Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Pub Rozbrykany Hipogryf
AutorWiadomość
First topic message reminder :
-
Lokal zamknięty
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Pub Rozbrykany Hipogryf
W powietrzu czuć przyjemny zapach piwa, smażonej ryby, frytek oraz papierosowego dymu. Do uszu dociera odgłos cichej muzyki, szmer rozmów, a od czasu do czasu głośniejszy toast. Za barem kobieta z zapamiętaniem poleruje kufel, żeby po chwili nalać do niego złocistego płynu ozdobionego białą pianą. W znajdującym się w Dolinie Godryka pubie czas płynie leniwie, spokojnie, a wszystkie zmartwienia życia codziennego wydają się błahostkami wobec przyjemności płynącej z kontemplacji uroków życia zapijanych whisky z lodem, tutejszym specjałem. Wnętrze urządzone jest ze smakiem, typowo dla podobnych lokali rozsianych po małych mieścinach na całych Wyspach Brytyjskich. Przy barze ciągnie się rząd wysokich stołków bez oparcia, na brązowej, nieco zakurzonej miejscami podłodze przy stoikach ustawione są obite skórą krzesła. Na oknach naklejono ruchome wycinki z różnych gazet. Do pubu przychodzą wyłącznie czarodzieje, a sam budynek skryty jest za prostą iluzją podniszczonej kamienicy z zablokowanym wejściem.
Możliwość gry w darta.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:01, w całości zmieniany 3 razy
Starał się rzucić najlepiej jak to możliwe. Naprawdę. I chyba nawet mu to wyszło. Całe szczęście, że był Macmillanem, dzięki temu radził sobie z różnymi zabawami wymagającymi ruchu. Chociaż same rzuty nie okazały się takie proste… bo znowu chciało mu się śmiać z głosu taty, który ponownie zrobił się dziecinny. No nie wytrzyma. Na szczęście wszystkie trzy lotki znalazły się w tarczy, w punktowane miejsca. Jedna nawet była całkiem blisko środka.
Całkiem z siebie zadowolony odsunął się robiąc miejsce Coinneachowi. Tym razem to Heath dopingował starszego Macmillana.
– RZUĆ WSZYSTKIE TRZY W SAM ŚRODEK TATO- nawet trochę podskakiwał z emocji. Chociaż czy powinien mu aż tak sprzyjać? W końcu stawką był zakład z dość ciekawą nagrodą. Mniejsza o to zresztą, bo Coin sprawnie posłał lotki w tarczę. Co prawda, żadna z nich nie była tak blisko środka jak ta którą udało się trafić Heathowi w wewnętrzną obręcz. Kto wygrał? On czy tata? Nie miał zielonego pojęcia. Nie myślał jednak o tym zbyt długo, bo do rywalizacji przystąpiła Florence. Zwariował po pierwszym rzucie -OOOO, JESZCZE JEDNĄ TAK SAMO TYLKO W ŚRODEK!- krzyknął, a gdy tylko Flo umieściła swoją lotkę w samym środku tarczy, to mały Macmillan wydał z siebie coś przypominającego ni to okrzyk ni to wycie, ot małe lwiątko uczy się ryczeć.
-HA!- rzucił jeszcze gdy Flo skończyła swój pokaz i właściciel zaczął lamentować. Teraz już będzie wiedział, że z nimi nie tak łatwo wygrać w darta. Z ciekawością odebrał od wąsatego czarodzieja fanty - Dziękuję!- powiedział z szerokim uśmiechem na twarzy. Mają pierwszy klucz! Jeśli zaś chodzi o wskazówkę, to podał ją Coinowi. Tak będzie szybciej niż gdyby miał ją odcyfrowywać samemu. Przy okazji też wybrał ten moment by zapytać Flo o coś ważnego -Cociu… kto wygrał? My czy tata?- no przecież to była bardzo ważna sprawa. Po usłyszeniu odpowiedzi nie wyglądał na zbyt szczęśliwego. Nie żeby nie umiał przegrywać, ale kto by nie chciał, żeby jego życzenie się spełniło?
Teraz też mały Macmillan poczuł przemożną chęć przyznania się do czegoś swojemu tacie. Nie miał pojęcia, że to skutek wypitego bezalkoholowego szampana. Myślał, że po prostu nic się nie wydarzyło. - Tatooo…- zaczął ostrożenie -Bo wiesz… muszę Ci coś powiedzieć… tylko nie bądź zły okej?- patrzył uważnie na swojego tatę - Pamiętasz jak ciocia Emma miała to całe złamanie* nerwowe? Co zobaczyła Ponuraka? To to nie był Ponurak, tylko Szczotek, chciałem zobaczyć jakby wyglądał z czarną sierścią- oznajmił. Ot dawna zagadka Domu Macmillanów i Ponuraka została właśnie rozwikłana. A zresztą, może Coin się zorientował co jest na rzeczy po tym jak skrzaty narzekały, że im cała pasta do butów znikła?
-Co tam jest napisane? Gdzie mamy iść?- zapytał od razu w nędznej próbie zmiany tematu.
Całkiem z siebie zadowolony odsunął się robiąc miejsce Coinneachowi. Tym razem to Heath dopingował starszego Macmillana.
– RZUĆ WSZYSTKIE TRZY W SAM ŚRODEK TATO- nawet trochę podskakiwał z emocji. Chociaż czy powinien mu aż tak sprzyjać? W końcu stawką był zakład z dość ciekawą nagrodą. Mniejsza o to zresztą, bo Coin sprawnie posłał lotki w tarczę. Co prawda, żadna z nich nie była tak blisko środka jak ta którą udało się trafić Heathowi w wewnętrzną obręcz. Kto wygrał? On czy tata? Nie miał zielonego pojęcia. Nie myślał jednak o tym zbyt długo, bo do rywalizacji przystąpiła Florence. Zwariował po pierwszym rzucie -OOOO, JESZCZE JEDNĄ TAK SAMO TYLKO W ŚRODEK!- krzyknął, a gdy tylko Flo umieściła swoją lotkę w samym środku tarczy, to mały Macmillan wydał z siebie coś przypominającego ni to okrzyk ni to wycie, ot małe lwiątko uczy się ryczeć.
-HA!- rzucił jeszcze gdy Flo skończyła swój pokaz i właściciel zaczął lamentować. Teraz już będzie wiedział, że z nimi nie tak łatwo wygrać w darta. Z ciekawością odebrał od wąsatego czarodzieja fanty - Dziękuję!- powiedział z szerokim uśmiechem na twarzy. Mają pierwszy klucz! Jeśli zaś chodzi o wskazówkę, to podał ją Coinowi. Tak będzie szybciej niż gdyby miał ją odcyfrowywać samemu. Przy okazji też wybrał ten moment by zapytać Flo o coś ważnego -Cociu… kto wygrał? My czy tata?- no przecież to była bardzo ważna sprawa. Po usłyszeniu odpowiedzi nie wyglądał na zbyt szczęśliwego. Nie żeby nie umiał przegrywać, ale kto by nie chciał, żeby jego życzenie się spełniło?
Teraz też mały Macmillan poczuł przemożną chęć przyznania się do czegoś swojemu tacie. Nie miał pojęcia, że to skutek wypitego bezalkoholowego szampana. Myślał, że po prostu nic się nie wydarzyło. - Tatooo…- zaczął ostrożenie -Bo wiesz… muszę Ci coś powiedzieć… tylko nie bądź zły okej?- patrzył uważnie na swojego tatę - Pamiętasz jak ciocia Emma miała to całe złamanie* nerwowe? Co zobaczyła Ponuraka? To to nie był Ponurak, tylko Szczotek, chciałem zobaczyć jakby wyglądał z czarną sierścią- oznajmił. Ot dawna zagadka Domu Macmillanów i Ponuraka została właśnie rozwikłana. A zresztą, może Coin się zorientował co jest na rzeczy po tym jak skrzaty narzekały, że im cała pasta do butów znikła?
-Co tam jest napisane? Gdzie mamy iść?- zapytał od razu w nędznej próbie zmiany tematu.
Właściwie Florence spojrzała nieco przepraszająco na właściciela przybytku, który został tak sromotnie pokonany - i to przez wszystkich, nawet przez pięcioletnie dziecko. A przecież żadne z nich nie miało żadnego doświadczenia w rzutkach. Florence zdarzyło się może raz czy dwa w młodzieńczych czasach uczestniczyć w tego typu zabawach, ale później? A zapomnijcie. Zawsze była zbyt zajęta karierą, aby mieć czas na takie atrakcje. Dlatego też z resztą zdziwiła się, że jej rzuty były tak celne - może to doping Coina i Heatha ją wspomógł? Potrafił w końcu zdziałać prawdziwe cuda! Była niemal pewna, że jednak wygrała. To dlatego jej też nieco zrzedła mina, gdy usłyszała od właściciela pubu, że jedynym i prawdziwym zwycięzcą ich zmagań był Coin. Kobieta aż posłała starszemu Macmillanowi zmarszczone spojrzenie. I tak, niestety musiała powiedzieć Heathowi, kto naprawdę wygrał ich konkurs.
- Niestety, to twój tata zdobył najwięcej punktów. - pocieszająco pogłaskała chłopca po głowie. I z życzenia nici. Chociaż, jeśli by troszkę nagiąć zasady... Florence na razie jeszcze zachowała swój pomysł dla siebie, zerkając na świstek papieru, który dostali od właściciela pubu. Kolejny wierszyk dotyczący miejsca. Zagadka była równie łatwa jak w przypadku rozbrykanego hipogryfa.
- Idziemy do fontanny. Tej, z której leci czarna woda. - taki opis tego miejsca mógł napawać trwogą, ale, jak wypominał sam liścik - woda wypływająca z tamtego źródełka była ponoć magiczna i leczyła choroby.
Florence już zerkała na mapę, aby móc zaznaczyć cel ich podróży (chociaż doskonale wiedziała jak tam dojść i bez wskazówki), kiedy nagle Macmillanowi małemu rozwiązał się język. Kobieta spojrzała nieco zdziwiona to na chłopca, to na jego ojca, zupełnie nie rozumiejąc - co w sumie nie szkodziło, bo przecież opowieść nie była wcale przeznaczona dla jej uszu. Mimo wszystko była nieco zaintrygowana.
- Szczotek? Ponurak? - powtórzyła te dwa słowa. Bo o ile wiedziała, czym był ponurak, nie była świadoma, jak wabi się pies Macmillanów. Gdyby jej ktoś jednak wyjaśnił to byłby wdzięczna!
- Niestety, to twój tata zdobył najwięcej punktów. - pocieszająco pogłaskała chłopca po głowie. I z życzenia nici. Chociaż, jeśli by troszkę nagiąć zasady... Florence na razie jeszcze zachowała swój pomysł dla siebie, zerkając na świstek papieru, który dostali od właściciela pubu. Kolejny wierszyk dotyczący miejsca. Zagadka była równie łatwa jak w przypadku rozbrykanego hipogryfa.
- Idziemy do fontanny. Tej, z której leci czarna woda. - taki opis tego miejsca mógł napawać trwogą, ale, jak wypominał sam liścik - woda wypływająca z tamtego źródełka była ponoć magiczna i leczyła choroby.
Florence już zerkała na mapę, aby móc zaznaczyć cel ich podróży (chociaż doskonale wiedziała jak tam dojść i bez wskazówki), kiedy nagle Macmillanowi małemu rozwiązał się język. Kobieta spojrzała nieco zdziwiona to na chłopca, to na jego ojca, zupełnie nie rozumiejąc - co w sumie nie szkodziło, bo przecież opowieść nie była wcale przeznaczona dla jej uszu. Mimo wszystko była nieco zaintrygowana.
- Szczotek? Ponurak? - powtórzyła te dwa słowa. Bo o ile wiedziała, czym był ponurak, nie była świadoma, jak wabi się pies Macmillanów. Gdyby jej ktoś jednak wyjaśnił to byłby wdzięczna!
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Drinki i jedzenie serwowano co prawda na placu głównym, ale Michael zapragnął nagle się trochę rozgrzać i wypić coś mocniejszego niż podejrzany szampan. Wślizgnął się więc do pubu, z sentymentem uświadamiając sobie, że nie był tutaj bardzo długo. Ostatni raz grał tutaj w darta jeszcze przed Norwegią. Przed przemianą.
Jak na ironię, przeszłość kryła się nie tylko w ścianach tego budynku. Przeszłość czekała na niego przy barze, ale Michael zorientował się odrobinę za późno: dopiero, gdy stanął już przy ladzie i szukając wzrokiem barmana, dostrzegł profil stojącego obok blondyna.
Tuż obok. Zbyt blisko, by go zignorować lub uciec, choć taki powinien być przecież instynkt wilkołaka.
-Lyall? To Ty? - spytał cicho, mając nadzieję, że się myli. Że to jego sobowtór albo brat, bo mgliście kojarzył, że Lupin ma przecież brata. Spróbował przybrać na twarz uśmiech, tak jakby widział starego znajomego. Bo gdy ostatni raz się widzieli, Lyall był przecież znajomym, porządnym gościem i rozsądnym współpracownikiem. Łowcą, ale łowcą potworów, a nie ludzi takich jak Michael.
Cholera, dla niego pewnie nic się nie zmieniło. A dla Tonksa wszystko.
Co brygadzista robił w Wielkiej Brytanii? Ostatni raz widzieli się w Norwegii, gdzie Tonks polował na czarnoksiężników, a Lyall na jakiegoś wilkołaka. Szkoda, że nie na tego, który mnie ugryzł. Potem łowca miał ruszyć dalej, ale chyba nie do Wielkiej Brytanii.
Wrócił? Znalazł swój cel? Nadal pracował w Ministerstwie? Widział już aktualny rejestr wilkołaków?
A może zjawi się w pracy dopiero po Nowym Roku, może wtedy zerknie w papiery? A może - jeśli Tonks miał szczęście - odwiedzał tylko rodzinę i znowu ruszy w świat?
Był zarejestrowany, nic nie powinno mu grozić jeśli Lyall pracuje jako brygadzista, choć sprawa miała się gorzej z łowcami działającymi na własną rękę. Nic, oprócz palącego wstydu, oprócz konieczności tłumaczenia się przed kolejnym starym znajomym.
Mike podświadomie uciekł wzrokiem, przesuwając go po twarzach zgromadzonych tutaj osób: ciekaw, kto jeszcze schronił się tutaj przed mrozem i niemal mając nadzieję na barową bójkę, albo jakąkolwiek nadzwyczajną sytuację, która da mu wymówkę by odejść od baru i wybawi go od niechcianego towarzystwa. W końcu to właśnie powinni robić aurorzy: pilnować porządku, obserwować otoczenie, i tak dalej. Nie tracić czujności, bo właśnie to prowadzi do durnych igraszek losu, typu ugryzienie przez wilkołaka.
rzucam na spostrzegawczość: poziom III
Jak na ironię, przeszłość kryła się nie tylko w ścianach tego budynku. Przeszłość czekała na niego przy barze, ale Michael zorientował się odrobinę za późno: dopiero, gdy stanął już przy ladzie i szukając wzrokiem barmana, dostrzegł profil stojącego obok blondyna.
Tuż obok. Zbyt blisko, by go zignorować lub uciec, choć taki powinien być przecież instynkt wilkołaka.
-Lyall? To Ty? - spytał cicho, mając nadzieję, że się myli. Że to jego sobowtór albo brat, bo mgliście kojarzył, że Lupin ma przecież brata. Spróbował przybrać na twarz uśmiech, tak jakby widział starego znajomego. Bo gdy ostatni raz się widzieli, Lyall był przecież znajomym, porządnym gościem i rozsądnym współpracownikiem. Łowcą, ale łowcą potworów, a nie ludzi takich jak Michael.
Cholera, dla niego pewnie nic się nie zmieniło. A dla Tonksa wszystko.
Co brygadzista robił w Wielkiej Brytanii? Ostatni raz widzieli się w Norwegii, gdzie Tonks polował na czarnoksiężników, a Lyall na jakiegoś wilkołaka. Szkoda, że nie na tego, który mnie ugryzł. Potem łowca miał ruszyć dalej, ale chyba nie do Wielkiej Brytanii.
Wrócił? Znalazł swój cel? Nadal pracował w Ministerstwie? Widział już aktualny rejestr wilkołaków?
A może zjawi się w pracy dopiero po Nowym Roku, może wtedy zerknie w papiery? A może - jeśli Tonks miał szczęście - odwiedzał tylko rodzinę i znowu ruszy w świat?
Był zarejestrowany, nic nie powinno mu grozić jeśli Lyall pracuje jako brygadzista, choć sprawa miała się gorzej z łowcami działającymi na własną rękę. Nic, oprócz palącego wstydu, oprócz konieczności tłumaczenia się przed kolejnym starym znajomym.
Mike podświadomie uciekł wzrokiem, przesuwając go po twarzach zgromadzonych tutaj osób: ciekaw, kto jeszcze schronił się tutaj przed mrozem i niemal mając nadzieję na barową bójkę, albo jakąkolwiek nadzwyczajną sytuację, która da mu wymówkę by odejść od baru i wybawi go od niechcianego towarzystwa. W końcu to właśnie powinni robić aurorzy: pilnować porządku, obserwować otoczenie, i tak dalej. Nie tracić czujności, bo właśnie to prowadzi do durnych igraszek losu, typu ugryzienie przez wilkołaka.
rzucam na spostrzegawczość: poziom III
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46
'k100' : 46
Może po prostu mieli szczęście początkującego i tyle? Sam Heath miał po prostu dużo szczęścia, bo gdyby miał powtórzyć ten wyczyn po raz kolejny… to pewnie by mu już nie wyszło.
Zmartwił się trochę gdy okazało się, że wygrał jednak starszy z Macmillanów. No kurczę. A miał już przygotowane życzenie. Wygląda jednak na to, że będzie musiał je jednak zachować na inną okazję.
-Szczotek to mój pies!- poinformował bezzwłocznie Florkę. Może to dlatego, że chciał odwrócić uwagę swojego taty od tego co zmalował. Niby zbyt wiele mu nie groziło, szczególnie po takim czasie, ale jeszcze dostałby na przyszłość zakaz malowania szczotka na różne kolory i co? A miał w planach jeszcze go kiedyś pokolorować w jakieś pstrokate wzory swoimi farbkami. No, ale o tym jeszcze nikt nie musiał wiedzieć i wcale nie było takie pewne to, że biedny Szczotek da mu się pomalować bez protestów. - Jest strasznie fajny i uwielbia gonić śnieżki, wiesz?- dorzucił jeszcze czarownicy parę informacji o swoim pupilu. No dobra, tak naprawdę to chart o którym była mowa należał do jego taty, ale i tak większość czasu spędzał z młodszym Macmillanem.
-Ooooo! Wiem gdzie jest ta fontanna!- wykrzyknął – Wcześniej przechodziłem obok niej z tatą. Czemu ma w ogóle czarną wodę? Jest brudna?- wystrzelił z paroma pytaniami. Pewnie jeszcze by ich trochę pomęczył dopytując o to i siamto, ale przypomniał sobie, że ta zabawa jest na czas. Kto pierwszy ten lepszy tak? -O nie! Musimy się pospieszyć!- zawołał. Szybko doskoczył do stolika, dopił do końca swój sok, bo w sumie był całkiem dobry i był gotów do wyjścia. -Chodźmy szybko! Bo zostaniemy w tyle!- najpierw pospieszał tylko werbalnie towarzyszących mu dorosłych, a potem bezceremonialnie pociągnął ich za ręce w kierunku wyjścia. Pewnie ciągnąłby ich tak aż do fontanny gdyby nie to, że po przekroczeniu progu ich puścił i rzucił się biegiem przez tereny na których odbywała się zabawa - Kto pierwszy do fontanny!- zawołał i tyle go widzieli. Lepiej, żeby dorośli się faktycznie pospieszyli jeśli nie chcieli zgubić małego Macmillana w tłumie.
| zt Heath, Flo i Coin
Zmartwił się trochę gdy okazało się, że wygrał jednak starszy z Macmillanów. No kurczę. A miał już przygotowane życzenie. Wygląda jednak na to, że będzie musiał je jednak zachować na inną okazję.
-Szczotek to mój pies!- poinformował bezzwłocznie Florkę. Może to dlatego, że chciał odwrócić uwagę swojego taty od tego co zmalował. Niby zbyt wiele mu nie groziło, szczególnie po takim czasie, ale jeszcze dostałby na przyszłość zakaz malowania szczotka na różne kolory i co? A miał w planach jeszcze go kiedyś pokolorować w jakieś pstrokate wzory swoimi farbkami. No, ale o tym jeszcze nikt nie musiał wiedzieć i wcale nie było takie pewne to, że biedny Szczotek da mu się pomalować bez protestów. - Jest strasznie fajny i uwielbia gonić śnieżki, wiesz?- dorzucił jeszcze czarownicy parę informacji o swoim pupilu. No dobra, tak naprawdę to chart o którym była mowa należał do jego taty, ale i tak większość czasu spędzał z młodszym Macmillanem.
-Ooooo! Wiem gdzie jest ta fontanna!- wykrzyknął – Wcześniej przechodziłem obok niej z tatą. Czemu ma w ogóle czarną wodę? Jest brudna?- wystrzelił z paroma pytaniami. Pewnie jeszcze by ich trochę pomęczył dopytując o to i siamto, ale przypomniał sobie, że ta zabawa jest na czas. Kto pierwszy ten lepszy tak? -O nie! Musimy się pospieszyć!- zawołał. Szybko doskoczył do stolika, dopił do końca swój sok, bo w sumie był całkiem dobry i był gotów do wyjścia. -Chodźmy szybko! Bo zostaniemy w tyle!- najpierw pospieszał tylko werbalnie towarzyszących mu dorosłych, a potem bezceremonialnie pociągnął ich za ręce w kierunku wyjścia. Pewnie ciągnąłby ich tak aż do fontanny gdyby nie to, że po przekroczeniu progu ich puścił i rzucił się biegiem przez tereny na których odbywała się zabawa - Kto pierwszy do fontanny!- zawołał i tyle go widzieli. Lepiej, żeby dorośli się faktycznie pospieszyli jeśli nie chcieli zgubić małego Macmillana w tłumie.
| zt Heath, Flo i Coin
| Poszukiwania skarbu! Z przeklętego kościoła. (A Ben na zgłoszonej nieobecności.)
Działanie eliksiru ustępuje dopiero po drodze. Mijanych czarodziei przybywa, odwrotnie niż wcześniej, kiedy oddalaliśmy się od tłumów, a ja przez większość czasu taktownie milczę, nie wracając do tematu i starając się zmustrować pogodę ducha choć zbliżoną do tej, którą wydają się odznaczać świętujący. Wchodząc do środka nawet się uśmiecham - ciepło jest przyjemną, bardzo mile widzianą odmianą po brnięciu przez śniegi, a przenikliwe zimno wywołane wypitą miksturą, nawet jeśli minęło, tylko dodaje wyższej temperaturze uroku. Z resztą, zawsze lubiłam puby, z ich zadymionym powietrzem i gwarną atmosferą obiecującą, że wszystkie zmartwienia zostaną przed drzwiami, choćby to miało być tylko na chwilę, na jakiś czas. Przejściowo.
- To na pewno tutaj - i znów pierwsze od dłuższej chwili słowa, Benjaminowi daję się poznać jako milczek, co w lepszym nastroju dalece mijałoby się z prawdą, bo prawdziwe bywa tylko w przypływach strapienia.
Teraz już z mapą w rękach, zajmuję miejsce przy jednym ze stolików, rozkładając ją i wodząc palcem po przebytej trasie, przekonana o całkowitej słuszności tego założenia. Nie wiem, co dalej - rozglądam się, ale co dokładnie mogłoby stanowić następną wskazówkę lub zadanie, na pierwszy rzut oka nie potrafię stwierdzić, więc po prostu siedzę spokojnie, z łokciem na stole i brodą podpartą na dłoni, od czasu do czasu postukując palcem w pergamin, bo akurat siedzenie w kompletnym bezruchu nie wychodziło mi nigdy, jeśli nie wkładałam w to szczególnego wysiłku. Chyba jedyne, co można teraz zrobić, to czekać. Chłonę ciepło, nienachalny zapach dymu, piwa, frytek i smażonej ryby, podświadomie zaklasyfikowany jako przyjazny i uspokajający, i faktycznie zastanawiam się, co dalej. Nie tylko w kontekście poszukiwań skarbu. Może ktoś do nas podejdzie - obite skórą krzesło skrzypi, kiedy odwracam się, by raz jeszcze objąć spojrzeniem wnętrze pomieszczenia - co jeśli nie mylę się odnośnie miejsca, powinno potoczyć się właśnie tak, przy założeniu, że ktoś czujnie czeka na przybyszy. Impuls nakłaniający do sięgnięcia po papierosa, tak naturalny w nerwach, wysiłkiem woli ignoruję.
Działanie eliksiru ustępuje dopiero po drodze. Mijanych czarodziei przybywa, odwrotnie niż wcześniej, kiedy oddalaliśmy się od tłumów, a ja przez większość czasu taktownie milczę, nie wracając do tematu i starając się zmustrować pogodę ducha choć zbliżoną do tej, którą wydają się odznaczać świętujący. Wchodząc do środka nawet się uśmiecham - ciepło jest przyjemną, bardzo mile widzianą odmianą po brnięciu przez śniegi, a przenikliwe zimno wywołane wypitą miksturą, nawet jeśli minęło, tylko dodaje wyższej temperaturze uroku. Z resztą, zawsze lubiłam puby, z ich zadymionym powietrzem i gwarną atmosferą obiecującą, że wszystkie zmartwienia zostaną przed drzwiami, choćby to miało być tylko na chwilę, na jakiś czas. Przejściowo.
- To na pewno tutaj - i znów pierwsze od dłuższej chwili słowa, Benjaminowi daję się poznać jako milczek, co w lepszym nastroju dalece mijałoby się z prawdą, bo prawdziwe bywa tylko w przypływach strapienia.
Teraz już z mapą w rękach, zajmuję miejsce przy jednym ze stolików, rozkładając ją i wodząc palcem po przebytej trasie, przekonana o całkowitej słuszności tego założenia. Nie wiem, co dalej - rozglądam się, ale co dokładnie mogłoby stanowić następną wskazówkę lub zadanie, na pierwszy rzut oka nie potrafię stwierdzić, więc po prostu siedzę spokojnie, z łokciem na stole i brodą podpartą na dłoni, od czasu do czasu postukując palcem w pergamin, bo akurat siedzenie w kompletnym bezruchu nie wychodziło mi nigdy, jeśli nie wkładałam w to szczególnego wysiłku. Chyba jedyne, co można teraz zrobić, to czekać. Chłonę ciepło, nienachalny zapach dymu, piwa, frytek i smażonej ryby, podświadomie zaklasyfikowany jako przyjazny i uspokajający, i faktycznie zastanawiam się, co dalej. Nie tylko w kontekście poszukiwań skarbu. Może ktoś do nas podejdzie - obite skórą krzesło skrzypi, kiedy odwracam się, by raz jeszcze objąć spojrzeniem wnętrze pomieszczenia - co jeśli nie mylę się odnośnie miejsca, powinno potoczyć się właśnie tak, przy założeniu, że ktoś czujnie czeka na przybyszy. Impuls nakłaniający do sięgnięcia po papierosa, tak naturalny w nerwach, wysiłkiem woli ignoruję.
Fate is a very weighty word to throw around before breakfast.
Dumał nad słowami czarownicy może zbyt długo. We śnie, widziała to wszystko we śnie, a pewność, z jaką odpowiadała na zadane pytania, nakazywała odłożyć wątpliwości na bok. Niedaleko, w zasięgu ręki, by móc je znów pochwycić; Benjamin ostatnio ograniczał bezwarunkowe zaufanie, co wcale mu się nie podobało. Rzucał się w ogień od razu, podawał na tacy całe serce, otwierał drzwi domu najszerzej jak się dało – wychowano go w duchu ufności i wiary w to, że ludzie są z natury dobrzy, porządni, przyjaźni. Tym boleśniej zderzał się z coraz to bardziej ponurą rzeczywistością, gdy najbliżsi przyjaciele okazywali się zdrajcami, a ideały, w jakie wierzył, wymagały przelania hektolitrów krwi w ramach obrony. Sądził, że uwolni się od ciężaru podobnych rozmyślań chociaż tutaj, w Dolinie Godryka, kradnąc godziny względnej beztroski przed zapadnięciem ciemności nowego roku, mogącego przynieść kolejne tragedie sygnowane szmaragdem Mrocznego Znaku – ale spotkanie jasnowidzki pokrzyżowało te plany.
- Jesteś pewna? Że wiesz, ten sen…to nie przez jakąś niestrawność? – spytał ze śmiertelną powagą, musiał się przecież upewnić, zabezpieczyć na okoliczność zwykłego zbiegu okoliczności. Jemu także czasem śniły się dziwne, straszne rzeczy. Aktualnie winą za to obarczał echa Azkabanu, wcześniej – zjedzenie na noc zbyt dużej ilości suszonych grzybów. Wspaniałomyślnie postanowił nie drążyć tematu problematycznej konsumpcji, skupiając się na wewnętrznym rozważeniu wszelkich za i przeciw. Idąc przez płomienie, dosłownie; zaklęcie pozwoliło mu bezpiecznie przejść przez żar i zdobyć klucz, a wraz z nim kolejną wskazówkę. Klucz zabrał ze sobą, wpatrując się dość tępo w pergamin z zapisanymi słowami. Nie miał zielonego pojęcia, gdzie mogą pokierować ich te skomplikowane słowa. Już miał otwierać usta, by bezradnie palnąć coś niemądrego – przecież nie mógł pokazać młodej dziewczynie swej niewiedzy – gdy ta uchroniła go przed kompromitacją.
- No, jasne, to samo miałem powiedzieć. Ta zagadka to była łatwizna – skwitował z mimowolną ulgą, wzruszając ramionami, w dość marnym odegraniu absolutnego geniuszu. Później, w milczeniu, ciągle rozważając wcześniejsze słowa Jennifer, ruszył za nią ku gospodzie. – Opowiedz mi ten sen ze szczegółami. Tyle, ile pamiętasz. Jak to się zacznie, od czego, ilu ludzi nadejdzie, by siać zamęt, jakich środków użyją – wyrzucił w końcu z siebie spokojnym szeptem, gdy znaleźli się już Pod Hipogryfem. Spoglądał w duże oczy czarownicy z powagą, przenosząc jednak spojrzenie ponad jej ramieniem, na zegar wiszący na ciemnej boazerii, chcąc sprawdzić, ile mają czasu do rozpoczęcia głównego świętowania. I spełnienia się przepowiedni nowej towarzyszki.
| Ben chciałby zobaczyć, która jest godzina i ile czasu jest do północy
- Jesteś pewna? Że wiesz, ten sen…to nie przez jakąś niestrawność? – spytał ze śmiertelną powagą, musiał się przecież upewnić, zabezpieczyć na okoliczność zwykłego zbiegu okoliczności. Jemu także czasem śniły się dziwne, straszne rzeczy. Aktualnie winą za to obarczał echa Azkabanu, wcześniej – zjedzenie na noc zbyt dużej ilości suszonych grzybów. Wspaniałomyślnie postanowił nie drążyć tematu problematycznej konsumpcji, skupiając się na wewnętrznym rozważeniu wszelkich za i przeciw. Idąc przez płomienie, dosłownie; zaklęcie pozwoliło mu bezpiecznie przejść przez żar i zdobyć klucz, a wraz z nim kolejną wskazówkę. Klucz zabrał ze sobą, wpatrując się dość tępo w pergamin z zapisanymi słowami. Nie miał zielonego pojęcia, gdzie mogą pokierować ich te skomplikowane słowa. Już miał otwierać usta, by bezradnie palnąć coś niemądrego – przecież nie mógł pokazać młodej dziewczynie swej niewiedzy – gdy ta uchroniła go przed kompromitacją.
- No, jasne, to samo miałem powiedzieć. Ta zagadka to była łatwizna – skwitował z mimowolną ulgą, wzruszając ramionami, w dość marnym odegraniu absolutnego geniuszu. Później, w milczeniu, ciągle rozważając wcześniejsze słowa Jennifer, ruszył za nią ku gospodzie. – Opowiedz mi ten sen ze szczegółami. Tyle, ile pamiętasz. Jak to się zacznie, od czego, ilu ludzi nadejdzie, by siać zamęt, jakich środków użyją – wyrzucił w końcu z siebie spokojnym szeptem, gdy znaleźli się już Pod Hipogryfem. Spoglądał w duże oczy czarownicy z powagą, przenosząc jednak spojrzenie ponad jej ramieniem, na zegar wiszący na ciemnej boazerii, chcąc sprawdzić, ile mają czasu do rozpoczęcia głównego świętowania. I spełnienia się przepowiedni nowej towarzyszki.
| Ben chciałby zobaczyć, która jest godzina i ile czasu jest do północy
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
BENJAMIN, JENNIFER
Dotarliście do pubu, ciepłego i zatłoczonego – jednak jakimś cudem udało wam się odnaleźć wolny stolik. Nie siedzieliście tam długo, coś musiało was zdradzić – mapa w rękach Jennifer, być może? – bo ledwie wyparowało mroźne powietrze, które wnieśliście na ubraniach do lokalu, podeszła do was młoda dziewczyna o jasnych włosach i w charakterystycznej, fioletowej sukience wyszywanej w wybuchające fajerwerki, uszytej z tkaniny, którą nosili tego wieczoru wszyscy pracownicy Rozbrykanego Hipogryfa. Benjamin, ponad jej ramieniem, zdołał dostrzec zawieszony na ścianie zegar: było dwanaście minut po dwudziestej, do północy wciąż pozostały prawie cztery godziny, w tym coroczny wyścig na łyżwach. – Szczęśliwego Nowego Roku! Szukacie skarbu, prawda? – zapytała czarownica, mrugając zalotnie do Benjamina. Miała rumiane policzki z dołeczkami i włosy zaplecione w dwa warkocze. Na waszym stoliku postawiła dwa kieliszki szampana i sześć kolorowych lotek. – Zadanie tym razem macie proste i przyjemne, musicie wygrać ze mną w darta. Znacie zasady? – zagadnęła – jeśli uzyskała odpowiedź przeczącą, wyjaśniła wam pokrótce reguły, po czym wykonała swoje rzuty.
Mistrz Gry wykonał rzuty za czarownicę (rzut), wynik: 25 + 25 + 11 = 61.
Czas na odpis wynosi 48 godzin.
Dotarliście do pubu, ciepłego i zatłoczonego – jednak jakimś cudem udało wam się odnaleźć wolny stolik. Nie siedzieliście tam długo, coś musiało was zdradzić – mapa w rękach Jennifer, być może? – bo ledwie wyparowało mroźne powietrze, które wnieśliście na ubraniach do lokalu, podeszła do was młoda dziewczyna o jasnych włosach i w charakterystycznej, fioletowej sukience wyszywanej w wybuchające fajerwerki, uszytej z tkaniny, którą nosili tego wieczoru wszyscy pracownicy Rozbrykanego Hipogryfa. Benjamin, ponad jej ramieniem, zdołał dostrzec zawieszony na ścianie zegar: było dwanaście minut po dwudziestej, do północy wciąż pozostały prawie cztery godziny, w tym coroczny wyścig na łyżwach. – Szczęśliwego Nowego Roku! Szukacie skarbu, prawda? – zapytała czarownica, mrugając zalotnie do Benjamina. Miała rumiane policzki z dołeczkami i włosy zaplecione w dwa warkocze. Na waszym stoliku postawiła dwa kieliszki szampana i sześć kolorowych lotek. – Zadanie tym razem macie proste i przyjemne, musicie wygrać ze mną w darta. Znacie zasady? – zagadnęła – jeśli uzyskała odpowiedź przeczącą, wyjaśniła wam pokrótce reguły, po czym wykonała swoje rzuty.
- zasady:
- Aby wejść w posiadanie klucza, musicie wygrać z barmanką w darta. Gra przebiega według mechaniki, z tą różnicą, że nie rzucacie aż do osiągnięcia określonej liczby punktów, a musicie po prostu zdobyć ich więcej niż czarownica. Każdy z was może podjąć jedną próbę, możecie też skorzystać z innych (wybranych przez siebie i całkowicie dowolnych) metod, pamiętając o zachowaniu mechaniki. Kradzież klucza ma ST równe 40, a do rzutu dodaje się bonus przysługujący z biegłości zręczne ręce; przekonanie czarownicy do przekazania wam klucza bez względu na przegraną ma ST równe 80, do rzutu dodaje się bonus przysługujący z biegłości retoryka, kłamstwo lub zastraszania (w zależności od przyjętej metody). Wynik waszych działań zostanie podsumowany przez Mistrza Gry.
W trakcie jednej kolejki każde z was może wykonać maksymalnie jedną akcję. Powodzenia!
Mistrz Gry wykonał rzuty za czarownicę (rzut), wynik: 25 + 25 + 11 = 61.
Czas na odpis wynosi 48 godzin.
Rozmowę przerwało im pojawienie się dość urodziwej dzierlatki – Benjamin przesunął spojrzeniem od skórzanych kozaczków, przez wełniane rajstopy, aż po krągłości skryte za fioletową sukienką. – Niezłe fajerwerki – skomentował, zanim zdołałby się powstrzymać, choć intencje miał jak najbardziej czyste, chodziło mu wszak o różnobarwne nitki, które prezentowały się na materiale wręcz hipnotyzująco. To, co ukryte za nimi, interesowało go znacznie mniej. – Ale tak, wesołego Nowego Roku. Bezpiecznego. I dającego nadzieję – odwzajemnił życzenia w bardziej poważnej wersji, posyłając rumianej czarownicy lekki uśmiech. Była naprawdę ładna, do tego zdawała się do niego zalecać – o ile dobrze odczytał sygnały – co mile łechtało męskie ego, myślami był jednak przy przepowiedni Jennifer. Wskazówki zegara nie zbliżały się jeszcze do północy, mieli sporo czasu.
Przesunął wzrok na kieliszki szampana: skusił się na kolejny łyk, wiedząc, że tak rozcieńczony alkohol w niewielkiej ilości nie zmniejszy szans na zwycięstwo w rzutkach. Ani na zapobiegnięcie masowym aresztowaniom kilka godzin później. Ciągle czekał na odpowiedź nowej znajomej dotyczącej szczegółów ewentualnych starć, ale w międzyczasie musieli zawalczyć o skarb. Kto wie, może przyda im się przy ewakuacji głównego placu w Dolinie Godryka? – Oczywiście, że znamy, droga… - zawiesił głos, mając nadzieję, że urocze dziewczę się im przedstawi. – No i masz przed sobą mistrza rzutek, szykuj się więc na zażarty pojedynek – mówił dziarsko, chcąc dodać sobie animuszu, bo choć wielokrotnie w stanie upojenia rzucał do celu, to częściej używał do tego butelek. Tego wieczoru liczył jednak na łut szczęścia, które zdawało się go nie opuszczać od momentu wychylenia pierwszego kieliszka szampana. Powoli odsunął krzesło i ruszył w stronę tablicy z kolorowymi kręgami. – No to zaczynamy zabawę – mruknął zachęcająco do Jennifer, jako pierwszy sięgając po rzutki. Zmrużył lewe oko, wysunął lekko język w kącik ust, co pozwalało zachować równowagę rzutu (według zabobonów, zasłyszanych od Josepha) i zamachnął się z całych sił, starając się wykonać rzuty pewnie i ze stuprocentową skutecznością trafić lotką do najlepiej punktowanego celu. Musiał dać z siebie wszystko, w końcu obserwowały go dwie czarownice.
Przesunął wzrok na kieliszki szampana: skusił się na kolejny łyk, wiedząc, że tak rozcieńczony alkohol w niewielkiej ilości nie zmniejszy szans na zwycięstwo w rzutkach. Ani na zapobiegnięcie masowym aresztowaniom kilka godzin później. Ciągle czekał na odpowiedź nowej znajomej dotyczącej szczegółów ewentualnych starć, ale w międzyczasie musieli zawalczyć o skarb. Kto wie, może przyda im się przy ewakuacji głównego placu w Dolinie Godryka? – Oczywiście, że znamy, droga… - zawiesił głos, mając nadzieję, że urocze dziewczę się im przedstawi. – No i masz przed sobą mistrza rzutek, szykuj się więc na zażarty pojedynek – mówił dziarsko, chcąc dodać sobie animuszu, bo choć wielokrotnie w stanie upojenia rzucał do celu, to częściej używał do tego butelek. Tego wieczoru liczył jednak na łut szczęścia, które zdawało się go nie opuszczać od momentu wychylenia pierwszego kieliszka szampana. Powoli odsunął krzesło i ruszył w stronę tablicy z kolorowymi kręgami. – No to zaczynamy zabawę – mruknął zachęcająco do Jennifer, jako pierwszy sięgając po rzutki. Zmrużył lewe oko, wysunął lekko język w kącik ust, co pozwalało zachować równowagę rzutu (według zabobonów, zasłyszanych od Josepha) i zamachnął się z całych sił, starając się wykonać rzuty pewnie i ze stuprocentową skutecznością trafić lotką do najlepiej punktowanego celu. Musiał dać z siebie wszystko, w końcu obserwowały go dwie czarownice.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 23
'k100' : 23
Miał dość. Tego zbiegowiska, ludzi, cholernego hałasu, przed którym nie mógł uciec. Zabawne… Czyżby łowca stał się aż nadto podobny do ściganej przez siebie zwierzyny? Czyżby przesiąkniętymi tymi okowami nie był w stanie spojrzeć na świat inaczej? Wiedział o tym. Wiedział, że nauczył się myśleć w sposób, który byłby w stanie pojawić się w głowie wilkołaka, bo przecież właśnie to się liczyło w ostatnich miesiącach, latach. Chciał dorwać odpowiedzialnego za wszystko skurwiela i żeby to osiągnąć, musiał zrozumieć, na jakich zasadach tamten funkcjonował. Co myślał. Co czuł. Gdzie sypiał i tym samym poniekąd Lupin musiał stać się nim. Czy przez to nienawidził się jeszcze bardziej? Czy wchodząc w umysł bestii, która odebrała mu wszystko, nie odrzucał siebie? Dawno temu jeszcze by się o to martwił — by zostać obiema nogami na ziemi i nie zatracić się w gniewie. Teraz jednak wszystko było inne. Lyall nie miał już w sobie żadnej miłości czy akceptacji do samego siebie, bo jakby nawet mógł? Po tym, co zrobił i mając w głowie to, co zamierzał jeszcze zrobić... I równocześnie to, co go niszczyło, trzymało go też przy życiu. Paradoks czy czysta egzystencja? Cokolwiek to było Lupin sądził, że powrót do ojczyzny nie będzie się równał z tyloma powrotami do dawnych czasów. Chyba można było wprost powiedzieć, że był naiwny, wracając na ostatnie dni starego roku... A teraz? Teraz ten pieprzony Sylwester przyciągął duchy przeszłości złośliwie go tym maltretując. Roselyn, Skamander, kto jeszcze kurwa chciał się przywitać w ten cudowny dzień? Nie mógł wytrzymać w domu, kręcenie się po terenie Doliny Godryka prowadziło go w ramiona niezręcznych spotkań, skierował więc swoje kroki do pubu, żeby się zalać i może przestać słyszeć ten cały jazgot. Miał nadzieję, że to pomoże. Kolejna naiwność?
Lyall, to ty?
Z początku nie zareagował zbytnio zajęty ignorowaniem innych i wpatrywaniem się dość intensywnie w barmana, gdy w jego szklance zabrakło alkoholu. Zresztą tak mu szumiało w uszach, że ledwo słyszał to, co mówił do niego ten facet. Nie było widać, że nie był zbyt chętny do integracji? Na końcu języka tańczyło mu zwyczajowe spieprzaj, które było jakby standardem w sytuacji takiej, jak ta — gdy siedział w barze i chciał zapomnieć o swoim istnieniu. Niestety wlał w siebie zbyt mało alkoholu, żeby udawać, że nie dotarło do niego jego własne imię. Plus znał człowieka, który wydobywał z siebie ów dźwięk... Lupin przeniósł zblazowane spojrzenie na blondyna obok siebie, a jego twarz nie zmieniła wyrazu, gdy go poznał. - Tonks – stwierdził, bo wiedział, że miał rację. Pamiętał ich spotkanie i późniejszą współpracę, która, pomimo że zaliczała się do intensywnych i przyjemnych, musiała się kiedyś zakończyć. Niestety dla Lyalla porażką, bo jak dotąd podążał tropem swojego poszukiwanego. A co z Michaelem? Udało mu się schwytać winnego? Wyprostował się, nie podpierając się niemal czołem o blat, tylko obrócił się przodem do aurora. - Co ty robisz na tej dennej imprezie? Zamknąłeś swoje śledztwo? – spytał, odnosząc się do wspólnej przeszłości, bo swoją znajomość zakończyli w momencie, gdy jeden wbiegał w las za tropem, a drugi pozostał w norweskiej wsi. Ten trop nie kończył się i Lupin straciłby pewnie nadzieję, gdyby był równie słaby duchem co niegdyś. Teraz… Teraz wszystko było inne.
Lyall, to ty?
Z początku nie zareagował zbytnio zajęty ignorowaniem innych i wpatrywaniem się dość intensywnie w barmana, gdy w jego szklance zabrakło alkoholu. Zresztą tak mu szumiało w uszach, że ledwo słyszał to, co mówił do niego ten facet. Nie było widać, że nie był zbyt chętny do integracji? Na końcu języka tańczyło mu zwyczajowe spieprzaj, które było jakby standardem w sytuacji takiej, jak ta — gdy siedział w barze i chciał zapomnieć o swoim istnieniu. Niestety wlał w siebie zbyt mało alkoholu, żeby udawać, że nie dotarło do niego jego własne imię. Plus znał człowieka, który wydobywał z siebie ów dźwięk... Lupin przeniósł zblazowane spojrzenie na blondyna obok siebie, a jego twarz nie zmieniła wyrazu, gdy go poznał. - Tonks – stwierdził, bo wiedział, że miał rację. Pamiętał ich spotkanie i późniejszą współpracę, która, pomimo że zaliczała się do intensywnych i przyjemnych, musiała się kiedyś zakończyć. Niestety dla Lyalla porażką, bo jak dotąd podążał tropem swojego poszukiwanego. A co z Michaelem? Udało mu się schwytać winnego? Wyprostował się, nie podpierając się niemal czołem o blat, tylko obrócił się przodem do aurora. - Co ty robisz na tej dennej imprezie? Zamknąłeś swoje śledztwo? – spytał, odnosząc się do wspólnej przeszłości, bo swoją znajomość zakończyli w momencie, gdy jeden wbiegał w las za tropem, a drugi pozostał w norweskiej wsi. Ten trop nie kończył się i Lupin straciłby pewnie nadzieję, gdyby był równie słaby duchem co niegdyś. Teraz… Teraz wszystko było inne.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pojawienie się pracownicy pubu - błyskawicznie wyławiającej nas z tłumu, co potwierdza, że faktycznie miejsce okazało się właściwe i czujnie oczekiwano tu na poszukiwaczy skarbu - chwilowo uniemożliwia mi dalsze roztrząsanie tematu wizji, ale sam fakt, że Benjamin jednak zdecydował się dopytać o szczegóły, zamiast udać, że tematu nie było, wystarcza, bym pozwoliła sobie na odrobinę nadziei. Bo może wcale nie trafiłam źle. A już na pewno mogłam trafić gorzej.
- Szczęśliwego, niech okaże się spokojny i pomyślny - odpowiadam, trochę w ramach zaklinania rzeczywistości, trochę myślami już przy rzutkach, znacznie bardziej, niż przy szampanie. Przyglądam się, jak z rzucaniem do tarczy radzi sobie czarownica, i muszę przyznać, że dobrze - dwa trafienia w wewnętrzny pierścień, jedno w duże pole sektora jedenastego. Przypomnienia zasad nie potrzebuję, w myślach przeliczam zebrane przez nią punkty i wychodzi mi, że przekroczenie tego wyniku będzie mocno zależeć od szczęścia. Uśmiecham się, teraz już radośnie i zupełnie szczerze, bo nieprzewidywalność gier hazardowych ma w sobie coś fascynującego, ale żadnych dodatkowych deklaracji nie wypowiadam i po prostu idę w ślady Bena, za próby trafienia w tarczę zabierając się jako ostatnia. Nie mam reputacji do podtrzymania, która wymagałaby szumnych deklaracji, więc milczę, na popisy też mi się jakoś szczególnie nie zbiera, ale wybitnie spostrzegawcza nie jestem, a przy grze w darta ma to duże znaczenie, przecież bezpośrednio rzutuje na celność. Zostaje mi próba zachowania jak największej staranności, uważne mierzenie w tarczę... i zdanie się na los. Na kilka sekund wolna od myślenia o wizjach, skupiam się na zadaniu. Uda się lub nie, ważne, że odbywa się w cieple, nad alternatywnymi sposobami pozyskania klucza zastanowię się później, o ile będzie to potrzebne. Choć oczywiście wolałabym, gdyby nie było. Rzucam ostrożnie, niemal zachowawczo, bo zależy mi przede wszystkim na tym, żeby żadna z rzutek nie znalazła się poza tarczą, co oznaczałoby, że nie wniosą w pulę żadnych punktów.
- Szczęśliwego, niech okaże się spokojny i pomyślny - odpowiadam, trochę w ramach zaklinania rzeczywistości, trochę myślami już przy rzutkach, znacznie bardziej, niż przy szampanie. Przyglądam się, jak z rzucaniem do tarczy radzi sobie czarownica, i muszę przyznać, że dobrze - dwa trafienia w wewnętrzny pierścień, jedno w duże pole sektora jedenastego. Przypomnienia zasad nie potrzebuję, w myślach przeliczam zebrane przez nią punkty i wychodzi mi, że przekroczenie tego wyniku będzie mocno zależeć od szczęścia. Uśmiecham się, teraz już radośnie i zupełnie szczerze, bo nieprzewidywalność gier hazardowych ma w sobie coś fascynującego, ale żadnych dodatkowych deklaracji nie wypowiadam i po prostu idę w ślady Bena, za próby trafienia w tarczę zabierając się jako ostatnia. Nie mam reputacji do podtrzymania, która wymagałaby szumnych deklaracji, więc milczę, na popisy też mi się jakoś szczególnie nie zbiera, ale wybitnie spostrzegawcza nie jestem, a przy grze w darta ma to duże znaczenie, przecież bezpośrednio rzutuje na celność. Zostaje mi próba zachowania jak największej staranności, uważne mierzenie w tarczę... i zdanie się na los. Na kilka sekund wolna od myślenia o wizjach, skupiam się na zadaniu. Uda się lub nie, ważne, że odbywa się w cieple, nad alternatywnymi sposobami pozyskania klucza zastanowię się później, o ile będzie to potrzebne. Choć oczywiście wolałabym, gdyby nie było. Rzucam ostrożnie, niemal zachowawczo, bo zależy mi przede wszystkim na tym, żeby żadna z rzutek nie znalazła się poza tarczą, co oznaczałoby, że nie wniosą w pulę żadnych punktów.
Fate is a very weighty word to throw around before breakfast.
The member 'Jennifer Leach' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 73, 54, 79
--------------------------------
#2 'k6' : 3, 1, 1
#1 'k100' : 73, 54, 79
--------------------------------
#2 'k6' : 3, 1, 1
JENNIFER, BENJAMIN
Barmanka uśmiechnęła się do Benjamina i mrugnęła w odpowiedzi na komplement i życzenia. – O tak, nadzieja przyda się nam wszystkim – przytaknęła, odruchowo poprawiając fajerwerkową sukienkę. – Elizabeth. Ale możecie mówić mi Lizzie – uzupełniła lukę pozostawioną przez czarodzieja, mimo użytej liczby mnogiej zwracając się głównie do niego. Nie skomentowała zapewnienia o posiadaniu mistrzostwa w rzutkach, unosząc jedynie wyżej jasne brwi; obserwowała za to wasze starania. Nie mieliście szczęścia: jedyna rzutka rzucona przez Benjamina pomknęła poza tarczę, a spośród tych rzuconych przez Jennifer, aż dwie spotkał ten sam los. – Nie przejmuj się, kochana, goście narzekali wczoraj, że niektóre są źle wyważone – odezwała się pocieszająco do czarownicy, przenosząc później wyczekujące spojrzenie na Benjamina. – To jak, kochaniutki? Będziesz rzucał, czy planujesz poczekać do północy? – zapytała z rozbawieniem, przyglądając się lotkom wciąż tkwiącym w dłoni mężczyzny.
Nie udało wam się zdobyć klucza – możecie podjąć kolejną próbę (przy zastosowaniu dowolnej taktyki) lub – zgodnie z zasadami – poprosić o kolejną wskazówkę, kierującą was do innej lokacji.
Benjamin, pamiętaj o wykonaniu rzutów zgodnie z mechaniką darta – link znajduje się w zasadach, w pierwszym poście, który otrzymaliście w tej lokacji.
Na odpis macie 48 godzin.
MICHAEL
Zatrzymałeś się przy barze, obserwując zgromadzonych wokół ludzi. Całkiem zwyczajnych; początkowo nic nadzwyczajnego nie zwróciło twojej uwagi, ludzie bawili się, śmiali i grali w darta, a barmani uwijali się jak w ukropie; czasami ktoś kogoś popchnął, bo trwająca na sąsiadującym placu głównym zabawa przyciągała większe niż zazwyczaj tłumy. Nim jednak pozwoliłeś, by twoją uwagę zupełnie pochłonęła rozmowa, gdzieś na prawo od siebie usłyszałeś hałas: trzasnęły drzwi prowadzące na zaplecze, a obok barowej lady przemknął ubrany w ciemny płaszcz mężczyzna, najwyraźniej dokądś się spiesząc. Przecisnął się między dwiema kelnerkami, jednej z nich prawie zrzucając z ramion tacę ciężkich kufli – po czym zniknął wśród barwnych sylwetek, kierując się ku drzwiom wyjściowym.
Kilka sekund później z tych samych drzwi wypadła rudowłosa dziewczyna, z długimi warkoczami i w purpurowej sukience w wybuchające fajerwerki, uszytej z materiału, z którego zdawały się być tego wieczoru wykonane szaty wszystkich pracowników Rozbrykanego Hipogryfa. Chwilę później dołączyła do niej druga, jasnowłosa kobieta. – Widziałaś, kto to był? – zapytała z niepokojem. Jej głos docierał do Michaela zniekształcony, ale dzięki wypracowanej podzielności uwagi, był w stanie wyłonić go spośród innych. – Nie, poszłam na zaplecze donieść pitnego miodu – a on już tam był, przy skrzynkach z szampanem – jak mnie usłyszał, to poderwał się, jakby zobaczył ducha i pobiegł od razu do wyjścia. Skąd się tam wziął? – Barmanka zmarszczyła brwi, zerkając na swoją koleżankę. Ta zakryła dłońmi usta. – Och nie, szef mnie zamorduje – pisnęła – po czym chwyciła drugą z pracownic za ramię i obie zniknęły za drzwiami; więcej Michael nie był w stanie usłyszeć – a przynajmniej nie z miejsca, w którym się znajdował. Mógł też być pewien, że nieznajomy mężczyzna z każdą chwilą znajdował się dalej.
Świadkiem sytuacji był tylko Michael, tylko on może też na nią zareagować – chyba że zdecyduje się zaalarmować kogoś jeszcze.
Barmanka uśmiechnęła się do Benjamina i mrugnęła w odpowiedzi na komplement i życzenia. – O tak, nadzieja przyda się nam wszystkim – przytaknęła, odruchowo poprawiając fajerwerkową sukienkę. – Elizabeth. Ale możecie mówić mi Lizzie – uzupełniła lukę pozostawioną przez czarodzieja, mimo użytej liczby mnogiej zwracając się głównie do niego. Nie skomentowała zapewnienia o posiadaniu mistrzostwa w rzutkach, unosząc jedynie wyżej jasne brwi; obserwowała za to wasze starania. Nie mieliście szczęścia: jedyna rzutka rzucona przez Benjamina pomknęła poza tarczę, a spośród tych rzuconych przez Jennifer, aż dwie spotkał ten sam los. – Nie przejmuj się, kochana, goście narzekali wczoraj, że niektóre są źle wyważone – odezwała się pocieszająco do czarownicy, przenosząc później wyczekujące spojrzenie na Benjamina. – To jak, kochaniutki? Będziesz rzucał, czy planujesz poczekać do północy? – zapytała z rozbawieniem, przyglądając się lotkom wciąż tkwiącym w dłoni mężczyzny.
Nie udało wam się zdobyć klucza – możecie podjąć kolejną próbę (przy zastosowaniu dowolnej taktyki) lub – zgodnie z zasadami – poprosić o kolejną wskazówkę, kierującą was do innej lokacji.
Benjamin, pamiętaj o wykonaniu rzutów zgodnie z mechaniką darta – link znajduje się w zasadach, w pierwszym poście, który otrzymaliście w tej lokacji.
Na odpis macie 48 godzin.
MICHAEL
Zatrzymałeś się przy barze, obserwując zgromadzonych wokół ludzi. Całkiem zwyczajnych; początkowo nic nadzwyczajnego nie zwróciło twojej uwagi, ludzie bawili się, śmiali i grali w darta, a barmani uwijali się jak w ukropie; czasami ktoś kogoś popchnął, bo trwająca na sąsiadującym placu głównym zabawa przyciągała większe niż zazwyczaj tłumy. Nim jednak pozwoliłeś, by twoją uwagę zupełnie pochłonęła rozmowa, gdzieś na prawo od siebie usłyszałeś hałas: trzasnęły drzwi prowadzące na zaplecze, a obok barowej lady przemknął ubrany w ciemny płaszcz mężczyzna, najwyraźniej dokądś się spiesząc. Przecisnął się między dwiema kelnerkami, jednej z nich prawie zrzucając z ramion tacę ciężkich kufli – po czym zniknął wśród barwnych sylwetek, kierując się ku drzwiom wyjściowym.
Kilka sekund później z tych samych drzwi wypadła rudowłosa dziewczyna, z długimi warkoczami i w purpurowej sukience w wybuchające fajerwerki, uszytej z materiału, z którego zdawały się być tego wieczoru wykonane szaty wszystkich pracowników Rozbrykanego Hipogryfa. Chwilę później dołączyła do niej druga, jasnowłosa kobieta. – Widziałaś, kto to był? – zapytała z niepokojem. Jej głos docierał do Michaela zniekształcony, ale dzięki wypracowanej podzielności uwagi, był w stanie wyłonić go spośród innych. – Nie, poszłam na zaplecze donieść pitnego miodu – a on już tam był, przy skrzynkach z szampanem – jak mnie usłyszał, to poderwał się, jakby zobaczył ducha i pobiegł od razu do wyjścia. Skąd się tam wziął? – Barmanka zmarszczyła brwi, zerkając na swoją koleżankę. Ta zakryła dłońmi usta. – Och nie, szef mnie zamorduje – pisnęła – po czym chwyciła drugą z pracownic za ramię i obie zniknęły za drzwiami; więcej Michael nie był w stanie usłyszeć – a przynajmniej nie z miejsca, w którym się znajdował. Mógł też być pewien, że nieznajomy mężczyzna z każdą chwilą znajdował się dalej.
Świadkiem sytuacji był tylko Michael, tylko on może też na nią zareagować – chyba że zdecyduje się zaalarmować kogoś jeszcze.
Urok Lizzie musiał zadziałać na Benjamina ogłuszająco, dziewczyna była urocza i słodka – żałował, że nie ma u jego boku Gabriela, mógłby wtedy zeswatać go z tą istotą w fioletowym fartuszku. Musiał jednak otrząsnąć się z otępienia, mieli wszak zadanie do wykonania. Kto wie, może gdy zdobędą skarb odwrócą bieg wywróżonej przez Jennifer historii? Wright miał co prawda przykre wspomnienia ze skrzyniami, a wizja otwierania kolejnego bogato zdobionego kufra przywoływała koszmary z pamiętnego wieczoru w starej chacie, gdy jako pierwszy zagłosował za beztroskim podniesieniem wieka. Wywołali wtedy potężne anomalie, sprowadzili na czarodziejski – a nawet i na mugolski – świat chaos oraz magiczną zagładę, toteż z pewną ostrożnością podchodził do wizji skarbu nieśmiało czekającego na pierwsze promienie słońca. Albo raczej blask fajerwerków.
Ben poprzesuwał rzutki między dłońmi, zezując na Jennifer. – Daj mi buziaka na szczęście – postanowił nagle, pochylając się nad dziewczyną i nadstawiając brodaty policzek do całusa. Oczywiście nie chodziło mu o jakieś amory, ale tylko tak mógł nachylić się prosto do jej ucha. – Mamy jeszcze prawie cztery godziny. Znajdziemy skarb, a przy okazji porozglądamy się dookoła – a potem zapobiegniemy temu, co ma się wydarzyć, co ty na to? – wychrypiał szybko, na jednym wydechu, prosto do jej ucha, po czym – niezależnie, czy otrzymał pocałunek czy nie – wyprostował się. Należało przystąpić do procesu rzutów; Wright skupił swój wzrok na środkowym polu, powyginał dziwnie rękę, pokręcił głową, aż coś strzeliło mu w karku, zamachnął się…I przełożył rzutki do lewej ręki, by prawą dłoń wytrzeć z warstewki potu. – Podstawa to przyczepność – mruknął wyjaśniająco i dopiero wtedy ścisnął pierwszą strzałkę w wiodącej ręce. Rozpoczynając zwycięski pochód ku wycelowaniu w sam środek; rzucał pewnie, z dużą siłą, starając się nie dopuścić do tego, by rzutki wbiły się w ścianę pubu lub zahaczyły o brzeg tarczy. Im szybciej ruszą w dalszą drogę, tym lepiej - zdołają rozszerzyć swe poszukiwania niepokojących detali oraz przygotować się na nadchodzącą północ.
Ben poprzesuwał rzutki między dłońmi, zezując na Jennifer. – Daj mi buziaka na szczęście – postanowił nagle, pochylając się nad dziewczyną i nadstawiając brodaty policzek do całusa. Oczywiście nie chodziło mu o jakieś amory, ale tylko tak mógł nachylić się prosto do jej ucha. – Mamy jeszcze prawie cztery godziny. Znajdziemy skarb, a przy okazji porozglądamy się dookoła – a potem zapobiegniemy temu, co ma się wydarzyć, co ty na to? – wychrypiał szybko, na jednym wydechu, prosto do jej ucha, po czym – niezależnie, czy otrzymał pocałunek czy nie – wyprostował się. Należało przystąpić do procesu rzutów; Wright skupił swój wzrok na środkowym polu, powyginał dziwnie rękę, pokręcił głową, aż coś strzeliło mu w karku, zamachnął się…I przełożył rzutki do lewej ręki, by prawą dłoń wytrzeć z warstewki potu. – Podstawa to przyczepność – mruknął wyjaśniająco i dopiero wtedy ścisnął pierwszą strzałkę w wiodącej ręce. Rozpoczynając zwycięski pochód ku wycelowaniu w sam środek; rzucał pewnie, z dużą siłą, starając się nie dopuścić do tego, by rzutki wbiły się w ścianę pubu lub zahaczyły o brzeg tarczy. Im szybciej ruszą w dalszą drogę, tym lepiej - zdołają rozszerzyć swe poszukiwania niepokojących detali oraz przygotować się na nadchodzącą północ.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pub Rozbrykany Hipogryf
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka