcze mocniej. Mimo całej straty czasu miał coraz większą chęć odpuścić, bo najwyraźniej nie miało to sensu. Im bardziej się rozklejała, tym gorzej, a on nie był osobą, która potrafiła załagodzić sytuację, a już zwłaszcza teraz, gdy dał jej odczuć, że wcale nie jest przyjacielem ani kimś, kto jest gotów pomóc. Mógł zaszkodzić, tylko i wyłącznie. Spoglądał na nią z cieniem irytacji, czego nie krył nawet w chwili, gdy również spojrzała na niego. Miał cichą nadzieję, że przeszli już przez etap denerwujących go zachowań, które mogły przynieść jedynie krzywdę drobnej blondynce.- Mówiłem, że pozwolę ci pójść, jak tylko wykażesz trochę chęci współpracy. Jednak póki co robisz wszystko, aby zrobiło się nieprzyjemnie.- odparł, ostatni raz starając się brzmieć spokojnie i tłumacząc jej ten fakt. Nie nadawał się do powtarzania czegoś zbyt wiele razy, będąc zbyt nerwowym.- Kerstin, starcz już tego.- rzucił w końcu ostrzej, czując, jak ostatnia resztka cierpliwości znika bezpowrotnie. Wyciągnął dłoń w jej kierunku, drugą sięgając po schowany na moment judaszowiec, ale nim zdążył cokolwiek zrobić, to Ona ponownie podjęła głupią decyzję. Zdecydowanie należały jej się brawa za pomysłowość, bo faktycznie zaskoczyła go, ale tym samym zniszczyła wszelkie podszepty, aby nie robić jej poważnej krzywdy. W tej chwili wyjątkowo chciał zobaczyć, jak ostatni oddech ucieka z kobiecej piersi. Przetarł twarz rękawem, warcząc pod nosem przekleństwa i dźwignął się na nogi, ruszając za nią. Krótka myśl przemknęła przez jego głowę, ciche poczucie, że żałował, iż u jego boku nie ma wiernych psów, żądnych krwi tak samo, jak on i czekających na lakoniczną komendę, by ruszyć w pogoń. Słuchałby z radością krzyku Kerstin, każdego dźwięku pełnego bólu, pięknej melodii jej głosu naruszonej cierpieniem, gdy zwierzęce zęby rwałyby ciało. Od długiego czasu odnajdywał w tym więcej satysfakcji i specyficznej zabawy, niż najpewniej powinien.
Ponownie na jego ustach pojawił się wilczy uśmiech.
Zbir. Sadysta. Mów mi jeszcze, kochanie.
Wyciągnął rękę, już prawie ją mając, chociaż tym razem dłoń zamknęłaby się na kobiecym karku bez odrobiny wyczucia. Jeśli pękłby pod palcami, trudno. Niestety trafił na przeszkodę, równie drobną, jak jego towarzyszka, ale zdecydowanie odważniejszą. Niezadowolenie odbiło się w błękitnych tęczówkach, chwilowo bardziej chmurnych niż zwykle.
- Czy mogłaby Pani się nie wtrącać?- spytał w podobnym tonie, chociaż zdecydowanie gdzieś na skraju brzmienia krył się gniew, tlący coraz mocniej i zwiastujący wybuch.- Proszę zająć się swoimi sprawami.- dodał nieco ostrzej. Spojrzał prosto w oczy kobiety, trochę niższej od niego. Zmrużył nieco swoje, dostrzegając hardość nieznajomej. Miał wrażenie, że już spoglądał w podobne tęczówki, które nie zdradzały nawet cienia obawy, a bezsprzeczną pewność siebie. Kobieca twarz była jednak obca, ewentualnie po prostu nie pamiętał jej. Czy mogła uciec gdzieś w zapomnieniu? Niestety, było to możliwe. Przeniósł wzrok niżej, sunąc po damskim ciele i zatrzymując dopiero na różdżce delikatnie opartej o jego żebra. Wystarczyło dobrze dobrane zaklęcie, aby za chwilę miał kłopoty, lecz nie koniecznie się tym przejmował, podejmując ryzyko i samemu unosząc judaszowiec. Końcówka różdżki wbiła się nieznacznie tuż pod żebrami nieznajomej.- Kiepska sytuacja, nie sądzisz?
- Puszczę, jeśli będziesz grzeczna i nie postanowisz nagle uciekać. Nie mam dziś nastroju na pościgi.- wyjaśnił, będąc gotów naprawdę ją puścić, ale ze zwykłej nieufności, póki nie miał potwierdzenia, nie zwolnił uścisku z jej ręki.- Zdarza się, gdy wymaga tego sytuacja.- dodał w odpowiedzi na ostatnie pytanie. Nie powinien wierzyć jej słowom, gdy samo nazwisko, które nosiła było dla niego, jak prywatna definicja nie najmądrzejszych decyzji. Zachodził w głowę, jak blisko mogła być spokrewniona z Justine, ale sądząc po wszystkim, co wydarzyło się ledwie parę minut później, pokrewieństwo musiało być wyjątkowo bliskie. Przyglądał jej się po części z szoku, po części ze złości, gdy klęczała przed nim, zdawałoby się znów nastawiona pokojowo, chociaż bardziej nasuwało się na myśl… pokonana. Rumieniec, który zauważył na bladych policzkach, nie wywołał satysfakcji ani zadowolenia, a prędzej niechęć przeradzającą się w obojętność. Domyślał się, co najwyraźniej musiało ją zawstydzić, ale sama była sobie winna, to błyskotliwe decyzje samej dziewczyny sprawiły, że wszystko potoczyło się w ten sposób.
Skrzywił się nieco, widząc, jak zaniosła się płaczem jeszcze mocniej. Mimo całej straty czasu miał coraz większą chęć odpuścić, bo najwyraźniej nie miało to sensu. Im bardziej się rozklejała, tym gorzej, a on nie był osobą, która potrafiła załagodzić sytuację, a już zwłaszcza teraz, gdy dał jej odczuć, że wcale nie jest przyjacielem ani kimś, kto jest gotów pomóc. Mógł zaszkodzić, tylko i wyłącznie. Spoglądał na nią z cieniem irytacji, czego nie krył nawet w chwili, gdy również spojrzała na niego. Miał cichą nadzieję, że przeszli już przez etap denerwujących go zachowań, które mogły przynieść jedynie krzywdę drobnej blondynce.- Mówiłem, że pozwolę ci pójść, jak tylko wykażesz trochę chęci współpracy. Jednak póki co robisz wszystko, aby zrobiło się nieprzyjemnie.- odparł, ostatni raz starając się brzmieć spokojnie i tłumacząc jej ten fakt. Nie nadawał się do powtarzania czegoś zbyt wiele razy, będąc zbyt nerwowym.- Kerstin, starcz już tego.- rzucił w końcu ostrzej, czując, jak ostatnia resztka cierpliwości znika bezpowrotnie. Wyciągnął dłoń w jej kierunku, drugą sięgając po schowany na moment judaszowiec, ale nim zdążył cokolwiek zrobić, to Ona ponownie podjęła głupią decyzję. Zdecydowanie należały jej się brawa za pomysłowość, bo faktycznie zaskoczyła go, ale tym samym zniszczyła wszelkie podszepty, aby nie robić jej poważnej krzywdy. W tej chwili wyjątkowo chciał zobaczyć, jak ostatni oddech ucieka z kobiecej piersi. Przetarł twarz rękawem, warcząc pod nosem przekleństwa i dźwignął się na nogi, ruszając za nią. Krótka myśl przemknęła przez jego głowę, ciche poczucie, że żałował, iż u jego boku nie ma wiernych psów, żądnych krwi tak samo, jak on i czekających na lakoniczną komendę, by ruszyć w pogoń. Słuchałby z radością krzyku Kerstin, każdego dźwięku pełnego bólu, pięknej melodii jej głosu naruszonej cierpieniem, gdy zwierzęce zęby rwałyby ciało. Od długiego czasu odnajdywał w tym więcej satysfakcji i specyficznej zabawy, niż najpewniej powinien.
Ponownie na jego ustach pojawił się wilczy uśmiech.
Zbir. Sadysta. Mów mi jeszcze, kochanie.
Wyciągnął rękę, już prawie ją mając, chociaż tym razem dłoń zamknęłaby się na kobiecym karku bez odrobiny wyczucia. Jeśli pękłby pod palcami, trudno. Niestety trafił na przeszkodę, równie drobną, jak jego towarzyszka, ale zdecydowanie odważniejszą. Niezadowolenie odbiło się w błękitnych tęczówkach, chwilowo bardziej chmurnych niż zwykle.
- Czy mogłaby Pani się nie wtrącać?- spytał w podobnym tonie, chociaż zdecydowanie gdzieś na skraju brzmienia krył się gniew, tlący coraz mocniej i zwiastujący wybuch.- Proszę zająć się swoimi sprawami.- dodał nieco ostrzej. Spojrzał prosto w oczy kobiety, trochę niższej od niego. Zmrużył nieco swoje, dostrzegając hardość nieznajomej. Miał wrażenie, że już spoglądał w podobne tęczówki, które nie zdradzały nawet cienia obawy, a bezsprzeczną pewność siebie. Kobieca twarz była jednak obca, ewentualnie po prostu nie pamiętał jej. Czy mogła uciec gdzieś w zapomnieniu? Niestety, było to możliwe. Przeniósł wzrok niżej, sunąc po damskim ciele i zatrzymując dopiero na różdżce delikatnie opartej o jego żebra. Wystarczyło dobrze dobrane zaklęcie, aby za chwilę miał kłopoty, lecz nie koniecznie się tym przejmował, podejmując ryzyko i samemu unosząc judaszowiec. Końcówka różdżki wbiła się nieznacznie tuż pod żebrami nieznajomej.- Kiepska sytuacja, nie sądzisz?
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Liczyła na to, że zdąży dobiec do bramy, zanim zaskoczony bandyta zdąży zebrać się na nogi - pojęcia nie miała, na ile jest zwinny, w prymitywnej panice zupełnie zatraciła poczucie czasu. Chodziło tylko o to, aby się wydostać, znaleźć między ludźmi za wszelką cenę, choćby i nawet miała się wspiąć po murach cmentarza. I już zresztą w biegu zerkała w poszukiwaniu wystających cegieł i chropowatych kamieni, ale nie miała dość odwagi, żeby zwolnić tempa i próbować. Mógłby ją ściągnąć za nogę albo... albo zaklęciem. Instynktownie zaczęła starać się jak najintensywniej kluczyć pomiędzy grobami, kuliła ramiona, gdy znalazła się za wyższym postumentem, zygzakiem wymijała drzewa, żeby nie być tak oczywistym celem. Cały czas nie ustawała też w krzykach, w próbach zwrócenia czyjekolwiek uwagi. Przy ludziach jej przecież chyba nie skrzywdzi, prawda? Ktoś na pewno stanie w jej obronie. No chyba, że będzie to jakiś mugol, którego nieopatrznie ściągnie w niebezpieczeństwo.
Wyobrażając sobie okropne konsekwencje własnej lekkomyślności, zaczęła szlochać głośniej, aż prawie przestała widzieć, gdzie stawia stopy. A było się po prostu nie przedstawiać, wszystko popsuło się, kiedy się przedstawiła.
Odniosła wrażenie, że słyszy go za plecami, że rozwiane końcówki jej blond włosów już zwiastują koniec pościgu, nie odwracała się jednak, bo pierwsza zasada ucieczki mówiła, że do końca nie należy tego robić.
Przez łzy niemal nie dostrzegła momentu, w którym wyminęła się z kobietą - czarownicą, pojawiającą się na ciemnym cmentarzu znikąd i prącą w zupełnie przeciwnym do Kerstin kierunku. Młoda Tonks zatrzymała się tak raptownie, że prawie wyrżnęła do przodu; złapała równowagę w ostatniej chwili i odwróciła się czym prędzej, by ostrzec nieznajomą, żeby na siebie uważała. Bo choć sam fakt czyjejś obecności ścisnął jej serce olbrzymią ulgą, za nic w świecie by nie chciała, aby ktoś w jej imieniu porywał się z motyką na słońce i to jeszcze samotnie.
- Uważaj! - krzyknęła wpierw, a gdy otarła łzy rękawem, zdała sobie sprawę, że ani sylwetka ani odcień długich, kołyszących się z krokami włosów nie są jej obce. Zamarła i przytknęła dłoń do ust, żeby zamaskować krzyk. Justine! Wyglądała tak jak zawsze w Dolinie Godryka, bo potrafiła przecież zmieniać szczegóły ciała do woli i dzięki temu nie było też problemu, aby pojawiała się w wiosce mimo lisów gończych.
Skąd ona się tutaj wzięła?
Nie, to nieważne, liczyło się wyłącznie to, że przy starszej siostrze mogła poczuć się wreszcie bezpiecznie. Początkowo przeszło Kerry przez myśl, żeby poczekać na nią przed cmentarzem, ale za każdym razem, gdy próbowała wykonać krok, umysł stawiał opór. No przecież nie mogła jej tutaj zostawić samej! To była jej wina od początku do końca, musiała się upewnić, że nic się siostrze nie stanie.
Odwróciła się, krótkim truchtem wróciła, bo nie stali od niej daleko, zdążyła też usłyszeć jak Justine prosi go, żeby je zostawił - liczyła, że zadziała, że wystarczą słowa, chociaż ten paskudny cmentarny sadysta oczywiście wyrażał obiekcje.
Starała się nie wzbudzać na razie niczyjej uwagi, przeszła kawałek dalej, schyliła po swą uprzednio porzuconą torbę, a potem na nogach jak z waty wróciła, przystanęła niedaleko nich. I wtedy zauważyła, że w urywku chwili oboje zdążyli wyciągnąć różdżki i wycelować nimi do siebie z bardzo bliska.
Kerstin najpierw straciła oddech, zaraz po tym zmogła ją panika. Wewnętrznie, bo z rozsądku starała się tę sytuację inaczej załagodzić.
- Przestańcie, proszę! To bez sensu, rozejdźmy się wszyscy w spokoju! - Ciężko było udawać, że niejaka Julie nie jest kimś znajomym, na kim by Kerstin zależało, ale tak było lepiej niż zdradzić zbyt wiele. - Nie róbmy sobie krzywdy, nie... PRZESTAŃ! - wyrwało jej się przenikliwie i poniosło echem między grobami, gdy zobaczyła, że Macnair przytknął Justine różdżkę do żeber. Bez namysłu złapała go za drugi łokieć i na tyle, na ile mogła, spróbowała szarpnąć do tyłu.
Wyobrażając sobie okropne konsekwencje własnej lekkomyślności, zaczęła szlochać głośniej, aż prawie przestała widzieć, gdzie stawia stopy. A było się po prostu nie przedstawiać, wszystko popsuło się, kiedy się przedstawiła.
Odniosła wrażenie, że słyszy go za plecami, że rozwiane końcówki jej blond włosów już zwiastują koniec pościgu, nie odwracała się jednak, bo pierwsza zasada ucieczki mówiła, że do końca nie należy tego robić.
Przez łzy niemal nie dostrzegła momentu, w którym wyminęła się z kobietą - czarownicą, pojawiającą się na ciemnym cmentarzu znikąd i prącą w zupełnie przeciwnym do Kerstin kierunku. Młoda Tonks zatrzymała się tak raptownie, że prawie wyrżnęła do przodu; złapała równowagę w ostatniej chwili i odwróciła się czym prędzej, by ostrzec nieznajomą, żeby na siebie uważała. Bo choć sam fakt czyjejś obecności ścisnął jej serce olbrzymią ulgą, za nic w świecie by nie chciała, aby ktoś w jej imieniu porywał się z motyką na słońce i to jeszcze samotnie.
- Uważaj! - krzyknęła wpierw, a gdy otarła łzy rękawem, zdała sobie sprawę, że ani sylwetka ani odcień długich, kołyszących się z krokami włosów nie są jej obce. Zamarła i przytknęła dłoń do ust, żeby zamaskować krzyk. Justine! Wyglądała tak jak zawsze w Dolinie Godryka, bo potrafiła przecież zmieniać szczegóły ciała do woli i dzięki temu nie było też problemu, aby pojawiała się w wiosce mimo lisów gończych.
Skąd ona się tutaj wzięła?
Nie, to nieważne, liczyło się wyłącznie to, że przy starszej siostrze mogła poczuć się wreszcie bezpiecznie. Początkowo przeszło Kerry przez myśl, żeby poczekać na nią przed cmentarzem, ale za każdym razem, gdy próbowała wykonać krok, umysł stawiał opór. No przecież nie mogła jej tutaj zostawić samej! To była jej wina od początku do końca, musiała się upewnić, że nic się siostrze nie stanie.
Odwróciła się, krótkim truchtem wróciła, bo nie stali od niej daleko, zdążyła też usłyszeć jak Justine prosi go, żeby je zostawił - liczyła, że zadziała, że wystarczą słowa, chociaż ten paskudny cmentarny sadysta oczywiście wyrażał obiekcje.
Starała się nie wzbudzać na razie niczyjej uwagi, przeszła kawałek dalej, schyliła po swą uprzednio porzuconą torbę, a potem na nogach jak z waty wróciła, przystanęła niedaleko nich. I wtedy zauważyła, że w urywku chwili oboje zdążyli wyciągnąć różdżki i wycelować nimi do siebie z bardzo bliska.
Kerstin najpierw straciła oddech, zaraz po tym zmogła ją panika. Wewnętrznie, bo z rozsądku starała się tę sytuację inaczej załagodzić.
- Przestańcie, proszę! To bez sensu, rozejdźmy się wszyscy w spokoju! - Ciężko było udawać, że niejaka Julie nie jest kimś znajomym, na kim by Kerstin zależało, ale tak było lepiej niż zdradzić zbyt wiele. - Nie róbmy sobie krzywdy, nie... PRZESTAŃ! - wyrwało jej się przenikliwie i poniosło echem między grobami, gdy zobaczyła, że Macnair przytknął Justine różdżkę do żeber. Bez namysłu złapała go za drugi łokieć i na tyle, na ile mogła, spróbowała szarpnąć do tyłu.
Od kilku lat bałem się tego dnia.
Dziesiąty września wyznaczał dla mnie lata jak dla innych nowy rok. Mówili, że czas leczył rany, lecz ja mogłem z całą pewnością stwierdzić, że to wierutna bzdura. Minęło tyle lat, a mnie nic nie minęło. Jakbym utknął w przeszłości. Rana w sercu wcale się nie zabliźniała. A ja masochistycznie grzebałem w niej palcem, posypywałem solą wyrzutów sumienia skraplałem sokiem z cytryny gdybania co byłoby, jeśli postąpiłbym inaczej. Fantazjowaniem o cofnięciu czasu, o wykradnięciu zmieniacza czasu z Departamentu Tajemnic, o tym, że nigdy nie zostałem aurorem, nie poznałem Rity, a Allya i Annie wciąż były ze mną. Sam nie pozwalałem tej ranie się zabliźnić, bo byłem pewien, że na to nie zasługuję.
Dziesiątego września włożyłem czarną, elegancką szatę i odprowadziłem Debbie do chatki Liz i mamy. Przyjęły ją w milczeniu, posyłając mi jedynie spojrzenia pełne współczucia, których unikałem. Nie chciałem współczucia, bo w pełni zasługiwałem na ten ból, a jednak znów od niego uciekłem. Teleportując się do Doliny Godryka zamierzałem od razu udać się na cmentarz, ale przechodząc obok pubu pod hipogryfem... Nie potrafiłem odnaleźć żadnego powodu, by tam nie wejść. To było silniejsze ode mnie. Ból stawał się silniejszy z każdą chwilą i nie miałem pewności, czy w ogóle zdołam dotrzeć na cmentarz.
Byłem w pubie chyba pierwszym klientem, a wyraz mojej twarzy powstrzymał barmana przed kąśliwym komentarzem, choć pewnie miał na to ochotę. Zamówiłem szklankę ognistej whisky. Potem drugą, trzecią, czwartą. W końcu przestałem liczyć, a w uszach zaczęło mi szumieć.
Nie byłem pewien jak trafiłem do odpowiedniej alejki. Moje nogi pamiętały tę drogę doskonale. Miałem wrażenie, że nie widzę, jakbym miał ciemne mroczki przed oczyma, jakby światło mnie oślepiało, choć słońce od kilku dni chowało się za ołowianymi chmurami i z nieba sączyła się nieustająca mżawka, cała Dolina Godryka zaś tonęła w chłodnej mgle. Szedłem lekko się chwiejąc i czułem ogromny wstyd, że tak jest, a jednocześnie właśnie dzięki temu uparcie szedłem przed siebie, kręcąc się w cmentarnych alejkach, by wreszcie stanąć nad odpowiednim grobem.
Płonęły dwa znicze, pewnie zapalone przez kogoś z rodziny Allyi; nie miałem odwagi, by się do nich odezwać, aby napisać list do jej matki i ojca. Od dawna nie utrzymywaliśmy kontaktu. Czułem podskórnie, że obwiniają mnie za to co się stało, choć nigdy nie powiedzieli tego głośno. Wiedziałem, że mają rację. W stu procentach.
Zdążyło opaść na jasny marmur kilka złotych i pomarańczowych liści, przyniesionych przez wiatr od starego, wysokiego klonu, który rósł nieopodal, pomiędzy grobami. Pochyliłem się i zacząłem z irytacją je strącać, wyciągnąłem z kieszeni chusteczkę, aby wyczyścić najmniejszą plamkę w strugach deszczu. Przetarłem nią wyryte napisy i epitafium na nagrobku złotymi literami.
Allya Dearborn
ur. 15 maja 1928 r.
zm. 10 września 1951 r.
Anne Dearborn
ur. 6 kwietnia 1948 r.
zm. 10 września 1951 r.
Dłonie drżały mi od chwili, kiedy zacisnąłem palce na szklance, lecz teraz po prostu się trzęsły. Wodziłem spojrzeniem po złotych literach i zatrzymałem je na wspólnym zdjęciu. Uśmiechnięta, jasnowłosa czarownica trzymała na rękach dwuletnią dziewczynkę z loczkami okalającymi rumianą buzię. Ta fotografia została zrobiona na długo przed... Gdy jeszcze byliśmy naprawdę szczęśliwi. Moje ulubiona fotografia. Zdjęcie, które zawsze nosiłem przy sobie w wewnętrznej kieszeni szaty. Uniosłem do niego dłoń, wodząc palcami po fotografii, a ruchoma Allya podążała za nimi wzrokiem, uśmiechając się przy tym smutno. ur. 15 maja 1928 r.
zm. 10 września 1951 r.
Anne Dearborn
ur. 6 kwietnia 1948 r.
zm. 10 września 1951 r.
Nie miałem pojęcia ile czasu tak trwałem. W pewnym momencie osunąłem się na kolana przy płycie grobowej, wspierając się o nią łokciem i po prostu wpatrywałem się w ich zdjęcie; nie zwracałem uwagi na deszcz i chłód, zdążyłem przemoknąć cały, a palce mi skostniały, lecz czułem się otumaniony.
Zaczynało się ściemniać, ale nie zamierzałem się stąd ruszać - jeszcze nie teraz. Przeniosłem się jedynie przed grób, kiedy w oddali zamajaczyła jakaś sylwetka. Stanąłem przed nim, splótłszy przed sobą ręce; zachwiałem się, ale złapałem równowagę. W nagrobek wpatrywałem się tak intensywnie, jakbym chciał spojrzeniem przywrócić je do życia - albo chociaż cofnąć czas.
Na Merlina, gdybym tylko mógł, uczyniłbym to bez wahania. Jeśli tylko miałbym jedno życzenie, jedno jedyne - to byłoby właśnie to.
becomes law
resistance
becomes duty
Wsłuchiwała się w usypiający szum deszczu i miarowy stukot własnych obcasów, gdy przemierzała kolejne uliczki Doliny Godryka. Spod naciągniętego na głowę kaptura płaszcza uważnie obserwowała skąpaną we mgle okolicę, majaczące wśród niej budyneczki i korony drzew – bo choć zdawało się, że jest sama, że nikt jej nie śledzi, wolała zachować czujność. Schowaną w kieszeni dłoń kurczowo zaciskała na znajomym drewienku zadbanej i wypolerowanej różdżki, by dodać sobie otuchy, utrzymać w ryzach zakradający się do serca i nakazujący raz po raz spoglądać za siebie niepokój. Tę pozornie sielską miejscowość zamieszkiwaną zarówno przez czarodziejów, jak i mugoli, już zawsze kojarzyć będzie z feralną zabawą sylwestrową, którą zakłócił bestialski atak na odliczających do północy cywili. Nadal nie znała dokładnych statystyk, nie wiedziała, ile osób ucierpiało wtedy od spowijających plac oparów, a ile zostało stratowanych przez uciekających w panice współtowarzyszy. Pokręciła krótko, mimowolnie, głową, gdy przekraczała bramę cmentarza; okropny początek równie okropnego roku. I choć minęło dziesięć długich miesięcy, nie zapomniała o uratowanej tamtej nocy pani Roots, a także o jej przekazanej w zawoalowany sposób prośbie – teraz jednak ani nie była w stanie odnaleźć starszej czarownicy, ani nie stanowiła już części Ministerstwa. Czy nadal mogłaby dla niej coś zrobić...?
Wodziła wzrokiem między kolejnymi nagrobkami, nie poświęcając kolejnym literom, imionom, nazwiskom większej uwagi. Bezwiednie szukała wśród nich personaliów pani Roots, próbując stłumić narastające z każdą kolejną chwilą wyrzuty sumienia – dotyczyły one nie tylko kobiety, której nie zdołała pomóc, przynajmniej nie tak, jak by tego chciała, lecz również i londyńskiej mogiły Caleba. Kiedy znowu będzie mogła go odwiedzić? Zapalić mu świeczkę? Z początku odwiedzała znajdujący się na obrzeżach stolicy cmentarz tak często, jak tylko mogła, na poły szukając w tym pocieszenia, na poły rozdrapując wciąż zasklepiającą się ranę. Teraz jednak poruszanie się po Londynie było szczególnie trudne, nawet pod zmienioną twarzą. Nie pamiętała, kiedy ostatnio przesiadywała na wąskiej, butwiejącej ławeczce, garbiąc się nad pomnikiem grobu brata. Nie matki, nie ojca, a niewiele starszego brata. Co mogłaby zrobić, by ukoić żal? Poznać prawdę? Odszukać winnego – lub winnych – i…? Czasem bała się własnych pragnień. Zatruwającej myśli żądzy zemsty.
Nie spodziewała się zobaczyć wśród zasnutych mgłą kwater kogokolwiek innego. Cała Dolina Godryka wyglądała na opustoszałą; zapadał zmrok, wszyscy musieli chować się po domach, mimo to widziała jakąś ciemną, coraz wyraźniejszą z każdym krokiem sylwetkę. Spowolniła, nie zmieniając jednak kierunku, w którym zmierzała. Wciąż ściskała w dłoni różdżkę, lecz nie wyciągała jej z płaszcza, nie chcąc sprowokować nieznajomego – bo miała już pewność, że to mężczyzna, wysoki i postawny… Zachwiał się? Westchnęła cicho, mimowolnie marszcząc przy tym brwi. Może minęłaby go bez słowa, gdyby w końcu nie rozpoznała jego twarzy. Dearborn. Przez krótką chwilę zastanawiała się, czy powinna mu przeszkadzać, wyglądał na pogrążonego we własnych myślach, skupionego tylko i wyłącznie na odwiedzanej mogile. Wtedy jednak zatoczył się znowu, widocznie – nie mogła go tutaj zostawić. Nie w tym stanie.
Wiedziona impulsem podeszła bliżej, powoli i ostrożnie, pozwalając, by stukające o kamienie obcasy obwieściły jej nadejście. Objęła wzrokiem złote litery epitafium, później – przemoczonego do suchej nitki aurora. Czuła, że nie życzył sobie towarzystwa, że chciał być teraz sam, było to niemalże namacalne, lecz przecież wyglądał przy tym jak siedem nieszczęść. Czego ona chciałaby na jego miejscu? Ratunku czy świętego spokoju? – Cedric – odezwała się cicho, stając kilka kroków dalej, próbując zostawić mu odpowiednio dużo przestrzeni, by nie czuł się przytłoczony. Coś ścisnęło ją za serce, gdy dojrzała zdobiącą pomnik fotografię przedstawiającą, o ile dobrze pamiętała, żonę i córkę Dearborna; obie były stanowczo zbyt młode, by umierać. – Robi się już późno, jesteś cały mokry – podsunęła miękko, bez śladu irytacji czy złości; nie oceniała go. Nie oceniała również faktu, że otulał go znajomy zapach Ognistej, że to pewnie było przyczyną problemów z utrzymaniem równowagi. Lepsze słowa nie odnajdywały drogi na usta, nie miała dla niego pocieszenia, nie mogła zrobić ani powiedzieć nic, co pozwoliłoby zapomnieć. Mogła jednak upewnić się, że trafi tego wieczoru do domu.
Wodziła wzrokiem między kolejnymi nagrobkami, nie poświęcając kolejnym literom, imionom, nazwiskom większej uwagi. Bezwiednie szukała wśród nich personaliów pani Roots, próbując stłumić narastające z każdą kolejną chwilą wyrzuty sumienia – dotyczyły one nie tylko kobiety, której nie zdołała pomóc, przynajmniej nie tak, jak by tego chciała, lecz również i londyńskiej mogiły Caleba. Kiedy znowu będzie mogła go odwiedzić? Zapalić mu świeczkę? Z początku odwiedzała znajdujący się na obrzeżach stolicy cmentarz tak często, jak tylko mogła, na poły szukając w tym pocieszenia, na poły rozdrapując wciąż zasklepiającą się ranę. Teraz jednak poruszanie się po Londynie było szczególnie trudne, nawet pod zmienioną twarzą. Nie pamiętała, kiedy ostatnio przesiadywała na wąskiej, butwiejącej ławeczce, garbiąc się nad pomnikiem grobu brata. Nie matki, nie ojca, a niewiele starszego brata. Co mogłaby zrobić, by ukoić żal? Poznać prawdę? Odszukać winnego – lub winnych – i…? Czasem bała się własnych pragnień. Zatruwającej myśli żądzy zemsty.
Nie spodziewała się zobaczyć wśród zasnutych mgłą kwater kogokolwiek innego. Cała Dolina Godryka wyglądała na opustoszałą; zapadał zmrok, wszyscy musieli chować się po domach, mimo to widziała jakąś ciemną, coraz wyraźniejszą z każdym krokiem sylwetkę. Spowolniła, nie zmieniając jednak kierunku, w którym zmierzała. Wciąż ściskała w dłoni różdżkę, lecz nie wyciągała jej z płaszcza, nie chcąc sprowokować nieznajomego – bo miała już pewność, że to mężczyzna, wysoki i postawny… Zachwiał się? Westchnęła cicho, mimowolnie marszcząc przy tym brwi. Może minęłaby go bez słowa, gdyby w końcu nie rozpoznała jego twarzy. Dearborn. Przez krótką chwilę zastanawiała się, czy powinna mu przeszkadzać, wyglądał na pogrążonego we własnych myślach, skupionego tylko i wyłącznie na odwiedzanej mogile. Wtedy jednak zatoczył się znowu, widocznie – nie mogła go tutaj zostawić. Nie w tym stanie.
Wiedziona impulsem podeszła bliżej, powoli i ostrożnie, pozwalając, by stukające o kamienie obcasy obwieściły jej nadejście. Objęła wzrokiem złote litery epitafium, później – przemoczonego do suchej nitki aurora. Czuła, że nie życzył sobie towarzystwa, że chciał być teraz sam, było to niemalże namacalne, lecz przecież wyglądał przy tym jak siedem nieszczęść. Czego ona chciałaby na jego miejscu? Ratunku czy świętego spokoju? – Cedric – odezwała się cicho, stając kilka kroków dalej, próbując zostawić mu odpowiednio dużo przestrzeni, by nie czuł się przytłoczony. Coś ścisnęło ją za serce, gdy dojrzała zdobiącą pomnik fotografię przedstawiającą, o ile dobrze pamiętała, żonę i córkę Dearborna; obie były stanowczo zbyt młode, by umierać. – Robi się już późno, jesteś cały mokry – podsunęła miękko, bez śladu irytacji czy złości; nie oceniała go. Nie oceniała również faktu, że otulał go znajomy zapach Ognistej, że to pewnie było przyczyną problemów z utrzymaniem równowagi. Lepsze słowa nie odnajdywały drogi na usta, nie miała dla niego pocieszenia, nie mogła zrobić ani powiedzieć nic, co pozwoliłoby zapomnieć. Mogła jednak upewnić się, że trafi tego wieczoru do domu.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Słyszałem stukot obcasów, oczywiście, czasami wydawało mi się, że mam zmysły bardziej wyczulone niż inni, nawet wtedy, gdy przytępiała je porażająca ilość alkoholu, lecz nie podniosłem głowy. Uznałem wtedy, że to ktoś przypadkowy, kto odwiedza groby bliskich. Nie podniosłem głowy, bo nie chciałem uchwycić cudzego wzroku i jeszcze, nie daj Merlinie, ktoś by się do mnie zwrócił i musiałbym odpowiedzieć. Szybko zresztą przestałem na to zwracać uwagę, podświadomie mając nadzieję, że ucichną i znów zostanę sam.
Cedric.
Moje imię rozbrzmiało mi w uszach bardzo głośno, wypowiedziane tonem głosu znajomym, lecz nie tak bardzo jakbym chciał. Od ilu lat marzyłem o tym, aby usłyszeć je z innych ust? Ust układających się w uśmiech raz po raz na ruchomej fotografii jaka zdobiła nagrobek. Oddałbym wszystko, aby to imię wypowiedziała znów z czułością Allya, lecz nawet tak nietrzeźwy wiedziałem, że to nie ona. To nie mogła być ona.
Znałem ten głos, byłem tego pewien, a nazwisko jego właścicielki miałem na końcu języka. Nie od razu uniosłem na nią wzrok, jakby w nadziei, że jedynie się przesłyszałem i tak naprawdę wciąż jestem sam, lecz kolejnych padających słów nie dało się już zignorować. Cały mokry? Nawet tego nie czułem. Deszcz mi nie przeszkadzał, choć wrześniowy dzień był chłodny, bo towarzyszył mu wiatr z północy.
- Maeve - powiedziałem w końcu, przypominając sobie jej imię, bo płynący wraz z krwią alkohol upośledził mi pamięć i jednocześnie ją wyostrzył. Powoli podniosłem głowę i spojrzałem na nią spod ciężkich powiek. Byłem pewien, że wyglądam strasznie i że nie takim mnie pamiętała. Nie tak wymiętego, chwiejącego się na nogach, pachnącego ognistą whisky, z podkrążonymi, czerwonymi oczyma i potarganymi włosami. W środku palił mnie wstyd. Bardziej dlatego, że w takim stanie stałem nad grobami żony i córki, niż że Maeve Clearwater widzi mnie w takim stanie - tego będzie mi wstyd później.
- Nie jestem mokry - zaprzeczyłem bełkotliwie, chociaż to była bzdura. Myślałem wtedy jednak, że może to drobne kłamstwo sprawi, że nie będzie na to naciskać. - Nie przeszkadza mi to - powiedziałem zaraz po tym; starałem się brzmieć jak zawsze, ale średnio mi to szło. - Co tutaj robisz? - spytałem podejrzliwie.
Zawiesiłem na ładnej twarzy Maeve podejrzliwe spojrzenie. Śledziła mnie? Nie, na pewno nie. Jaki niby miałaby powód, by to robić? Chociaż pracowało jako Wiedźmi Strażnik, to była też częścią Zakonu Feniksa. Nawet teraz o tym pamiętałem. Dziwił mnie jednak zbieg okoliczności. Dlaczego to musiał być ktoś, kto nie potrafił przejść obok mnie teraz obojętnie? Wtedy, kiedy potrzeba reakcji, to ludzie mijają drugiego człowieka jak gdyby nigdy nic - a gdy potrzebowałem samotności, to wyciągają rękę. Wciąż nie chciałem być jednak niegrzeczny i nie pozwoliłem sobie, by tak po prostu ją zbyć.
Pomyślałem o tym, że wie dlaczego tu jestem. Wystarczyło krótkie spojrzenie na wyryte na nagrobku złote litery i zdjęcie sprzed kilku lat. W Ministerstwie Magii krążyły plotki o mojej stracie, nie dało się tego uniknąć i nawet jeśli nie dotarły one do Maeve wcześniej, to wystarczyło zerknięcie w stronę grobu - i wiedziała dlaczego tu jestem. Uświadomiwszy sobie to nastroszyłem się bardziej, wykrzywiając usta w bolesnym grymasie.
Cedric.
Moje imię rozbrzmiało mi w uszach bardzo głośno, wypowiedziane tonem głosu znajomym, lecz nie tak bardzo jakbym chciał. Od ilu lat marzyłem o tym, aby usłyszeć je z innych ust? Ust układających się w uśmiech raz po raz na ruchomej fotografii jaka zdobiła nagrobek. Oddałbym wszystko, aby to imię wypowiedziała znów z czułością Allya, lecz nawet tak nietrzeźwy wiedziałem, że to nie ona. To nie mogła być ona.
Znałem ten głos, byłem tego pewien, a nazwisko jego właścicielki miałem na końcu języka. Nie od razu uniosłem na nią wzrok, jakby w nadziei, że jedynie się przesłyszałem i tak naprawdę wciąż jestem sam, lecz kolejnych padających słów nie dało się już zignorować. Cały mokry? Nawet tego nie czułem. Deszcz mi nie przeszkadzał, choć wrześniowy dzień był chłodny, bo towarzyszył mu wiatr z północy.
- Maeve - powiedziałem w końcu, przypominając sobie jej imię, bo płynący wraz z krwią alkohol upośledził mi pamięć i jednocześnie ją wyostrzył. Powoli podniosłem głowę i spojrzałem na nią spod ciężkich powiek. Byłem pewien, że wyglądam strasznie i że nie takim mnie pamiętała. Nie tak wymiętego, chwiejącego się na nogach, pachnącego ognistą whisky, z podkrążonymi, czerwonymi oczyma i potarganymi włosami. W środku palił mnie wstyd. Bardziej dlatego, że w takim stanie stałem nad grobami żony i córki, niż że Maeve Clearwater widzi mnie w takim stanie - tego będzie mi wstyd później.
- Nie jestem mokry - zaprzeczyłem bełkotliwie, chociaż to była bzdura. Myślałem wtedy jednak, że może to drobne kłamstwo sprawi, że nie będzie na to naciskać. - Nie przeszkadza mi to - powiedziałem zaraz po tym; starałem się brzmieć jak zawsze, ale średnio mi to szło. - Co tutaj robisz? - spytałem podejrzliwie.
Zawiesiłem na ładnej twarzy Maeve podejrzliwe spojrzenie. Śledziła mnie? Nie, na pewno nie. Jaki niby miałaby powód, by to robić? Chociaż pracowało jako Wiedźmi Strażnik, to była też częścią Zakonu Feniksa. Nawet teraz o tym pamiętałem. Dziwił mnie jednak zbieg okoliczności. Dlaczego to musiał być ktoś, kto nie potrafił przejść obok mnie teraz obojętnie? Wtedy, kiedy potrzeba reakcji, to ludzie mijają drugiego człowieka jak gdyby nigdy nic - a gdy potrzebowałem samotności, to wyciągają rękę. Wciąż nie chciałem być jednak niegrzeczny i nie pozwoliłem sobie, by tak po prostu ją zbyć.
Pomyślałem o tym, że wie dlaczego tu jestem. Wystarczyło krótkie spojrzenie na wyryte na nagrobku złote litery i zdjęcie sprzed kilku lat. W Ministerstwie Magii krążyły plotki o mojej stracie, nie dało się tego uniknąć i nawet jeśli nie dotarły one do Maeve wcześniej, to wystarczyło zerknięcie w stronę grobu - i wiedziała dlaczego tu jestem. Uświadomiwszy sobie to nastroszyłem się bardziej, wykrzywiając usta w bolesnym grymasie.
becomes law
resistance
becomes duty
Wiatr zawiał, poruszając długą blond kitką i pojedynczymi kosmykami wokół zmienionej, młodej twarzy. Jej tęczówki jednak nie drgnęły, tak samo jak dłoń, która wyciągała różdżkę w kierunku znanego jej mężczyzny. Słowa opuścił jej usta, również w innym brzmieniu niż normalnie. Owiane niby dozą grzeczności za którą kryła się proźba, jednak na dnie tęczówek widocznie tliło się ostrzeżenie. Uniesione w uśmiechu usta pozostały w swojej pozie, gdy ten zwrócił się prosto ku niej.
- Niestety, szanowny panie, nie mogłabym. - odpowiedziała, przybierając na twarz wyraz pozornego smutku, że jest zmuszona podjąć się tego, czego właśnie się podejmowała. Powietrze zdawało się stężeć. A ich tęczówki krzyżować się i sprawdzać. Kolejne słowa sprawiły, że jej brew mimowolnie drgnęła. - Właśnie to robię. - odpowiedziała mu już bez uprzejmości w głosie. Brzmienie widocznie zwiastowało, że nie zamierzała odpuścić. To samo zdawały się mówić jej oczy. Nie zwracała uwagi na otoczenie, całą ją poświęcając mężczyźnie przed nią. Z pewnością dodatkowa osoba na cmentarzu mogłaby pomóc, gdyby nie okazała się kimś kto byłby w stanie wspomóc Macnaira. Jeden na jeden. Tak się klarowała sytuacja w tej chwili. Nie idealnie, ale nie wątpiła w swoje własne umiejętności.
- Nie jesteśmy na ty. - odpowiedziała najpierw, nie poruszając się o krok, kiedy jego broń uniosła się ku górze czuła ją wyraźnie. Oddech miała jednak spokojny, nie pozwalała sobie na panikę, w głowie układając plan, kolejne kroki, które należało podjąć i którymi należało podążać. - Dla pana z pewnością. - zgodziła się po chwili milczenia, nie przestępując nawet z nogi na nogę. Nauczyła się już wyłączać gesty, które były stricte jej. Które należały do Justine. Nie unosiła dłoni, by zaczesać włosy za ucho, nawet gdy były spięte. Nie przestępowała z nogi na nogę. Julie posiadała swój własny zestaw, kiedy skupiała się na czymś, poświęcała temu całą uwagę. Lubiła herbatę z miodem i zawsze mieszała w kubku cztery razy w prawo i dwa razy w lewo. Kiedy się nad czymś mocno zastanawiała pocierała lewą brew, i obrała w palcach różdżkę. Swoją uwagę kierowała ku przeciwnikowi mając nadzieję, że Kerstin w tym czasie oddali się z miejsca w którym się zawsze znajdowali. Ale wypowiedziane przez nią prawie paniczne słowa i czyny, którym się podjęła sprawiły, że zrozumiała, że nie odeszła prawdopodobnie przez to, co ułożyła sobie we własnej głowie. Miała ochotę westchnąć, bo jej obecność zdawała się jasno wskazywać na jedno. Jej pozycja stała się trudniejsza. Ale to nie znaczyło, że nie była w stanie sobie w niej poradzić. Tylko kątem oka obserwowała jak jej siostra szarpie za łokieć Macnaira, zaciskając mocniej palce na różdżce, by móc w razie wypadku zainterweniować. Podejmowanie się walki w tym momencie, takim miejscu. - Poproszę ostatni raz, grzecznie, żeby pan odszedł. - odezwała się nie odejmując spojrzenia od Macnaira. W przeciwieństwie do Kesrtin, nie straciła zimnej krwi. Widocznie gotowa na starcie, jeśli takie miało nastąpić, jednak prezentując postawę, która zdecydowanie opowiadała się za tym, żeby dziś rozejść się bez walki na czary. Dziś. Bo jutro było zupełnie niewiadome. Ale on nie musiał tego wiedzieć i być tego świadomym.
- Niestety, szanowny panie, nie mogłabym. - odpowiedziała, przybierając na twarz wyraz pozornego smutku, że jest zmuszona podjąć się tego, czego właśnie się podejmowała. Powietrze zdawało się stężeć. A ich tęczówki krzyżować się i sprawdzać. Kolejne słowa sprawiły, że jej brew mimowolnie drgnęła. - Właśnie to robię. - odpowiedziała mu już bez uprzejmości w głosie. Brzmienie widocznie zwiastowało, że nie zamierzała odpuścić. To samo zdawały się mówić jej oczy. Nie zwracała uwagi na otoczenie, całą ją poświęcając mężczyźnie przed nią. Z pewnością dodatkowa osoba na cmentarzu mogłaby pomóc, gdyby nie okazała się kimś kto byłby w stanie wspomóc Macnaira. Jeden na jeden. Tak się klarowała sytuacja w tej chwili. Nie idealnie, ale nie wątpiła w swoje własne umiejętności.
- Nie jesteśmy na ty. - odpowiedziała najpierw, nie poruszając się o krok, kiedy jego broń uniosła się ku górze czuła ją wyraźnie. Oddech miała jednak spokojny, nie pozwalała sobie na panikę, w głowie układając plan, kolejne kroki, które należało podjąć i którymi należało podążać. - Dla pana z pewnością. - zgodziła się po chwili milczenia, nie przestępując nawet z nogi na nogę. Nauczyła się już wyłączać gesty, które były stricte jej. Które należały do Justine. Nie unosiła dłoni, by zaczesać włosy za ucho, nawet gdy były spięte. Nie przestępowała z nogi na nogę. Julie posiadała swój własny zestaw, kiedy skupiała się na czymś, poświęcała temu całą uwagę. Lubiła herbatę z miodem i zawsze mieszała w kubku cztery razy w prawo i dwa razy w lewo. Kiedy się nad czymś mocno zastanawiała pocierała lewą brew, i obrała w palcach różdżkę. Swoją uwagę kierowała ku przeciwnikowi mając nadzieję, że Kerstin w tym czasie oddali się z miejsca w którym się zawsze znajdowali. Ale wypowiedziane przez nią prawie paniczne słowa i czyny, którym się podjęła sprawiły, że zrozumiała, że nie odeszła prawdopodobnie przez to, co ułożyła sobie we własnej głowie. Miała ochotę westchnąć, bo jej obecność zdawała się jasno wskazywać na jedno. Jej pozycja stała się trudniejsza. Ale to nie znaczyło, że nie była w stanie sobie w niej poradzić. Tylko kątem oka obserwowała jak jej siostra szarpie za łokieć Macnaira, zaciskając mocniej palce na różdżce, by móc w razie wypadku zainterweniować. Podejmowanie się walki w tym momencie, takim miejscu. - Poproszę ostatni raz, grzecznie, żeby pan odszedł. - odezwała się nie odejmując spojrzenia od Macnaira. W przeciwieństwie do Kesrtin, nie straciła zimnej krwi. Widocznie gotowa na starcie, jeśli takie miało nastąpić, jednak prezentując postawę, która zdecydowanie opowiadała się za tym, żeby dziś rozejść się bez walki na czary. Dziś. Bo jutro było zupełnie niewiadome. Ale on nie musiał tego wiedzieć i być tego świadomym.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Trwała tak w bezpiecznej, nienachalnej odległości, czekając na jakąkolwiek reakcję emanującego dojmującym smutkiem Dearborna. Z początku myślała, że auror w ogóle nie usłyszał kroków, swego imienia – dalej wpatrywał się w marmurowy pomnik, w ozdabiające go zdjęcie, nawet nie spoglądając w jej stronę. Lecz przecież równie dobrze mógł ignorować ją celowo, nie życząc sobie żadnego towarzystwa. Trudno; nie potrafiła minąć go bez słowa, nie w takiej sytuacji. Teraz był już nie tylko kimś, kto rok temu podjął chociażby próbę pomocy, nie odesłał jej z kwitkiem, gdy znów przychodziła do biura pytając o postępy w śledztwie, lecz także – towarzyszem broni. Pamiętała go przecież z wybrzeża, dzielnie walczył z terroryzującym uchodźców wężem morskim, zaś biorąc pod uwagę jego zawód, nie miała wątpliwości, że nie tyle szukał tam schronienia, co stanowił część Zakonu Feniksa. W końcu, po kolejnych słowach, wzniósł na nią wzrok. Nie wiedziała, czy to silniejszy powiew chłodnego wiatru, czy raczej ciężar jego spojrzenia, lecz wzdłuż kręgosłupa przebiegł nieprzyjemny dreszcz, a gardło ścisnęła udzielająca się melancholia. Uśmiechnęła się krzywo, ledwie zauważalnie, gdy dosłyszała odpowiedź – niewyraźną, bełkotliwą. Istotnie, nie takim pamiętała go z ministerialnych korytarzy. Zawsze jawił jej się jako ten dokładny, porządny, może nawet sztywny, o nienagannych manierach. W pewien sposób podobny do niej. Czy i w tym objawiała się ich zgodność? W gnębieniu się wyrzutami sumienia? Znieczulaniu Ognistą?
- Szukałam kogoś. A później grobu tego kogoś. Zamiast tego znalazłam ciebie – wyjaśniła krótko, oszczędnie, próbując nie brzmieć przy tym cierpko; czy naprawdę mierzył ją czujnym, podszytym podejrzliwością wzrokiem? Nie potrzebowała jednak wiele czasu, by na powrót złagodnieć, zdeptać kiełkującą urazę. Rozumiała – czy raczej uparcie powtarzała sobie – że przemawia przez niego alkohol. Nie musiał być dla niej miły, uprzejmy, na pewno nie w tej chwili. Nie musiał nawet chcieć z nią rozmawiać, byle słuchał. Naciągnęła głębiej kaptur, próbując chronić się przed wszędobylską mżawką, czując narastającą niezręczność. Najchętniej pomilczałaby wraz z nim, słowa zawodziły w takich sytuacjach, były zbędne – lecz nie mogła tego zrobić, jeśli nie zamierzała pozwolić, by dalej mókł, wystawał na zimnie, pogrążał się w rozpaczy. – Zaraz będzie już ciemno – powtórzyła to samo, tylko innymi słowami, próbując skierować ich wymianę zdań na odpowiednie tory. – Mieszkasz tutaj? W Dolinie Godryka? – zaryzykowała, wciąż chowając dłonie w kieszeniach płaszcza. Przemawiała bez większych emocji, trzymając nerwy na wodzy. Sądziła, że powinien już wrócić do domu, wytrzeźwieć, ogrzać się. Nie chciała być przy tym nachalna, wierzyła, że dobitna stanowczość spotkałaby się z niczym innym jak z upartością i niechęcią. – Mogę ci pomóc się tam dostać, do domu – dodała jeszcze cicho, choć nie miała pewności, czy nie musiałaby w tym celu eskortować go przez połowę kraju. To bez znaczenia. Czy tego chciała, czy nie, widziała w nim siebie; to z kolei sprawiało, że nie potrafiła spoglądać na niego z góry, krzywić się na widok przemokniętych ubrań i zaczerwienionych oczu.
Wiedziała, jaki to był dzień, dojrzała wyrytą na pomniku datę.
- Szukałam kogoś. A później grobu tego kogoś. Zamiast tego znalazłam ciebie – wyjaśniła krótko, oszczędnie, próbując nie brzmieć przy tym cierpko; czy naprawdę mierzył ją czujnym, podszytym podejrzliwością wzrokiem? Nie potrzebowała jednak wiele czasu, by na powrót złagodnieć, zdeptać kiełkującą urazę. Rozumiała – czy raczej uparcie powtarzała sobie – że przemawia przez niego alkohol. Nie musiał być dla niej miły, uprzejmy, na pewno nie w tej chwili. Nie musiał nawet chcieć z nią rozmawiać, byle słuchał. Naciągnęła głębiej kaptur, próbując chronić się przed wszędobylską mżawką, czując narastającą niezręczność. Najchętniej pomilczałaby wraz z nim, słowa zawodziły w takich sytuacjach, były zbędne – lecz nie mogła tego zrobić, jeśli nie zamierzała pozwolić, by dalej mókł, wystawał na zimnie, pogrążał się w rozpaczy. – Zaraz będzie już ciemno – powtórzyła to samo, tylko innymi słowami, próbując skierować ich wymianę zdań na odpowiednie tory. – Mieszkasz tutaj? W Dolinie Godryka? – zaryzykowała, wciąż chowając dłonie w kieszeniach płaszcza. Przemawiała bez większych emocji, trzymając nerwy na wodzy. Sądziła, że powinien już wrócić do domu, wytrzeźwieć, ogrzać się. Nie chciała być przy tym nachalna, wierzyła, że dobitna stanowczość spotkałaby się z niczym innym jak z upartością i niechęcią. – Mogę ci pomóc się tam dostać, do domu – dodała jeszcze cicho, choć nie miała pewności, czy nie musiałaby w tym celu eskortować go przez połowę kraju. To bez znaczenia. Czy tego chciała, czy nie, widziała w nim siebie; to z kolei sprawiało, że nie potrafiła spoglądać na niego z góry, krzywić się na widok przemokniętych ubrań i zaczerwienionych oczu.
Wiedziała, jaki to był dzień, dojrzała wyrytą na pomniku datę.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kościół z cmentarzem
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka