Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Zakazany Las
Strona 2 z 41 • 1, 2, 3 ... 21 ... 41
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów [bylobrzydkobedzieladnie]
Zakazany Las
Zakazany Las opodal Hogwartu jest jednym z jego najbardziej tajemniczych miejsc - zamieszkiwany przez wiele magicznych istot i wypełniony wieloma magicznymi roślinami stanowi ewenement na czarodziejskiej mapie krajobrazu. Gęste zarośla przyciągają wielu ciekawskich czarodziejów, a zwłaszcza młodocianych uczniów Hogwartu, jednak ze względu na grom czających się w nim niebezpieczeństw wstęp jest kategorycznie zabroniony.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 14.01.21 14:43, w całości zmieniany 4 razy
Przez chwilę przeszło jej przez myśl coś głupiego - że zbyt odważnie wyszła w zakręt, chcąc nagonić sowę ku Yaxleyowi co przypłaci upadkiem. Nic takiego jednak miejsca nie miało. Udało się jej, a właściwie im. Alisa trzymała zwierzę za jedno ze skrzydeł sprawiając, że rozłożyło się niczym akordeon zwieńczony bezwładnym tułowiem i listem przytroczonym do łapek.
Pieczęć Grindelwalda...
Przez chwilę na jej twarzy zaigrała niemalże dziecięca radość, satysfakcja z wykonania powierzonego jej zadania by w drugiej chwili wykrzywić usta w niemej skardze, gdy została pociągnięta przez towarzysza. Ostatecznie jednak odzyskała rezon po tym jak poczuła nad głową obecność czegoś...dużego. Podniosła szeroko otwarte ślepia ponad horyzont by dostrzec rozłożystą parę skrzydeł należącą do...hipogryfa. Nie w głowie jej było wprawianie nóg w tchórzowski bieg, z frustracją jednak stwierdziła, że brak trzeciej ręki uniemożliwia jej sięgnięcie po różdżkę. Była uparta, lecz nie głupia - wolała uniknąć stratowania. Na usta cisnęło jej się jedno z zapożyczonych od Mii przekleństw.
Przyparta do muru, widząc, że zwierze właśnie ją świdruje wzrokiem - wskoczyła na miotłę mając nadzieję na uniknięcie nieprzyjemności i tego, że bestia popędzi za nią. Hipogryf to w sumie większa sowa...czemu miałoby im się nie udać tak, jak za pierwszym razem?
Pieczęć Grindelwalda...
Przez chwilę na jej twarzy zaigrała niemalże dziecięca radość, satysfakcja z wykonania powierzonego jej zadania by w drugiej chwili wykrzywić usta w niemej skardze, gdy została pociągnięta przez towarzysza. Ostatecznie jednak odzyskała rezon po tym jak poczuła nad głową obecność czegoś...dużego. Podniosła szeroko otwarte ślepia ponad horyzont by dostrzec rozłożystą parę skrzydeł należącą do...hipogryfa. Nie w głowie jej było wprawianie nóg w tchórzowski bieg, z frustracją jednak stwierdziła, że brak trzeciej ręki uniemożliwia jej sięgnięcie po różdżkę. Była uparta, lecz nie głupia - wolała uniknąć stratowania. Na usta cisnęło jej się jedno z zapożyczonych od Mii przekleństw.
Przyparta do muru, widząc, że zwierze właśnie ją świdruje wzrokiem - wskoczyła na miotłę mając nadzieję na uniknięcie nieprzyjemności i tego, że bestia popędzi za nią. Hipogryf to w sumie większa sowa...czemu miałoby im się nie udać tak, jak za pierwszym razem?
The member 'Alisa Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k100' : 4
'k100' : 4
Mieli to po co przybyli. List Grindelwalda zaadresowany do samej Minister Magii. Czy można było być aż tak pewnym swojego zwycięstwa, że nie ochraniało się tak ważnej sowy odpowiednimi zaklęciami? Duma Gellerta przechodziła najśmielsze oczekiwania. I dzięki niej mogli to zrobić. Przechwycić korespondencję. Yaxley wiedział, że nie tylko list muszą zabrać, ale również i sowę. Dla niepoznaki za dzień lub dwa wypuści ją na wolność, by wróciła do swojego pana na znak przekazania informacji. Opóźni to nie tylko reakcje dwóch stron, ale równocześnie będą mogli dostarczyć kopertę Riddle'owi. Łatwo i zgrabnie rozegrane.
Hipogryfy były szybkie, a gdy zobaczył wcześniej sowę, nie skontrolował kompasu. Nie było na to czasu. Nie wiedział więc że zostali zamknięci razem z nim wewnątrz bariery. Miała opaść samoistnie za parę chwil, ale tych parę chwil zdecydowanie mogło nie być aż tak spokojnymi jak sądzili. Gdy odskoczył, ciągnąc Mulciber za sobą, nawet nie wiedział kiedy pazury machnęły mu tuż przy głowie. Gdyby zareagował za późno... Skrzywiłby się, gdyby miał na to czas. Zamiast tego Alisa znowu wzbiła się w powietrze, rozdzielając ich od siebie i równocześnie odwracając uwagę bydlęcia. Gdy ten poderwał się za nią, Orbis poleciał w stronę zwierzęcia, które zdecydowanie za bardzo zbliżyło się do Mulciber. Morgoth pociągnął hipogryfa, chociaż spowolniło go to tylko na chwilę. Rozwścieczone stworzenie w zamian samo lekko nim szarpnęło, ale Yaxley przerwał zaklęcie w odpowiednim momencie. Potrzebowali tej cholernej sowy, a śmierć przez hipogryfa nie powinna dotknąć żadnego czarodzieja.
Hipogryfy były szybkie, a gdy zobaczył wcześniej sowę, nie skontrolował kompasu. Nie było na to czasu. Nie wiedział więc że zostali zamknięci razem z nim wewnątrz bariery. Miała opaść samoistnie za parę chwil, ale tych parę chwil zdecydowanie mogło nie być aż tak spokojnymi jak sądzili. Gdy odskoczył, ciągnąc Mulciber za sobą, nawet nie wiedział kiedy pazury machnęły mu tuż przy głowie. Gdyby zareagował za późno... Skrzywiłby się, gdyby miał na to czas. Zamiast tego Alisa znowu wzbiła się w powietrze, rozdzielając ich od siebie i równocześnie odwracając uwagę bydlęcia. Gdy ten poderwał się za nią, Orbis poleciał w stronę zwierzęcia, które zdecydowanie za bardzo zbliżyło się do Mulciber. Morgoth pociągnął hipogryfa, chociaż spowolniło go to tylko na chwilę. Rozwścieczone stworzenie w zamian samo lekko nim szarpnęło, ale Yaxley przerwał zaklęcie w odpowiednim momencie. Potrzebowali tej cholernej sowy, a śmierć przez hipogryfa nie powinna dotknąć żadnego czarodzieja.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Rozwścieczone zwierzę nie myślało logicznie. Liczyło się tylko to by rozszarpać intruzów. Intruzów! Na terytorium jego stada! Zagrożenie dla młodych, dla samic!
Hipogryf już niemal czuł pod swoimi szponami rozrywane ciało, kiedy nagle na jego szyi pojawił się mocny ucisk. Ptasie gardło zacisnęło się mocno, próbując wydobyć z siebie głośny skrzek protestu. Nic się jednak z niego nie wydostało, a ta jedna chwila zawahania sprawiła, że szpony hipogryfa jedynie zahaczyły o ramię kobiety na miotle - i tak raniąc je dość znacznie, zważywszy, że jego pazury były ostre jak brzytwa. Zaraz potem jednak zwierzę zwaliło się na ziemię, z rozpędu niemal łamiąc nogi. Zaraz jednak się podniosło - nieco zamroczone. Potrząsnęło kilka razy łbem i znów poczuło przypływ wściekłości. Hipogryf przez chwilę chciał się rzucić na mężczyznę stojącego nieopodal ale zapach krwi podrażnił jego nozdrza. A pochodził od tej kobiety. No tak, przecież ją zranił. A ranna ofiara to osłabiona ofiara.
Tym samym hipogryf ponownie obrał sobie na cel ataku Alisę. Rozpostarł skrzydła i skoczył w powietrze, wyciągając szpony i roztwierając mocno dziób. Wzleciał wysoko i zaczął spadać na nią z dużą szybkością, celując we wrażliwe miejsca, takie jak szyja, głowa, ramiona.
Hipogryf już niemal czuł pod swoimi szponami rozrywane ciało, kiedy nagle na jego szyi pojawił się mocny ucisk. Ptasie gardło zacisnęło się mocno, próbując wydobyć z siebie głośny skrzek protestu. Nic się jednak z niego nie wydostało, a ta jedna chwila zawahania sprawiła, że szpony hipogryfa jedynie zahaczyły o ramię kobiety na miotle - i tak raniąc je dość znacznie, zważywszy, że jego pazury były ostre jak brzytwa. Zaraz potem jednak zwierzę zwaliło się na ziemię, z rozpędu niemal łamiąc nogi. Zaraz jednak się podniosło - nieco zamroczone. Potrząsnęło kilka razy łbem i znów poczuło przypływ wściekłości. Hipogryf przez chwilę chciał się rzucić na mężczyznę stojącego nieopodal ale zapach krwi podrażnił jego nozdrza. A pochodził od tej kobiety. No tak, przecież ją zranił. A ranna ofiara to osłabiona ofiara.
Tym samym hipogryf ponownie obrał sobie na cel ataku Alisę. Rozpostarł skrzydła i skoczył w powietrze, wyciągając szpony i roztwierając mocno dziób. Wzleciał wysoko i zaczął spadać na nią z dużą szybkością, celując we wrażliwe miejsca, takie jak szyja, głowa, ramiona.
I show not your face but your heart's desire
The member 'Ain Eingarp' has done the following action : rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
Sekundy - słowo to miało tak bardzo nieistotny wydźwięk, że to aż bawiło. Zdecydowanie mniej bawiące były konsekwencje, które momentami te sekundy ze sobą niosły. Alisie nie udało się wybić w powietrze przed tym jak dosięgły ją szpony Hipogryfa. Wydała z siebie zdławiony skowyt bólu, który błyskawicznie przeobraził się w syk. Zachwiała się w powietrzu, po tym, jak zachwiało jej sylwetką i byłaby wypuściła sowę trzymaną w ręce przytroczoną do feralnego ramienia, gdyby nie jej zawziętość. Będąc w powietrzu powiodła wzrokiem, za niebezpiecznym zwierzęciem, które nie tracąc czasu uniosło się sprawnie ponad nią. Skrzywiła się, decydując się na obniżenie lotu. Surowo oceniła swoje umiejętności. Jednorącz nie była w stanie unieść gwałtownie miotły. Potrzebowała pozbyć się ciążącego jej, coraz bardziej ruchliwego balastu w postaci sowy. W tym celu po wykonaniu pętli wokół bariery i obniżeniu lotu pozwoliła sobie z siłą zacisnąć rękę na trzymanym skrzydle dopóki nie poczuła uległości pustej, ptasiej kości. Potem bezceremonialnie puściła zwierze, które spadło na ziemie. Mulciber wierzyła, że w chwili obecnej pochwycona sowa jest zbyt małym i nieistotnym celem dla hipogryfa. Zyskując wolną rękę zacisnęła ją na trzonku miotły odzyskując zwrotność - i w samą porę bo hipogryf na nią pikował. Trzymając się blisko ziemi skręciła gwałtownie raz i drugi próbując go zgubić. Czuła przy tym nieprzyjemnie drażniące łaskotanie, jakie wywołuje cieknące po skórze krople krwi.
The member 'Alisa Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k100' : 70
'k100' : 70
Ostatnio wilkołak. Teraz hipogryf... Najwyraźniej miał szczęście do wpadania na magiczne stworzenia na misjach, ale tym razem bydlę skupiło się na latającej na jego głową Mulciber. Co mógł zrobić dopóki dziewczyna szybowała wciąż trzymając sowę z listem. Teraz nie dość że możliwe było że hipogryf ją dosięgnie, zniszczy również i zawartość koperty, a do tego nie można było dopuścić. Nie zastanawiając się dłużej rzucił w stronę sowy Accio, które zadziałało błyskawicznie dając równocześnie Alisie szansę na większą stabilizację podczas lotu. Morgoth dodatkowo szybko rzucił zaklęcie pomniejszające, by bez problemu schować zdobycz w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Szybko odnalazł spojrzeniem unoszących się mu nad głową czarownicę i hipogryfa. Z tej perspektywy nie dało się wycelować poprawnie w zwierzę, by nie ugodzić przy tym Mulciber. Musiał poszukać innego miejsca. Odpowiedniego. Miał nadzieję jedynie że zanim się ustawi, Alisa wytrzyma. Nie miał zamiaru wracać z trupem po misji. Już wystarczająco wiele ofiar pochłonął ostatni czas. Ruszył w kierunku małego wzniesienia, skąd idealnie można było wycelować. Jednocześnie jednak wiedział, że wystawia się na widok. Trudno. Nie miał wyjścia.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 16 kwietnia, południe
Szyja ją już bolała od wpatrywania się w górę, od wodzenia wzrokiem między gałęziami uginającymi się od siedzących na nich ociężałych sylwetek kruków. Skrzeczały upiornie, zazielenione gałęzie niosły ich echo aż po samo centrum Zakazanego Lasu. Psie szczekanie zmusiło je do poderwania się do lotu. Drzewa nagle się ogołociły, a niebo zalało się czystą czernią, jakby ktoś wylał na nie puszkę z malarską farbą. Śledziła wzrokiem ich lot, aż stado nie zniknęło całkiem za linią horyzontu. Z lekcji wróżbiarstwa zapamiętała, że były symbolem śmierci. Ciemnymi marami płynącymi po przestworzach, ciągnącymi za sobą wieść o utracie życia. Poczuła jak grawitacja ciągnie ją do siebie, ale w porę udało jej się ściągnąć świadomość na powrót do swojego ciała i nie straciła dzięki temu równowagi.
- Waldie – burknęła na psa, który wsadził swój wielki pysk do wiaderka, wąchając w nim i oblizując się jęzorem. Rączkę przerzuciła do drugiej dłoni, żeby go nie kusiło. Zerknęła do środka.
Mało osób zdawało sobie sprawę z tego, że w Hogwarcie istniało takie miejsce jak kuchnia. Wszyscy cieszyli się z dań, które tak nagle pojawiały się na ich tacach, ale nikt nawet nie pomyślał, że musiały być one wcześniej przez kogoś przygotowywane. Przez nauczycieli? Nie, skąd, oni mieli swoje własne obowiązki, a kuchnia była raczej ostatnim miejscem, które chcieli odwiedzać. Sam dyrektor? Dobre sobie. Uczniowie na szlabanach? Też nie, szlabany częściej odpracowywane były w salach lekcyjnych albo w Zakazanym Lesie. Nikt nie wiedział, że zwinne skrzaty urabiały się po pachy, żeby tylko pieczeń była idealnie dopieczona, żeby dyniowy pudding wyszedł wyśmienity, żeby tosty z miodem smakowały cudownie, a brzoskwiniowa tarta na podwieczorek rozpływała się w ustach. Eileen wiedziała już o tym od dawna, chociaż w pędzie dnia codziennego zdawała się o tym zapominać. Jej myśli łatwiej odnalazły to miejsce przeszło tydzień temu, kiedy przy polanie oddalonej o kilka kilometrów od jej chatki znalazła rannego hipogryfa. Samica, jak udało jej się ustalić, miał rozorany pazurami zad i poharataną lewą tylną nogę. Może walczyła, może broniła młodego… które zresztą pojawiło się, jak tylko Eileen chciała pomóc jej przetransportować się w bezpieczniejsze miejsce. Oboje byli zmęczeni, głodni i spragnieni – widziała to, kiedy ich dzioby tak łapczywie pożerały kolejne warstwy resztek zebranych właśnie z hogwarckiej kuchni. Nie była w komitywie ze skrzatami, poza tym mogłaby przysiąc, że jak tylko przeszła przez próg tego gorącego, pachnącego pomieszczenia i prędko wypowiedziała swoje pragnienie zabrania wszystkich ostatków z dzisiejszego obiadu, jeden skrzat natychmiast pstryknął palcami… i pewnie teleportował się do gabinetu dyrektora, by go o tym powiadomić. Nie miała nic do ukrycia, dbanie o magiczne stworzenia bytujące w Zakazanym Lesie należało do jej obowiązków. Skrzaty podarowały jej dwa wiaderka pełne niespożytkowanych dobroci i wróciła biegiem do chatki.
Grind ruszył przodem, jak zawsze zresztą, czuwając nad bezpieczną ścieżką dla swojej gajowej. Gdy parli do przodu, odwracał się co jakiś czas, żeby sprawdzić czy wciąż za nim idzie. Szła. Patrzyła pod nogi, żeby nie potknąć się o wystające korzenie, rozglądała się na boki, żeby w razie czego szybko zareagować na niebezpieczeństwo. Kontrolowała stan mijanych pni, końcówkami połączeń nerwowych wychwytując każdy bodziec. Słyszała kukułkę i huczenie sowy gdzieś daleko przed sobą. W południe zawsze było spokojnie. Ale ona wiedziała, że była to tylko cisza przed burzą.
Dotarcie na miejsce zajęło jej około godziny, ale tylko dlatego, że szła spacerem. Nigdzie jej się nie spieszyło. Jamę, gdzie Eileen schowała samicę z jej młodym, otaczały drzew i rozrośnięte dziko krzewy. Każdy drapieżnik miał do niej dojście, ale Firenzo obiecał jej, że będzie czasami doglądał tej małej, niepełnej rodziny i w razie czego przepędzi napastników. Już z daleka usłyszała szybki, jakby paniczny trzepot skrzydeł i charakterystyczny, wysoki gulgot. Chwilę później szarżował już na nią młody hipogryf, a ona ledwo odskoczyła na bok, chwiejąc się na nogach.
- Trzpielot! – krzyknęła, wywracając na niego wzrokiem.
Młode pogalopowało do niej, łasząc się zaciekle. Pogładziła go po głowie, którą porastał jeszcze młodociany puch, potem po szyi, ogrzewanej tym samym materiałem. Jeszcze sporo minie, zanim zmieni swoje opierzenie na to dorosłe, natłuszczone i zabezpieczające przed ochłodzeniem organizmu.
- Gdzie masz mamę, co? Czuje się lepiej? – uśmiechnęła się, idąc przed siebie, w kierunku groty, gdzie znajdowała się samica.
Leżała. Skrzydła złożone miała ku sobie, wielki łeb, zakończony twardym dziobem, spoczywał na jej przednich kończynach. Ostre pazury ostrzegały przed możliwością ataku. Była chora, ale oprócz tego jej główną rolą była rola matki, więc była w stanie zrobić wszystko, żeby ochronić swoje młode. Eileen zatrzymała się kilka metrów za nią, czekając, aż hipogryf zareaguje. Uchyliła jedną powiekę, przypatrując się kobiecie bursztynowo zabarwioną tęczówką. Pokłoniła się – ostrożnie, z pełnym skupieniem, nie patrząc jej przy tym w oczy. Chciała okazać jej swój szacunek, a nie walczyć o terytorium, które i tak przecież nie należało do niej. Samica kiwnęła słabo głową, wydając z siebie przy tym gardłowy, chorowity pomruk. Wzięła to sobie jako przyzwolenie do zbliżenia się. Znały się. Trzpielot podreptał za gajową, by znaleźć się jak najbliżej swojej matki.
Zdjęła z siebie torbę, dając znak Waldiemu, żeby nie podchodził bliżej. Nie chciała ryzykować pogorszeniem się samopoczucia Yeslith. Uklęknęła przed samicą, zbliżając się na stopach w kierunku jej zadu, gdzie rany były najrozleglejsze. Powoli zdjęła jej stare opatrunki, żeby sprawdzić, jak wiele udało jej się naprawić w czasie ostatniej doby. Czerwone ścieżki przy boku zdążyły się zagoić, ale te przy grzbiecie i niżej, na samym udzie, wciąż były otwarte. Widać było pod nimi naderwane mięśnie. Westchnęła ciężko.
- Jeszcze trochę tu poleżysz, moja droga – powiedziała łagodnie, gładząc po skrzydle, mimowolnie badając strukturę jej silnych, mocnych piór. Kiełkująca od kilku dni myśl szybko rozrastała się w jej głowie.
Sięgnęła po swoją torbę, w której przechowywała wszystkie potrzebne materiały do utworzenia nowych opatrunków, rozwinęła na ziemi czystą szmatę i zaczęła rozbijać w niewielkim moździerzu mieszankę wcześniej zebranych i ususzonych ziół. Nie brała niczego dla siebie, a wszystkie ingrediencje pochodziły z Zakazanego Lasu, tam też i kończyły swój zielony żywot. Ubitą mieszankę wymieszała z niewielką ilością wody, nawet nie próbując tworzyć z niej jakiegokolwiek eliksiru, a tylko leczniczą maź, która miała zabezpieczyć rany przed zakażeniem. Była zielarką, nie alchemiczką, więc dysponowała tylko swoimi umiejętnościami łączenia właściwości leczniczych ziół z prostymi metodami stosowania ich w praktyce.
Rozsmarowała cały specyfik na świeżym bandażu i zaczęła owijać nim zranione miejsca na zadzie i lewej tylnej nodze. Jutro znów tu przyjdzie, żeby sprawdzić, czy przygotowana mieszanka pomagała. Wstała, żeby po sobie posprzątać i dopiero wtedy pozwoliła sobie wziąć do ręki wiadro z mięsnymi resztkami z hogwarckiej uczty obiadowej. Wzięła do ręki kawałek ostatki pieczonej wołowiny i rzuciła ją do przed siebie, obserwując bacznie, jak młody hipogryf podskakuje, pomagając sobie przy tym skrzydłami, by złapać smaczny ochłap. Uśmiechnęła się pod nosem i następny podała Yeslith. Całe ich oporządzenie zajęło jej kilka godzin, więc kiedy skończyła, słońce chyliło się ku zachodowi. Była zmęczona, ale usatysfakcjonowana. Jeszcze tylko kilka dni i Yeslith razem z Trzpielotem będą mogli wrócić bezpiecznie do stada. Gdy wracała do swojej chatki, zastanawiała się tylko, jak to zrobi. Sami będą wiedzieli, gdzie iść? Może Firenzo ich zaprowadzi?
Zjawił się tuż przy niej, gdy mijała powaloną kłodę na polanie. Wzdrygnęła się.
- Ktoś atakuje hipogryfy w gaju - odezwał się do niej cicho.
Pachniał lasem i świeżo roztartym w dłoni mchem. Mimo że uznawała go za swojego przyjaciela, wciąż bała się na niego patrzeć. Centaury rozsiewały wokół siebie niewytłumaczalną aurę tajemniczości i szacunku.
- Kolejny?
Pojedyncze kiwnięcie głową przyjęła jako nieme potwierdzenie. Dzisiejszy dzień jeszcze się dla niej nie skończył.
| zt
Szyja ją już bolała od wpatrywania się w górę, od wodzenia wzrokiem między gałęziami uginającymi się od siedzących na nich ociężałych sylwetek kruków. Skrzeczały upiornie, zazielenione gałęzie niosły ich echo aż po samo centrum Zakazanego Lasu. Psie szczekanie zmusiło je do poderwania się do lotu. Drzewa nagle się ogołociły, a niebo zalało się czystą czernią, jakby ktoś wylał na nie puszkę z malarską farbą. Śledziła wzrokiem ich lot, aż stado nie zniknęło całkiem za linią horyzontu. Z lekcji wróżbiarstwa zapamiętała, że były symbolem śmierci. Ciemnymi marami płynącymi po przestworzach, ciągnącymi za sobą wieść o utracie życia. Poczuła jak grawitacja ciągnie ją do siebie, ale w porę udało jej się ściągnąć świadomość na powrót do swojego ciała i nie straciła dzięki temu równowagi.
- Waldie – burknęła na psa, który wsadził swój wielki pysk do wiaderka, wąchając w nim i oblizując się jęzorem. Rączkę przerzuciła do drugiej dłoni, żeby go nie kusiło. Zerknęła do środka.
Mało osób zdawało sobie sprawę z tego, że w Hogwarcie istniało takie miejsce jak kuchnia. Wszyscy cieszyli się z dań, które tak nagle pojawiały się na ich tacach, ale nikt nawet nie pomyślał, że musiały być one wcześniej przez kogoś przygotowywane. Przez nauczycieli? Nie, skąd, oni mieli swoje własne obowiązki, a kuchnia była raczej ostatnim miejscem, które chcieli odwiedzać. Sam dyrektor? Dobre sobie. Uczniowie na szlabanach? Też nie, szlabany częściej odpracowywane były w salach lekcyjnych albo w Zakazanym Lesie. Nikt nie wiedział, że zwinne skrzaty urabiały się po pachy, żeby tylko pieczeń była idealnie dopieczona, żeby dyniowy pudding wyszedł wyśmienity, żeby tosty z miodem smakowały cudownie, a brzoskwiniowa tarta na podwieczorek rozpływała się w ustach. Eileen wiedziała już o tym od dawna, chociaż w pędzie dnia codziennego zdawała się o tym zapominać. Jej myśli łatwiej odnalazły to miejsce przeszło tydzień temu, kiedy przy polanie oddalonej o kilka kilometrów od jej chatki znalazła rannego hipogryfa. Samica, jak udało jej się ustalić, miał rozorany pazurami zad i poharataną lewą tylną nogę. Może walczyła, może broniła młodego… które zresztą pojawiło się, jak tylko Eileen chciała pomóc jej przetransportować się w bezpieczniejsze miejsce. Oboje byli zmęczeni, głodni i spragnieni – widziała to, kiedy ich dzioby tak łapczywie pożerały kolejne warstwy resztek zebranych właśnie z hogwarckiej kuchni. Nie była w komitywie ze skrzatami, poza tym mogłaby przysiąc, że jak tylko przeszła przez próg tego gorącego, pachnącego pomieszczenia i prędko wypowiedziała swoje pragnienie zabrania wszystkich ostatków z dzisiejszego obiadu, jeden skrzat natychmiast pstryknął palcami… i pewnie teleportował się do gabinetu dyrektora, by go o tym powiadomić. Nie miała nic do ukrycia, dbanie o magiczne stworzenia bytujące w Zakazanym Lesie należało do jej obowiązków. Skrzaty podarowały jej dwa wiaderka pełne niespożytkowanych dobroci i wróciła biegiem do chatki.
Grind ruszył przodem, jak zawsze zresztą, czuwając nad bezpieczną ścieżką dla swojej gajowej. Gdy parli do przodu, odwracał się co jakiś czas, żeby sprawdzić czy wciąż za nim idzie. Szła. Patrzyła pod nogi, żeby nie potknąć się o wystające korzenie, rozglądała się na boki, żeby w razie czego szybko zareagować na niebezpieczeństwo. Kontrolowała stan mijanych pni, końcówkami połączeń nerwowych wychwytując każdy bodziec. Słyszała kukułkę i huczenie sowy gdzieś daleko przed sobą. W południe zawsze było spokojnie. Ale ona wiedziała, że była to tylko cisza przed burzą.
Dotarcie na miejsce zajęło jej około godziny, ale tylko dlatego, że szła spacerem. Nigdzie jej się nie spieszyło. Jamę, gdzie Eileen schowała samicę z jej młodym, otaczały drzew i rozrośnięte dziko krzewy. Każdy drapieżnik miał do niej dojście, ale Firenzo obiecał jej, że będzie czasami doglądał tej małej, niepełnej rodziny i w razie czego przepędzi napastników. Już z daleka usłyszała szybki, jakby paniczny trzepot skrzydeł i charakterystyczny, wysoki gulgot. Chwilę później szarżował już na nią młody hipogryf, a ona ledwo odskoczyła na bok, chwiejąc się na nogach.
- Trzpielot! – krzyknęła, wywracając na niego wzrokiem.
Młode pogalopowało do niej, łasząc się zaciekle. Pogładziła go po głowie, którą porastał jeszcze młodociany puch, potem po szyi, ogrzewanej tym samym materiałem. Jeszcze sporo minie, zanim zmieni swoje opierzenie na to dorosłe, natłuszczone i zabezpieczające przed ochłodzeniem organizmu.
- Gdzie masz mamę, co? Czuje się lepiej? – uśmiechnęła się, idąc przed siebie, w kierunku groty, gdzie znajdowała się samica.
Leżała. Skrzydła złożone miała ku sobie, wielki łeb, zakończony twardym dziobem, spoczywał na jej przednich kończynach. Ostre pazury ostrzegały przed możliwością ataku. Była chora, ale oprócz tego jej główną rolą była rola matki, więc była w stanie zrobić wszystko, żeby ochronić swoje młode. Eileen zatrzymała się kilka metrów za nią, czekając, aż hipogryf zareaguje. Uchyliła jedną powiekę, przypatrując się kobiecie bursztynowo zabarwioną tęczówką. Pokłoniła się – ostrożnie, z pełnym skupieniem, nie patrząc jej przy tym w oczy. Chciała okazać jej swój szacunek, a nie walczyć o terytorium, które i tak przecież nie należało do niej. Samica kiwnęła słabo głową, wydając z siebie przy tym gardłowy, chorowity pomruk. Wzięła to sobie jako przyzwolenie do zbliżenia się. Znały się. Trzpielot podreptał za gajową, by znaleźć się jak najbliżej swojej matki.
Zdjęła z siebie torbę, dając znak Waldiemu, żeby nie podchodził bliżej. Nie chciała ryzykować pogorszeniem się samopoczucia Yeslith. Uklęknęła przed samicą, zbliżając się na stopach w kierunku jej zadu, gdzie rany były najrozleglejsze. Powoli zdjęła jej stare opatrunki, żeby sprawdzić, jak wiele udało jej się naprawić w czasie ostatniej doby. Czerwone ścieżki przy boku zdążyły się zagoić, ale te przy grzbiecie i niżej, na samym udzie, wciąż były otwarte. Widać było pod nimi naderwane mięśnie. Westchnęła ciężko.
- Jeszcze trochę tu poleżysz, moja droga – powiedziała łagodnie, gładząc po skrzydle, mimowolnie badając strukturę jej silnych, mocnych piór. Kiełkująca od kilku dni myśl szybko rozrastała się w jej głowie.
Sięgnęła po swoją torbę, w której przechowywała wszystkie potrzebne materiały do utworzenia nowych opatrunków, rozwinęła na ziemi czystą szmatę i zaczęła rozbijać w niewielkim moździerzu mieszankę wcześniej zebranych i ususzonych ziół. Nie brała niczego dla siebie, a wszystkie ingrediencje pochodziły z Zakazanego Lasu, tam też i kończyły swój zielony żywot. Ubitą mieszankę wymieszała z niewielką ilością wody, nawet nie próbując tworzyć z niej jakiegokolwiek eliksiru, a tylko leczniczą maź, która miała zabezpieczyć rany przed zakażeniem. Była zielarką, nie alchemiczką, więc dysponowała tylko swoimi umiejętnościami łączenia właściwości leczniczych ziół z prostymi metodami stosowania ich w praktyce.
Rozsmarowała cały specyfik na świeżym bandażu i zaczęła owijać nim zranione miejsca na zadzie i lewej tylnej nodze. Jutro znów tu przyjdzie, żeby sprawdzić, czy przygotowana mieszanka pomagała. Wstała, żeby po sobie posprzątać i dopiero wtedy pozwoliła sobie wziąć do ręki wiadro z mięsnymi resztkami z hogwarckiej uczty obiadowej. Wzięła do ręki kawałek ostatki pieczonej wołowiny i rzuciła ją do przed siebie, obserwując bacznie, jak młody hipogryf podskakuje, pomagając sobie przy tym skrzydłami, by złapać smaczny ochłap. Uśmiechnęła się pod nosem i następny podała Yeslith. Całe ich oporządzenie zajęło jej kilka godzin, więc kiedy skończyła, słońce chyliło się ku zachodowi. Była zmęczona, ale usatysfakcjonowana. Jeszcze tylko kilka dni i Yeslith razem z Trzpielotem będą mogli wrócić bezpiecznie do stada. Gdy wracała do swojej chatki, zastanawiała się tylko, jak to zrobi. Sami będą wiedzieli, gdzie iść? Może Firenzo ich zaprowadzi?
Zjawił się tuż przy niej, gdy mijała powaloną kłodę na polanie. Wzdrygnęła się.
- Ktoś atakuje hipogryfy w gaju - odezwał się do niej cicho.
Pachniał lasem i świeżo roztartym w dłoni mchem. Mimo że uznawała go za swojego przyjaciela, wciąż bała się na niego patrzeć. Centaury rozsiewały wokół siebie niewytłumaczalną aurę tajemniczości i szacunku.
- Kolejny?
Pojedyncze kiwnięcie głową przyjęła jako nieme potwierdzenie. Dzisiejszy dzień jeszcze się dla niej nie skończył.
| zt
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Jeśli gniew hipogryfa jeszcze mógł wzrosnąć, to stało się to w chwili kiedy kobieta na miotle, w którą celował niemal mu umknęła. Gnał za nią po niebie i jedyne co zdołał wskórać, to potężnie uderzyć ją skrzydłem w plecy, co jemu samemu również wcale nie pomogło! Musiał na chwilę zwolnić by wyrównać lot a następnie dopiero mógł podjąć gonitwę.
Jeśli chodzi o sowę, to kobieta miała rację. Chwilowo cała uwaga zwierzęcia była skupiona na czarownicy na miotle, zupełnie nie przejął się spadającym ptakiem. Głównie również dlatego, żę nie był głodny. Objadł się nornicami! Był wściekły, że ci obcy weszli na jego teren!
Pognał więc prosto za nią, ponownie wyciągając przed siebie swoje szpony i skrzecząc przeraźliwie.
Jeśli chodzi o sowę, to kobieta miała rację. Chwilowo cała uwaga zwierzęcia była skupiona na czarownicy na miotle, zupełnie nie przejął się spadającym ptakiem. Głównie również dlatego, żę nie był głodny. Objadł się nornicami! Był wściekły, że ci obcy weszli na jego teren!
Pognał więc prosto za nią, ponownie wyciągając przed siebie swoje szpony i skrzecząc przeraźliwie.
I show not your face but your heart's desire
Fuknęła przez zaciśnięte zęby czując, jak jedno z masywnych skrzydeł uderzyło ją w grzbiet. Zachwiała się na miotle. Na szczęście zwierze potrzebowało chwili by skorygować swój lot co jej dało okazję do zapanowania nad miotłą i uczynienia tego samego. Tyle dobrego, że zwierzę nie dosięgło jej bezpośrednio szponami, a raczej.
Pochyliła się bardziej chcąc zyskać na prędkości. Wzrokiem poszukiwała sylwetki towarzyszącego jej śmierciożercy. Gdy dostrzegła miejsce w którym się ustawił, zamierzała spełnić jego oczekiwania i zwieść tam hipogryfa. Wykonała kilka zwodów między pniami drzew, a następnie zyskując okazję skierowała się na przyszykowanego do ataku towarzysza i w ostatniej chwili dźwignęła miotłę ku górze, tak by wystawić mu zwierze.
Pochyliła się bardziej chcąc zyskać na prędkości. Wzrokiem poszukiwała sylwetki towarzyszącego jej śmierciożercy. Gdy dostrzegła miejsce w którym się ustawił, zamierzała spełnić jego oczekiwania i zwieść tam hipogryfa. Wykonała kilka zwodów między pniami drzew, a następnie zyskując okazję skierowała się na przyszykowanego do ataku towarzysza i w ostatniej chwili dźwignęła miotłę ku górze, tak by wystawić mu zwierze.
Miał dość tej cholernej maskarady. Zdecydowanie zbyt długo babrali się z tym zwierzakiem. Odszukał spojrzeniem Mulciber jakby chciał zmusić ją, by go zauważyła, ale nie było to potrzebne. Zaraz też naprowadziła miotłę jak i goniącego ją stwora, by podążył jej śladem - prosto na Yaxley'a. A on tylko na to czekał. Jeszcze chwila... Nie teraz... Jeszcze nie... Już blisko. Teraz! Zaklęcie ogłuszające poleciało w stronę hipogryfa. Dokładnie to samo, które używało się na smoki. Światło wystrzeliło z różdżki i ugodziło latające bydlę w klatkę piersiową. Nie był wysoko, ale Morgoth musiał praktycznie upaść na trawę, by cielsko bezwładnie przeleciało nad nim i uderzyło w ziemię zaraz za jego plecami. Nie był to poważny upadek, ale hipogryf zarył dziobem w grunt. Nie zamierzał marnować czasu na to, by sprawdzić czy wszystko zadziałało jak trzeba. Wstał, sprawdzając czy sowa jak list są w bezpiecznym miejscu. Zaraz spojrzał na Alisę, po czym wyciągnął do niej rękę i razem przenieśli się z powrotem do Londynu. Misja zakończona.
|zt x3
|zt x3
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 20 kwietnia
Przeżyje?
Karta księgi zaszeleściła delikatnie, podniesiona dwoma palcami. Jej treść, ważna i naznaczona mądrością, przemknęła w powietrzu.
Przeżyje. Tylko trzeba się nią zaopiekować.
Znała cały rytuał. Powtarzalność gestów i słów utkwiła jej w głowie niczym wiecznie powtarzająca się melodia kołysanki, wyśpiewywana przez katarynkę na rynku w centrum miasta. Znała schemat, dzięki któremu kilka lat temu była w stanie po raz pierwszy przemienić swoją ludzką postać w postać zwierzęcia, królika o brązowej sierści, tak dobrze odwzorowującego jej uległy, strachliwy charakter. Odkąd pamiętała, zawsze uciekała – przed konsekwencjami, przed rodziną, przed trudnymi decyzjami i bólem, przed sobą samą. Zawsze mknęła przez leśne ostępy nie po to, by coś odkryć, zbadać nowy fragment zieleni, tylko po to, by uciec, ukryć się przed światem. A przecież nie na tym polegało dołączenie do Zakonu, nie na tym miała polegać próba. Musiała iść dalej, zmuszać mięśnie do lotu, a umysł do szybkich decyzji. Wiedziała, że oduczenie się starej formy i wpojenie swojemu ciału nowych ruchów będzie bolało. Okrutnie. Była tego świadoma. Cholernie mocno.
Nie zostanie u nas, Aithne. Pomożemy jej wrócić do zdrowia, a potem wypuścimy ją na zewnątrz. Może jeszcze kiedyś do nas wróci. Kanie już takie są, wiesz? Pamiętają dobrą rękę i wracają, ale są bardzo samodzielne. Mogłabyś się od nich wiele nauczyć.
To właśnie zamierzała.
Przeniosła wzrok na notatnik leżący obok. Namalowany magicznie obraz ptaka podobnego do jastrzębia. Charakterystycznie zarysowany ogon podczas lotu, wcięty na środku, majestatycznie rozwinięte skrzydła, pod spodem ukazujące czarno-białe lotki, na wierzchniej stronie przyozdobione rudością i brązem. Kremowo-biały brzuch i popielaty łebek z haczykowato zagiętym dziobem. Bystre oczy. Nie mogła już być ofiarą. Nie mogła uciekać na oślep przed niebezpieczeństwem, miała tego dość. Musiała stać się drapieżnikiem. Odrzucić ból i strach, posiąść wolność i zmysł obserwacji, nauczyć się na nowo odczuwać to, co działo się wokół niej.
To nie trwało dzień czy dwa. Proces zaczął się już po ostatnim spotkaniu zakonu, przełom marca i kwietnia, czas wielkich przemian i moment, gdy trzeba podjąć decyzję, której konsekwencje będą rzutować na całe przyszłe życie. Chciała pozbyć się pewnych spraw i pozwolić sobie na nowy start – odcięcie się zarówno od swojej miłości, która słodkością i goryczą zapełniała jej myśli, jak i od swojej dotychczasowej animagicznej postaci, która była tylko tchórzliwym, trzęsącym się ze strachu królikiem. Żądała od siebie tej zmiany bardziej, niż kiedykolwiek.
Początki były bardzo trudne. Pierwsze dni kwietnia przyniosły jej tylko rozczarowanie i dowód na to, że nie potrafi. Nieważne, ilekroć zmieniała swoje myśli, swoje chęci i nastawienie, próbując nadać im nowy kierunek, za każdym razem się zawodziła. Wciąż zamieniała się w królika. Nie miała piór ani wciętego w połowie ogona. Miała uszy i puszysty omyk. A tego właśnie chciała się pozbyć. Zaczęła więc od absolutnych podstaw, jakby była kompletnym żółtodziobem w tej technice, jakby nie przeżyła paru dobrych lat jako animag.
Spróbowała wyczyścić umysł, kolejny kubek z herbatą zostawiając na pastwę mijającego warstwami czasu, i zaczęła kreślić w powietrzu kanciaste gesty jodłową różdżką, pod nosem wypowiadając sekwencjonowane inkantacje, o których pisano w księdze. Dokładnie, nie myląc się ani razu, myśli skupiając absolutnie na nowej formie, którą chciała przybrać. Półtora metra rozpiętości skrzydeł, około dwóch kilogramów wagi, całkowita długość ciała około siedemdziesięciu centymetrów. Znała wygląd tego drapieżnika, czytała o jego zwyczajach i czekała, aż od wspominanych chwil dzieciństwa, w których pojawiały się wizje kani, rozboleje ją głowa.
Ich gniazdo znajdowało się na drzewie rosnącym niedaleko ich rodzinnego domu. Para zabłądziła, tak mówił ojciec, przezimowała w Kornwalii więcej niż tylko jedną zimę. Kiedy wyleczyli jej złamane skrzydło, w czym pomogła im nieoceniona wiedza leśniczego, pana Perkinsa, wypuścili ją, żeby pomknęła ku przestworzom, znów stając się ich integralną częścią. Jej pióra zawsze należały do chmur, jej gwiżdżące nawoływania zawsze należały do wiatru.
Wypuściła z ust powietrze. Drżała. Od zimna, które falami wlewało się do jej pokoju razem z wieczornym powietrzem. Od psychicznego zmęczenia, na które sama się godziła. Przetarła twarz. Może wypadało się przespać.
Przez kilka następnych dni zrezygnowała całkowicie z ćwiczeń. Dorwały ją mdłości, potem gorączka i bóle mięśni. Jakiś czas po nich czuła jak stawy jej sztywnieją, twardnieją tak, że nie mogła ruszyć się nawet o kilka kroków. Nie mogła spać, bo w uszach wciąż dzwonił jej gwiżdżący syk kani rudej, przedzierającej się przez gęstwiny w lesie rosnącym nieopodal ich domu, a gdy już zasypiała, męczyły ją koszmary. Miała wrażenie, że przesadziła, że konsekwencje nieudanych przemian opisywane w księdze, a jeszcze wcześniej, ostrzeżenia płynące z ich treści, odbiją się na niej w najgorszy z możliwych sposobów. Brnęła jednak w zaparte. Zmuszała się do kolejnych ruchów, chociaż każdy kolejny gest różdżką wywoływał falę dreszczy i blokował dech w płucach. Znów chciała uciec, ale tym razem nie zamierzała sobie na to pozwolić, nie teraz, nie w tym momencie. Zaczęła się kłócić sama ze sobą.
Do głosu doszły dwie postacie. Jedna – szeleszcząca wśród zieleni, niknąca w małych jamach, nasłuchująca z ogromną ostrożnością, wymykająca się spod wielkich łap drapieżnika, żyjąca z dala od niebezpieczeństwa. Druga – przemierzająca kilometry wśród chmur, furkoczącymi w skrzydłach piórami zagarniająca dla siebie całe powietrze, przecinająca polne łany swoim przenikliwym głosem, polująca na słabe punkty przeciwnika, obserwująca terytorium i broniąca go za wszelką cenę przed intruzami. Głowa puchła od bólu, skronie pulsowały, a ona dalej zmuszała się do przemiany.
W końcu musiał nastąpić przełom.
Ból ochłonął po pełnej dobie snu. Opadł na dno żołądka, na dno jej własnych myśli i nie pełnił już roli dyrygenta, nie kontrolował jej ciała tak, jak jeszcze kilkanaście godzin temu. Gdy po pełnej przespanej nocy otworzyła oczy, nie słyszała już w swojej głowie szalejącej burzy. Nie słyszała sztormu wybuchających o siebie fal odmiennych kreacji, które stworzyła na przekór utartym schematom. Doszła do siebie i była w stanie jeszcze raz stanąć oko w oko ze swoimi własnymi sprzecznościami.
Zakazany Las był najlepszym miejscem do podjęcia ostatecznej próby przemiany. Podskórnie czuła, że w końcu się zatrzymała, że zniknęła sierść jej starej formy, ustępując miejsca sztywnym piórom i bystremu wzrokowi, wypatrującemu z daleka obcych sylwetek. Jej ułożony charakter nabrał ostrości, surowej barwy, która pozwoliła jej powziąć pewne kroki. Pozostały pewne przyzwyczajenia, ale wypleni je, jak przyjdzie tylko ku temu sposobność. Na razie chciała biec. Przed siebie, ku nowym, niepoznanym obszarom.
Nogi poniosły ją same, jak tylko wyszła ze swojej małej, ciasnej chatki. Biegła, odpychając się dłońmi od drzew, na łeb, na szyję, oddychając głęboko i na tyle głośno, że każdy wdech i wydech obijał się echem o jej czaszkę. Kiedy wypadła na ogromną polanę, zamknęła oczy.
Nie możemy jej tu więzić, Aithne. Te ptaki muszą być wolne, pozbawione wiążących je ograniczeń. Musi polecieć, inaczej jej skrzydła nie znałyby sensu istnienia.
Czegoś się pozbyła. Ciężaru, uporczywych myśli, łańcuchów tak silnie zaplątanych wokół jej kostek, ciągnących ją ku ziemi za każdym razem, gdy chciała wzlecieć.
Coś zniknęło.
Pierwsze zniknęło obciążenie w kościach – stały się lekkie, jakby wiatr nie był już ich wrogiem, tylko przyjacielem, popychał je ku górze razem ze skrzydłami, które w następnej chwili zaczęły zastępować ramiona. Pióra zafurkotały w powietrzu, a stopy, przemienione w szpony, zaczęły tracić równowagę. Półtora metra pierzastej harmonii zachwiało się, ruda sylwetka kani załopotała się o ziemię, a z dzioba wydarł się przenikliwy, gwiżdżący dźwięk. Mnogość bodźców napływała do jej zbitego w ptasią formę ciała zdecydowanie za szybko, ale za wszelką cenę starała się to w sobie stłamsić, kontrolować każdy pojedynczy sygnał dopływający do niej z zewnątrz. Kiedy w końcu jej się udało, poleciała. Niezbyt wysoko, kontrolnie, żeby nie złamać nowo wykształconych kończyn o twarde gałęzie drzew. To jej jednak wystarczyło. Szybko pojęła, w czym rzecz. Zobaczyła świat w zupełnie innych barwach, końcówkami piór wyczuwała każde tchnienie wiatru, wachlarzowato rozstawionym ogonem kontrolowała każdą zmianę wysokości.
Gwizd kani rudej zatańczył na liściach. Jeszcze wiele było przed nią pracy, ale na to wszystko znajdzie jeszcze czas. Miała tylko nadzieję, że nie przyjdzie jej jeść surowego mięsa zbyt często.
| zt
Przeżyje?
Karta księgi zaszeleściła delikatnie, podniesiona dwoma palcami. Jej treść, ważna i naznaczona mądrością, przemknęła w powietrzu.
Przeżyje. Tylko trzeba się nią zaopiekować.
Znała cały rytuał. Powtarzalność gestów i słów utkwiła jej w głowie niczym wiecznie powtarzająca się melodia kołysanki, wyśpiewywana przez katarynkę na rynku w centrum miasta. Znała schemat, dzięki któremu kilka lat temu była w stanie po raz pierwszy przemienić swoją ludzką postać w postać zwierzęcia, królika o brązowej sierści, tak dobrze odwzorowującego jej uległy, strachliwy charakter. Odkąd pamiętała, zawsze uciekała – przed konsekwencjami, przed rodziną, przed trudnymi decyzjami i bólem, przed sobą samą. Zawsze mknęła przez leśne ostępy nie po to, by coś odkryć, zbadać nowy fragment zieleni, tylko po to, by uciec, ukryć się przed światem. A przecież nie na tym polegało dołączenie do Zakonu, nie na tym miała polegać próba. Musiała iść dalej, zmuszać mięśnie do lotu, a umysł do szybkich decyzji. Wiedziała, że oduczenie się starej formy i wpojenie swojemu ciału nowych ruchów będzie bolało. Okrutnie. Była tego świadoma. Cholernie mocno.
Nie zostanie u nas, Aithne. Pomożemy jej wrócić do zdrowia, a potem wypuścimy ją na zewnątrz. Może jeszcze kiedyś do nas wróci. Kanie już takie są, wiesz? Pamiętają dobrą rękę i wracają, ale są bardzo samodzielne. Mogłabyś się od nich wiele nauczyć.
To właśnie zamierzała.
Przeniosła wzrok na notatnik leżący obok. Namalowany magicznie obraz ptaka podobnego do jastrzębia. Charakterystycznie zarysowany ogon podczas lotu, wcięty na środku, majestatycznie rozwinięte skrzydła, pod spodem ukazujące czarno-białe lotki, na wierzchniej stronie przyozdobione rudością i brązem. Kremowo-biały brzuch i popielaty łebek z haczykowato zagiętym dziobem. Bystre oczy. Nie mogła już być ofiarą. Nie mogła uciekać na oślep przed niebezpieczeństwem, miała tego dość. Musiała stać się drapieżnikiem. Odrzucić ból i strach, posiąść wolność i zmysł obserwacji, nauczyć się na nowo odczuwać to, co działo się wokół niej.
To nie trwało dzień czy dwa. Proces zaczął się już po ostatnim spotkaniu zakonu, przełom marca i kwietnia, czas wielkich przemian i moment, gdy trzeba podjąć decyzję, której konsekwencje będą rzutować na całe przyszłe życie. Chciała pozbyć się pewnych spraw i pozwolić sobie na nowy start – odcięcie się zarówno od swojej miłości, która słodkością i goryczą zapełniała jej myśli, jak i od swojej dotychczasowej animagicznej postaci, która była tylko tchórzliwym, trzęsącym się ze strachu królikiem. Żądała od siebie tej zmiany bardziej, niż kiedykolwiek.
Początki były bardzo trudne. Pierwsze dni kwietnia przyniosły jej tylko rozczarowanie i dowód na to, że nie potrafi. Nieważne, ilekroć zmieniała swoje myśli, swoje chęci i nastawienie, próbując nadać im nowy kierunek, za każdym razem się zawodziła. Wciąż zamieniała się w królika. Nie miała piór ani wciętego w połowie ogona. Miała uszy i puszysty omyk. A tego właśnie chciała się pozbyć. Zaczęła więc od absolutnych podstaw, jakby była kompletnym żółtodziobem w tej technice, jakby nie przeżyła paru dobrych lat jako animag.
Spróbowała wyczyścić umysł, kolejny kubek z herbatą zostawiając na pastwę mijającego warstwami czasu, i zaczęła kreślić w powietrzu kanciaste gesty jodłową różdżką, pod nosem wypowiadając sekwencjonowane inkantacje, o których pisano w księdze. Dokładnie, nie myląc się ani razu, myśli skupiając absolutnie na nowej formie, którą chciała przybrać. Półtora metra rozpiętości skrzydeł, około dwóch kilogramów wagi, całkowita długość ciała około siedemdziesięciu centymetrów. Znała wygląd tego drapieżnika, czytała o jego zwyczajach i czekała, aż od wspominanych chwil dzieciństwa, w których pojawiały się wizje kani, rozboleje ją głowa.
Ich gniazdo znajdowało się na drzewie rosnącym niedaleko ich rodzinnego domu. Para zabłądziła, tak mówił ojciec, przezimowała w Kornwalii więcej niż tylko jedną zimę. Kiedy wyleczyli jej złamane skrzydło, w czym pomogła im nieoceniona wiedza leśniczego, pana Perkinsa, wypuścili ją, żeby pomknęła ku przestworzom, znów stając się ich integralną częścią. Jej pióra zawsze należały do chmur, jej gwiżdżące nawoływania zawsze należały do wiatru.
Wypuściła z ust powietrze. Drżała. Od zimna, które falami wlewało się do jej pokoju razem z wieczornym powietrzem. Od psychicznego zmęczenia, na które sama się godziła. Przetarła twarz. Może wypadało się przespać.
Przez kilka następnych dni zrezygnowała całkowicie z ćwiczeń. Dorwały ją mdłości, potem gorączka i bóle mięśni. Jakiś czas po nich czuła jak stawy jej sztywnieją, twardnieją tak, że nie mogła ruszyć się nawet o kilka kroków. Nie mogła spać, bo w uszach wciąż dzwonił jej gwiżdżący syk kani rudej, przedzierającej się przez gęstwiny w lesie rosnącym nieopodal ich domu, a gdy już zasypiała, męczyły ją koszmary. Miała wrażenie, że przesadziła, że konsekwencje nieudanych przemian opisywane w księdze, a jeszcze wcześniej, ostrzeżenia płynące z ich treści, odbiją się na niej w najgorszy z możliwych sposobów. Brnęła jednak w zaparte. Zmuszała się do kolejnych ruchów, chociaż każdy kolejny gest różdżką wywoływał falę dreszczy i blokował dech w płucach. Znów chciała uciec, ale tym razem nie zamierzała sobie na to pozwolić, nie teraz, nie w tym momencie. Zaczęła się kłócić sama ze sobą.
Do głosu doszły dwie postacie. Jedna – szeleszcząca wśród zieleni, niknąca w małych jamach, nasłuchująca z ogromną ostrożnością, wymykająca się spod wielkich łap drapieżnika, żyjąca z dala od niebezpieczeństwa. Druga – przemierzająca kilometry wśród chmur, furkoczącymi w skrzydłach piórami zagarniająca dla siebie całe powietrze, przecinająca polne łany swoim przenikliwym głosem, polująca na słabe punkty przeciwnika, obserwująca terytorium i broniąca go za wszelką cenę przed intruzami. Głowa puchła od bólu, skronie pulsowały, a ona dalej zmuszała się do przemiany.
W końcu musiał nastąpić przełom.
Ból ochłonął po pełnej dobie snu. Opadł na dno żołądka, na dno jej własnych myśli i nie pełnił już roli dyrygenta, nie kontrolował jej ciała tak, jak jeszcze kilkanaście godzin temu. Gdy po pełnej przespanej nocy otworzyła oczy, nie słyszała już w swojej głowie szalejącej burzy. Nie słyszała sztormu wybuchających o siebie fal odmiennych kreacji, które stworzyła na przekór utartym schematom. Doszła do siebie i była w stanie jeszcze raz stanąć oko w oko ze swoimi własnymi sprzecznościami.
Zakazany Las był najlepszym miejscem do podjęcia ostatecznej próby przemiany. Podskórnie czuła, że w końcu się zatrzymała, że zniknęła sierść jej starej formy, ustępując miejsca sztywnym piórom i bystremu wzrokowi, wypatrującemu z daleka obcych sylwetek. Jej ułożony charakter nabrał ostrości, surowej barwy, która pozwoliła jej powziąć pewne kroki. Pozostały pewne przyzwyczajenia, ale wypleni je, jak przyjdzie tylko ku temu sposobność. Na razie chciała biec. Przed siebie, ku nowym, niepoznanym obszarom.
Nogi poniosły ją same, jak tylko wyszła ze swojej małej, ciasnej chatki. Biegła, odpychając się dłońmi od drzew, na łeb, na szyję, oddychając głęboko i na tyle głośno, że każdy wdech i wydech obijał się echem o jej czaszkę. Kiedy wypadła na ogromną polanę, zamknęła oczy.
Nie możemy jej tu więzić, Aithne. Te ptaki muszą być wolne, pozbawione wiążących je ograniczeń. Musi polecieć, inaczej jej skrzydła nie znałyby sensu istnienia.
Czegoś się pozbyła. Ciężaru, uporczywych myśli, łańcuchów tak silnie zaplątanych wokół jej kostek, ciągnących ją ku ziemi za każdym razem, gdy chciała wzlecieć.
Coś zniknęło.
Pierwsze zniknęło obciążenie w kościach – stały się lekkie, jakby wiatr nie był już ich wrogiem, tylko przyjacielem, popychał je ku górze razem ze skrzydłami, które w następnej chwili zaczęły zastępować ramiona. Pióra zafurkotały w powietrzu, a stopy, przemienione w szpony, zaczęły tracić równowagę. Półtora metra pierzastej harmonii zachwiało się, ruda sylwetka kani załopotała się o ziemię, a z dzioba wydarł się przenikliwy, gwiżdżący dźwięk. Mnogość bodźców napływała do jej zbitego w ptasią formę ciała zdecydowanie za szybko, ale za wszelką cenę starała się to w sobie stłamsić, kontrolować każdy pojedynczy sygnał dopływający do niej z zewnątrz. Kiedy w końcu jej się udało, poleciała. Niezbyt wysoko, kontrolnie, żeby nie złamać nowo wykształconych kończyn o twarde gałęzie drzew. To jej jednak wystarczyło. Szybko pojęła, w czym rzecz. Zobaczyła świat w zupełnie innych barwach, końcówkami piór wyczuwała każde tchnienie wiatru, wachlarzowato rozstawionym ogonem kontrolowała każdą zmianę wysokości.
Gwizd kani rudej zatańczył na liściach. Jeszcze wiele było przed nią pracy, ale na to wszystko znajdzie jeszcze czas. Miała tylko nadzieję, że nie przyjdzie jej jeść surowego mięsa zbyt często.
| zt
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
| 8 kwietnia
Nie zwlekał długo po otrzymaniu listu - w takich sytuacjach czas nie był przyjacielem.
Był aurorem na służbie, dziś (wyjątkowo? wszak ostatnio częściej łamał prawo niż egzekwował jego przestrzeganie) działał z ramienia Ministerstwa; zamknął zgłoszenie Eileen w ramach raportu, każde podejrzenie czarnej magii powinno zostać natychmiastowo sprawdzone. Zbyt łatwo mogła się rozprzestrzenić, zbyt łatwo narobić szkód; najpierw subtelnych, nieznacznych, potem objąć w ciemnych objęciach trawy, drzewa, zwierzęta, a w końcu - niespodziewających się niebezpieczeństwa uczniów.
Kto mógł za tym stać, Grindelwald? Trzecia siła, przed którą ostrzegał ich Dumbledore?
Nie mógł dłużej się łudzić, że ostrzeżenia Albusa były mrzonkami martwego człowieka.
Gdy szedł przez jedną z nieodległych Hogwartowi polan, a zieleniące się źdźbła uginały się pod ciężarem skórzanych, opinających się na łydkach butów, uświadomił sobie, od jak dawna nie miał okazji tu być. Wiatr smagał go policzkach, rozganiał kosmyki włosów wydzierające się z niestarannie związanego kucyka - mimo tego, że minęło tyle (ponad dziesięć, cholera; starzał się) lat, nic nie uległo zmianie. Kontury zamku tak samo wyłaniały się zza szczytów drzew i odznaczały się na tle błękitu nieba nieznacznie zmąconego kłębiącymi się chmurami, jak robiły to za czasów jego młodości - ale teraz nad murami miejsca, które kiedyś zwał domem, wisiało coś groźnego. Widmo nieprzewidywalnego tyrana zamieniającego najbezpieczniejsze miejsce na ziemi w siedlisko zagrożeń i gniazdo czarnej magii sprawiło, że nie mógł czuć się tu bezpiecznie; każdy z szelestów uznawał za pogłos zagrożenia i zapowiedź katastrofy. To wilkołak? Groźna klątwa? Przyczajony dementor?
Teraz zrozumiał - wiatr złośliwie targał ciemnobrunatną pelerynę, jaką narzucił niedbale na plecy, kiedy ostatecznie doszedł do wniosku, że może i mury ciepłego niegdyś Hogwartu nie uległy zmianie, ale atmosfera tego miejsca zajęła się lodem. Chłód kąsał po odsłoniętej szyi jak małego chłopca, który zimą zapomniał szalika, obawy wbijały w serce okruchy lodu.
Garrett współczuł dzieciom, które nigdy nie pojmą prawdziwej magii Hogwartu.
Nie usłyszą śmiechu beztrosko rozbrzmiewającego na korytarzach, bo ich serca przepełnią się trwogą; nie wymkną się nocą, by psocić na podwórzu skąpanym w blasku księżyca w pełni, bo teraz spotkałaby ich za to kara gorsza, niż miałoby to miejsce przed laty; ich oczy nie zalśnią zachwytem, gdy będą uczyć się zaklęć obronnych, bo dyrekcja dołoży wszelkich starań, aby dziecięce dusze zatraciły się w odmętach najczarniejszej z dziedzin magii.
Nienawidził Grindelwalda - nienawidził go całym sobą, ale nie mógł odmówić mu skuteczności; najłatwiej było zwieść najmłodszych, zatruć ich niewinność groźną, złą ideologią, zachęcić do bezsensownego okrucieństwa. Kazać im uwierzyć, że dzięki magii rozgrzewającej im krew są kimś więcej; że to czary definiują człowieczeństwo, że mugole są wyłącznie przedmiotem - nie podmiotem - i że należy ich tępić, traktować jak robactwo, jak szkodniki. Zniszczyć, obrócić w proch; przecież nie zasługują na nic więcej, prawda?
Z rozmyślań wyrwał go kolejny powiew wiatru; nie przybył tu po to, by oddawać się wspominkom i dywagacjom na temat kierunku, w którym zmierzał świat - przybył, by pomóc. Ruszył dalej, mając nadzieję, że wkrótce wśród zieleni na wpół leśnych terenów dostrzeże brąz włosów kuzynki. Postura Eileen mignęła mu gdzieś w oddali, to właśnie tutaj mieli się spotkać; machnął w jej kierunku ręką w geście ni to powitania, ni to próby zwrócenia na siebie uwagi, będąc niemal pewnym, że zdołała go dostrzec.
- Eileen! - rzucił głośno, na swój sposób nie mogąc powstrzymać oddechu pełnego ulgi, gdy uświadomił sobie, że była cała - w tym epicentrum katastrof, śmierci i zaginięć stał się aż nazbyt ostrożny, sceptyczny, plątał się w teoriach spiskowych. Lecz lepiej było cierpieć przez deficyt zaufania niż nadmierne dzielenie się nim z tymi, którzy mogli sprowadzić na niego - na nich? - zgubę. - Wszystko w porządku? - spytał znikąd, nie mając na myśli czarnomagicznego pniaka, o którym rozpisywała się w liście. Spojrzał na nią z widoczną troską, która na moment rozbłysła w spojrzeniu, ale potem zgasła, jakby oprzytomniał, jakby przypomniał sobie, że powinien skrywać uczucia. Zatrzymał się, odczuł dziwną potrzebę, by zapalić - nie zrobił tego, zamiast tego uśmiechnął się, nie odrywając od Eileen zaskakująco ciepłego spojrzenia. - Co tutaj w ogóle zaszło? Jesteś pewna, że to nie jest zwykły dowcip uczniaków? - rzucił lekko, choć gdzieś podskórnie przeczuwał, że beztroska była złudna - w tych czasach ziarna czarnej magii kryły się już wszędzie. Nawet w spróchniałych pniakach nieopodal Hogwartu.
Przez chwilę milczał, jakby zastanawiając się, czy powstrzymać słowa napływające na język.
- I... dobrze cię widzieć - całą i zdrową; szczególnie teraz, gdy wszyscy jego najbliżsi mieli tendencję do żegnania się z życiem.
Nie zwlekał długo po otrzymaniu listu - w takich sytuacjach czas nie był przyjacielem.
Był aurorem na służbie, dziś (wyjątkowo? wszak ostatnio częściej łamał prawo niż egzekwował jego przestrzeganie) działał z ramienia Ministerstwa; zamknął zgłoszenie Eileen w ramach raportu, każde podejrzenie czarnej magii powinno zostać natychmiastowo sprawdzone. Zbyt łatwo mogła się rozprzestrzenić, zbyt łatwo narobić szkód; najpierw subtelnych, nieznacznych, potem objąć w ciemnych objęciach trawy, drzewa, zwierzęta, a w końcu - niespodziewających się niebezpieczeństwa uczniów.
Kto mógł za tym stać, Grindelwald? Trzecia siła, przed którą ostrzegał ich Dumbledore?
Nie mógł dłużej się łudzić, że ostrzeżenia Albusa były mrzonkami martwego człowieka.
Gdy szedł przez jedną z nieodległych Hogwartowi polan, a zieleniące się źdźbła uginały się pod ciężarem skórzanych, opinających się na łydkach butów, uświadomił sobie, od jak dawna nie miał okazji tu być. Wiatr smagał go policzkach, rozganiał kosmyki włosów wydzierające się z niestarannie związanego kucyka - mimo tego, że minęło tyle (ponad dziesięć, cholera; starzał się) lat, nic nie uległo zmianie. Kontury zamku tak samo wyłaniały się zza szczytów drzew i odznaczały się na tle błękitu nieba nieznacznie zmąconego kłębiącymi się chmurami, jak robiły to za czasów jego młodości - ale teraz nad murami miejsca, które kiedyś zwał domem, wisiało coś groźnego. Widmo nieprzewidywalnego tyrana zamieniającego najbezpieczniejsze miejsce na ziemi w siedlisko zagrożeń i gniazdo czarnej magii sprawiło, że nie mógł czuć się tu bezpiecznie; każdy z szelestów uznawał za pogłos zagrożenia i zapowiedź katastrofy. To wilkołak? Groźna klątwa? Przyczajony dementor?
Teraz zrozumiał - wiatr złośliwie targał ciemnobrunatną pelerynę, jaką narzucił niedbale na plecy, kiedy ostatecznie doszedł do wniosku, że może i mury ciepłego niegdyś Hogwartu nie uległy zmianie, ale atmosfera tego miejsca zajęła się lodem. Chłód kąsał po odsłoniętej szyi jak małego chłopca, który zimą zapomniał szalika, obawy wbijały w serce okruchy lodu.
Garrett współczuł dzieciom, które nigdy nie pojmą prawdziwej magii Hogwartu.
Nie usłyszą śmiechu beztrosko rozbrzmiewającego na korytarzach, bo ich serca przepełnią się trwogą; nie wymkną się nocą, by psocić na podwórzu skąpanym w blasku księżyca w pełni, bo teraz spotkałaby ich za to kara gorsza, niż miałoby to miejsce przed laty; ich oczy nie zalśnią zachwytem, gdy będą uczyć się zaklęć obronnych, bo dyrekcja dołoży wszelkich starań, aby dziecięce dusze zatraciły się w odmętach najczarniejszej z dziedzin magii.
Nienawidził Grindelwalda - nienawidził go całym sobą, ale nie mógł odmówić mu skuteczności; najłatwiej było zwieść najmłodszych, zatruć ich niewinność groźną, złą ideologią, zachęcić do bezsensownego okrucieństwa. Kazać im uwierzyć, że dzięki magii rozgrzewającej im krew są kimś więcej; że to czary definiują człowieczeństwo, że mugole są wyłącznie przedmiotem - nie podmiotem - i że należy ich tępić, traktować jak robactwo, jak szkodniki. Zniszczyć, obrócić w proch; przecież nie zasługują na nic więcej, prawda?
Z rozmyślań wyrwał go kolejny powiew wiatru; nie przybył tu po to, by oddawać się wspominkom i dywagacjom na temat kierunku, w którym zmierzał świat - przybył, by pomóc. Ruszył dalej, mając nadzieję, że wkrótce wśród zieleni na wpół leśnych terenów dostrzeże brąz włosów kuzynki. Postura Eileen mignęła mu gdzieś w oddali, to właśnie tutaj mieli się spotkać; machnął w jej kierunku ręką w geście ni to powitania, ni to próby zwrócenia na siebie uwagi, będąc niemal pewnym, że zdołała go dostrzec.
- Eileen! - rzucił głośno, na swój sposób nie mogąc powstrzymać oddechu pełnego ulgi, gdy uświadomił sobie, że była cała - w tym epicentrum katastrof, śmierci i zaginięć stał się aż nazbyt ostrożny, sceptyczny, plątał się w teoriach spiskowych. Lecz lepiej było cierpieć przez deficyt zaufania niż nadmierne dzielenie się nim z tymi, którzy mogli sprowadzić na niego - na nich? - zgubę. - Wszystko w porządku? - spytał znikąd, nie mając na myśli czarnomagicznego pniaka, o którym rozpisywała się w liście. Spojrzał na nią z widoczną troską, która na moment rozbłysła w spojrzeniu, ale potem zgasła, jakby oprzytomniał, jakby przypomniał sobie, że powinien skrywać uczucia. Zatrzymał się, odczuł dziwną potrzebę, by zapalić - nie zrobił tego, zamiast tego uśmiechnął się, nie odrywając od Eileen zaskakująco ciepłego spojrzenia. - Co tutaj w ogóle zaszło? Jesteś pewna, że to nie jest zwykły dowcip uczniaków? - rzucił lekko, choć gdzieś podskórnie przeczuwał, że beztroska była złudna - w tych czasach ziarna czarnej magii kryły się już wszędzie. Nawet w spróchniałych pniakach nieopodal Hogwartu.
Przez chwilę milczał, jakby zastanawiając się, czy powstrzymać słowa napływające na język.
- I... dobrze cię widzieć - całą i zdrową; szczególnie teraz, gdy wszyscy jego najbliżsi mieli tendencję do żegnania się z życiem.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Powinni dać jej tytuł mistrzyni podpierania drzew.
Przeszła ledwie kilka metrów od chatki, a już musiała objąć dłonią korę, by poczuć pod palcami coś stabilnego, twardego, coś, co nie będzie złudzeniem kolejnej, nieprzespanej nocy i drętwiejących z niemocy stawów. W kieszeni płaszcza spróbowała rozprostować palce dłoni, a potem wyprostowała się i położyła obie na bokach, wyginając się do tyłu. Stęknęła. Nie dlatego, bo źle spała. Poczuła, jak każdy mięsień rwie się z bólem, kiedy próbowała je choć odrobinę rozciągnąć. Mogłaby przysiąc, że słyszała, jak pękają w niej sznureczki, które do tej pory spinały całą konstrukcję jej ciała. Jeden po, cholera, drugim.
Otworzyła oczy, kiedy usłyszała za sobą szmer. Nawet nie wiedziała w którym momencie wyciągnęła różdżkę.
- Waldie… - odetchnęła. Pies w najlepsze wywąchiwał terytorium. – Zawsze musisz mnie tak straszyć? Chodź.
Ogon zamiótł powietrze, szczęśliwe dyszenie zastąpiło szczeknięcie i nie wznieciło popłochu wśród ptaków spędzających leniwy poranek na gałęziach wysokich drzew.
Była rada temu, że Garry odpowiedział na jej list tak szybko. Nie znała się na czarnej magii, poznała ledwie jej zaplecze, kiedy w Hogwarcie uczono ich, jak się przed nią bronić, ale coś mówiło jej, że tego dziwnego przypadku nie należy lekceważyć. Badała tę niewielką polanę zaledwie dwa lub trzy dni, obserwując reakcje zwierząt, które przemierzały w swoich codziennych wędrówkach tamte rejony lub zwyczajnie miały tam swoje domy. Niewielkie stado hipogryfów, mające niedaleko żerowisko, omijało ten skrawek zieleni naprawdę szerokim, niemal idealnym łukiem, a jeśli któryś z osobników podszedł za blisko, zaczynał prychać i wierzgać tylnymi nogami, skrzecząc przeraźliwie w stronę pniaka. Elfy przeniosły swoje niewielkie gniazdowiska na zachodnią stronę lasu, gdzie było zdecydowanie mniej kwiatów, a to już był powód do zmartwień. Jednak ostatni przypadek zmartwił ją najbardziej. Nieopodal suchego pnia znalazła martwego szpiczaka. Nie dotykała go z obawy o własne zdrowie, ale wnioskując po zewnętrznym stanie jego drobnego ciałka, umarł jakby bez powodu. Zauważyła jedynie na jego brzuchu czarną smugę, której pochodzenia nie potrafiła sklasyfikować. Ogień? W jej różdżce była igła tego małego, niewinnego stworzenia. Idealna do białej magii. Białej, na Merlina.
Miała ochotę puścić obrzydliwą wiązankę przekleństw w stronę zamku, w stronę tego, który tak bardzo zniszczył równowagę tego miejsca; w stronę tego, który wprowadził rządy tyranii, strachu i miażdżył to, co wiązało w sobie tak wiele dobra i jasności. Czarna magia, przeplatająca się teraz między lekcjami, między spojrzeniami uczniów, wnikała jeszcze głębiej. Do ich serc, gdzie, jak Eileen miała nadzieję, zostanie jednak powstrzymana. Chociaż przez jednostki.
Westchnęła. Biała mgła wydostała się z jej ust, niknąc szybko w zimnym powietrzu. Dojście na niewielką polanę zajęło jej kilka minut. Kluczyła między drzewami, trzymając psa blisko siebie, jakby bała się, że im mniejszy był dystans dzielący ją od celu, tym większe było prawdopodobieństwo, że stanie się coś niespodziewanego.
Gdy usłyszała za sobą ciężkie kroki, obróciła się natychmiast, zaciskając palce na różdżce, aż knykcie stały się bielą podobne do koloru jej drewna.
- Garrett – kotłująca się w żyłach krew ustała w biegu, pozwalając na chwilę trwania w błogim spokoju. Jego pytanie zbiło ją z tropu. Zauważył, że była nienaturalnie blada i zmęczona? Zauważył, że ledwo szła? Już, szybko, usprawiedliw się czymś. – A, tak, wszystko w porządku. Nie śpię ostatnio zbyt dobrze.
Nagle sobie o czymś przypomniała. O szalonym poranku, kiedy mimo upojenia alkoholowego, pamięć ją nie zawiodła. Wykonała krok w kierunku przepaści, o której mu mówiła, i wpadła do wartkiej rzeki, ale wyszła z niej. Pocięta na kawałki, z krwawiącym serce. Ale wyszła.
- Zresztą, powiem ci później – była mu to winna? Chciała się pochwalić? Nie ekscytowała się tym przecież jak małe dziecko, zachowała raczej stonowany, suchy upór. Skinęła mu głową w stronę ścieżki między drzewami. Musieli przejść jeszcze kawałek. – Jestem pewna. Dzieciaki nie zapuściłyby się tak daleko, poza tym… wychodzenie z Hogwartu w nocy to przestępstwo karane nawet nie wiem jak, na Merlina. Szlaban w Zakazanym Lesie to już chyba najlżejsza forma reprymendy – bo traktowani byli jak dorośli, jak istoty, których występki miały rzutować na całe ich przyszłe życie. – A w dzień cały czas stróżuje, widziałabym, gdyby jakaś dwójka myszkowała na obrzeżach albo kilka metrów poza nimi. Wcześniej to miejsce było całkiem lubiane przez leśne zwierzęta. Hipogryfy często ocierały się o ten pniak, żeby zedrzeć starą sierść. A teraz… polana opustoszała. Nawet grzyby zaczęły tam rosnąć w czarcim kręgu. A jest kwiecień, grzybów tam być nie powinno. Waldie!
Syknęła na psa, kiedy ten z uporem maniaka zaczął wywąchiwać wszystkie najdrobniejsze aromaty z ubrania i ręki Garretta.
- Grindelwald, ten bardziej honorowy, we własnej osobie – uniosła wzrok na kuzyna i dopiero teraz się uśmiechnęła, spychając zmęczenie i rezygnację nieudanymi transmutacjami na dalszy plan. – Ciebie też.
Chwyciła go nagle za nadgarstek, zatrzymując się w miejscu. Mieli stąd świetny widok na skrawek ziemi, na którym rósł cel ich spotkania. Nieopodal kręcił się brązowoskrzydły hipogryf, bacznie obserwujący spróchniałe, stare drewno, prychający na nie, jakby właśnie przygotowywał się do ataku. Zamarł na chwilę, potrząsnął łbem, strosząc pióra i pogalopował między drzewa, zostawiając wszystko za sobą z przenikliwym rykiem. Pusta, martwa cisza znów opadła na trawę. Nie słychać było ani jednego owada, ani jednego kwilącego ptaka.
- Widzisz? Niedawno znalazłam tuż obok pnia martwego szpiczaka. Nie mam pojęcia, jak zginął, ale na pewno nie z… łap drapieżnika. Może coś go poparzyło, bo na to wskazywała czarna smuga na jego brzuchu, chociaż nie było tu ani śladu po pożarze.
Przeszła ledwie kilka metrów od chatki, a już musiała objąć dłonią korę, by poczuć pod palcami coś stabilnego, twardego, coś, co nie będzie złudzeniem kolejnej, nieprzespanej nocy i drętwiejących z niemocy stawów. W kieszeni płaszcza spróbowała rozprostować palce dłoni, a potem wyprostowała się i położyła obie na bokach, wyginając się do tyłu. Stęknęła. Nie dlatego, bo źle spała. Poczuła, jak każdy mięsień rwie się z bólem, kiedy próbowała je choć odrobinę rozciągnąć. Mogłaby przysiąc, że słyszała, jak pękają w niej sznureczki, które do tej pory spinały całą konstrukcję jej ciała. Jeden po, cholera, drugim.
Otworzyła oczy, kiedy usłyszała za sobą szmer. Nawet nie wiedziała w którym momencie wyciągnęła różdżkę.
- Waldie… - odetchnęła. Pies w najlepsze wywąchiwał terytorium. – Zawsze musisz mnie tak straszyć? Chodź.
Ogon zamiótł powietrze, szczęśliwe dyszenie zastąpiło szczeknięcie i nie wznieciło popłochu wśród ptaków spędzających leniwy poranek na gałęziach wysokich drzew.
Była rada temu, że Garry odpowiedział na jej list tak szybko. Nie znała się na czarnej magii, poznała ledwie jej zaplecze, kiedy w Hogwarcie uczono ich, jak się przed nią bronić, ale coś mówiło jej, że tego dziwnego przypadku nie należy lekceważyć. Badała tę niewielką polanę zaledwie dwa lub trzy dni, obserwując reakcje zwierząt, które przemierzały w swoich codziennych wędrówkach tamte rejony lub zwyczajnie miały tam swoje domy. Niewielkie stado hipogryfów, mające niedaleko żerowisko, omijało ten skrawek zieleni naprawdę szerokim, niemal idealnym łukiem, a jeśli któryś z osobników podszedł za blisko, zaczynał prychać i wierzgać tylnymi nogami, skrzecząc przeraźliwie w stronę pniaka. Elfy przeniosły swoje niewielkie gniazdowiska na zachodnią stronę lasu, gdzie było zdecydowanie mniej kwiatów, a to już był powód do zmartwień. Jednak ostatni przypadek zmartwił ją najbardziej. Nieopodal suchego pnia znalazła martwego szpiczaka. Nie dotykała go z obawy o własne zdrowie, ale wnioskując po zewnętrznym stanie jego drobnego ciałka, umarł jakby bez powodu. Zauważyła jedynie na jego brzuchu czarną smugę, której pochodzenia nie potrafiła sklasyfikować. Ogień? W jej różdżce była igła tego małego, niewinnego stworzenia. Idealna do białej magii. Białej, na Merlina.
Miała ochotę puścić obrzydliwą wiązankę przekleństw w stronę zamku, w stronę tego, który tak bardzo zniszczył równowagę tego miejsca; w stronę tego, który wprowadził rządy tyranii, strachu i miażdżył to, co wiązało w sobie tak wiele dobra i jasności. Czarna magia, przeplatająca się teraz między lekcjami, między spojrzeniami uczniów, wnikała jeszcze głębiej. Do ich serc, gdzie, jak Eileen miała nadzieję, zostanie jednak powstrzymana. Chociaż przez jednostki.
Westchnęła. Biała mgła wydostała się z jej ust, niknąc szybko w zimnym powietrzu. Dojście na niewielką polanę zajęło jej kilka minut. Kluczyła między drzewami, trzymając psa blisko siebie, jakby bała się, że im mniejszy był dystans dzielący ją od celu, tym większe było prawdopodobieństwo, że stanie się coś niespodziewanego.
Gdy usłyszała za sobą ciężkie kroki, obróciła się natychmiast, zaciskając palce na różdżce, aż knykcie stały się bielą podobne do koloru jej drewna.
- Garrett – kotłująca się w żyłach krew ustała w biegu, pozwalając na chwilę trwania w błogim spokoju. Jego pytanie zbiło ją z tropu. Zauważył, że była nienaturalnie blada i zmęczona? Zauważył, że ledwo szła? Już, szybko, usprawiedliw się czymś. – A, tak, wszystko w porządku. Nie śpię ostatnio zbyt dobrze.
Nagle sobie o czymś przypomniała. O szalonym poranku, kiedy mimo upojenia alkoholowego, pamięć ją nie zawiodła. Wykonała krok w kierunku przepaści, o której mu mówiła, i wpadła do wartkiej rzeki, ale wyszła z niej. Pocięta na kawałki, z krwawiącym serce. Ale wyszła.
- Zresztą, powiem ci później – była mu to winna? Chciała się pochwalić? Nie ekscytowała się tym przecież jak małe dziecko, zachowała raczej stonowany, suchy upór. Skinęła mu głową w stronę ścieżki między drzewami. Musieli przejść jeszcze kawałek. – Jestem pewna. Dzieciaki nie zapuściłyby się tak daleko, poza tym… wychodzenie z Hogwartu w nocy to przestępstwo karane nawet nie wiem jak, na Merlina. Szlaban w Zakazanym Lesie to już chyba najlżejsza forma reprymendy – bo traktowani byli jak dorośli, jak istoty, których występki miały rzutować na całe ich przyszłe życie. – A w dzień cały czas stróżuje, widziałabym, gdyby jakaś dwójka myszkowała na obrzeżach albo kilka metrów poza nimi. Wcześniej to miejsce było całkiem lubiane przez leśne zwierzęta. Hipogryfy często ocierały się o ten pniak, żeby zedrzeć starą sierść. A teraz… polana opustoszała. Nawet grzyby zaczęły tam rosnąć w czarcim kręgu. A jest kwiecień, grzybów tam być nie powinno. Waldie!
Syknęła na psa, kiedy ten z uporem maniaka zaczął wywąchiwać wszystkie najdrobniejsze aromaty z ubrania i ręki Garretta.
- Grindelwald, ten bardziej honorowy, we własnej osobie – uniosła wzrok na kuzyna i dopiero teraz się uśmiechnęła, spychając zmęczenie i rezygnację nieudanymi transmutacjami na dalszy plan. – Ciebie też.
Chwyciła go nagle za nadgarstek, zatrzymując się w miejscu. Mieli stąd świetny widok na skrawek ziemi, na którym rósł cel ich spotkania. Nieopodal kręcił się brązowoskrzydły hipogryf, bacznie obserwujący spróchniałe, stare drewno, prychający na nie, jakby właśnie przygotowywał się do ataku. Zamarł na chwilę, potrząsnął łbem, strosząc pióra i pogalopował między drzewa, zostawiając wszystko za sobą z przenikliwym rykiem. Pusta, martwa cisza znów opadła na trawę. Nie słychać było ani jednego owada, ani jednego kwilącego ptaka.
- Widzisz? Niedawno znalazłam tuż obok pnia martwego szpiczaka. Nie mam pojęcia, jak zginął, ale na pewno nie z… łap drapieżnika. Może coś go poparzyło, bo na to wskazywała czarna smuga na jego brzuchu, chociaż nie było tu ani śladu po pożarze.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Strona 2 z 41 • 1, 2, 3 ... 21 ... 41
Zakazany Las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart