Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Ulice
Strona 16 z 16 • 1 ... 9 ... 14, 15, 16
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ulice
Dolina Godryka nie może poszczycić się dużą ilością ulic. Zaledwie jedno większe skrzyżowanie, kilka małych zaułków i jedna główna aleja przechodząca przez główny plac, łącząca wjazd i wyjazd z wioski. Wzdłuż niej, podobnie jak i przy innych, ciągną się rzędy domów, w większości zbudowanych z kamienia według starej mody. Stając na placyku i patrząc przed siebie można odnieść wrażenie, jakby cofnęło się o kilkaset lat. Na ulicach nie ma wielu samochodów, a od czasu do czasu potrafi pojawić się nawet wóz zaprzęgnięty w konie. Nocą nikłe światło dają elektryczne latarnie stylizowane na stare. Zaułki oddalające się jednak od głównej ulicy giną w mroku, który rozjaśnia jedynie odrobina blasku bijącego z okien stojących przy nich budynków.
Zmartwione spojrzenie wkrótce ściemniało pod zmarszczonymi brwiami, gdy Argus świdrował wzrokiem nieznajomego młodzieńca, próbującego zapanować nad swoim zwierzęciem. Obelgi same cisnęły się na usta, lecz zasznurował je, zbyt skoncentrowany na zachowaniu kugucharzycy, wyraźnie zestresowanej obecnością psidwaka. Jej bojowe nastawienie nie malało, wzmagając niepokój opiekuna, zdającego się ignorować przeprosiny rozmówcy. Nie zdążył odpowiedzieć, a w kierunku Pani Norris już padała kolejna kwestia, następna zniewaga słana w jego maleństwo, jakby typ próbował kury przeganiać, bo mu na próg srają! Co było nie tak ludźmi w tej wiosce?! Szczęka zacisnęła się ze złości dokładnie w chwili kolejnego syku. Cieniutkie i ostre zęby wyjrzały z kociej paszczy wraz z ostrzegawczym dźwiękiem. Źle. Bardzo, bardzo źle. A to jeszcze nie były pazury.
- Jasne kurwie licho, nie podburzaj jej, jak ci życie miłe - warknął, uzupełniając symfonię nieprzyjaznych dźwięków o chrypliwy głos, który sam w sobie mógłby być nawet przyjemny, gdyby odjąć mu te złowróżbne, groźne nuty.
Znał swoją towarzyszkę zbyt dobrze, by zareagować jak właściciel psidwaka - nie mógł pochwycić Pani Norris w ramiona, by odciągnąć ją od zagrożenia i zapobiec zwierzęcej gonitwie albo, co gorsza, walce. Miała kocią naturę, była indywidualistką skupioną na celu, upór zaś nosili w sobie podobny; prędko wyplątałaby się z uścisku, mimo sporych gabarytów przepłynęłaby przez dłonie niczym woda, znajdując najskuteczniejszą drogę do czmychnięcia - ot, odepchnie się zgrabnie łapami, uskoczy, a potem wróci z większą determinacją, rozjuszona do granic możliwości, z rozbuchanym instynktem drapieżnika. Ludzki kaprys zbyłaby niechętnym spojrzeniem, dobitnie dając do zrozumienia, że obierze własną ścieżkę i nikt nie będzie wchodził jej przy tym w paradę. Znał ją, bo był jak ona.
- Moja droga, to nie jest konieczne - odezwał się łagodniej, choć nie bez pewności, próbując przemówić kuchucharzycy do rozsądku. Rozumiała go, emocjonalnie i słownie, miał na to niezbyte dowody z lat spędzonych w jej towarzystwie, ale w takich chwilach kierowała się tylko własnym instynktem. Argus mógł zaledwie sugerować i liczyć na porozumienie. Nerwowo zerknął na Farfocla, wyrywającego się niestrudzenie z ramion właściciela. Nie wyglądał mu wcale na silnego osobnika - w prowizorycznych kalkulacjach Filcha pies miał spore szanse na ucieczkę nawet na przestrzeni sekund, już zaczynał wierzgać jak opętany. Nigdy nie rozumiał psów, teraz czuł wobec nich zwielokrotnioną irytację. - Nie warto strzępić pazurów, daj spokój - próbował, innego wyjścia nie było.
| Pani Norris vs perswazja Argusa:
1 - Sromotna porażka Filcha. Rozwścieczona kotka sięga do swojej ulubionej broni, wspinając się po nodze Olivera.
2 - Kotka śledzi rozwój wydarzeń, razem z opiekunem wpatruje się czujnie w rozemocjonowanego psidwaka, wstrzymując się z atakiem aż Farfocel wyrwie się z uścisku właściciela.
3 - Zaufanie musiało wygrać, Pani Norris wydaje się powoli wycofywać, ale jest za wcześnie, by mówić o sukcesie i bezpieczeństwie - pazury trzyma w gotowości!
- Jasne kurwie licho, nie podburzaj jej, jak ci życie miłe - warknął, uzupełniając symfonię nieprzyjaznych dźwięków o chrypliwy głos, który sam w sobie mógłby być nawet przyjemny, gdyby odjąć mu te złowróżbne, groźne nuty.
Znał swoją towarzyszkę zbyt dobrze, by zareagować jak właściciel psidwaka - nie mógł pochwycić Pani Norris w ramiona, by odciągnąć ją od zagrożenia i zapobiec zwierzęcej gonitwie albo, co gorsza, walce. Miała kocią naturę, była indywidualistką skupioną na celu, upór zaś nosili w sobie podobny; prędko wyplątałaby się z uścisku, mimo sporych gabarytów przepłynęłaby przez dłonie niczym woda, znajdując najskuteczniejszą drogę do czmychnięcia - ot, odepchnie się zgrabnie łapami, uskoczy, a potem wróci z większą determinacją, rozjuszona do granic możliwości, z rozbuchanym instynktem drapieżnika. Ludzki kaprys zbyłaby niechętnym spojrzeniem, dobitnie dając do zrozumienia, że obierze własną ścieżkę i nikt nie będzie wchodził jej przy tym w paradę. Znał ją, bo był jak ona.
- Moja droga, to nie jest konieczne - odezwał się łagodniej, choć nie bez pewności, próbując przemówić kuchucharzycy do rozsądku. Rozumiała go, emocjonalnie i słownie, miał na to niezbyte dowody z lat spędzonych w jej towarzystwie, ale w takich chwilach kierowała się tylko własnym instynktem. Argus mógł zaledwie sugerować i liczyć na porozumienie. Nerwowo zerknął na Farfocla, wyrywającego się niestrudzenie z ramion właściciela. Nie wyglądał mu wcale na silnego osobnika - w prowizorycznych kalkulacjach Filcha pies miał spore szanse na ucieczkę nawet na przestrzeni sekund, już zaczynał wierzgać jak opętany. Nigdy nie rozumiał psów, teraz czuł wobec nich zwielokrotnioną irytację. - Nie warto strzępić pazurów, daj spokój - próbował, innego wyjścia nie było.
| Pani Norris vs perswazja Argusa:
1 - Sromotna porażka Filcha. Rozwścieczona kotka sięga do swojej ulubionej broni, wspinając się po nodze Olivera.
2 - Kotka śledzi rozwój wydarzeń, razem z opiekunem wpatruje się czujnie w rozemocjonowanego psidwaka, wstrzymując się z atakiem aż Farfocel wyrwie się z uścisku właściciela.
3 - Zaufanie musiało wygrać, Pani Norris wydaje się powoli wycofywać, ale jest za wcześnie, by mówić o sukcesie i bezpieczeństwie - pazury trzyma w gotowości!
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
The member 'Argus Filch' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Przez moment nie wierzył w to, co usłyszał. Wiązanka przekleństw wypływająca z ust drugiego mężczyzny zupełnie zbiła go z pantałyku, do tego stopnia, że przez moment miał nawet wrażenie, że szczęka musiała mu opaść i wpatrywał się w niego w szoku, z rozdziawionymi głupio ustami. Zmobilizował się jednak dość prędko, musiał przecież odpowiedzieć na coś takiego, choć po prawdzie nie do końca wiedział, co. Nie spodziewał się bowiem, że sprawy przybiorą taki obrót. Sama ucieczka Farfocla była już nieprzyjemna, a wrażenie to spotęgowane zostało nagłym pojawieniem się wielkiego kociska. Nieznajomy mógł albo naprawić sytuację, albo uczynić ją jeszcze bardziej okropną; najwyraźniej wybrał drugą opcję.
— Trochę kultury! — zawołał więc oburzony alchemik, marszcząc przy tym gniewnie brwi. Licha postura w żadnym wypadku nie sprawiała, że ktokolwiek mógłby poczuć się nim zagrożony (za wyjątkiem dzieci poniżej siódmego roku życia, choć zdarzały się i takie, które dzielnie stawiały opór jego próbom stabilizacji sytuacji). Syknięcie, ostrzegawcze, co do tego nie było wątpliwości, ściągnęło jego uwagę na kugucharzycę. Farfocel wyrywał się z jego ramion, ale Oliver dzielnie próbował trzymać go przy sobie, przynajmniej przez moment, gdy zwrócił się do drugiego zwierzęcia, koncentrując na nim swe spojrzenie. — Ciebie też się to tyczy — nawołanie do zachowania kultury, oczywiście.
Przecież sytuacja nie musiała eskalować, prawda? Mógł po prostu skupić się na Farfoclu i zabrać go z tego zamieszania, wprost do domu, nawet ignorując kartony, które pozostawił pod płotem. Wróciłby się po nie i doniósł, przecież nikt nie zamierzał ich kraść, w Dolinie Godryka takie zachowania były nie do pomyślenia. W tym samym czasie nieznajomy mógł zapanować nad magicznym kociskiem, dzięki czemu rozstaliby się we wzajemnym wzburzeniu postawą drugiego, ale bez większej szkody na ciele, czy dumie.
Przez moment miał nawet nadzieję, że tak się stanie. Sposób, w jaki ten mężczyzna przemawiał do kugucharzycy byłby niemal zabawny, gdyby nie to, że sam odzywał się w podobnej manierze do swoich pupili. Mógł tylko kibicować mu w myślach, że podjęte przez niego próby negocjacji odniosą planowany skutek. Nadzieja jednak raz jeszcze chciała im pokazać, że była wyłącznie matką głupich. Głupi był Oliver, ufając nieznajomemu, że uda mu się poskromić dziki instynkt stworzenia.
Oczywiście, że się nie udało.
Kumulacja przykrych zbiegów okoliczności i zdarzeń rozpoczęła się, gdy poczuł pierwsze mocniejsze szarpnięcie Farfocla, dodatkowo wzmocnione wyraźnie bojowo nastawionym szczeknięciem. Zmarszczył wtedy brwi, przycisnął zwierze bliżej siebie, choć czuł, że długo takiej szamotaniny nie wytrzyma. W tym samym momencie poczuł coś jeszcze. Igły pazurów przebijające się przez materiał nogawki spodni, wżynające się w skórę łydki.
Tego już zupełnie się nie spodziewał.
— Merlinie! — krzyknął, podnosząc nogę do góry i próbując wymachiwać nią tak, aby strącić z siebie zwierzę. W tym samym momencie Farfocel wykorzystał okazję, wymykając się z ramion Summersa. Nie wylądował na ziemi równie zgrabnie, jak mogłaby to zrobić Pani Norris, niemniej jednak zrobił to bez krzywdy dla siebie i natychmiast nastroszył sierść na karku, marszcząc przy tym nos i obnażając kły. — Zdejmij ją ze mnie, zanim sam to zrobię! — w tonie głosu zabrzmiała groźba, bez wątpienia był już o krok od użycia różdżki i przymusowej pacyfikacji kugucharzycy. Może zrobiłby to od razu, gdyby nie gotowy do ataku psidwak przy jego drugiej nodze. — Farfocel, do domu, ale już! — rozkazał psidwakowi, który...
| 1 — Farfocel zupełnie zignorował polecenie swego właściciela. Nie chcąc zostawić go w potrzebie, najpierw głośno zakomunikował swą złość na atakującą Olivera Panią Norris, aby później odpłacić się pięknym za nadobne i ruszyć do Argusa, celem szarpania go za nogawki spodni.
2 — Farfocel decyduje się posłuchać Olivera, choć nie robi tego od razu. Przez pierwsze kilka sekund pozostaje przy nim, wciąż najeżony, warcząc ostrzegawczo i gotowy do rzucenia się na panią Norris, gdyby ta kontynuowała swoją wędrówkę. Po pewnym czasie zaczyna się jednak cofać, nie spuszczając wzroku z kugucharzycy.
3 — Farfocel ucieka w stronę Księżycowej Chatki. Co jakiś czas słychać oddalające się, psidwacze nawoływanie.
— Trochę kultury! — zawołał więc oburzony alchemik, marszcząc przy tym gniewnie brwi. Licha postura w żadnym wypadku nie sprawiała, że ktokolwiek mógłby poczuć się nim zagrożony (za wyjątkiem dzieci poniżej siódmego roku życia, choć zdarzały się i takie, które dzielnie stawiały opór jego próbom stabilizacji sytuacji). Syknięcie, ostrzegawcze, co do tego nie było wątpliwości, ściągnęło jego uwagę na kugucharzycę. Farfocel wyrywał się z jego ramion, ale Oliver dzielnie próbował trzymać go przy sobie, przynajmniej przez moment, gdy zwrócił się do drugiego zwierzęcia, koncentrując na nim swe spojrzenie. — Ciebie też się to tyczy — nawołanie do zachowania kultury, oczywiście.
Przecież sytuacja nie musiała eskalować, prawda? Mógł po prostu skupić się na Farfoclu i zabrać go z tego zamieszania, wprost do domu, nawet ignorując kartony, które pozostawił pod płotem. Wróciłby się po nie i doniósł, przecież nikt nie zamierzał ich kraść, w Dolinie Godryka takie zachowania były nie do pomyślenia. W tym samym czasie nieznajomy mógł zapanować nad magicznym kociskiem, dzięki czemu rozstaliby się we wzajemnym wzburzeniu postawą drugiego, ale bez większej szkody na ciele, czy dumie.
Przez moment miał nawet nadzieję, że tak się stanie. Sposób, w jaki ten mężczyzna przemawiał do kugucharzycy byłby niemal zabawny, gdyby nie to, że sam odzywał się w podobnej manierze do swoich pupili. Mógł tylko kibicować mu w myślach, że podjęte przez niego próby negocjacji odniosą planowany skutek. Nadzieja jednak raz jeszcze chciała im pokazać, że była wyłącznie matką głupich. Głupi był Oliver, ufając nieznajomemu, że uda mu się poskromić dziki instynkt stworzenia.
Oczywiście, że się nie udało.
Kumulacja przykrych zbiegów okoliczności i zdarzeń rozpoczęła się, gdy poczuł pierwsze mocniejsze szarpnięcie Farfocla, dodatkowo wzmocnione wyraźnie bojowo nastawionym szczeknięciem. Zmarszczył wtedy brwi, przycisnął zwierze bliżej siebie, choć czuł, że długo takiej szamotaniny nie wytrzyma. W tym samym momencie poczuł coś jeszcze. Igły pazurów przebijające się przez materiał nogawki spodni, wżynające się w skórę łydki.
Tego już zupełnie się nie spodziewał.
— Merlinie! — krzyknął, podnosząc nogę do góry i próbując wymachiwać nią tak, aby strącić z siebie zwierzę. W tym samym momencie Farfocel wykorzystał okazję, wymykając się z ramion Summersa. Nie wylądował na ziemi równie zgrabnie, jak mogłaby to zrobić Pani Norris, niemniej jednak zrobił to bez krzywdy dla siebie i natychmiast nastroszył sierść na karku, marszcząc przy tym nos i obnażając kły. — Zdejmij ją ze mnie, zanim sam to zrobię! — w tonie głosu zabrzmiała groźba, bez wątpienia był już o krok od użycia różdżki i przymusowej pacyfikacji kugucharzycy. Może zrobiłby to od razu, gdyby nie gotowy do ataku psidwak przy jego drugiej nodze. — Farfocel, do domu, ale już! — rozkazał psidwakowi, który...
| 1 — Farfocel zupełnie zignorował polecenie swego właściciela. Nie chcąc zostawić go w potrzebie, najpierw głośno zakomunikował swą złość na atakującą Olivera Panią Norris, aby później odpłacić się pięknym za nadobne i ruszyć do Argusa, celem szarpania go za nogawki spodni.
2 — Farfocel decyduje się posłuchać Olivera, choć nie robi tego od razu. Przez pierwsze kilka sekund pozostaje przy nim, wciąż najeżony, warcząc ostrzegawczo i gotowy do rzucenia się na panią Norris, gdyby ta kontynuowała swoją wędrówkę. Po pewnym czasie zaczyna się jednak cofać, nie spuszczając wzroku z kugucharzycy.
3 — Farfocel ucieka w stronę Księżycowej Chatki. Co jakiś czas słychać oddalające się, psidwacze nawoływanie.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Oliver Summers' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Niechętne spojrzenie przesunęło się po ciemnowłosym mężczyźnie z obojętnością i niewzruszeniem, bez drgnięcia zrozumienia, odbicia refleksji na zmęczonej twarzy - zupełnie jakby nawoływanie do kultury było gadką o pogodzie z koniecznej, acz mętnej, sąsiedzkiej konwersacji. Zbyt zaaferowany kugucharzym dobrostanem odsunął na bok priorytety i obietnice, solennie składane samemu sobie w poturbowanym zaciszu Łupinki, deklaracje powściągnięcia temperamentu i złożenia dumy w równą kostkę, by zmieściła się do kieszeni, kiedy heroicznie zadba o reputację w hermetycznym środowisku Doliny Godryka żeby Penelope żyło się tu jak najprościej. Szkoda tylko, że każde postanowienie ulatniało się pod wpływem emocji, impulsu podsyconego zmęczeniem, rezygnacją, wątpliwościami i najgorszym z całej palety - poczuciem niemocy. Przemilczał dobrą radę - dopóki była kierowana do niego, nie robiła mu żadnej różnicy, lecz gdy uwagi ciskano w Panią Norris, coś gwałtownie szarpało nerwową naturą, sypało iskry gniewnego grymasu i ostrzegawczej postawy. Mimo wzburzenia Argus przemilczał kwestię, nadal zaciskając ze złości zęby - może to i lepiej, im bardziej wplątywał się w inwektywy, tym trudniej było się wycofać, a teraz zależało mu wyłącznie na zaoszczędzeniu kotce nerwów - na co szanse malały z każdą sekundą. Kipiała wściekłością, niepodobna do siebie, bezpośrednio agresywna. Pierwszy tego przejaw tłumaczył sobie szokiem, wzmożoną ostrożnością w nowym otoczeniu, ale im dłużej obserwował zachodzące w kugucharzycy zmiany, tym ciężej było mu zrozumieć, dlaczego krawędzie jej charakteru wyostrzały się tak nagle, skąd te cholerne natarcia, szybkie, bez zastanowienia. Był szczerze przerażony, gdy zaciekle wspinała się po łydce nieznajomego i zdążył nawet postąpić krok w ich stronę z zamiarem interwencji, kompletnie nieprzejęty kundlem kręcącym się koło nogi właściciela, gdy ten postanowił wrzucić między szamotaninę żałosne groźby, może zapominając, a może nie wiedząc, że rozeźlona kotka rozumiała jego słowa.
Filch stłumił drwiący śmiech - wykpiłby panicza otwarcie, gdyby tylko miał na to czas; w zamian pozwolił otrzeźwić się lodowatej fali wściekłości, przenikającej do wzburzonej postawy w gwałtownym kroku i rozedrganym w niezmąconej furii spojrzeniu. Nie próbował gasić impulsu, dał mu wybrzmieć w pełnej okazałości, w spiętych gniewnie mięśniach, w wyciągniętej pewnie szyi i w wojowniczym błysku oczu.
- Zrób to, a nie zdążysz pożegnać się ze szczeniakiem - bezwzględność przeszyła tęczówki, podbijając moc ochrypłego warknięcia, gdy zaplatał słowa w faktyczną groźbę, wyraźnie i mocno nakreślając, że gdy tylko dostanie powód - nie będzie się wahał. Mimo tego kucnął, wyciągając dłonie do znajomej zwierzęcej sylwetki. Nie mógł pozwolić jej na dalszy zamęt, a sobie na kolejną upokarzającą scenę w wiejskiej scenerii - choć na to mogło być już za późno, zdążył się popisać. - Norris, dość - rzucił, nadal z ostrzegawczym brzmieniem, zirytowany nie tylkocałym światem niewygodnym spotkaniem, ale i szarżą kotki. Długie palce zacisnęły się na kocim karku, unieruchamiając stworzenie, choć szczerze nienawidził tego robić, mentalnie aż skrzywił się na ten proces, okrutne zniewolenie, poddanie swojej woli istoty, nad którą wcale nie chciał mieć władzy absolutnej, która była mu przyjaciółką, towarzyszką, nie przeklętą własnością. Z niespodziewaną cierpliwością i delikatnością wyplątał pazury z materiału, zręcznie przechwytując ogromnego kota w dłonie. - Nikt tu nie jest zagrożony - burknął do Pani Norris ciszej, już łagodniej, dając jej parę sekund na uspokojenie, nim została uwolniona z ludzkiej pułapki. Masywne łapy wylądowały na gruncie, szybko uginając się pod czujną pozą, ale wycofała się, nie atakowała więcej, z dystansu wbijając ślepia w psidwaka, który posłusznie trzymał się na dystans.
Płytki, szybki wdech, próba odszukania właściwego wątku, tych cholernych postanowień i obietnic; mobilizował pieprzony rozsądek, którego nie chciał słuchać. Potrafił, tylko nie chciał, czując zbyt dotkliwie, jak wiele działań musi podjąć wbrew sobie, bo życie rzuciło go w rolę ojca.
- Niefortunna sytuacja - stwierdził, siląc się na neutralny ton, gdy spojrzenie przesunęło się niemrawo z kota na... kogo właściwie? Jaka była szansa, że był w Dolinie postacią wytykaną palcami, niechętnie mijaną na ulicy? Żadna. Jaka była szansa, że spotkawszy go w innych okolicznościach, zdołałby wykrzesać z siebie kilka przyjaznych zdań? Wolał się nie zastanawiać. - Kometa ją drażni - ach, może nie tylko ją. Nie przechodził w beztroskie nuty, nadal burkliwy, czujny i nieprzystępny, ale bojowe nastawienie szybko ulatywało z gorącej głowy, by zrobić miejsce na poszukiwania dyplomatycznego wyjścia. Wiedział doskonale, że normy obyczajowe wskazałyby ten moment jako idealny na przeprosiny, te jednak nie przeszłyby mu przez zdarte groźbami gardło, dlatego nie dodał nic więcej, a niezręczność zjeżyła tym razem jego własny kark.
Filch stłumił drwiący śmiech - wykpiłby panicza otwarcie, gdyby tylko miał na to czas; w zamian pozwolił otrzeźwić się lodowatej fali wściekłości, przenikającej do wzburzonej postawy w gwałtownym kroku i rozedrganym w niezmąconej furii spojrzeniu. Nie próbował gasić impulsu, dał mu wybrzmieć w pełnej okazałości, w spiętych gniewnie mięśniach, w wyciągniętej pewnie szyi i w wojowniczym błysku oczu.
- Zrób to, a nie zdążysz pożegnać się ze szczeniakiem - bezwzględność przeszyła tęczówki, podbijając moc ochrypłego warknięcia, gdy zaplatał słowa w faktyczną groźbę, wyraźnie i mocno nakreślając, że gdy tylko dostanie powód - nie będzie się wahał. Mimo tego kucnął, wyciągając dłonie do znajomej zwierzęcej sylwetki. Nie mógł pozwolić jej na dalszy zamęt, a sobie na kolejną upokarzającą scenę w wiejskiej scenerii - choć na to mogło być już za późno, zdążył się popisać. - Norris, dość - rzucił, nadal z ostrzegawczym brzmieniem, zirytowany nie tylko
Płytki, szybki wdech, próba odszukania właściwego wątku, tych cholernych postanowień i obietnic; mobilizował pieprzony rozsądek, którego nie chciał słuchać. Potrafił, tylko nie chciał, czując zbyt dotkliwie, jak wiele działań musi podjąć wbrew sobie, bo życie rzuciło go w rolę ojca.
- Niefortunna sytuacja - stwierdził, siląc się na neutralny ton, gdy spojrzenie przesunęło się niemrawo z kota na... kogo właściwie? Jaka była szansa, że był w Dolinie postacią wytykaną palcami, niechętnie mijaną na ulicy? Żadna. Jaka była szansa, że spotkawszy go w innych okolicznościach, zdołałby wykrzesać z siebie kilka przyjaznych zdań? Wolał się nie zastanawiać. - Kometa ją drażni - ach, może nie tylko ją. Nie przechodził w beztroskie nuty, nadal burkliwy, czujny i nieprzystępny, ale bojowe nastawienie szybko ulatywało z gorącej głowy, by zrobić miejsce na poszukiwania dyplomatycznego wyjścia. Wiedział doskonale, że normy obyczajowe wskazałyby ten moment jako idealny na przeprosiny, te jednak nie przeszłyby mu przez zdarte groźbami gardło, dlatego nie dodał nic więcej, a niezręczność zjeżyła tym razem jego własny kark.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Jeżeli zdążył się czegoś nauczyć o samym sobie w swym długim i nie, bowiem dwudziestoczteroletnim życiu, z pewnością było tym to, że szczególnie nie lubił naruszenia swej przestrzeni osobistej. W kontakty z ludźmi wchodził ostrożnie, podobnie do sposobu, w który badano właściwości nieznanego jeszcze zbiornika wodnego. Krok po kroku, z wyraźnym zastanowieniem, wcześniej drobnymi stuknięciami stopy sprawdzając dno, czy aby nie jest zdradliwe, czy jeden niewłaściwy krok nie sprawi, że zaraz straci równowagę, prąd wody wciągnie go pod powierzchnię, aby już nigdy go nie wypuścić. Nie inaczej miała się rzecz ze wszelkiego rodzaju zwierzętami — naturalnie czuł do nich sympatię, zwłaszcza do tych mniejszych i bezbronnych. W innym przypadku nie dorobiłby się swego rodzaju małego zoo, a ludzie poszukujący domu dla tego czy owego zwierzaka nie ufaliby mu na tyle, aby mu je podarować. Kochał przecież ich wszystkich — Racucha, Szarlotkę, Farfocla i Irysa, rwał sobie włosy z głowy i znów nie jadł przez kilka dni, gdy uciekły z Wrzosowej Przystani po przywołaniu tam tych cienistych ogarów z czarnej magii. Istotą jego osobistego konfliktu z Panią Norris nie był nawet fakt, że była ona jedną z kotowatych (jakby się mogło wydawać, wszak sam Oliver, chcąc nie chcąc, przynajmniej raz w miesiącu zmieniał się w jej naturalnego wroga), wszak z Tomem, kotem Kerstin dogadywał się ze wszech miar znakomicie.
Po prostu nie lubił przekraczania swoich granic, tym bardziej im większe potencjalne niebezpieczeństwo stanowił przekraczający. A w tym jednym, konkretnym momencie Pani Norris zrównała się w jego umyśle z matagotem.
Skupiony w stu procentach na drapieżniku nie miał wystarczająco uwagi, aby chociaż część jej przenieść na właściciela tego futrzanego dzikusa (lub też furii, jeszcze nie zdecydował). I właściwie może to i lepiej, bo rzucane przez Filcha spojrzenia mogłyby łatwo uderzyć w jeszcze nieco chłopięcą dumę, a owa bywała bardzo reaktywna. Wybuch musiał w końcu nastąpić, ale jego odkładanie w czasie wydawało się być dobrym pomysłem. Oczywiście, do momentu, w którym blondyn odezwał się, dodając do tej mieszaniny sapania, szarpaniny i innych potencjalnych odgłosów coś jeszcze.
Groźbę. W ogóle niezawoalowaną, bezczelnie wręcz bezpośrednią.
— Tylko spróbuj — syknął przez zaciśnięte zęby, czując napływającą na niego, opływającą od czubka głowy aż do samych stóp gorącą falę gniewu. Byłby w stanie wypuścić z siebie jeszcze jakąś dosadną inwektywę, gdyby nie dwie rzeczy: po pierwsze wspomnienie mamy, Idalii Sprout, której przez lata obiecywał, że nie będzie przeklinał, a którą w Dolinie Godryka znali wszyscy — a przez to znano też i jego; gdyby poza szamotaniną z kugucharem doszło jeszcze do bójki (przewidywał, że gdyby nie opierała się na zaklęciach, z pewnością skończyłaby się jego porażką), tylko by sobie zaszkodził. A danie nauczki temu impertynentowi nie było tego warte. Po drugie, co chyba w tej chwili było ważniejsze, Farfocel musiał również wyczuć powagę sytuacji. Nim Oliver zdążył przebalansować swe ciało tak, aby chociaż odrobinę zagrodzić drogę do szczenięcia, ten ruszył (ku zadowoleniu Olivera przynajmniej w dobrym kierunku) przed siebie, wybierając ucieczkę. Pojawiające się co jakiś czas poszczekiwanie zmuszało Olivera do myślenia, że może psidwak próbował znaleźć dla niego jakąś pomoc.
Oby nie. To byłoby zupełnie żałosne.
Wydawało się jednak, że to nagłe zamieszanie przyniosło otrzeźwienie wszystkim. Najpierw dotarł do niego głos tamtego mężczyzny; sensu jego słów nie zrozumiał, bowiem wciąż w uszach miał przede wszystkim gniewne pulsowanie krwi, nie zaś przestrzeń do nasłuchiwania. Niemniej jednak gdy Argus zbliżył się do niego, Summers powstrzymał się całą swoją siłą woli przed wymierzeniem mu kopniaka — oczywiście nogą, na której wciąż wisiała Pani Norris. Eskalacja nie jest rozwiązaniem, eskalacja nie jest rozwiązaniem, jesteś dorosły, zachowuj się... — musiał powtarzać sobie w myślach, gdy Filch znalazł się aż tak blisko; i dobrze, że to zrobił, bowiem — jakichkolwiek czarów nie użył, kugucharzyca ustąpiła, uwalniając nogę Olivera z kleszczy swych pazurów i swego jestestwa w ogóle.
Z ulgą postawił drugą nogę na ziemi, twarz zaś wystawił prosto do słońca, przymykając przy tym powieki. Potrzebował chwili na uspokojenie się, przemyślenie całej tej sytuacji. Złość nigdy nie była dobrym doradcą, musiał wciąż i wciąż polegać na cierpliwości, uczyć się jej tym mocniej, im bardziej była ona wystawiana na próbę.
— To tylko zwierzęta — odpowiedział wreszcie, po przedłużającej się niebezpiecznie ciszy. W jego głosie nie było już ani trochę złości, zero dumy, nic ze wzburzenia. Ton wydawał się pusty, choć oczywiście do czasu, gdy nie wyczuło się w nim zmęczenia i rezygnacji. Nie lubił podobnego skakania między emocjami, zawsze kosztowało go to niewspółmiernie dużo. Jednak teraz, na wojnie, nierozsądnie było robić sobie wrogów na każdym kroku i to z byle jakiego powodu. Spodnie obejrzy samodzielnie, a gdy będzie trzeba je zszyć, podpyta się mamy, czy to potrafi albo znajdzie jakąś krawcową. Farfocel miał się dobrze, pakunki chyba stały w miejscu, w którym je zostawił.
— Nic się nie stało — dodał zatem pokojowo, wreszcie ponownie przenosząc wzrok na nieznajomego. Gdy się tak nie pieklił, nie wzbudzał nawet wzajemnej wrogości. Może i miał rysy kogoś, kogo nigdy wcześniej tu nie widział, ale... Czy był sens go skreślać? Skoro już odwiedził Dolinę Godryka, na krócej lub dłużej, będą musieli nauczyć się z sobą żyć. Może chociaż na neutralnej stopie. Ktoś musiał zrobić pierwszy krok, mógł być to on. Żadna różnica.
Dlatego też wreszcie przestąpił o krok do przodu, ostrożnie wyciągając rękę w kierunku Argusa. Na przywitanie, oczywiście.
— Oliver Summers. Jestem lokalnym alchemikiem, pracuję w Bursztynowym Świerzopie, niedaleko rynku. Gdyby... Pani Norris — ściszył lekko wzrok, spoglądając wymownie na kocisko. — Miała większe problemy z rozdrażnieniem, mam w sprzedaży eliksir uspokajający. Kilka kropel dodanych do jedzenia powinno jej pomóc.
Po prostu nie lubił przekraczania swoich granic, tym bardziej im większe potencjalne niebezpieczeństwo stanowił przekraczający. A w tym jednym, konkretnym momencie Pani Norris zrównała się w jego umyśle z matagotem.
Skupiony w stu procentach na drapieżniku nie miał wystarczająco uwagi, aby chociaż część jej przenieść na właściciela tego futrzanego dzikusa (lub też furii, jeszcze nie zdecydował). I właściwie może to i lepiej, bo rzucane przez Filcha spojrzenia mogłyby łatwo uderzyć w jeszcze nieco chłopięcą dumę, a owa bywała bardzo reaktywna. Wybuch musiał w końcu nastąpić, ale jego odkładanie w czasie wydawało się być dobrym pomysłem. Oczywiście, do momentu, w którym blondyn odezwał się, dodając do tej mieszaniny sapania, szarpaniny i innych potencjalnych odgłosów coś jeszcze.
Groźbę. W ogóle niezawoalowaną, bezczelnie wręcz bezpośrednią.
— Tylko spróbuj — syknął przez zaciśnięte zęby, czując napływającą na niego, opływającą od czubka głowy aż do samych stóp gorącą falę gniewu. Byłby w stanie wypuścić z siebie jeszcze jakąś dosadną inwektywę, gdyby nie dwie rzeczy: po pierwsze wspomnienie mamy, Idalii Sprout, której przez lata obiecywał, że nie będzie przeklinał, a którą w Dolinie Godryka znali wszyscy — a przez to znano też i jego; gdyby poza szamotaniną z kugucharem doszło jeszcze do bójki (przewidywał, że gdyby nie opierała się na zaklęciach, z pewnością skończyłaby się jego porażką), tylko by sobie zaszkodził. A danie nauczki temu impertynentowi nie było tego warte. Po drugie, co chyba w tej chwili było ważniejsze, Farfocel musiał również wyczuć powagę sytuacji. Nim Oliver zdążył przebalansować swe ciało tak, aby chociaż odrobinę zagrodzić drogę do szczenięcia, ten ruszył (ku zadowoleniu Olivera przynajmniej w dobrym kierunku) przed siebie, wybierając ucieczkę. Pojawiające się co jakiś czas poszczekiwanie zmuszało Olivera do myślenia, że może psidwak próbował znaleźć dla niego jakąś pomoc.
Oby nie. To byłoby zupełnie żałosne.
Wydawało się jednak, że to nagłe zamieszanie przyniosło otrzeźwienie wszystkim. Najpierw dotarł do niego głos tamtego mężczyzny; sensu jego słów nie zrozumiał, bowiem wciąż w uszach miał przede wszystkim gniewne pulsowanie krwi, nie zaś przestrzeń do nasłuchiwania. Niemniej jednak gdy Argus zbliżył się do niego, Summers powstrzymał się całą swoją siłą woli przed wymierzeniem mu kopniaka — oczywiście nogą, na której wciąż wisiała Pani Norris. Eskalacja nie jest rozwiązaniem, eskalacja nie jest rozwiązaniem, jesteś dorosły, zachowuj się... — musiał powtarzać sobie w myślach, gdy Filch znalazł się aż tak blisko; i dobrze, że to zrobił, bowiem — jakichkolwiek czarów nie użył, kugucharzyca ustąpiła, uwalniając nogę Olivera z kleszczy swych pazurów i swego jestestwa w ogóle.
Z ulgą postawił drugą nogę na ziemi, twarz zaś wystawił prosto do słońca, przymykając przy tym powieki. Potrzebował chwili na uspokojenie się, przemyślenie całej tej sytuacji. Złość nigdy nie była dobrym doradcą, musiał wciąż i wciąż polegać na cierpliwości, uczyć się jej tym mocniej, im bardziej była ona wystawiana na próbę.
— To tylko zwierzęta — odpowiedział wreszcie, po przedłużającej się niebezpiecznie ciszy. W jego głosie nie było już ani trochę złości, zero dumy, nic ze wzburzenia. Ton wydawał się pusty, choć oczywiście do czasu, gdy nie wyczuło się w nim zmęczenia i rezygnacji. Nie lubił podobnego skakania między emocjami, zawsze kosztowało go to niewspółmiernie dużo. Jednak teraz, na wojnie, nierozsądnie było robić sobie wrogów na każdym kroku i to z byle jakiego powodu. Spodnie obejrzy samodzielnie, a gdy będzie trzeba je zszyć, podpyta się mamy, czy to potrafi albo znajdzie jakąś krawcową. Farfocel miał się dobrze, pakunki chyba stały w miejscu, w którym je zostawił.
— Nic się nie stało — dodał zatem pokojowo, wreszcie ponownie przenosząc wzrok na nieznajomego. Gdy się tak nie pieklił, nie wzbudzał nawet wzajemnej wrogości. Może i miał rysy kogoś, kogo nigdy wcześniej tu nie widział, ale... Czy był sens go skreślać? Skoro już odwiedził Dolinę Godryka, na krócej lub dłużej, będą musieli nauczyć się z sobą żyć. Może chociaż na neutralnej stopie. Ktoś musiał zrobić pierwszy krok, mógł być to on. Żadna różnica.
Dlatego też wreszcie przestąpił o krok do przodu, ostrożnie wyciągając rękę w kierunku Argusa. Na przywitanie, oczywiście.
— Oliver Summers. Jestem lokalnym alchemikiem, pracuję w Bursztynowym Świerzopie, niedaleko rynku. Gdyby... Pani Norris — ściszył lekko wzrok, spoglądając wymownie na kocisko. — Miała większe problemy z rozdrażnieniem, mam w sprzedaży eliksir uspokajający. Kilka kropel dodanych do jedzenia powinno jej pomóc.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Na nieszczęście młodego alchemika, przekraczanie granic zajęło zaszczytne miejsce w sztandarowych strategiach Filcha. Zwłaszcza w pierwszym kontakcie przychodziło mężczyźnie z łatwością, nieporównywalną do uprzejmości, do której musiał się zmuszać. Zazwyczaj ograniczał się do słownego łamania barier, niewzruszony zniechęceniem rozmówcy, lecz kiedy w grę wchodziła Pani Norris... nie było co zbierać, maniery i dyplomacja nie miały racji bytu, liczył się jedynie dobrostan kugucharzycy i niewiele więcej, a już na pewno nie jakiś kundel i nieznajomy chłoptaś. Rozdrażniony sąsiedzkim spięciem nie zauważał, jak łatwo oddalał się od myśli o Penelope. Zanim trafiła pod jego skrzydła, żył na własnych zasadach, wypracował sposoby na radzenie sobie z niewygodnymi sytuacjami i pilnował swojego interesu, usiłując nie wchodzić nikomu w drogę albo unikać tych, którzy wciskali się pod jego stopy. Wiedział, że nadszedł czas na znalezienie nowych metod, szczególnie w nowym miejscu, gdzie reputacja nie zdążyła go przegonić, jednak nie mógł nic poradzić na wściekłość, rozpierzchającą się po żyłach, coraz dalej z każdym uderzeniem podminowanego serca. Najprostszym sposobem na rozładowanie emocji było działanie, zaś postawa nieznajomego chłopaka nie pomagała w wygłuszaniu impulsów, o nie, dokładała jeszcze więcej wzburzenia w gwałtowne usposobienie, zszargane doświadczeniami ostatnich dni. Absurdalne spotkanie miało być koronacją tej paskudnej passy, czy zapowiedzią codziennych przepychanek? Miał już serdecznie dość, a spędził w tym grajdołku ledwie tydzień, parę dni wypełnionych nowościami, syfem, upokorzeniem, trzaskiem łamanych desek w przeklętej ruderze, uciążliwymi wspomnieniami, które dzień wcześniej przytargał ze sobą szanowny zbawiciel Moore.
- Spróbuję - warknął w natychmiastowej odpowiedzi, wcale nie rzucając pojedynczego słowa na wiatr, gdyż w tym momencie przybliżał się niebezpiecznie do granicy rękoczynu. W ryzach utrzymała go tylko Pani Norris, konkretniej - jej donośne, gniewne i przeciągłe miauknięcie, zakończone sykiem rozżarzonej nuty. Żadną miarą nie było nawoływaniem do opamiętania się, a jeżącą włos na karku zapowiedzią wzmożenia ataku, dlatego przywołało Filcha do porządku. Dzięki ostrzegawczemu dźwiękowi rozsądek miał swój udział w kipiącej nieprzyjaznymi emocjami rozmowie. Odpuścił, koncentrując się na jak najszybszym wyplątaniu kotki z aktualnego położenia, na ten moment mając gdzieś Olivera i jego przemyślenia, choć kątem oka wyłapał jego sylwetkę i wyraz twarzy, kiedy próbował się uspokoić, prowadząc swoje milczące modły ze Słońcem. Gdyby nie to, że miał do uspokojenia rozjuszoną kugucharzycę, Argus prychnąłby na ów widok z pełną pogardą - nosił jej w sobie wiele, niezmierzone pokłady zbierał przecież od narodzin i czerpał z całego świata, długiego i szerokiego. Złość była dla niego wszystkim, tarczą, mieczem, doradcą, płachtą na niewygodne przemyślenia i emocje.
To tylko zwierzęta. Kwestia rozsierdziła pianistę jeszcze mocniej, nie liczyło się wcale, że została ubrana w pusty ton, bo Pani Norris nie była dla niego tylko zwierzęciem, była jedyną zaufaną istotą i towarzyszką, otuchą w porąbanym świecie. Teraz, targany zmęczeniem, zwątpieniem i furią, tym bardziej postrzegał swoją małą pociechę jako jedyny stały punkt, niezrównane pokrzepienie. I była wściekła, pokrzywdzona, grożono jej, wyzywano - miał przejść obok tego obojętnie? Zamknął oczy, zacisnąwszy szczękę, i szukał w sobie powodów do opanowania. Nie znalazł ich wiele, ale Penny w końcu wydeptała sobie drogę do rozsądku, powracając na ścieżkę w pełni chwały. Nic się nie stało, powtórzył w myślach po nieznajomym, próbując wierzyć w te słowa. Nie potrafił. Zdarzyło się tak wiele, nie tylko teraz, na tej ulicy, nie tylko w Dolinie Godryka. Zdarzyło się tak wiele, że nie mógł być już tym samym człowiekiem.
A potem zauważył wyciągniętą rękę (co, do diaska, było z tymi ludźmi? Parę dni wcześniej Bott w lecznicy zrobił to samo, nosząc na sobie ślady krótkiej bójki i kocich pazurów; czyżby mieszkańcy Doliny nie mieli w sobie krzty samozachowawczości?!), do uszu dobiegł ściszony głos i sugestia, która znowu szarpnęła wściekle żołądkiem. W pierwszym odruchu miał ochotę zgnieść serdeczny gest dłoni we własnych palcach i solidnie wyrżnąć nimi w podbródek alchemika - że niby, kurwa, co? Miał faszerować swoją najdroższą kruszynę jakimiś miksturami, otępiać ją i upajać, truć i eksperymentować? Po jego trupie! Brwi znów zmarszczyły się w palącej złości, a spięte mięśnie już prawie, prawie weszły w bojowe rejestry, ale Oliver Summers coś mu niejasno mówiło, do tego mówiło znajomym głosem, przejętym kometą i rozrywanymi wnętrznościami w plumpkowej studni. Prawa dłoń powędrowała do skroni, niecierpliwie rozmasowując ściągnięte brwi, jakby mógł w ten sposób wtłoczyć w myśli trochę opanowania. Ten szczeniak, kimkolwiek nie był, pomógł Lecie, był z nią, kiedy szkarada pojawiła się na niebie i zalała świat nieszczęściami. Mógł ją olać, zostawić z bulgoczącą breją, ale nie zrobił tego. Dopiero po chwili Filch odjął palce od twarzy, podając drugą dłoń Oliverowi, decydując się na krótki i zbyt mocny uścisk. Wbrew sobie, wbrew instynktom.
- Argus Filch. Nie będę jej poił żadnymi świństwami - odpowiedział szorstko, rzucając alchemikowi ostre spojrzenie - nieprzyjemne, ale mniej rozeźlone. - Ale zapamiętam. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się eliksir - dodał sztywno, bo niektórym ludziom, w przeciwieństwie do kotów, chętnie wlałby jakiś zmyślny kwas do gardeł.
- Te pudła - skinął głową na porzucone wcześniej pakunki - niesiesz do sklepu? - zapytał, w nieoczywistym pytaniu zawierając niechętną ofertę pomocy w przeniesieniu kartonów - o ile Oliver był w stanie wyłuskać ją z oschłego tonu, bo ten nie chciał poddać się sąsiedzkiej uprzejmości ani na drgnienie. P e n e l o p e - tłukł sobie w myśli.
- Spróbuję - warknął w natychmiastowej odpowiedzi, wcale nie rzucając pojedynczego słowa na wiatr, gdyż w tym momencie przybliżał się niebezpiecznie do granicy rękoczynu. W ryzach utrzymała go tylko Pani Norris, konkretniej - jej donośne, gniewne i przeciągłe miauknięcie, zakończone sykiem rozżarzonej nuty. Żadną miarą nie było nawoływaniem do opamiętania się, a jeżącą włos na karku zapowiedzią wzmożenia ataku, dlatego przywołało Filcha do porządku. Dzięki ostrzegawczemu dźwiękowi rozsądek miał swój udział w kipiącej nieprzyjaznymi emocjami rozmowie. Odpuścił, koncentrując się na jak najszybszym wyplątaniu kotki z aktualnego położenia, na ten moment mając gdzieś Olivera i jego przemyślenia, choć kątem oka wyłapał jego sylwetkę i wyraz twarzy, kiedy próbował się uspokoić, prowadząc swoje milczące modły ze Słońcem. Gdyby nie to, że miał do uspokojenia rozjuszoną kugucharzycę, Argus prychnąłby na ów widok z pełną pogardą - nosił jej w sobie wiele, niezmierzone pokłady zbierał przecież od narodzin i czerpał z całego świata, długiego i szerokiego. Złość była dla niego wszystkim, tarczą, mieczem, doradcą, płachtą na niewygodne przemyślenia i emocje.
To tylko zwierzęta. Kwestia rozsierdziła pianistę jeszcze mocniej, nie liczyło się wcale, że została ubrana w pusty ton, bo Pani Norris nie była dla niego tylko zwierzęciem, była jedyną zaufaną istotą i towarzyszką, otuchą w porąbanym świecie. Teraz, targany zmęczeniem, zwątpieniem i furią, tym bardziej postrzegał swoją małą pociechę jako jedyny stały punkt, niezrównane pokrzepienie. I była wściekła, pokrzywdzona, grożono jej, wyzywano - miał przejść obok tego obojętnie? Zamknął oczy, zacisnąwszy szczękę, i szukał w sobie powodów do opanowania. Nie znalazł ich wiele, ale Penny w końcu wydeptała sobie drogę do rozsądku, powracając na ścieżkę w pełni chwały. Nic się nie stało, powtórzył w myślach po nieznajomym, próbując wierzyć w te słowa. Nie potrafił. Zdarzyło się tak wiele, nie tylko teraz, na tej ulicy, nie tylko w Dolinie Godryka. Zdarzyło się tak wiele, że nie mógł być już tym samym człowiekiem.
A potem zauważył wyciągniętą rękę (co, do diaska, było z tymi ludźmi? Parę dni wcześniej Bott w lecznicy zrobił to samo, nosząc na sobie ślady krótkiej bójki i kocich pazurów; czyżby mieszkańcy Doliny nie mieli w sobie krzty samozachowawczości?!), do uszu dobiegł ściszony głos i sugestia, która znowu szarpnęła wściekle żołądkiem. W pierwszym odruchu miał ochotę zgnieść serdeczny gest dłoni we własnych palcach i solidnie wyrżnąć nimi w podbródek alchemika - że niby, kurwa, co? Miał faszerować swoją najdroższą kruszynę jakimiś miksturami, otępiać ją i upajać, truć i eksperymentować? Po jego trupie! Brwi znów zmarszczyły się w palącej złości, a spięte mięśnie już prawie, prawie weszły w bojowe rejestry, ale Oliver Summers coś mu niejasno mówiło, do tego mówiło znajomym głosem, przejętym kometą i rozrywanymi wnętrznościami w plumpkowej studni. Prawa dłoń powędrowała do skroni, niecierpliwie rozmasowując ściągnięte brwi, jakby mógł w ten sposób wtłoczyć w myśli trochę opanowania. Ten szczeniak, kimkolwiek nie był, pomógł Lecie, był z nią, kiedy szkarada pojawiła się na niebie i zalała świat nieszczęściami. Mógł ją olać, zostawić z bulgoczącą breją, ale nie zrobił tego. Dopiero po chwili Filch odjął palce od twarzy, podając drugą dłoń Oliverowi, decydując się na krótki i zbyt mocny uścisk. Wbrew sobie, wbrew instynktom.
- Argus Filch. Nie będę jej poił żadnymi świństwami - odpowiedział szorstko, rzucając alchemikowi ostre spojrzenie - nieprzyjemne, ale mniej rozeźlone. - Ale zapamiętam. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się eliksir - dodał sztywno, bo niektórym ludziom, w przeciwieństwie do kotów, chętnie wlałby jakiś zmyślny kwas do gardeł.
- Te pudła - skinął głową na porzucone wcześniej pakunki - niesiesz do sklepu? - zapytał, w nieoczywistym pytaniu zawierając niechętną ofertę pomocy w przeniesieniu kartonów - o ile Oliver był w stanie wyłuskać ją z oschłego tonu, bo ten nie chciał poddać się sąsiedzkiej uprzejmości ani na drgnienie. P e n e l o p e - tłukł sobie w myśli.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Jesteś ponad to, Oliverze.
Powtarzał sobie w głowie, na moment (przynajmniej tak mu się wydawało) zamykając oczy, próbując wyciszyć buzujące w nim emocje. Noc, w której trakcie tarcza księżyca ukaże się w pełni swego majestatu wobec ciemności nieba zbliżała sie nieubłaganie. A im bliżej niej, tym mniej kontroli nad drzemiącą w nim bestią posiadał blondyn. Tym bardziej musiał się starać, aby nie przekazać jej dowodzenia, aby nie zmienić się w potwora, który za nic miał ojca Penelope i jego kugucharzą podopieczną ani właściwie kogokolwiek, kto znajdzie się w zasięgu jego szczęk lub pazurów.
Jedno jednak musiał przyznać nieznajomemu. Był uparty. Cholernie uparty, zbyt uparty na to, aby była to jego zaleta. Przeciągnął tę cechę do powodu spuszczenia mu manta, tego Summers był pewien. Tak samo jak tego, że to nie on to manto spuści, nie zniżał się do takiego poziomu (i to wcale nie dlatego, że był chuderlakiem, bo ostatecznie bić się w miarę potrafił, niezbyt imponująco, ale zawsze), wszak na świecie nie brakowało typów, których ręce świerzbiły do bitki z byle powodu. Nie mógł nie zastanowić się przez ułamek sekundy, czy nieznajomy nie sprowokuje ich do rękoczynów w rekordowo szybkim czasie.
Ocknął się, dopiero gdy wreszcie został uwolniony od pazurów kugucharzycy, gdy wreszcie mógł stanąć na ziemi pewniej, grzać się w świadomości, że odzyskał swoją cielesną nienaruszalność. Powoli rozprostował swe ramiona, przesunął dłońmi wpierw po rękawach swej koszuli. Następnie, pochylając się do przodu, podobnie pogładził materiał spodni, podświadomie poszukując ewentualnych dziur po pazurach. Albo ich nie znalazł, albo podopieczna nieznajomego nie wyrządziła mu aż tak wielkiej krzywdy materialnej. No cóż, najwyżej poprosi Trixie, żeby zacerowała mu te spodnie, okropnie je lubił.
A później przyszedł czas oczekiwania. Im dłużej stał z wyciągniętą dłonią, oczekując jej ściśnięcia, tym mocniej zalewała go fala zwątpienia i żalu. Wszak podobne zwlekanie w męskim świecie było oczywistą oznaką braku szacunku. Oliver wspaniałomyślnie ofiarowywał im okazję do zakopania wojennego topora, rozpoczęcia jeszcze raz, a teraz zostawał znowu wystawiany na próbę. Ostatecznie skupił swój wzrok na twarzy — jeszcze — nieznajomego, wyłapując zaciśnięte szczęki. Zastanawiał się nad czymś, co do tego nie było wątpliwości. Mial jednakże nadzieję, że cokolwiek zaprzątało jego myśli, nie skończy się powrotem do ledwo zażegnanego konfliktu.
Kąciki ust drgnęły, wyginając się ku górze, gdy tylko poczuł ściśnięcie dłoni, którego tak oczekiwał. Ba, nawet skinął głową ze zrozumieniem, gdy usłyszał sprzeciw względem podawaniu kugucharzycy eliksirów (zignorował obelgę; ten człowiek nigdy nie był w jego sklepie, nie wiadomo, na jakich partaczy musiał trafić wcześniej). Westchnął wreszcie, z niewypowiedzianą ulgą, cofając dłoń za siebie.
— Przygotowuję też remedia na dolegliwości ludzkie. Ale mam nadzieję, że nieprędko przyjdzie się nam spotkać w okolicznościach zawodowych — w każdej innej okoliczności podobne stwierdzenie, zwłaszcza ostatnie zdanie, można byłoby odebrać jako kolejną deklarację gotowości do walki, wyraz niechęci do dalszego spotkania. I może tak odebrał jego słowa Argus Filch, nie wiedząc zupełnie, że miał przed sobą człowieka, który pomimo niedawnej niechęci, nie chciał życzyć mu stanu, w którym potrzebowałby medycznej pomocy.
Tymczasem to niewątpliwie niebezpieczny Filch proponował pomoc jemu. Świat stanął na głowie.
— Pudła? — powtórzył po nim, raczej głupkowato, nie dowierzając w intencje mężczyzny. Odwrócił się za siebie, dostrzegając noszone przez niego wcześniej pakunki. Wobec wszystkiego, co miało miejsce przed chwilą, zupełnie o nich zapomniał. — Tak, właśnie tam — przyznał, zagryzając lekko wnętrze policzka. Filch nie chciał proponować pomocy wprost, Oliver nie chciał wprost o nią prosić. Ale coś podopowiadało mu, że dogadają się bez oczywistego wskazania intencji. — Wezmę te dwa większe. Pozostałe są lżejsze — oznajmił z uśmiechem, ruszając w kierunku pozostawionych przez siebie pakunków. Bardzo korciło go, by odwrócić się za siebie, spojrzeć, czy Argus za nim podążał, czy może jednak robił sobie z jego łatwowierności żarty, ale resztką silnej woli powstrzymał się przed sprawdzeniem. Ukucnął, chwytając dwa największe kartony w ręce, po czym podniósł się, gotowy do dalszej drogi.
Powtarzał sobie w głowie, na moment (przynajmniej tak mu się wydawało) zamykając oczy, próbując wyciszyć buzujące w nim emocje. Noc, w której trakcie tarcza księżyca ukaże się w pełni swego majestatu wobec ciemności nieba zbliżała sie nieubłaganie. A im bliżej niej, tym mniej kontroli nad drzemiącą w nim bestią posiadał blondyn. Tym bardziej musiał się starać, aby nie przekazać jej dowodzenia, aby nie zmienić się w potwora, który za nic miał ojca Penelope i jego kugucharzą podopieczną ani właściwie kogokolwiek, kto znajdzie się w zasięgu jego szczęk lub pazurów.
Jedno jednak musiał przyznać nieznajomemu. Był uparty. Cholernie uparty, zbyt uparty na to, aby była to jego zaleta. Przeciągnął tę cechę do powodu spuszczenia mu manta, tego Summers był pewien. Tak samo jak tego, że to nie on to manto spuści, nie zniżał się do takiego poziomu (i to wcale nie dlatego, że był chuderlakiem, bo ostatecznie bić się w miarę potrafił, niezbyt imponująco, ale zawsze), wszak na świecie nie brakowało typów, których ręce świerzbiły do bitki z byle powodu. Nie mógł nie zastanowić się przez ułamek sekundy, czy nieznajomy nie sprowokuje ich do rękoczynów w rekordowo szybkim czasie.
Ocknął się, dopiero gdy wreszcie został uwolniony od pazurów kugucharzycy, gdy wreszcie mógł stanąć na ziemi pewniej, grzać się w świadomości, że odzyskał swoją cielesną nienaruszalność. Powoli rozprostował swe ramiona, przesunął dłońmi wpierw po rękawach swej koszuli. Następnie, pochylając się do przodu, podobnie pogładził materiał spodni, podświadomie poszukując ewentualnych dziur po pazurach. Albo ich nie znalazł, albo podopieczna nieznajomego nie wyrządziła mu aż tak wielkiej krzywdy materialnej. No cóż, najwyżej poprosi Trixie, żeby zacerowała mu te spodnie, okropnie je lubił.
A później przyszedł czas oczekiwania. Im dłużej stał z wyciągniętą dłonią, oczekując jej ściśnięcia, tym mocniej zalewała go fala zwątpienia i żalu. Wszak podobne zwlekanie w męskim świecie było oczywistą oznaką braku szacunku. Oliver wspaniałomyślnie ofiarowywał im okazję do zakopania wojennego topora, rozpoczęcia jeszcze raz, a teraz zostawał znowu wystawiany na próbę. Ostatecznie skupił swój wzrok na twarzy — jeszcze — nieznajomego, wyłapując zaciśnięte szczęki. Zastanawiał się nad czymś, co do tego nie było wątpliwości. Mial jednakże nadzieję, że cokolwiek zaprzątało jego myśli, nie skończy się powrotem do ledwo zażegnanego konfliktu.
Kąciki ust drgnęły, wyginając się ku górze, gdy tylko poczuł ściśnięcie dłoni, którego tak oczekiwał. Ba, nawet skinął głową ze zrozumieniem, gdy usłyszał sprzeciw względem podawaniu kugucharzycy eliksirów (zignorował obelgę; ten człowiek nigdy nie był w jego sklepie, nie wiadomo, na jakich partaczy musiał trafić wcześniej). Westchnął wreszcie, z niewypowiedzianą ulgą, cofając dłoń za siebie.
— Przygotowuję też remedia na dolegliwości ludzkie. Ale mam nadzieję, że nieprędko przyjdzie się nam spotkać w okolicznościach zawodowych — w każdej innej okoliczności podobne stwierdzenie, zwłaszcza ostatnie zdanie, można byłoby odebrać jako kolejną deklarację gotowości do walki, wyraz niechęci do dalszego spotkania. I może tak odebrał jego słowa Argus Filch, nie wiedząc zupełnie, że miał przed sobą człowieka, który pomimo niedawnej niechęci, nie chciał życzyć mu stanu, w którym potrzebowałby medycznej pomocy.
Tymczasem to niewątpliwie niebezpieczny Filch proponował pomoc jemu. Świat stanął na głowie.
— Pudła? — powtórzył po nim, raczej głupkowato, nie dowierzając w intencje mężczyzny. Odwrócił się za siebie, dostrzegając noszone przez niego wcześniej pakunki. Wobec wszystkiego, co miało miejsce przed chwilą, zupełnie o nich zapomniał. — Tak, właśnie tam — przyznał, zagryzając lekko wnętrze policzka. Filch nie chciał proponować pomocy wprost, Oliver nie chciał wprost o nią prosić. Ale coś podopowiadało mu, że dogadają się bez oczywistego wskazania intencji. — Wezmę te dwa większe. Pozostałe są lżejsze — oznajmił z uśmiechem, ruszając w kierunku pozostawionych przez siebie pakunków. Bardzo korciło go, by odwrócić się za siebie, spojrzeć, czy Argus za nim podążał, czy może jednak robił sobie z jego łatwowierności żarty, ale resztką silnej woli powstrzymał się przed sprawdzeniem. Ukucnął, chwytając dwa największe kartony w ręce, po czym podniósł się, gotowy do dalszej drogi.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Rzeczywiście, mógłby znaleźć wygodną wymówkę dla wszczęcia bójki, zadyma byłaby mu na rękę po przejściach ostatnich dni, w ten sposób mógłby rozładować część frustracji, spiętrzonej w coraz grubszym kożuchu. Kiedyś się nie wahał, działał bezpośrednio pod wpływem emocji, w intensywnych reakcjach zamykał cały gniew. Nie miało znaczenia, czy koncentrował go na właściwej osobie, dusił w sobie tyle złości, że wystarczało dla każdego. Wcześniej metoda sprawdzała się znakomicie, przynosiła chwilowe ukojenie rozbuchanych nerwów, jednak z czasem konsekwencje własnych wyborów zaczynały przytłaczać, motywując do nieco dojrzalszego podejścia - wtedy też Argus zaczął ograniczać udział pięści w codzienności. Szersza perspektywa nie mieściła się w ryzach komfortu, ale uczył się brać ją pod uwagę, usiłując przedkładać rozsądek ponad impulsywne osądy. Mimo tego, przyzwyczajenia i odruchy nie znikały na zawołanie, zmiany wymagały ciężkich prób i wytrwałości, a także błędów. Gdyby nie upór, nie poczyniłby postępów, bez których z miejsca i bez pomyślunku rzuciłby się na Olivera przy pierwszych wyzwiskach pod adresem szlachetnej kocicy. Gdyby nie upór, świat zepchnąłby go do kąta, przed tym musiał się buntować, z tym walczyć, od dziecka utwierdzany w przekonaniu, że tam jest jego miejsce. Nie było.
Przy pojednawczych gestach wcale nie czuł się lepiej. Z pozoru osiągali jakiś sąsiedzki rozejm, próbowali odbić w pokojowe nastawienie, jednak Argus jeżył się nieprzyjemnie. Musiał na bieżąco kontrować własne myśli, momentalnie odbiegające w obelgi i nieprzychylne komentarze na temat Summersa, gniew wypaczał każde jego zdanie, podsuwając nielogiczne (choć w oczach Argusa - szalenie wiarygodne) interpretacje. Dolegliwości ludzkie, u licha, że niby co mu dolegało, sugerował że jest niespełna rozumu, czy może trędowaty?! Słowa młodzieńca musiały być przecież bezpośrednim przytykiem, zawoalowaną obrazą majestatu! Mimo wszystko, na miarę możliwości powściągnął złość, kreując wokół spotkania sztuczny spokój.
- Jeśli współpracujesz z lecznicą, to raczej prędko - skomentował zwięźle, ograniczając się do szorstkiego zdania, którym próbował wyprzeć z umysłu wszelkie nieprzyjemności i wątpliwości. Oliver nie mógł wiedzieć, jak niskie stanowisko przypadło Argusowi, nie mógł mieć pojęcia o jego przypadłości (a może? W końcu rzucał sugestie, może kpił z niego bezczelnie, wiedząc już wszystko?), ale prędzej czy później trafiłby do leśnego budynku na jego zmianie. Może to lepiej, że spięli się poza pracą, nie w jej trakcie. Kolejne incydenty mogłyby mu solidnie zaszkodzić, a reputację w Dolinie musiał sobie dopiero zbudować. Początki były... cóż. Jeszcze dało się to odratować i tego zamierzał się trzymać.
Zagotował się znów na nieistotną wzmiankę odnośnie pudeł - weźmie te większe, że niby co, że on sobie z większymi nie poradzi?! Zęby aż zazgrzytały w furii, przez moment miał odwrócić się na pięcie i zniknąć, oddalić się rychło od zniewag oraz ryzyka, że ktoś tu w końcu straci zęby. Ruszył niechętnie, a gdy już zgarnął mniejsze kartony z ziemi, przyjmując minę na pograniczu irytacji i obojętności, postanowił rozporządzić siłami po swojemu. Przełożył kartony tak, aby każdy miał większy i mniejszy, po czym zmrużył oczy, wpatrując się w alchemika.
- Ruszże się, szkoda dnia - burknął prawie przyjaźnie, poganiając Summersa. - Ludzi teraz na to stać? - było to jedyne pytanie, zadane mniej agresywnym tonem, z konkretnym zamiarem - miało oszczędzić im niezręcznej ciszy podczas marszu. Chłopak wyglądał na bardziej wygadanego, dostał okazję do pochwalenia się sytuacją sklepu i do rozwodzenia się nad swoją specjalizacją, Filch zaś mógł zachować milczenie. Ryzyko ścięć i niewygodnych pytań zmniejszone - wszyscy szczęśliwi.
| zt
Przy pojednawczych gestach wcale nie czuł się lepiej. Z pozoru osiągali jakiś sąsiedzki rozejm, próbowali odbić w pokojowe nastawienie, jednak Argus jeżył się nieprzyjemnie. Musiał na bieżąco kontrować własne myśli, momentalnie odbiegające w obelgi i nieprzychylne komentarze na temat Summersa, gniew wypaczał każde jego zdanie, podsuwając nielogiczne (choć w oczach Argusa - szalenie wiarygodne) interpretacje. Dolegliwości ludzkie, u licha, że niby co mu dolegało, sugerował że jest niespełna rozumu, czy może trędowaty?! Słowa młodzieńca musiały być przecież bezpośrednim przytykiem, zawoalowaną obrazą majestatu! Mimo wszystko, na miarę możliwości powściągnął złość, kreując wokół spotkania sztuczny spokój.
- Jeśli współpracujesz z lecznicą, to raczej prędko - skomentował zwięźle, ograniczając się do szorstkiego zdania, którym próbował wyprzeć z umysłu wszelkie nieprzyjemności i wątpliwości. Oliver nie mógł wiedzieć, jak niskie stanowisko przypadło Argusowi, nie mógł mieć pojęcia o jego przypadłości (a może? W końcu rzucał sugestie, może kpił z niego bezczelnie, wiedząc już wszystko?), ale prędzej czy później trafiłby do leśnego budynku na jego zmianie. Może to lepiej, że spięli się poza pracą, nie w jej trakcie. Kolejne incydenty mogłyby mu solidnie zaszkodzić, a reputację w Dolinie musiał sobie dopiero zbudować. Początki były... cóż. Jeszcze dało się to odratować i tego zamierzał się trzymać.
Zagotował się znów na nieistotną wzmiankę odnośnie pudeł - weźmie te większe, że niby co, że on sobie z większymi nie poradzi?! Zęby aż zazgrzytały w furii, przez moment miał odwrócić się na pięcie i zniknąć, oddalić się rychło od zniewag oraz ryzyka, że ktoś tu w końcu straci zęby. Ruszył niechętnie, a gdy już zgarnął mniejsze kartony z ziemi, przyjmując minę na pograniczu irytacji i obojętności, postanowił rozporządzić siłami po swojemu. Przełożył kartony tak, aby każdy miał większy i mniejszy, po czym zmrużył oczy, wpatrując się w alchemika.
- Ruszże się, szkoda dnia - burknął prawie przyjaźnie, poganiając Summersa. - Ludzi teraz na to stać? - było to jedyne pytanie, zadane mniej agresywnym tonem, z konkretnym zamiarem - miało oszczędzić im niezręcznej ciszy podczas marszu. Chłopak wyglądał na bardziej wygadanego, dostał okazję do pochwalenia się sytuacją sklepu i do rozwodzenia się nad swoją specjalizacją, Filch zaś mógł zachować milczenie. Ryzyko ścięć i niewygodnych pytań zmniejszone - wszyscy szczęśliwi.
| zt
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Och, jak dobrze było czasami nie wiedzieć. Życie w nieświadomości obrazu siebie, jaki kształtowany był w wyobraźni osób trzecich — właśnie tego najbardziej brakowało Oliverowi, tak mocno przeżywającemu (po prawdzie często post factum, lecz zawsze) to, jak jest odbierany przez innych ludzi. Zależało mu na czymś, co jedni nazwaliby "dobrą opinią", inni z kolei "nierzucaniem się w oczy". Wystarczało mu przecież życie z mrocznym sekretem, z jedną z najgorszych możliwych klątw — bo mających trwać do końca życia, regularnie przypominając o tym, co uśpione, a co zbudzone mogło zostać tak prosto. Świadomy noszonego przez siebie ciężaru nie szukał dalszych zwad, a przynajmniej starał się tego nie robić, póki głupia duma pozostawała uśpiona i niema. Jeżeli sekret wyjdzie na jaw, ludzie będą mieli wystarczająco dużo powodów aby go znienawidzić. Nie potrzebował do tego jeszcze głupiutkich sąsiedzkich wojenek.
Choć czasem, jak dziś, korciło. Ale starał się — starał się ze wszystkich sił panować nad sobą i być pierwszym, który wyciągnie rękę na zgodę, tak jak uczyła go matka.
— Och, jesteś uzdrowicielem? — spytał od razu, wyraźnie zaciekawiony, unosząc przy tym brwi do góry. Ledwo powstrzymał się przed dodaniem na głos nie wyglądasz, ale w porę przypomniał sobie, że miał ich konflikt deeskalować, a nie znów rozjuszać ledwo ugłaskanego Filcha. — Musiałeś sprowadzić się tutaj niedawno... — mruknął po chwili, pozornie do swego rozmówcy, lecz spojrzenie skupione w dalekim punkcie na horyzoncie sugerowało, że głośno myślał i był adresatem własnych słów. Nie powinien wypytywać nowo poznanych ludzi o ich historię życia. Przenosiny, zwłaszcza w czasie wojny, były czymś nieuniknionym, do Doliny Godryka zjeżdżało naprawdę sporo nowych mieszkańców. Rolą tych stałych, jak Oliver, było sprawienie, by poczuli się jak najlepiej ugoszczeni. Czy dziś sprostał zadaniu? Raczej nie. — Tak czy siak, na pewno się tam spotkamy. Dostarczam nowe eliksiry, zazwyczaj dwa razy w miesiącu albo... No wiesz, w zależności od potrzeb — kontynuował swą paplaninę, błogo nieświadomy ognia złości tlącego się w Argusie coraz to mocniej, gdy oboje zmierzali do kartonów. A że był czlowiekiem, który dopiero uczył się, jak radzić sobie z mówieniem tak, aby nikogo nie zanudzić i przy okazji samemu nie odpłynąć zanadto od tematu źródłowego, popełnił dokładnie te dwa błędy jednocześnie. Przebudził się ze swego marazmu dopiero na pogonienie, niemalże przyjazne (!).
Uśmiechnął się wtedy, trochę chybotliwie i krzywo, na pewno z wyrazem dużego zakłopotania, po czym złapał wreszcie za kartony i uniósł je w górę. Asekurując się kolanem poprawił chwyt na wygodniejszy, po czym ruszył przodem, wyglądając raz za razem znad kartonów, aby nawet w Dolinie Godryka nie pogubić się między uliczkami.
— Szczerze powiedziawszy... To zależy od tego, jakiej oczekujesz zapłaty — odparł zgodnie z prawdą na pytanie o sytuację sklepu. Jednocześnie znów przystawił kolano do dołu jednego z kartonów, aby uniemożliwić im wyślizgnięcie się z własnych rąk. — Jeżeli mają płacić w pieniądzach, to można się poważnie rozczarować. Ale teraz i tak pieniądz niewiele jest warty. Co można sobie za niego kupić, jeżeli na straganach pustki? Ale za to jak dostanie się na przykład taką kapustę, czy nie daj Merlinie masło lub chociaż pół chleba... — zgodnie z przewidywaniami Argusa rozgadał się, a w dodatku nawet rozmarzył na tematy kulinarne. Nie klepał biedy — sklep alchemiczny przynosił mu wystarczające zyski, by myśleć nawet o zatrudnieniu pomocy. Wystarczyło tylko dobrze wymierzyć możliwości klientów i... mieć dobre serce. Zaufanie, którym darzyli go klienci, było przecież o wiele cenniejsze niż kilkanaście sykli więcej lub mniej w miesięcznym podsumowaniu.
Wreszcie nadeszli do sklepu z błękitnym szyldem. Ustawiwszy kartony przy wejściu, otworzył drzwi sklepu, zapraszając Argusa do środka. Podziękował mu za pomoc, dość entuzjastycznie, jakby ten jeden dobry uczynek zdołał wymazać nieprzyjemne pierwsze wrażenie. Pomaganie zawsze miało sporą moc, może wystarczy, aby nie zniechęcić do siebie na starcie przynajmniej jednej osoby.
| z/t
Choć czasem, jak dziś, korciło. Ale starał się — starał się ze wszystkich sił panować nad sobą i być pierwszym, który wyciągnie rękę na zgodę, tak jak uczyła go matka.
— Och, jesteś uzdrowicielem? — spytał od razu, wyraźnie zaciekawiony, unosząc przy tym brwi do góry. Ledwo powstrzymał się przed dodaniem na głos nie wyglądasz, ale w porę przypomniał sobie, że miał ich konflikt deeskalować, a nie znów rozjuszać ledwo ugłaskanego Filcha. — Musiałeś sprowadzić się tutaj niedawno... — mruknął po chwili, pozornie do swego rozmówcy, lecz spojrzenie skupione w dalekim punkcie na horyzoncie sugerowało, że głośno myślał i był adresatem własnych słów. Nie powinien wypytywać nowo poznanych ludzi o ich historię życia. Przenosiny, zwłaszcza w czasie wojny, były czymś nieuniknionym, do Doliny Godryka zjeżdżało naprawdę sporo nowych mieszkańców. Rolą tych stałych, jak Oliver, było sprawienie, by poczuli się jak najlepiej ugoszczeni. Czy dziś sprostał zadaniu? Raczej nie. — Tak czy siak, na pewno się tam spotkamy. Dostarczam nowe eliksiry, zazwyczaj dwa razy w miesiącu albo... No wiesz, w zależności od potrzeb — kontynuował swą paplaninę, błogo nieświadomy ognia złości tlącego się w Argusie coraz to mocniej, gdy oboje zmierzali do kartonów. A że był czlowiekiem, który dopiero uczył się, jak radzić sobie z mówieniem tak, aby nikogo nie zanudzić i przy okazji samemu nie odpłynąć zanadto od tematu źródłowego, popełnił dokładnie te dwa błędy jednocześnie. Przebudził się ze swego marazmu dopiero na pogonienie, niemalże przyjazne (!).
Uśmiechnął się wtedy, trochę chybotliwie i krzywo, na pewno z wyrazem dużego zakłopotania, po czym złapał wreszcie za kartony i uniósł je w górę. Asekurując się kolanem poprawił chwyt na wygodniejszy, po czym ruszył przodem, wyglądając raz za razem znad kartonów, aby nawet w Dolinie Godryka nie pogubić się między uliczkami.
— Szczerze powiedziawszy... To zależy od tego, jakiej oczekujesz zapłaty — odparł zgodnie z prawdą na pytanie o sytuację sklepu. Jednocześnie znów przystawił kolano do dołu jednego z kartonów, aby uniemożliwić im wyślizgnięcie się z własnych rąk. — Jeżeli mają płacić w pieniądzach, to można się poważnie rozczarować. Ale teraz i tak pieniądz niewiele jest warty. Co można sobie za niego kupić, jeżeli na straganach pustki? Ale za to jak dostanie się na przykład taką kapustę, czy nie daj Merlinie masło lub chociaż pół chleba... — zgodnie z przewidywaniami Argusa rozgadał się, a w dodatku nawet rozmarzył na tematy kulinarne. Nie klepał biedy — sklep alchemiczny przynosił mu wystarczające zyski, by myśleć nawet o zatrudnieniu pomocy. Wystarczyło tylko dobrze wymierzyć możliwości klientów i... mieć dobre serce. Zaufanie, którym darzyli go klienci, było przecież o wiele cenniejsze niż kilkanaście sykli więcej lub mniej w miesięcznym podsumowaniu.
Wreszcie nadeszli do sklepu z błękitnym szyldem. Ustawiwszy kartony przy wejściu, otworzył drzwi sklepu, zapraszając Argusa do środka. Podziękował mu za pomoc, dość entuzjastycznie, jakby ten jeden dobry uczynek zdołał wymazać nieprzyjemne pierwsze wrażenie. Pomaganie zawsze miało sporą moc, może wystarczy, aby nie zniechęcić do siebie na starcie przynajmniej jednej osoby.
| z/t
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Strona 16 z 16 • 1 ... 9 ... 14, 15, 16
Ulice
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka