Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata :: Próby Zakonników
Justine Tonks
AutorWiadomość
First topic message reminder :
| kwiecień - data dowolna
Był ciepły, kwietniowy wieczór - za oknem rozkwitały pąki na drzewach, a niebo dopiero zaczynało ciemnieć. W salonie w kwaterze na nieodłącznym fotelu spoczywała Bathilda Bagshot; gdy Justine przekroczyła próg pomieszczenia, kobieta zajęta była robótkami ręcznymi. W półmroku panującym w pokoju błyskały metalowe druty, którymi Bathilda poruszała nie za pomocą magii, lecz własnymi dłońmi.
- Kochana, witaj - rzuciła ciepło, powoli unosząc troskliwe spojrzenie i lokując je na uzdrowicielce. Dziergany szal opadł jej na kolana. - Usiądź, proszę, musimy porozmawiać.
Zza fotelu wyłonił się jasny kot, którego Bathilda pieszczotliwie pogłaskała, oczekując, aż Justine zajmie swoje miejsce. Uśmiech Bathildy nieco zgasł, stał się słabszy, smutniejszy, choć wciąż życzliwy, aż wreszcie przekształcił się w subtelne westchnięcie.
- Miła Justine, mogłabym mówić długo, snuć niekończące się historie i każde ze słów owijać w bawełnę, lecz... lecz zamiast tego pozwolę sobie na szczerość, którą dyktuje mi tylko i wyłącznie troska. Już pierwszy raz, gdy ujrzałam cię w kwaterze w trakcie marcowego spotkania, dostrzegłam w twoich oczach coś... co napawało mnie lękiem, przypominało błysk, który dojrzałam już wcześniej. Długo nie wiedziałam, z czym to powiązać, ale martwiłam się, tak bardzo się martwiłam. Jednak w końcu uświadomiłam sobie, co było przyczyną wszystkich moich odczuć. Nie bój się, muszę teraz uczynić coś, co ostatecznie potwierdzi moje obawy. - Powiedziawszy to, Bathilda uniosła swoją różdżkę i machnęła nią lekko, nie wypowiadając żadnej inkantacji. Powietrze wokół nich zadrżało, nabrało barwy mleka, a oczy starszej czarownicy już do cna wypełniły się żalem i smutkiem. - Czy wiesz, droga Justine, że zostałaś przeklęta? Może przed laty, może przed paroma dniami, nie potrafię tego określić. Liczy się jednak to, że... że dopóki piętnuje cię czarna magia, nie mogę pozwolić sobie na dopuszczenie cię do Próby. Przykro mi, moja miła.
Kot cicho miauknął, ocierając się o łydki Bathildy, ale zaraz pomknął w stronę cienia.
- Pozbądź się tego ciężaru, rozmów się z medykiem, z łamaczem klątw, niech pomogą ci rozprawić się z własnymi demonami - kontynuowała Bathilda, nawet na chwilę nie wyzbywając się troskliwego tonu. - Nałożona na ciebie klątwa czyni cię nieprzewidywalną, a także gubi twoją duszę w mroku, sama nie potrafię określić, jakie skutki przyniosłaby Próba przeprowadzana w tym stanie. A gdy uda już ci się powrócić do zdrowia... zadbaj o praktykę, kochana. Jesteś uzdrowicielką, nie zaznałaś w życiu smaku batalii, nie trenowałaś potyczek w chwilach stresu, strachu i kryzysu, a życie Gwardzisty opiera się na walce. By być gotową na poświęcenie, musisz nauczyć się bronić, aby nie polec, aby nie zaprzepaścić szans, aby bez celu nie oddać swojego życia. Musisz nauczyć się atakować, by dotrzeć do celu, by ocalić tych, którzy potrzebują ratunku, by stać się oparciem dla swoich współtowarzyszów. Potrzebujesz czasu, Justine, potrzebujesz ćwiczeń, potrzebujesz przygotować się, zanim ostatecznie podejmiesz tę decyzję. Pośpiech nie jest twoim przyjacielem.
Choć dotychczas Bathilda zaprzestała robienia na drutach, znów uchwyciła jasną wełnę w dłoń i oddała się pracy, choć kątem oka wciąż obserwowała rozmówczynię.
- Zanim przygotujesz się do Próby, twoje zdolności uzdrowicielskie z pewnością przydadzą się całemu Zakonowi - czarownica na odchodne wysłała jej najcieplejszy z uśmiechów, zanim znów poświęciła się swojemu zajęciu.
| Justine - aby móc przystąpić do Próby Zakonnika, musisz uleczyć się z nałożonej na ciebie klątwy. Oprócz tego potrzebujesz praktyki: weź udział w zagrażającym życiu wydarzeniu Zakonu Feniksa oraz rozegraj trzy pełne wątki uwzględniające naukę walki z bardziej wykwalifikowanymi Zakonnikami.
| kwiecień - data dowolna
Był ciepły, kwietniowy wieczór - za oknem rozkwitały pąki na drzewach, a niebo dopiero zaczynało ciemnieć. W salonie w kwaterze na nieodłącznym fotelu spoczywała Bathilda Bagshot; gdy Justine przekroczyła próg pomieszczenia, kobieta zajęta była robótkami ręcznymi. W półmroku panującym w pokoju błyskały metalowe druty, którymi Bathilda poruszała nie za pomocą magii, lecz własnymi dłońmi.
- Kochana, witaj - rzuciła ciepło, powoli unosząc troskliwe spojrzenie i lokując je na uzdrowicielce. Dziergany szal opadł jej na kolana. - Usiądź, proszę, musimy porozmawiać.
Zza fotelu wyłonił się jasny kot, którego Bathilda pieszczotliwie pogłaskała, oczekując, aż Justine zajmie swoje miejsce. Uśmiech Bathildy nieco zgasł, stał się słabszy, smutniejszy, choć wciąż życzliwy, aż wreszcie przekształcił się w subtelne westchnięcie.
- Miła Justine, mogłabym mówić długo, snuć niekończące się historie i każde ze słów owijać w bawełnę, lecz... lecz zamiast tego pozwolę sobie na szczerość, którą dyktuje mi tylko i wyłącznie troska. Już pierwszy raz, gdy ujrzałam cię w kwaterze w trakcie marcowego spotkania, dostrzegłam w twoich oczach coś... co napawało mnie lękiem, przypominało błysk, który dojrzałam już wcześniej. Długo nie wiedziałam, z czym to powiązać, ale martwiłam się, tak bardzo się martwiłam. Jednak w końcu uświadomiłam sobie, co było przyczyną wszystkich moich odczuć. Nie bój się, muszę teraz uczynić coś, co ostatecznie potwierdzi moje obawy. - Powiedziawszy to, Bathilda uniosła swoją różdżkę i machnęła nią lekko, nie wypowiadając żadnej inkantacji. Powietrze wokół nich zadrżało, nabrało barwy mleka, a oczy starszej czarownicy już do cna wypełniły się żalem i smutkiem. - Czy wiesz, droga Justine, że zostałaś przeklęta? Może przed laty, może przed paroma dniami, nie potrafię tego określić. Liczy się jednak to, że... że dopóki piętnuje cię czarna magia, nie mogę pozwolić sobie na dopuszczenie cię do Próby. Przykro mi, moja miła.
Kot cicho miauknął, ocierając się o łydki Bathildy, ale zaraz pomknął w stronę cienia.
- Pozbądź się tego ciężaru, rozmów się z medykiem, z łamaczem klątw, niech pomogą ci rozprawić się z własnymi demonami - kontynuowała Bathilda, nawet na chwilę nie wyzbywając się troskliwego tonu. - Nałożona na ciebie klątwa czyni cię nieprzewidywalną, a także gubi twoją duszę w mroku, sama nie potrafię określić, jakie skutki przyniosłaby Próba przeprowadzana w tym stanie. A gdy uda już ci się powrócić do zdrowia... zadbaj o praktykę, kochana. Jesteś uzdrowicielką, nie zaznałaś w życiu smaku batalii, nie trenowałaś potyczek w chwilach stresu, strachu i kryzysu, a życie Gwardzisty opiera się na walce. By być gotową na poświęcenie, musisz nauczyć się bronić, aby nie polec, aby nie zaprzepaścić szans, aby bez celu nie oddać swojego życia. Musisz nauczyć się atakować, by dotrzeć do celu, by ocalić tych, którzy potrzebują ratunku, by stać się oparciem dla swoich współtowarzyszów. Potrzebujesz czasu, Justine, potrzebujesz ćwiczeń, potrzebujesz przygotować się, zanim ostatecznie podejmiesz tę decyzję. Pośpiech nie jest twoim przyjacielem.
Choć dotychczas Bathilda zaprzestała robienia na drutach, znów uchwyciła jasną wełnę w dłoń i oddała się pracy, choć kątem oka wciąż obserwowała rozmówczynię.
- Zanim przygotujesz się do Próby, twoje zdolności uzdrowicielskie z pewnością przydadzą się całemu Zakonowi - czarownica na odchodne wysłała jej najcieplejszy z uśmiechów, zanim znów poświęciła się swojemu zajęciu.
| Justine - aby móc przystąpić do Próby Zakonnika, musisz uleczyć się z nałożonej na ciebie klątwy. Oprócz tego potrzebujesz praktyki: weź udział w zagrażającym życiu wydarzeniu Zakonu Feniksa oraz rozegraj trzy pełne wątki uwzględniające naukę walki z bardziej wykwalifikowanymi Zakonnikami.
Dementorzy zbliżali się coraz szybciej a wraz z nimi - mgła, przerażająca, skrząca się drobinkami lodu. Justine nie tylko mogła rozpoznać przerażające sylwetki, ale także długie szponiaste palce, wyłaniające się spod poszarpanych, czarnych szat. Im więcej spostrzegała szczegółów koszmarnych istot, tym większą beznadzieję czuła, tym mocniej pętał ją strach. Znajdowała się na środku mostu, tuż nad buzującą wodą, ale prawdziwe zagrożenie posuwało się ku niej z zupełnie innej strony. Dygotała z zimna, z trudem nabierała powietrza przez spierzchnięte od chłodu usta. Ponownie przypomniała sobie pusty wzrok martwej matki, jej zimne ręce; dłonie, które głaskały ją po główce i przytulały w dzieciństwie, zaczynały sinieć. Nie zdążyła jej uratować, poświęciła ją, z a w i o d ł a.
Ostatnia nadzieja w postaci Patronusa także wydawała się nieskuteczna, jednakże tym razem z różdżki wydobyło się coś ponad mgiełkę. Promień jasnoniebieskiego zaklęcia ułożył się w kształt koziorożca, ale wola Justine była zbyt słaba, by utrzymać swego obrońcę. Zwierzę rozmyło się w powietrzu, ciemnym i chłodnym; dementorzy byli już tuż przy Tonks, mogła słyszeć ich świszczący oddech. Nachylało się nad nią kilka sylwetek, lada moment miały ją zaatakować. Czarownica wiedziała, że wspomnienie o Zakonie Feniksa przyniosło lekki skutek, musiała jednak skoncentrować się bardziej, dojrzeć światło w ciemności, powiązać je z czymś ważnym; otworzyć w pełni serce, umysł i wspomnienia na blask, zasiany w niej przez testament Albusa Dumbledore'a. Przywołać myśl, dającą jej nadzieję i siłę - pozwalającą obronić się przed koszmarną obecnością pochylających się nad nią dementorów.
| Na odpis masz 48h.
Ostatnia nadzieja w postaci Patronusa także wydawała się nieskuteczna, jednakże tym razem z różdżki wydobyło się coś ponad mgiełkę. Promień jasnoniebieskiego zaklęcia ułożył się w kształt koziorożca, ale wola Justine była zbyt słaba, by utrzymać swego obrońcę. Zwierzę rozmyło się w powietrzu, ciemnym i chłodnym; dementorzy byli już tuż przy Tonks, mogła słyszeć ich świszczący oddech. Nachylało się nad nią kilka sylwetek, lada moment miały ją zaatakować. Czarownica wiedziała, że wspomnienie o Zakonie Feniksa przyniosło lekki skutek, musiała jednak skoncentrować się bardziej, dojrzeć światło w ciemności, powiązać je z czymś ważnym; otworzyć w pełni serce, umysł i wspomnienia na blask, zasiany w niej przez testament Albusa Dumbledore'a. Przywołać myśl, dającą jej nadzieję i siłę - pozwalającą obronić się przed koszmarną obecnością pochylających się nad nią dementorów.
| Na odpis masz 48h.
Byli coraz bliżej, wiedziała, że tak bo widziała. Widziała i czuła. Chłód który z każdą chwilą znajdował się coraz bliżej. Uczucie, jakby całe dobre i szczęście z świata wyparowało i miało już nigdy nie powrócić. Ale wiedziała jak sobie z nimi radzić. Naprawdę wiedziała - a przynajmniej tak sądziła. Dwie pierwsze próby spełzły na niczym. No, może nie na niczym, bardziej na próbie, która wcześniej działała.
Dziś zawodziła. Zajęło jej chwilę by zrozumieć. By linie połączyły kropki dając jej całość. Nie była pewna, ale jednocześnie też w jakiś sposób nie miała wątpliwości. Bo przecież, nie mogła korzystać z patronusa, najsilniejszej magii Zakonu, nie uświadamiając sobie jednej, ale najważniejszej rzeczy. Wyrzekła się swoich uczuć i planów, postanowiła oddać dusze sprawie. Słowom, ludziom, wierząc, że tylko tak jest w stanie pomóc. Nie było innego wyjścia - choć chciałaby by było. Naprawdę. Świadomość tego że wybierała śmierć i cierpienie - bo to przeczuwała w swojej przyszłości, nad może kruchą wizję szczęścia była bolesna, ale i napawała spokojem. Nie mogła próbować być cierpliwą, gdy tylu innych cierpiało.
Gdy po raz trzeci, skupiając się na Zakonie, na swoich myślach, rzucała Patronusa, widok świetlistego koziorożca mówił jej, że szła w dobrą stronę. Obrała dobry kierunek - nie tylko własnego rozumowania, ale i życia.
Bo Zakon był jej życiem - miał się nim stać. Jeśli nie zawiedzie ponownie. Stawiała przecież kolejne kroki - jeden cięższy od drugiego, by być bardziej gotową na to z czym przyjdzie im stanąć. Była pewna, że Zakon - zjednoczony, dobry i prawy - posiada w sobie siłę, która przegoni ciemne burzowe chmury znajdujące się nad Londynem. Ufała Dumbledorowi, mimo, że nie przebywał już wśród nich. Wierzyła w każdego ze swoich towarzyszy. Nie tylko dlatego że musiała uczepić się czegoś, by nie utonąć. Wierzyła, ponieważ chciała. Ponieważ wiedziała, że żadne z nich nie podda się tak długo, jak długo starczy im sił.
- Expecto Patronum! - wybrała po raz kolejny, niestrudzenie, wiedząc, że jej czas kurczy się do mikroskopijnych rozmiarów. Kolejna porażka mogła skutkować pocałunkiem dementora. Czy kolejny raz miała zawieść wszystkich, którzy na nią liczyli?
Dziś zawodziła. Zajęło jej chwilę by zrozumieć. By linie połączyły kropki dając jej całość. Nie była pewna, ale jednocześnie też w jakiś sposób nie miała wątpliwości. Bo przecież, nie mogła korzystać z patronusa, najsilniejszej magii Zakonu, nie uświadamiając sobie jednej, ale najważniejszej rzeczy. Wyrzekła się swoich uczuć i planów, postanowiła oddać dusze sprawie. Słowom, ludziom, wierząc, że tylko tak jest w stanie pomóc. Nie było innego wyjścia - choć chciałaby by było. Naprawdę. Świadomość tego że wybierała śmierć i cierpienie - bo to przeczuwała w swojej przyszłości, nad może kruchą wizję szczęścia była bolesna, ale i napawała spokojem. Nie mogła próbować być cierpliwą, gdy tylu innych cierpiało.
Gdy po raz trzeci, skupiając się na Zakonie, na swoich myślach, rzucała Patronusa, widok świetlistego koziorożca mówił jej, że szła w dobrą stronę. Obrała dobry kierunek - nie tylko własnego rozumowania, ale i życia.
Bo Zakon był jej życiem - miał się nim stać. Jeśli nie zawiedzie ponownie. Stawiała przecież kolejne kroki - jeden cięższy od drugiego, by być bardziej gotową na to z czym przyjdzie im stanąć. Była pewna, że Zakon - zjednoczony, dobry i prawy - posiada w sobie siłę, która przegoni ciemne burzowe chmury znajdujące się nad Londynem. Ufała Dumbledorowi, mimo, że nie przebywał już wśród nich. Wierzyła w każdego ze swoich towarzyszy. Nie tylko dlatego że musiała uczepić się czegoś, by nie utonąć. Wierzyła, ponieważ chciała. Ponieważ wiedziała, że żadne z nich nie podda się tak długo, jak długo starczy im sił.
- Expecto Patronum! - wybrała po raz kolejny, niestrudzenie, wiedząc, że jej czas kurczy się do mikroskopijnych rozmiarów. Kolejna porażka mogła skutkować pocałunkiem dementora. Czy kolejny raz miała zawieść wszystkich, którzy na nią liczyli?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
Przywołanie Patronusa ponownie okazało się zbyt trudne. Tonks traciła siły, nie mogąc skoncentrować się na przywołaniu dobrego wspomnienia. Znała się na sekretach obrony przed czarną magią, rozumiała jej moc, wiedziała też, skąd bierze się siła tego potężnego zaklęcia, mogącego ochronić ją przed koszmarnym głodem dementorów. Sycili się złymi doświadczeniami, przywoływali najgorsze strachy - aby z nimi zwyciężyć, musiała skupić się czymś przeciwnym, wzbudzić w sobie wiarę i moc, siłę, opartą na konkretnych myślach, na mocnym wspomnieniu. Czymś, co łączyło ją z Zakonem Feniksa: jedynie moment niezwykle ważny mógł uratować Justine. Półleżała już na chłodnym bruku, przed sobą widząc wyłącznie cienie, straszne i zwiastujące los gorszy od śmierci. W głowie słyszała szloch matki, agonalne jęki dzieci; słyszała też widma każdego bolesnego wydarzenia, które ją spotkało. To była jej ostateczna Próba, wyzwanie, zmuszające ją do skonkretyzowania swych działań, do sięgnięcia wgłąb siebie po ten mocny blask w ciemnościach, w jego jedne, konkretne źródło, pozwalające przerwać mrok. Zbyt rozbite i rozproszone byłoby na to za słabe.
| Na odpis masz 48h.
| Na odpis masz 48h.
Przegrywała, myślała, czując paraliżujące ją zimno. Zawodziła po raz kolejny, nie tylko siebie, ale i wszystkich. Słyszała szloch swojej matki, tak wyraźny, jakby prawdziwy - jak mocno cierpiała, zanim odebrano jej życie? Pamiętała beznamiętny wyraz twarzy spotkanych dzieci - on też przeszły rzeczy o których niektórzy nawet nie myśleli.
Nie wiedziała kiedy znalazła się na bruku, na kolanach, po raz kolejny stając przed wyborem, spróbować podnieść się z nich raz jeszcze, lub upaść jeszcze niżej.
rękami opierała się na ziemi, a włosy otulały jej opuszczoną twarz białą kurtyną, gdy wpatrywała się bruk. Wierzyła, tak bardzo i mocno, nie tylko w ludzi, ale w samą instytucje. Tylko ona mogła rzeczywiście coś działać. Tylko razem w sile byli w stanie coś zrobić. A zrobić musieli wiele, bo zło było jak chwasty, które nawet wyplenione z ogródka wracając ponownie pod inną postacią. Mulciber, Macnair, Rosier - o którym jedynie słyszała, cała rzesza arystokratów i ludzi czystej krwi. Ludzi, którzy ją uważali za brud, za robala którego można zwyczajnie zdeptać. Mogła pogodzić się z tym, że ktoś właśnie w taki sposób myśli o niej, ale nie chciała godzić się z tym, ze dobrzy ludzie o wielkich sercach również padają ofiarami tych, którzy sądzą, że są lepsi. Uniosła oczy, zerkając w lewo i w prawo. Nie było dobrze, wiedziała że nie. Zacisnęła dłonie w pięści, czując jak wrażliwa skóra haczy o bruk. Chciała oddać się Zakonowi, Gwardii, chciała pomóc w każdy możliwy sposób nie licząc się z tym, co stanie się z nią samą. Egoizm i lekkomyślność musiały zostać pogrzebane, nie miały prawa funkcjonować w jej pobliżu. Nie teraz, nie czas był na to. Pamiętała dokładnie jak to wszystko się zaczęło. Na początku jedynie przeczuciem, kilka niedopowiedzeń, trochę nieobecności, rany których powodów nie znała. Ale nie zapytała wtedy wierząc, że dostanie swoją odpowiedź w odpowiednim czasie.
I dostała ją, choć z początku nie wiedziała, że to właśnie to. Śniła tej nocy koszmar, ale inny niż zwykle. Burza nie targała jej kosmyków, a ona nie stała na klifie szykując się do skoku z niego. Była pośrodku walki, wojny może nawet, w ogniu różnokolorowych zaklęć, przez które przeplatało się światło tych najgorszych - niewybaczalnych. Jednak potem coś się zmieniło za sprawą śpiewu, który rozbrzmiał zewsząd i znikąd. Śpiewu Feniksa, jakby dźwięk, który wydobywał się z gardła tego stworzenia posiadał taką moc sprawczą, by nie tylko rany zasklepiać ale i cały świat trawiony plagą, oczyścić ogniem w którym sam się odrodził. Rozświetlić mrok w którym pogrążał się świat. Pamiętała, że właśnie wtedy go dostrzegła, na tle ciemności, która spowijała otoczenie i widok ten wlewał w serce Tonks jakąś nieopisaną ulgę. A może nawet nadzieję i przeświadczenie, że będzie dobrze. I na tym właśnie się skupiła, na mocy którą niósł ze sobą śpiew, na świetle, które rozpędzało największego mroki, na mocy która była dla nich i w nich. Zacisnęła dłoń na różdżce, mocno, uniosła dłoń, walcząc z napierającymi na nią myślami.
- Expecto Patronum! - wypowiedziała raz jeszcze, skupiając się na dźwięku i uczuciu, które niósł z sobą - nadziei, wierze, możliwości. Wzięła wdech, przypominając sobie melodię, wpuszczając ją do siebie, pozwalając by krążyła w niej poruszając się po całym ciele. Wypełniła ją.
Nie wiedziała kiedy znalazła się na bruku, na kolanach, po raz kolejny stając przed wyborem, spróbować podnieść się z nich raz jeszcze, lub upaść jeszcze niżej.
rękami opierała się na ziemi, a włosy otulały jej opuszczoną twarz białą kurtyną, gdy wpatrywała się bruk. Wierzyła, tak bardzo i mocno, nie tylko w ludzi, ale w samą instytucje. Tylko ona mogła rzeczywiście coś działać. Tylko razem w sile byli w stanie coś zrobić. A zrobić musieli wiele, bo zło było jak chwasty, które nawet wyplenione z ogródka wracając ponownie pod inną postacią. Mulciber, Macnair, Rosier - o którym jedynie słyszała, cała rzesza arystokratów i ludzi czystej krwi. Ludzi, którzy ją uważali za brud, za robala którego można zwyczajnie zdeptać. Mogła pogodzić się z tym, że ktoś właśnie w taki sposób myśli o niej, ale nie chciała godzić się z tym, ze dobrzy ludzie o wielkich sercach również padają ofiarami tych, którzy sądzą, że są lepsi. Uniosła oczy, zerkając w lewo i w prawo. Nie było dobrze, wiedziała że nie. Zacisnęła dłonie w pięści, czując jak wrażliwa skóra haczy o bruk. Chciała oddać się Zakonowi, Gwardii, chciała pomóc w każdy możliwy sposób nie licząc się z tym, co stanie się z nią samą. Egoizm i lekkomyślność musiały zostać pogrzebane, nie miały prawa funkcjonować w jej pobliżu. Nie teraz, nie czas był na to. Pamiętała dokładnie jak to wszystko się zaczęło. Na początku jedynie przeczuciem, kilka niedopowiedzeń, trochę nieobecności, rany których powodów nie znała. Ale nie zapytała wtedy wierząc, że dostanie swoją odpowiedź w odpowiednim czasie.
I dostała ją, choć z początku nie wiedziała, że to właśnie to. Śniła tej nocy koszmar, ale inny niż zwykle. Burza nie targała jej kosmyków, a ona nie stała na klifie szykując się do skoku z niego. Była pośrodku walki, wojny może nawet, w ogniu różnokolorowych zaklęć, przez które przeplatało się światło tych najgorszych - niewybaczalnych. Jednak potem coś się zmieniło za sprawą śpiewu, który rozbrzmiał zewsząd i znikąd. Śpiewu Feniksa, jakby dźwięk, który wydobywał się z gardła tego stworzenia posiadał taką moc sprawczą, by nie tylko rany zasklepiać ale i cały świat trawiony plagą, oczyścić ogniem w którym sam się odrodził. Rozświetlić mrok w którym pogrążał się świat. Pamiętała, że właśnie wtedy go dostrzegła, na tle ciemności, która spowijała otoczenie i widok ten wlewał w serce Tonks jakąś nieopisaną ulgę. A może nawet nadzieję i przeświadczenie, że będzie dobrze. I na tym właśnie się skupiła, na mocy którą niósł ze sobą śpiew, na świetle, które rozpędzało największego mroki, na mocy która była dla nich i w nich. Zacisnęła dłoń na różdżce, mocno, uniosła dłoń, walcząc z napierającymi na nią myślami.
- Expecto Patronum! - wypowiedziała raz jeszcze, skupiając się na dźwięku i uczuciu, które niósł z sobą - nadziei, wierze, możliwości. Wzięła wdech, przypominając sobie melodię, wpuszczając ją do siebie, pozwalając by krążyła w niej poruszając się po całym ciele. Wypełniła ją.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 33
'k100' : 33
Konkretne wspomnienie, powiązane ze śpiewem Feniksa, będącego symbolem Zakonu, wzmocniło Patronusa. Justine poczuła, jak wypełnia ją siła i moc a ciało przenika gorąc, nie powodujący jednakże bólu a pozwalający otrząsnąć się z makabrycznej bezradności wywołanej bezpośrednią bliskością dementorów. Zakapturzone postaci, pochylające się nad blondynką tak nisko, że czuła ich lodowaty, świszczący oddech na swej zaszronionej twarzy, rozpierzchły się w powietrzu, odegnane wyraźną sylwetką koziorożca. Magiczne zwierzę skutecznie obroniło Tonks, rozjaśniając mroki, napędzane siłą wiary w dobro i śpiewem Feniksa. To właśnie ta świetlista istota uchroniła czarownicę od najgorszego losu, od bezpowrotnej utraty duszy, od której dzieliły ją zaledwie sekundy.
Radość i ulga nie trwały długo, przerażona kobieta opadła na bruk, oddychając ciężko. Koziorożec okrążył ją jeszcze kilkukrotnie a potem zbladł, powoli gasnąc w otaczającym ją mroku. Wciągane ze świstem powietrze było chłodne, ale czyste, pozbawione zapachu zgnilizny, Justine czuła jednak, że nie może tutaj zostać: dziwne drgania mostu zapowiadały, że ten niedługo zawali się pod swoim ciężarem, wciągając ją do wody. Musiała się ruszyć, przemieścić dalej; z balustrad i podpór odpadały kolejne kamienie, z donośnym pluskiem wpadając w otchłań rzeki - była to wystarczająca motywacja, by kobieta ruszyła dalej. Nie miała już wyboru drogi, jedna część mostu zawaliła się, niczym symbol podjętej przez kobietę decyzji. Nie było już odwrotu, majaczące na horyzoncie kształty rozmyły się a Zakonniczka ruszyła w dalszą drogę, przyśpieszając kroku.
Spacer trwał dziwnie długo, miała wrażenie, że druga krawędź mostu oddala się - ale w końcu udało się jej dojść do stałego brzegu. Skręciła w boczną uliczkę, miasto wydawało się znajome, a każdy krok oddalał ją od ciemna i samotności. Kolejny zakręt, kolejna znajoma kamienica, obłupany dach, daleki park. Ciemne niebo rozjaśnił księżyc, zalewający ulice ciepłym światłem, dodającym Justine otuchy. Za następnym załomem i kilkoma przyjaźnie szumiącymi drzewami, gdy przekroczyła załom budynków - znalazła się tuż przed swoim domem.
Prawdziwym, przytulnym; z otwartymi na oścież okiennicami i rozświetlonymi oknami. Nic się nie zmieniło, to najważniejsze dla każdego dziecka miejsce wyglądało tak samo sielankowo jak przed laty. Rabatka matki, ulubione drzewo ojca, porozrzucane zabawki rodzeństwa. Blask świec zza szyb oświetlał wyraźnie podwórko a uchylone okienne okno pozwalało na usłyszenie dalekiego gwaru rozmów i śmiechu. Przerażona i wychłodzona Tonks mogła mieć wrażenie, że ciepło rodzinnego domu zaczyna emanować w jej stronę. Spostrzegała coraz więcej szczegółów, w oczy rzucał się żółty, nawet w przyjemnym blasku księżyca, garbus - widziała także rodziców, przystających przy oknie salonu. Z tej odległości nie mogła dostrzec ich twarzy, jedynie zarys sylwetek, ale bez wątpienia ukochana mama była cała, zdrowa i żywa, śmiejąc się perliście z żartu ojca.
Szczęśliwa rodzina Tonksów była blisko, na wyciągnięcie ręki - tak, jak kiedyś, za szczęśliwych, pięknych czasów.
| Na odpis masz 48h.
Radość i ulga nie trwały długo, przerażona kobieta opadła na bruk, oddychając ciężko. Koziorożec okrążył ją jeszcze kilkukrotnie a potem zbladł, powoli gasnąc w otaczającym ją mroku. Wciągane ze świstem powietrze było chłodne, ale czyste, pozbawione zapachu zgnilizny, Justine czuła jednak, że nie może tutaj zostać: dziwne drgania mostu zapowiadały, że ten niedługo zawali się pod swoim ciężarem, wciągając ją do wody. Musiała się ruszyć, przemieścić dalej; z balustrad i podpór odpadały kolejne kamienie, z donośnym pluskiem wpadając w otchłań rzeki - była to wystarczająca motywacja, by kobieta ruszyła dalej. Nie miała już wyboru drogi, jedna część mostu zawaliła się, niczym symbol podjętej przez kobietę decyzji. Nie było już odwrotu, majaczące na horyzoncie kształty rozmyły się a Zakonniczka ruszyła w dalszą drogę, przyśpieszając kroku.
Spacer trwał dziwnie długo, miała wrażenie, że druga krawędź mostu oddala się - ale w końcu udało się jej dojść do stałego brzegu. Skręciła w boczną uliczkę, miasto wydawało się znajome, a każdy krok oddalał ją od ciemna i samotności. Kolejny zakręt, kolejna znajoma kamienica, obłupany dach, daleki park. Ciemne niebo rozjaśnił księżyc, zalewający ulice ciepłym światłem, dodającym Justine otuchy. Za następnym załomem i kilkoma przyjaźnie szumiącymi drzewami, gdy przekroczyła załom budynków - znalazła się tuż przed swoim domem.
Prawdziwym, przytulnym; z otwartymi na oścież okiennicami i rozświetlonymi oknami. Nic się nie zmieniło, to najważniejsze dla każdego dziecka miejsce wyglądało tak samo sielankowo jak przed laty. Rabatka matki, ulubione drzewo ojca, porozrzucane zabawki rodzeństwa. Blask świec zza szyb oświetlał wyraźnie podwórko a uchylone okienne okno pozwalało na usłyszenie dalekiego gwaru rozmów i śmiechu. Przerażona i wychłodzona Tonks mogła mieć wrażenie, że ciepło rodzinnego domu zaczyna emanować w jej stronę. Spostrzegała coraz więcej szczegółów, w oczy rzucał się żółty, nawet w przyjemnym blasku księżyca, garbus - widziała także rodziców, przystających przy oknie salonu. Z tej odległości nie mogła dostrzec ich twarzy, jedynie zarys sylwetek, ale bez wątpienia ukochana mama była cała, zdrowa i żywa, śmiejąc się perliście z żartu ojca.
Szczęśliwa rodzina Tonksów była blisko, na wyciągnięcie ręki - tak, jak kiedyś, za szczęśliwych, pięknych czasów.
| Na odpis masz 48h.
Była prawie pewna, że przegrała. Gorzkie uczucie porażki rozpościerało się już na jej języku, spływając powoli przez gardło do wnętrza ciała. Chwyciła się ostatniej myśli, jednego, pierwszego wspomnienia, które towarzyszyło jej już od tamtego momentu i to ono zdawało się tym odpowiednim. Tonks czuła wypełniającą ją moc, ciepła, prawie gorąca, jednak nie przynosząca znamion bólu. Nadal czasem jeszcze dziwiła się kształtowi przybieranemu przez jej patronusa. Jego zmiana jednocześnie zdawała jej się dziwna, jak i naturalna. Choć też zdarzało jej się tęsknić za widokiem rosłego bernardyna, który towarzyszył jej od momentu, gdy udało jej się opanować trudną sztukę rzucania patronusa. Nie miało to jednak znaczenia, obie formy niosły ze sobą siłę, dzisiaj jej patronus, pod postacią koziorożca chronił ochronił ją przed dementorami. Nadal jednak nie mogła zrozumieć miejsca w którym się znajdowała. Wydawało jej się, że przedmiot który pochwyciła przeniósł ją gdzieś, do jakiegoś miejsca bez bytu, a jednak wszystko zdawało się realnie prawdziwe, realnie podobne i znajome.
Łapiąc ciężko oddech obserwowała jak koziorożec jeszcze kilka razy okrąża jej sylwetkę finalnie rozmywając się i zostawiając ją samą. Nie czuła już zgnilizny, zimne powietrze trzeźwiło ją. Odepchnęła się lewą ręką i podniosła, czując krótki zawrót głowy, który zaraz minął.
Musiała iść. Uświadomiła to sobie wraz z dźwiękiem wpadających do wody kamieni. Musiała iść, most miał się za chwilę zawalić. Dlaczego? Nie rozumiała. Głowa obróciła się w lewo i w prawo, by dostrzec jak jedna ze stron mostu się wali. Zmarszczyła brwi - realna metafora? Nie mogła się już cofnąć - nie chciała zresztą. Ruszyła więc w drugą stronę, jedyną która pozostała. Po kilku krokach przyśpieszyła, a potem jeszcze bardziej, uświadamiając sobie że pozostaje w lekki truchcie, ciągle zaciskając dłoń na różdżce.
Dobrze, nie mogła się rozkojarzyć.
Spacer wydawał jej się nieznośnie długi. Nie wiedziała czego się spodziewać po próbie, ale... trudno było jej określić własne uczucia. Każda mijana kamienica, każdy jeden skręt zdawał jej się dziwnie znajomym. A jednak miasto które przemierzała wiało dziwną pustką, samotnią. Uniosła głowę spoglądając na księżyc, który oświetlał jej drogę - lubiła noce. Szła dalej, choć nie wiedziała dokładnie dokąd zmierza, zdawało jej się jednak, że nogi same ją prowadzą i wiedzą dokładnie dokąd ma dojść. Nie sprzeczała się więc z nimi posłusznie stawiając jedną za drugą. Skręciła raz jeszcze, zwalniając nieco na widok który ukazał się jej oczom.
Dom. Serce przyśpieszyło nieznośnie. Gdy niebieskie tęczówki lustrowały otwarte okiennice z których na zewnątrz wydobywało się światło. Ogródek przed domem posiadał życie, kwiaty zdążyły już zakwitnąć wokół drzewa ojca, które posadzono wiele, wiele lat temu. I wtedy głos przyciągnął jej uwagę. Zamrugała kilka razy zdziwiona. Musiała się przesłyszeć. Zatrzymała się przed wejściem, dostrzegając w drzwiach otwartego garażu własne auto. W salonowym oknie widziała sylwetki, dwie - mężczyzny i kobiety. Śmiech potoczył się cicho ulicą dotkliwie wbijając się w serce Tonks. Tak śmiała sie Jane - jej matka. Dom zapraszał ku sobie, wabił ją. Nieświadomie zrobiła krok. Mogłaby tam wejść, mogłaby ją znów spotkać, tak niewiele dzieliło ją by zobaczyć ukochaną mamę. Zobaczyć, przytulić, porozmawiać, móc dotknąć. Jej, całej żywej. Mogli znów być szczęśliwi, razem - tak jak kiedyś przed laty.
Zatrzymała się jednak nagle w pół kroku kolejnego. Pokręciła głową jakby do samej siebie. To nie mogła być prawda, może jakieś majaki, może iluzja, ale nie prawda. Prawda była inna, bolesna, okrutna. Jej matkę zamordowano, a ojca wysłała do Kornwalii. Nie mogli być już szczęśliwi. Trudno było o szczęście w czasach wojny. Nie mogła tam wejść, przecież wybrała. Dokonała wyboru, poświęcenia. Postanowiła oddać się Gwardii, związać swą moc z mocą Zakonu. Musiała ponieść cenę. Roześmiany, ciepły dom był kolejną z nich. Zrobiła krok do tyłu.
Nie mogła tam wejść, chociaż chciała. Zrezygnowała z rodziny stawiając dobro sprawy, nad dobrem tych z którą łączyła ją krew.
- Speculio. - wybrała, licząc że uda jej się stworzyć iluzję, ciche towarzysza, który wspomoże ją w razie potrzeby. Nie miała pojęcia czego spodziewać się dalej. Była zła, że nie pomyślała o tym wcześniej, ale nie mogła cofnąć już czasu. Zerknęła jeszcze raz w okno, za którym dwie sylwetki złączały się w spokojnym tańcu. Kochali się od zawsze, kochali tak bardzo. Podziwiła ich miłość, chciała takiej samej dla siebie. Ale wiedziała, że póki trwa wojna, nie będzie takiej mieć. Pokochała już kogoś, wątpiła, by miała kiedykolwiek pokochać kogoś innego. A teraz nie tylko on, ale i ona, postanawiali wyrzec się wszystkiego. Uniosła dłoń by założyć kilka kosmyków za ucho, opuszczoną zawinęła w pięść. Musiała iść dalej.
Z trudem oderwała stopy od chodnika, nadal czując emanujące od budynku ciche zaproszenie do wejścia. Odwróciła się, jeszcze przez krótką chwilę wpatrując się w widok za oknem. Dalej, przed siebie. Dokonała wyboru, wybierała samotność i ciszę. Wybierała walkę i prawdopodobną śmierć.
Łapiąc ciężko oddech obserwowała jak koziorożec jeszcze kilka razy okrąża jej sylwetkę finalnie rozmywając się i zostawiając ją samą. Nie czuła już zgnilizny, zimne powietrze trzeźwiło ją. Odepchnęła się lewą ręką i podniosła, czując krótki zawrót głowy, który zaraz minął.
Musiała iść. Uświadomiła to sobie wraz z dźwiękiem wpadających do wody kamieni. Musiała iść, most miał się za chwilę zawalić. Dlaczego? Nie rozumiała. Głowa obróciła się w lewo i w prawo, by dostrzec jak jedna ze stron mostu się wali. Zmarszczyła brwi - realna metafora? Nie mogła się już cofnąć - nie chciała zresztą. Ruszyła więc w drugą stronę, jedyną która pozostała. Po kilku krokach przyśpieszyła, a potem jeszcze bardziej, uświadamiając sobie że pozostaje w lekki truchcie, ciągle zaciskając dłoń na różdżce.
Dobrze, nie mogła się rozkojarzyć.
Spacer wydawał jej się nieznośnie długi. Nie wiedziała czego się spodziewać po próbie, ale... trudno było jej określić własne uczucia. Każda mijana kamienica, każdy jeden skręt zdawał jej się dziwnie znajomym. A jednak miasto które przemierzała wiało dziwną pustką, samotnią. Uniosła głowę spoglądając na księżyc, który oświetlał jej drogę - lubiła noce. Szła dalej, choć nie wiedziała dokładnie dokąd zmierza, zdawało jej się jednak, że nogi same ją prowadzą i wiedzą dokładnie dokąd ma dojść. Nie sprzeczała się więc z nimi posłusznie stawiając jedną za drugą. Skręciła raz jeszcze, zwalniając nieco na widok który ukazał się jej oczom.
Dom. Serce przyśpieszyło nieznośnie. Gdy niebieskie tęczówki lustrowały otwarte okiennice z których na zewnątrz wydobywało się światło. Ogródek przed domem posiadał życie, kwiaty zdążyły już zakwitnąć wokół drzewa ojca, które posadzono wiele, wiele lat temu. I wtedy głos przyciągnął jej uwagę. Zamrugała kilka razy zdziwiona. Musiała się przesłyszeć. Zatrzymała się przed wejściem, dostrzegając w drzwiach otwartego garażu własne auto. W salonowym oknie widziała sylwetki, dwie - mężczyzny i kobiety. Śmiech potoczył się cicho ulicą dotkliwie wbijając się w serce Tonks. Tak śmiała sie Jane - jej matka. Dom zapraszał ku sobie, wabił ją. Nieświadomie zrobiła krok. Mogłaby tam wejść, mogłaby ją znów spotkać, tak niewiele dzieliło ją by zobaczyć ukochaną mamę. Zobaczyć, przytulić, porozmawiać, móc dotknąć. Jej, całej żywej. Mogli znów być szczęśliwi, razem - tak jak kiedyś przed laty.
Zatrzymała się jednak nagle w pół kroku kolejnego. Pokręciła głową jakby do samej siebie. To nie mogła być prawda, może jakieś majaki, może iluzja, ale nie prawda. Prawda była inna, bolesna, okrutna. Jej matkę zamordowano, a ojca wysłała do Kornwalii. Nie mogli być już szczęśliwi. Trudno było o szczęście w czasach wojny. Nie mogła tam wejść, przecież wybrała. Dokonała wyboru, poświęcenia. Postanowiła oddać się Gwardii, związać swą moc z mocą Zakonu. Musiała ponieść cenę. Roześmiany, ciepły dom był kolejną z nich. Zrobiła krok do tyłu.
Nie mogła tam wejść, chociaż chciała. Zrezygnowała z rodziny stawiając dobro sprawy, nad dobrem tych z którą łączyła ją krew.
- Speculio. - wybrała, licząc że uda jej się stworzyć iluzję, ciche towarzysza, który wspomoże ją w razie potrzeby. Nie miała pojęcia czego spodziewać się dalej. Była zła, że nie pomyślała o tym wcześniej, ale nie mogła cofnąć już czasu. Zerknęła jeszcze raz w okno, za którym dwie sylwetki złączały się w spokojnym tańcu. Kochali się od zawsze, kochali tak bardzo. Podziwiła ich miłość, chciała takiej samej dla siebie. Ale wiedziała, że póki trwa wojna, nie będzie takiej mieć. Pokochała już kogoś, wątpiła, by miała kiedykolwiek pokochać kogoś innego. A teraz nie tylko on, ale i ona, postanawiali wyrzec się wszystkiego. Uniosła dłoń by założyć kilka kosmyków za ucho, opuszczoną zawinęła w pięść. Musiała iść dalej.
Z trudem oderwała stopy od chodnika, nadal czując emanujące od budynku ciche zaproszenie do wejścia. Odwróciła się, jeszcze przez krótką chwilę wpatrując się w widok za oknem. Dalej, przed siebie. Dokonała wyboru, wybierała samotność i ciszę. Wybierała walkę i prawdopodobną śmierć.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
Szczęśliwa aura domu pozostała niezwykle silna, nawet gdy Tonks odwróciła się od sielankowego obrazu plecami. Wiedziała, że nie znajdowała się w iluzji, że dom i znajdujący się w nim ludzie naprawdę byli żywi. Czy Bathilda posiadała moc odwrócenia przeszłości? Wątpliwości ustępowały pewności, świadomości, że oto otrzymała szansę na zobaczenie żywych rodziców. Radosnej, pełnej rodziny, beztrosko przygotowującej się do późnej kolacji. Z daleka usłyszała dźwięki ulubionej piosenki Jane, puszczanej na gramofonie w czasach młodości Justine i Leanne - i chociaż czarownica odchodziła od domu, wcale nie poruszała się dalej, ciągle tkwiła w miejscu, tuż przed trawnikiem rosnącym przed domem. Zdawało się, że wszystko zachęcało ją do tego, by weszła do środka.
Zaklęcie się nie powiodło, Justine nie stworzyła iluzji, dalej próbowała odejść od rodziny, od wspomnienia, które tworzyło jej Patronusa, od dobra i ciepła, które otrzymała od najbliższych. Wkrótce spostrzegła jednak szmaragdową łunę, rozrastającą się na ciemnym niebie. Jasnozielone promienie padały z góry, z nieba; gdy odwróciła się ponownie w stronę budynku, spostrzegła, że wykwitł nad nim Mroczny Znak. Potężny, śliski wąż wślizgiwał się w czaszkę; zaklęcie zostało rzucone przed zaledwie momentem, sielankowy nastrój domu zmienił się. Światło we wszystkich oknach, także w pokoju rodzeństwa i w kuchni, zgasło, a ze środka zaczęły dobiegać stłumione krzyki. Przejmujące, agonalne, słyszalne w przerażającym echu, odbijającym się od sąsiednich, nagle opustoszałych budynków. Serce Tonks zaczęło bić szybciej, wiedziała, co oznacza szmaragdowe widmo i co może dziać się w środku budynku, który najwidoczniej nie dał jej odejść dalej.
| Na odpis masz 48h.
Zaklęcie się nie powiodło, Justine nie stworzyła iluzji, dalej próbowała odejść od rodziny, od wspomnienia, które tworzyło jej Patronusa, od dobra i ciepła, które otrzymała od najbliższych. Wkrótce spostrzegła jednak szmaragdową łunę, rozrastającą się na ciemnym niebie. Jasnozielone promienie padały z góry, z nieba; gdy odwróciła się ponownie w stronę budynku, spostrzegła, że wykwitł nad nim Mroczny Znak. Potężny, śliski wąż wślizgiwał się w czaszkę; zaklęcie zostało rzucone przed zaledwie momentem, sielankowy nastrój domu zmienił się. Światło we wszystkich oknach, także w pokoju rodzeństwa i w kuchni, zgasło, a ze środka zaczęły dobiegać stłumione krzyki. Przejmujące, agonalne, słyszalne w przerażającym echu, odbijającym się od sąsiednich, nagle opustoszałych budynków. Serce Tonks zaczęło bić szybciej, wiedziała, co oznacza szmaragdowe widmo i co może dziać się w środku budynku, który najwidoczniej nie dał jej odejść dalej.
| Na odpis masz 48h.
Gdzie była? Pytanie co jakiś czas nawiedzało jej myśli. Nie potrafiła tego jednoznacznie sklasyfikować. Logika zdawała się podpowiadać, że nie może być to teraźniejszością. Jej teraźniejszość była inna, mimo że posiadała dementory wyrwane spod kontroli, z pewnością nie miała w swoich szponach dwóch szczęśliwych ludz - jedno z nich zabito. A jednak słyszała rozmowy, muzykę, śpiew. Z trudem odwróciła się od tego plecami. Jak miała spojrzeć w twarz matce, której nie była w stanie obronić?
Przymknęła powieki słysząc znajomy utwór, przenoszący ją wprost do wspomnień z dzieciństwa. Nadal stawiała kroki, czując bolesne ukłucie. A jednak, zatrzymała się zdziwiona, gdy ponownie uchyliła powieki. Nie ruszyła się nawet o milimetr. Ruszyła się naprawdę, czy tylko myślała o tym, że powinna to zrobić? Poczuła że się gubi w tym co myśli a co robi, w tym, co rzeczywiście realne, a co tylko jest snem lub majakiem. Zerknęła jeszcze raz, niepewnie, na dom. Jej dom.
Z różdżki Tonks wydobył się nikły promień, jednak niedostatecznie silny, by przywołać iluzję. Skrzywiła się lekko. Za słaba - cichy głosik potoczył się po jej głowie. Czy nadal taka była? Stała nie wiedząc co zrobić. Serce rwało się by ponieść nogi do wnętrza, jednak rozsądek mówił, że wybrała, postanowiła przecież poświęcić rodzinę - czy raczej jej strzępy, które ledwie trzymały się razem. Czuła, że się oddalają, głównie odsuwa się ona - ale przecież znała cenę, jaką będzie musiała zapłacić. Czemu ta myśl przynosiła ku niej coś na rodzaj smutku? Mogłaby powiedzieć, że nie wie. Ale wiedziała dokładnie. To ludzie z którymi spędziła większość swojego życia, nie umiała za nimi nie tęsknić.
Z zamyślenia wyrwało ją zielone światło kłębiące się na ciemnym niebie. Uniosła głową wciągając ze świstem w usta powietrze. Voldemort - sapnęła cicho - czy może raczej ci, co go popierali. Czego chcieli w jej domu? Nie wiedzieli, że tam jej nie znajdą? A może zwyczajnie chcieli pogrzebać jej kolejne bastiony. Mroczny Znak na niebie zdawał się z niej szydzić. Czy znów miała się spóźnić?
Nie, nie mogła na to pozwolić. Rzuciła się biegiem przez krótką ścieżkę prowadzącą do domu. W przestrachu, porywie serca nie rozstrząsała już realności i jakiegoś metafizycznego tworu, wszystko zlało się w jedno, a jej serce boleśnie tłukło się w piersi.
- Speculio. - wybrała raz jeszcze, chwilę przed tym nim zaczęła przeskakiwać po dwa stopnie, by szybciej dorwać się do drzwi. Krzyki wbijały się w jej uszy, mrożąc krew w żyłach. Tylko nie to. - przebiegło przez myśli. Nie to, nie znów. Błagała.
Prosiła cicho, sięgając po klamkę i otwierając je ostrym pociągnięciem. Nie mogli zginąć. Ona nie mogła zginąć. Nie kolejny raz.
Przymknęła powieki słysząc znajomy utwór, przenoszący ją wprost do wspomnień z dzieciństwa. Nadal stawiała kroki, czując bolesne ukłucie. A jednak, zatrzymała się zdziwiona, gdy ponownie uchyliła powieki. Nie ruszyła się nawet o milimetr. Ruszyła się naprawdę, czy tylko myślała o tym, że powinna to zrobić? Poczuła że się gubi w tym co myśli a co robi, w tym, co rzeczywiście realne, a co tylko jest snem lub majakiem. Zerknęła jeszcze raz, niepewnie, na dom. Jej dom.
Z różdżki Tonks wydobył się nikły promień, jednak niedostatecznie silny, by przywołać iluzję. Skrzywiła się lekko. Za słaba - cichy głosik potoczył się po jej głowie. Czy nadal taka była? Stała nie wiedząc co zrobić. Serce rwało się by ponieść nogi do wnętrza, jednak rozsądek mówił, że wybrała, postanowiła przecież poświęcić rodzinę - czy raczej jej strzępy, które ledwie trzymały się razem. Czuła, że się oddalają, głównie odsuwa się ona - ale przecież znała cenę, jaką będzie musiała zapłacić. Czemu ta myśl przynosiła ku niej coś na rodzaj smutku? Mogłaby powiedzieć, że nie wie. Ale wiedziała dokładnie. To ludzie z którymi spędziła większość swojego życia, nie umiała za nimi nie tęsknić.
Z zamyślenia wyrwało ją zielone światło kłębiące się na ciemnym niebie. Uniosła głową wciągając ze świstem w usta powietrze. Voldemort - sapnęła cicho - czy może raczej ci, co go popierali. Czego chcieli w jej domu? Nie wiedzieli, że tam jej nie znajdą? A może zwyczajnie chcieli pogrzebać jej kolejne bastiony. Mroczny Znak na niebie zdawał się z niej szydzić. Czy znów miała się spóźnić?
Nie, nie mogła na to pozwolić. Rzuciła się biegiem przez krótką ścieżkę prowadzącą do domu. W przestrachu, porywie serca nie rozstrząsała już realności i jakiegoś metafizycznego tworu, wszystko zlało się w jedno, a jej serce boleśnie tłukło się w piersi.
- Speculio. - wybrała raz jeszcze, chwilę przed tym nim zaczęła przeskakiwać po dwa stopnie, by szybciej dorwać się do drzwi. Krzyki wbijały się w jej uszy, mrożąc krew w żyłach. Tylko nie to. - przebiegło przez myśli. Nie to, nie znów. Błagała.
Prosiła cicho, sięgając po klamkę i otwierając je ostrym pociągnięciem. Nie mogli zginąć. Ona nie mogła zginąć. Nie kolejny raz.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 24
'k100' : 24
Choć Tonks wydawało się, że nie oddaliła się od drogi naprzeciwko domu ani o jotę, gwałtowny powrót w stronę budynku okazał się ślamazarny, wręcz niemożliwy. Biegła z całych sił, oddech wiązł jej w płucach a panika oraz chęć zapewnienia najbliższym bezpieczeństwa przyśpieszały tętno, ogłuszając ją przepływem krwi, buzującej w głowie i żyłach. Chciała pomóc, musiała pomóc; zwalczyć zło, tym razem otrzymując szanse, by zatrzymać je na gorącym uczynku. Stopy cicho uderzały o kostkę brukową, ale Justine dobiegła zaledwie do połowy trawnika - drzwi wejściowe i klamka wydawały się blisko i daleko, tak samo jak przerażające odgłosy dobiegające z domu.
Dźwięki zaczęły się nasilać - i dobiegać także z innych stron. Gdy Justine rozejrzała się dookoła, zobaczyła, że szmaragdowa łuna płonęła także nad budynkiem stojącym po drugiej stronie ulicy, wielkim, ale radosnym; w oknach wirowały magiczne origami, sklecone dziecięcą rączką, na szybach zaś poprzyklejano rysunki baloników, słońca i zwierząt. Sierociniec. Wiedziała, co tam się znajduje, widziała także zakapturzone postacie w maskach bielących się niczym naga kość, biegnące w tamtą stronę. Ich płaszcze szeleściły, gdy rozbijali w proch główne drzwi do domu dziecka, gotowi, by zniknąć na rozświetlonych schodach, by dotrzeć do dzieci, do niewinnych, do niemogących się obronić.
Jednocześnie Tonks usłyszała mrożący krew w żyłach jęk ojca; brzmiał tak, jakby zadawano mu najgorsze tortury. Szybko ponownie odwróciła się w stronę drzwi wejściowych do domu, widząc, że stoi w nich znajoma sylwetka. W mroku lśniły jedynie zielone oczy, intensywne spojrzenie, które znała aż za dobrze. Justine bez problemu rozpoznała w czarnoksiężniku Ramseya - widocznie Rycerze Walpurgii rozdzielili się, część właśnie katowała rodzinę Tonksów a część wdzierała się do mugolskiego sierocińca.
No, dalej, Justine, zakończ to - usłyszała nagle w swej głowie cieniutki głosik. To on jest przyczyną wszystkiego zła - a teraz możesz dokonać zemsty. Ochronić rodzinę. Ochronić mamusię. I tatusia. Ochronić Leanne. Poradzisz sobie z jednym, to twoja rodzina, to twoi najbliżsi. Nie widzisz, że otrzymujesz drugą szansę, by uratować Jane? Wcześniej z a w i o d ł a ś , teraz możesz to naprawić. Przekonujący, czuły i przejęty ton mieszał się z hukami dobiegającymi z sierocińca, z wołaniem o pomoc małych dzieci, z tłuczeniem szyb. Czarownica wiedziała, że musi podjąć natychmiastową decyzję - w którą stronę się udać?
| Na odpis masz 48h. Zaklęcie znów było nieudane.
Dźwięki zaczęły się nasilać - i dobiegać także z innych stron. Gdy Justine rozejrzała się dookoła, zobaczyła, że szmaragdowa łuna płonęła także nad budynkiem stojącym po drugiej stronie ulicy, wielkim, ale radosnym; w oknach wirowały magiczne origami, sklecone dziecięcą rączką, na szybach zaś poprzyklejano rysunki baloników, słońca i zwierząt. Sierociniec. Wiedziała, co tam się znajduje, widziała także zakapturzone postacie w maskach bielących się niczym naga kość, biegnące w tamtą stronę. Ich płaszcze szeleściły, gdy rozbijali w proch główne drzwi do domu dziecka, gotowi, by zniknąć na rozświetlonych schodach, by dotrzeć do dzieci, do niewinnych, do niemogących się obronić.
Jednocześnie Tonks usłyszała mrożący krew w żyłach jęk ojca; brzmiał tak, jakby zadawano mu najgorsze tortury. Szybko ponownie odwróciła się w stronę drzwi wejściowych do domu, widząc, że stoi w nich znajoma sylwetka. W mroku lśniły jedynie zielone oczy, intensywne spojrzenie, które znała aż za dobrze. Justine bez problemu rozpoznała w czarnoksiężniku Ramseya - widocznie Rycerze Walpurgii rozdzielili się, część właśnie katowała rodzinę Tonksów a część wdzierała się do mugolskiego sierocińca.
No, dalej, Justine, zakończ to - usłyszała nagle w swej głowie cieniutki głosik. To on jest przyczyną wszystkiego zła - a teraz możesz dokonać zemsty. Ochronić rodzinę. Ochronić mamusię. I tatusia. Ochronić Leanne. Poradzisz sobie z jednym, to twoja rodzina, to twoi najbliżsi. Nie widzisz, że otrzymujesz drugą szansę, by uratować Jane? Wcześniej z a w i o d ł a ś , teraz możesz to naprawić. Przekonujący, czuły i przejęty ton mieszał się z hukami dobiegającymi z sierocińca, z wołaniem o pomoc małych dzieci, z tłuczeniem szyb. Czarownica wiedziała, że musi podjąć natychmiastową decyzję - w którą stronę się udać?
| Na odpis masz 48h. Zaklęcie znów było nieudane.
Niby szła, a jednak nie. Znów, niby dokądś biegła, a jednak - znów - robiła to dziwacznie długo, wolno. Czy była to jedna z tych chwil która zwalniała niemiłosiernie, by potem przypominać o sobie całymi latami? Bała się. Okropnie lepki i zimny strach wspinał jej się po plecach, gdy obawiała się, że nie zdąży. Wkładała całe siły w bieg - tętno przyśpieszyło, serce tłukło się okropnie o żebra - a jednak ciągle zdawało jej się, że ciągle jest zbyt daleko. Czy po raz kolejny miała nie zjawić się na czas. Paradoksalnie znajdując się zaraz obok.
Słyszała krzyk, krzyki swojej rodziny. Zacisnęła zęby zmuszając się do szybszego biegu, gdy uświadomiła sobie, że dotarła dopiero do połowy trawnika. Wtedy jednak usłyszała coś za sobą - nie coś, krzyk. Zwolniła, jednak nie zatrzymała się całkowicie, po to tylko by rozejrzeć się i odnaleźć stronę z której nadbiegał. Po przeciwnej stronie ulicy zielony mroczny znak lśnił się nad kolejnym domem. Wzięła głęboki wdech w płuca. Ilu ich było? I dlaczego właśnie tutaj? Przez nią? Nie miała nic wspólnego z sierocińcem który stał po drugiej stronie ulicy. Dzieciom - zwłaszcza od jakiegoś czasu - przyglądała się jeszcze podejrzliwie, nigdy za nimi nie przepadała. Wydawało jej się, że znała to mniejsze, że jeden z młodych wychowanków domu dla sierot czasem mówił jej "dzień dobry" na które odpowiadała krótkim "hej, smarku". Czasem chyba o coś też pytał, ale zostawiała go tak szybko jak mogła. Wzrok uchwycił sylwetki odziane w ciemne peleryny i białe maski. Ilu ludzi tam mieszkało?
Jej głowa odwróciła się gwałtownie słysząc mrożący krew w żyłach głos. Jej ojciec, to musiał być on. Krzyk zdawał się nie tylko rozdzierać jego, ale i jej serce. To zaś stanęło, na widok jednostki, który stała w drzwiach do jej domu. Mulciber, oczywiście. Sapnęła zła, zaciskając mocniej dłoń na różdżce. Zmrużyła lekko oczy, unosząc prawą dłoń. Jednak niebieskie tęczówki rozszerzyły się nagle, gdy cichy głos odezwał się w jej głowie. Nits? Co jeszcze tutaj robiła - w niej, przecież wypiła eliksir. Czyżby nie zadziałał tak jak powinien? Ale nie to było najważniejsze. Chodziło o słowa, które wypowiadał.
Zrobiła krok do przodu, jednak niepewny. Zatrzymała się znów, prawie jakby raził ją piorun, gdy głowa szybko kalkulowała wszystko co działo się wokół. Nie była w stanie uratować wszystkich. Przełknęła ślinę, która bardziej przypominała wielką ciężką gulę. Głos mówił dalej. Oddech nie zwalniał.
Nienawidziła go, i obawiała się go. Był jej katem, jej potworem, jej koszmarem - choć długo tego nie wiedziała. Należało mu się przecież. Wiedziała dokładnie, że tak. Była tak, pewna, że ta pewność aż bolała. Każde jego działanie to potwierdzało, nawet teraz, tutaj stał blokując jej wejście do domu w której torturowano jej ojca.
Ale nie był sam i nie tylko w jej domu.
Szyby za jej plecami tłukły się z charakterystycznym dźwiękiem, słyszała płacz i krzyk, słyszała głosy. Nie był sam i nie tylko tu. Miała tego dowód. Serce krwawiło jej niemiłosiernie, bo wiedziała, że już wybrała. Wybrała tego dnia, gdy przyjęła pióro. Gdy zgodziła się walczyć. O tych słabszych, tych którzy nie posiadali siły, by możliwości by bronić się sami.
Widziała już śmierć matki, obejmowała jej ciepłe, jeszcze przed chwilą żywe, ciało. Dostrzegła otwarte oczy, na twarzy zastygłej w ostatnim tchnieniu który wydała. Nie miała okazji się z nią pożegnać. Nie miała okazji jej przeprosić. Nie była w stanie jej uratować. A teraz stała przed nią taka szansa - o ile znów nie przybyła za późno.
Tylko co by jej powiedziała - ona i ojciec, Leanne, Gabriel i Theo(jeśli rodzeństwo było w domu), gdyby się dowiedzieli, że wybrała ich, czwórkę czarodziei i dorosłego mężczyznę w porywie egoistycznego pragnienia, by ich nie stracić. Jej rodzeństwo wiedziało przecież na co się pisali - wszyscy byli w zakonie. Co czuliby, co by pomyśleli, gdyby to ich wybrała?
Zawód.
Odpowiedział cichy głos w głowie - nie Nits, jej własny. Wiedziała, że tak. Ich rodzinę cechowały nienaturalnie wielkie serca. Zemsta, czy egoizm, nie mogły iść ponad to, co było najważniejsze, co też doprowadziło ją do Zakonu.
- Bombarda Maxima. - wybrała, celując w okno, po prawej stronie Mulcibera. Mogła mieć jedynie nadzieję, że urok trafi, wywoła odpowiednio duże zarówno - zniszczenia, jak i zamieszanie - by dać im szansę. Szansę na wyrwane się ze szponów oprawców.
Odwróciła się na pięcie z prędkością światła, mając nadzieję, że jeśli Mucliber postanowi ją zaatakować usłyszy wypowiadaną przez niego inkantację. Co jakiś czas jednak zerkała za plecy. By jedynie zmuszać się do szybszego biegu ku sierocińcowi. Czy i tam miała zjawić się za późno?
Słyszała krzyk, krzyki swojej rodziny. Zacisnęła zęby zmuszając się do szybszego biegu, gdy uświadomiła sobie, że dotarła dopiero do połowy trawnika. Wtedy jednak usłyszała coś za sobą - nie coś, krzyk. Zwolniła, jednak nie zatrzymała się całkowicie, po to tylko by rozejrzeć się i odnaleźć stronę z której nadbiegał. Po przeciwnej stronie ulicy zielony mroczny znak lśnił się nad kolejnym domem. Wzięła głęboki wdech w płuca. Ilu ich było? I dlaczego właśnie tutaj? Przez nią? Nie miała nic wspólnego z sierocińcem który stał po drugiej stronie ulicy. Dzieciom - zwłaszcza od jakiegoś czasu - przyglądała się jeszcze podejrzliwie, nigdy za nimi nie przepadała. Wydawało jej się, że znała to mniejsze, że jeden z młodych wychowanków domu dla sierot czasem mówił jej "dzień dobry" na które odpowiadała krótkim "hej, smarku". Czasem chyba o coś też pytał, ale zostawiała go tak szybko jak mogła. Wzrok uchwycił sylwetki odziane w ciemne peleryny i białe maski. Ilu ludzi tam mieszkało?
Jej głowa odwróciła się gwałtownie słysząc mrożący krew w żyłach głos. Jej ojciec, to musiał być on. Krzyk zdawał się nie tylko rozdzierać jego, ale i jej serce. To zaś stanęło, na widok jednostki, który stała w drzwiach do jej domu. Mulciber, oczywiście. Sapnęła zła, zaciskając mocniej dłoń na różdżce. Zmrużyła lekko oczy, unosząc prawą dłoń. Jednak niebieskie tęczówki rozszerzyły się nagle, gdy cichy głos odezwał się w jej głowie. Nits? Co jeszcze tutaj robiła - w niej, przecież wypiła eliksir. Czyżby nie zadziałał tak jak powinien? Ale nie to było najważniejsze. Chodziło o słowa, które wypowiadał.
Zrobiła krok do przodu, jednak niepewny. Zatrzymała się znów, prawie jakby raził ją piorun, gdy głowa szybko kalkulowała wszystko co działo się wokół. Nie była w stanie uratować wszystkich. Przełknęła ślinę, która bardziej przypominała wielką ciężką gulę. Głos mówił dalej. Oddech nie zwalniał.
Nienawidziła go, i obawiała się go. Był jej katem, jej potworem, jej koszmarem - choć długo tego nie wiedziała. Należało mu się przecież. Wiedziała dokładnie, że tak. Była tak, pewna, że ta pewność aż bolała. Każde jego działanie to potwierdzało, nawet teraz, tutaj stał blokując jej wejście do domu w której torturowano jej ojca.
Ale nie był sam i nie tylko w jej domu.
Szyby za jej plecami tłukły się z charakterystycznym dźwiękiem, słyszała płacz i krzyk, słyszała głosy. Nie był sam i nie tylko tu. Miała tego dowód. Serce krwawiło jej niemiłosiernie, bo wiedziała, że już wybrała. Wybrała tego dnia, gdy przyjęła pióro. Gdy zgodziła się walczyć. O tych słabszych, tych którzy nie posiadali siły, by możliwości by bronić się sami.
Widziała już śmierć matki, obejmowała jej ciepłe, jeszcze przed chwilą żywe, ciało. Dostrzegła otwarte oczy, na twarzy zastygłej w ostatnim tchnieniu który wydała. Nie miała okazji się z nią pożegnać. Nie miała okazji jej przeprosić. Nie była w stanie jej uratować. A teraz stała przed nią taka szansa - o ile znów nie przybyła za późno.
Tylko co by jej powiedziała - ona i ojciec, Leanne, Gabriel i Theo(jeśli rodzeństwo było w domu), gdyby się dowiedzieli, że wybrała ich, czwórkę czarodziei i dorosłego mężczyznę w porywie egoistycznego pragnienia, by ich nie stracić. Jej rodzeństwo wiedziało przecież na co się pisali - wszyscy byli w zakonie. Co czuliby, co by pomyśleli, gdyby to ich wybrała?
Zawód.
Odpowiedział cichy głos w głowie - nie Nits, jej własny. Wiedziała, że tak. Ich rodzinę cechowały nienaturalnie wielkie serca. Zemsta, czy egoizm, nie mogły iść ponad to, co było najważniejsze, co też doprowadziło ją do Zakonu.
- Bombarda Maxima. - wybrała, celując w okno, po prawej stronie Mulcibera. Mogła mieć jedynie nadzieję, że urok trafi, wywoła odpowiednio duże zarówno - zniszczenia, jak i zamieszanie - by dać im szansę. Szansę na wyrwane się ze szponów oprawców.
Odwróciła się na pięcie z prędkością światła, mając nadzieję, że jeśli Mucliber postanowi ją zaatakować usłyszy wypowiadaną przez niego inkantację. Co jakiś czas jednak zerkała za plecy. By jedynie zmuszać się do szybszego biegu ku sierocińcowi. Czy i tam miała zjawić się za późno?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 85
'k100' : 85
Justine Tonks
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata :: Próby Zakonników