Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata :: Próby Zakonników
Justine Tonks
AutorWiadomość
First topic message reminder :
| kwiecień - data dowolna
Był ciepły, kwietniowy wieczór - za oknem rozkwitały pąki na drzewach, a niebo dopiero zaczynało ciemnieć. W salonie w kwaterze na nieodłącznym fotelu spoczywała Bathilda Bagshot; gdy Justine przekroczyła próg pomieszczenia, kobieta zajęta była robótkami ręcznymi. W półmroku panującym w pokoju błyskały metalowe druty, którymi Bathilda poruszała nie za pomocą magii, lecz własnymi dłońmi.
- Kochana, witaj - rzuciła ciepło, powoli unosząc troskliwe spojrzenie i lokując je na uzdrowicielce. Dziergany szal opadł jej na kolana. - Usiądź, proszę, musimy porozmawiać.
Zza fotelu wyłonił się jasny kot, którego Bathilda pieszczotliwie pogłaskała, oczekując, aż Justine zajmie swoje miejsce. Uśmiech Bathildy nieco zgasł, stał się słabszy, smutniejszy, choć wciąż życzliwy, aż wreszcie przekształcił się w subtelne westchnięcie.
- Miła Justine, mogłabym mówić długo, snuć niekończące się historie i każde ze słów owijać w bawełnę, lecz... lecz zamiast tego pozwolę sobie na szczerość, którą dyktuje mi tylko i wyłącznie troska. Już pierwszy raz, gdy ujrzałam cię w kwaterze w trakcie marcowego spotkania, dostrzegłam w twoich oczach coś... co napawało mnie lękiem, przypominało błysk, który dojrzałam już wcześniej. Długo nie wiedziałam, z czym to powiązać, ale martwiłam się, tak bardzo się martwiłam. Jednak w końcu uświadomiłam sobie, co było przyczyną wszystkich moich odczuć. Nie bój się, muszę teraz uczynić coś, co ostatecznie potwierdzi moje obawy. - Powiedziawszy to, Bathilda uniosła swoją różdżkę i machnęła nią lekko, nie wypowiadając żadnej inkantacji. Powietrze wokół nich zadrżało, nabrało barwy mleka, a oczy starszej czarownicy już do cna wypełniły się żalem i smutkiem. - Czy wiesz, droga Justine, że zostałaś przeklęta? Może przed laty, może przed paroma dniami, nie potrafię tego określić. Liczy się jednak to, że... że dopóki piętnuje cię czarna magia, nie mogę pozwolić sobie na dopuszczenie cię do Próby. Przykro mi, moja miła.
Kot cicho miauknął, ocierając się o łydki Bathildy, ale zaraz pomknął w stronę cienia.
- Pozbądź się tego ciężaru, rozmów się z medykiem, z łamaczem klątw, niech pomogą ci rozprawić się z własnymi demonami - kontynuowała Bathilda, nawet na chwilę nie wyzbywając się troskliwego tonu. - Nałożona na ciebie klątwa czyni cię nieprzewidywalną, a także gubi twoją duszę w mroku, sama nie potrafię określić, jakie skutki przyniosłaby Próba przeprowadzana w tym stanie. A gdy uda już ci się powrócić do zdrowia... zadbaj o praktykę, kochana. Jesteś uzdrowicielką, nie zaznałaś w życiu smaku batalii, nie trenowałaś potyczek w chwilach stresu, strachu i kryzysu, a życie Gwardzisty opiera się na walce. By być gotową na poświęcenie, musisz nauczyć się bronić, aby nie polec, aby nie zaprzepaścić szans, aby bez celu nie oddać swojego życia. Musisz nauczyć się atakować, by dotrzeć do celu, by ocalić tych, którzy potrzebują ratunku, by stać się oparciem dla swoich współtowarzyszów. Potrzebujesz czasu, Justine, potrzebujesz ćwiczeń, potrzebujesz przygotować się, zanim ostatecznie podejmiesz tę decyzję. Pośpiech nie jest twoim przyjacielem.
Choć dotychczas Bathilda zaprzestała robienia na drutach, znów uchwyciła jasną wełnę w dłoń i oddała się pracy, choć kątem oka wciąż obserwowała rozmówczynię.
- Zanim przygotujesz się do Próby, twoje zdolności uzdrowicielskie z pewnością przydadzą się całemu Zakonowi - czarownica na odchodne wysłała jej najcieplejszy z uśmiechów, zanim znów poświęciła się swojemu zajęciu.
| Justine - aby móc przystąpić do Próby Zakonnika, musisz uleczyć się z nałożonej na ciebie klątwy. Oprócz tego potrzebujesz praktyki: weź udział w zagrażającym życiu wydarzeniu Zakonu Feniksa oraz rozegraj trzy pełne wątki uwzględniające naukę walki z bardziej wykwalifikowanymi Zakonnikami.
| kwiecień - data dowolna
Był ciepły, kwietniowy wieczór - za oknem rozkwitały pąki na drzewach, a niebo dopiero zaczynało ciemnieć. W salonie w kwaterze na nieodłącznym fotelu spoczywała Bathilda Bagshot; gdy Justine przekroczyła próg pomieszczenia, kobieta zajęta była robótkami ręcznymi. W półmroku panującym w pokoju błyskały metalowe druty, którymi Bathilda poruszała nie za pomocą magii, lecz własnymi dłońmi.
- Kochana, witaj - rzuciła ciepło, powoli unosząc troskliwe spojrzenie i lokując je na uzdrowicielce. Dziergany szal opadł jej na kolana. - Usiądź, proszę, musimy porozmawiać.
Zza fotelu wyłonił się jasny kot, którego Bathilda pieszczotliwie pogłaskała, oczekując, aż Justine zajmie swoje miejsce. Uśmiech Bathildy nieco zgasł, stał się słabszy, smutniejszy, choć wciąż życzliwy, aż wreszcie przekształcił się w subtelne westchnięcie.
- Miła Justine, mogłabym mówić długo, snuć niekończące się historie i każde ze słów owijać w bawełnę, lecz... lecz zamiast tego pozwolę sobie na szczerość, którą dyktuje mi tylko i wyłącznie troska. Już pierwszy raz, gdy ujrzałam cię w kwaterze w trakcie marcowego spotkania, dostrzegłam w twoich oczach coś... co napawało mnie lękiem, przypominało błysk, który dojrzałam już wcześniej. Długo nie wiedziałam, z czym to powiązać, ale martwiłam się, tak bardzo się martwiłam. Jednak w końcu uświadomiłam sobie, co było przyczyną wszystkich moich odczuć. Nie bój się, muszę teraz uczynić coś, co ostatecznie potwierdzi moje obawy. - Powiedziawszy to, Bathilda uniosła swoją różdżkę i machnęła nią lekko, nie wypowiadając żadnej inkantacji. Powietrze wokół nich zadrżało, nabrało barwy mleka, a oczy starszej czarownicy już do cna wypełniły się żalem i smutkiem. - Czy wiesz, droga Justine, że zostałaś przeklęta? Może przed laty, może przed paroma dniami, nie potrafię tego określić. Liczy się jednak to, że... że dopóki piętnuje cię czarna magia, nie mogę pozwolić sobie na dopuszczenie cię do Próby. Przykro mi, moja miła.
Kot cicho miauknął, ocierając się o łydki Bathildy, ale zaraz pomknął w stronę cienia.
- Pozbądź się tego ciężaru, rozmów się z medykiem, z łamaczem klątw, niech pomogą ci rozprawić się z własnymi demonami - kontynuowała Bathilda, nawet na chwilę nie wyzbywając się troskliwego tonu. - Nałożona na ciebie klątwa czyni cię nieprzewidywalną, a także gubi twoją duszę w mroku, sama nie potrafię określić, jakie skutki przyniosłaby Próba przeprowadzana w tym stanie. A gdy uda już ci się powrócić do zdrowia... zadbaj o praktykę, kochana. Jesteś uzdrowicielką, nie zaznałaś w życiu smaku batalii, nie trenowałaś potyczek w chwilach stresu, strachu i kryzysu, a życie Gwardzisty opiera się na walce. By być gotową na poświęcenie, musisz nauczyć się bronić, aby nie polec, aby nie zaprzepaścić szans, aby bez celu nie oddać swojego życia. Musisz nauczyć się atakować, by dotrzeć do celu, by ocalić tych, którzy potrzebują ratunku, by stać się oparciem dla swoich współtowarzyszów. Potrzebujesz czasu, Justine, potrzebujesz ćwiczeń, potrzebujesz przygotować się, zanim ostatecznie podejmiesz tę decyzję. Pośpiech nie jest twoim przyjacielem.
Choć dotychczas Bathilda zaprzestała robienia na drutach, znów uchwyciła jasną wełnę w dłoń i oddała się pracy, choć kątem oka wciąż obserwowała rozmówczynię.
- Zanim przygotujesz się do Próby, twoje zdolności uzdrowicielskie z pewnością przydadzą się całemu Zakonowi - czarownica na odchodne wysłała jej najcieplejszy z uśmiechów, zanim znów poświęciła się swojemu zajęciu.
| Justine - aby móc przystąpić do Próby Zakonnika, musisz uleczyć się z nałożonej na ciebie klątwy. Oprócz tego potrzebujesz praktyki: weź udział w zagrażającym życiu wydarzeniu Zakonu Feniksa oraz rozegraj trzy pełne wątki uwzględniające naukę walki z bardziej wykwalifikowanymi Zakonnikami.
Woda przedarła się przez zaciskane usta i nos. Szumiała w uszach, piekła oczy. Znów był pod powierzchnią, ale tym razem prawdziwie wierzyła, że jest coś - cokolwiek - co może zrobić by się stąd wydostać. Przecież... właśnie dla takich sytuacji weszła do wody i nauczyła się jak się na niej utrzymywać. Jednak nic co dotykało jej teraz nie przypominało tego nostalgicznego popołudnia z Alexandrem. Wiedziała, a może raczej była przekonana, że nie ma wiele czasu na walkę z żywiołem, nim przegra ją po raz kolejny. Coś, jakiś kształt zamajaczył obok niej - nie jeden, kilka. To sprawiło, że wierzgnęła nogami i rękoma mocniej. Musiała znaleźć się nad powierzchnią by pomóc tym, który również walczyli jak i ona. Jeszcze raz, mocniej, zmusiła samą siebie choć każdy ruch w wodzie, powodował utrudniające skupienie szczypanie otwartych ran. Jak najszybciej ku górze, za wszelką cenę. Machnęła raz jeszcze rękoma, powoli odczuwając w mięśniach opór stawiany przez wodę.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 80
'k100' : 80
Lekcja udzielana przez Alexandra nie poszła na marne, Justine udało się wydostać ponad taflę wody i zaczerpnąć powietrza. Utrzymywała się na powierzchni, z problemami, ale jednak. Morska toń, zwłaszcza na głębinie, na jakiej się obecnie znajdowała, była więcej niż zdradliwa, a przewalające się ponad nią wysokie fale utrudniały pozostanie spokojnym. Czarownica czuła się na tyle pewnie, że mogła dokładniej rozejrzeć się dookoła - białe bałwany i wysokie fale utrudniały dostrzeżenie otoczenia, ale bez problemu dostrzegła, że w zasięgu jej wzroku i pływackich umiejętności znajdują się dwie osoby. Lśniące, płowe włosy Margaux unosiły się na wodzie: kobieta topiła się, spazmatycznie machając rękami, kaszląc i wpatrując się z rozpaczą w Justine. Nie była w stanie mówić, słona woda zalewała sine już usta, odcinające się wyraźnie od bladej twarzy Zakonniczki, ale Tonks doskonale widziała jej przerażone oczy, błagalnie proszące ją o ratunek. Nieopodal, w tej samej odległości, w podobnej sytuacji znajdował się chłopiec. Czarne włosy przyklejały się do czoła, młócił taflę drobnymi rączkami, piszczał też żałośnie i w przerażeniu, bardziej jak bliskie agonii zwierzątko, próbujące nabrać powietrza, niż człowiek. Z trudem utrzymywał się na powierzchni, raz po raz zalewany przez coraz silniejsze fale, znoszące w ich stronę także stare belki, podtrzymujące wcześniej - w innej rzeczywistości? - sufit sierocińca, ale także napęczniałe ciała Zakonników. Zwłoki Anthony'ego i Brendana dryfowały tuż obok większego fragmentu krokwi, a ich białe twarze odcinały się od mrocznej toni.
Justine miała wrażenie, że znajduje się w koszmarze: każdy nowy element, który spostrzegała, przerażał ją - straciłaby nadzieję, gdyby nie przebłysk piasku. Gdzieś z prawej strony znajdował się stały ląd, wiedziała, że może do niego dotrzeć - i że może, gdyby naprawdę się postarała, udałoby się jej doholować do brzegu jedną osobę. Nie było czasu na dłuższe rozmyślania, woda robiła się coraz chłodniejsza, a ze wschodu nadchodziła potężna nawałnica, piętrząca i tak wysokie fale, zmniejszające szanse na przeżycie zarówno wpatrzonej w Just Margaux jak i topiącego się chłopca.
| Na odpis masz 48h. ST utrzymania się na powierzchni i dopłynięcia do brzegu samotnie wynosi 20, a dopłynięcia do brzegu i wydostania innego człowieka: 40, do rzutu doliczany jest bonus wynikający z biegłości pływanie.
Żywotność: 97/232, -30 (psychiczne, cięte - krwawiąca rana prawego barku, cięta rana brzucha)
Justine miała wrażenie, że znajduje się w koszmarze: każdy nowy element, który spostrzegała, przerażał ją - straciłaby nadzieję, gdyby nie przebłysk piasku. Gdzieś z prawej strony znajdował się stały ląd, wiedziała, że może do niego dotrzeć - i że może, gdyby naprawdę się postarała, udałoby się jej doholować do brzegu jedną osobę. Nie było czasu na dłuższe rozmyślania, woda robiła się coraz chłodniejsza, a ze wschodu nadchodziła potężna nawałnica, piętrząca i tak wysokie fale, zmniejszające szanse na przeżycie zarówno wpatrzonej w Just Margaux jak i topiącego się chłopca.
| Na odpis masz 48h. ST utrzymania się na powierzchni i dopłynięcia do brzegu samotnie wynosi 20, a dopłynięcia do brzegu i wydostania innego człowieka: 40, do rzutu doliczany jest bonus wynikający z biegłości pływanie.
Żywotność: 97/232, -30 (psychiczne, cięte - krwawiąca rana prawego barku, cięta rana brzucha)
Udawało jej się, choć nadal jeszcze z zaskoczeniem rejestrowała fakt, że z każdą chwilą przesuwała się w wodzie, by fianlnie wydostać się ponad taflę wody i łapczywie zaczerpnąć brakującego jej powietrza. Fale wstrząsaly jej ciałem, mijając ją razem z białymi bałwanami. Musiała się skupić, uspokoić, znaleźć rozwiązanie. Zagryzała modrzewiową różdżkę wciśniętą w zęby mocno, jakby w obawie, że ją straci. Czuła smak drewna - była niemal pewna, że ślady po jej zębach zostaną na niej wyryte. Z każda chwilą spędzoną w wodzie, czuła się też w niej pewnie, jednak nie zapominała, że woda - jak i ogień - to żywioł. Rozejrzała się dookoła, by jej wzrok natrafił na znaną jej sylwetkę.
- Margie! - krzyknęła niewyraźnie z różdżką w zębach widząc, jak jej przyjaciółka przegrywa walkę z taflą wody. Widziała jej przerażenie, skierowała się w jej kierunku, miała już do niej płynąć, pomóc kobiecie, która pomogła jej już tyle razy w życiu. Zatrzymała gest, zwracając głowę w bok, ku czemuś co przyciągnęło jej uwagę z przerażeniem dostrzegając kolejną jednostkę, młodego chłopca, który również nie radził sobie z żywiołem. Rozglądała się z przerażeniem dalej, powoli rozumiejąc, że niektóre z rzeczy pływających po wierzchu wody, to w rzeczywistości części starego sierocińca. Jednak to, na co kolejno trafiał jej wzrok z każdą chwilą było gorsze, aż w końcu jej spojrzenie natrafiło na ciała. - Nie. - szepnęła, czując jak drżą jej fioletowawe już usta. Panika zaatakowała jej serce. Brendan i Anthony zdawali jej się filarami Zakonu, trzymali go, Brendan prowadził wraz z resztą gwardzistów. Jak miała... jak mieli sobie poradzić. Oczy zapiekły ją boleśnie, fala uderzyła ją w twarz. Musiała myśleć i to szybko. Bez ich wiedzy, pomocy i tego co robić, musiała zdać się jedynie na siebie. Rozejrzała się raz jeszcze. - Deski! Złapcie się czegoś co dryfuje. - rozglądała nadal przygryzając drewno i wgryzając się w nie za każdym razem, gdy próbowała coś powiedzie, jednocześnie rozglądała się się gorączkowo w końcu go dostrzegając. Ruszyła, ale nie w kierunku przyjaciółki. Usta drżały jej, a serce pulsowało okrutnie. Ale nie mogła zostawić dziecka. One wiedziały na co się zgadzają, dołączając do Zakonu. - Bąblogłowa! - próbowała przedrzeć się przez fale drżącym głosem. - Rzuć bąblogłowę Vance. - nakazała jej, dopływając do chłopca i łapiąc go pod ramię. Pływanie z kimś było inną, kolejną bajką, której właściwie nie znała. - Zaraz... - zakrztusiła się wodą i zaczęła kaszleć. - Zaraz cię stąd wyciągnę, tylko wytrzymaj. - poprosiła cicho, zerkając jeszcze raz w stronę dryfujących ciał przyjaciół. Przymknęła na kilka sekund powieki i zmusiła mięśnie do kolejnego wysiłku. Musiała się śpieszyć, wiedziała, że tak. Zacisnęła zęby na drewnie, mając wrażenie, że z różdżką w ustach jedynie sepleniła. Błagam, Vance. Pomyślała, za kierunek obierając brzeg.
- Margie! - krzyknęła niewyraźnie z różdżką w zębach widząc, jak jej przyjaciółka przegrywa walkę z taflą wody. Widziała jej przerażenie, skierowała się w jej kierunku, miała już do niej płynąć, pomóc kobiecie, która pomogła jej już tyle razy w życiu. Zatrzymała gest, zwracając głowę w bok, ku czemuś co przyciągnęło jej uwagę z przerażeniem dostrzegając kolejną jednostkę, młodego chłopca, który również nie radził sobie z żywiołem. Rozglądała się z przerażeniem dalej, powoli rozumiejąc, że niektóre z rzeczy pływających po wierzchu wody, to w rzeczywistości części starego sierocińca. Jednak to, na co kolejno trafiał jej wzrok z każdą chwilą było gorsze, aż w końcu jej spojrzenie natrafiło na ciała. - Nie. - szepnęła, czując jak drżą jej fioletowawe już usta. Panika zaatakowała jej serce. Brendan i Anthony zdawali jej się filarami Zakonu, trzymali go, Brendan prowadził wraz z resztą gwardzistów. Jak miała... jak mieli sobie poradzić. Oczy zapiekły ją boleśnie, fala uderzyła ją w twarz. Musiała myśleć i to szybko. Bez ich wiedzy, pomocy i tego co robić, musiała zdać się jedynie na siebie. Rozejrzała się raz jeszcze. - Deski! Złapcie się czegoś co dryfuje. - rozglądała nadal przygryzając drewno i wgryzając się w nie za każdym razem, gdy próbowała coś powiedzie, jednocześnie rozglądała się się gorączkowo w końcu go dostrzegając. Ruszyła, ale nie w kierunku przyjaciółki. Usta drżały jej, a serce pulsowało okrutnie. Ale nie mogła zostawić dziecka. One wiedziały na co się zgadzają, dołączając do Zakonu. - Bąblogłowa! - próbowała przedrzeć się przez fale drżącym głosem. - Rzuć bąblogłowę Vance. - nakazała jej, dopływając do chłopca i łapiąc go pod ramię. Pływanie z kimś było inną, kolejną bajką, której właściwie nie znała. - Zaraz... - zakrztusiła się wodą i zaczęła kaszleć. - Zaraz cię stąd wyciągnę, tylko wytrzymaj. - poprosiła cicho, zerkając jeszcze raz w stronę dryfujących ciał przyjaciół. Przymknęła na kilka sekund powieki i zmusiła mięśnie do kolejnego wysiłku. Musiała się śpieszyć, wiedziała, że tak. Zacisnęła zęby na drewnie, mając wrażenie, że z różdżką w ustach jedynie sepleniła. Błagam, Vance. Pomyślała, za kierunek obierając brzeg.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 87
'k100' : 87
Justine podjęła decyzję, podpływając w stronę chłopca. Zachłystywał się wodą, wyciągał maleńkie piąstki w kierunku nadpływającej czarownicy - jego twarz była śmiertelnie blada a ciemne włosy posklejane w strąki. Piszczał żałośnie, nie przerywając wydawania tego dźwięku nawet w momencie, w którym rozpaczliwie pochwycił się ramion blondynki, wspierając się na niej, by zaczerpnąć spokojniejszego oddechu. - Po...pomocy - wychrypiał bezgłośnie, powtarzał to słowo od kilkunastu sekund, w końcu jednak znajdując się we względnie bezpiecznym miejscu. Wczepił się w Justine całym swoim niewielkim ciężarem, zawodząc płaczliwie prosto do jej ucha. Łzy bruneta mieszały się z wodą, zalewającą ich następnymi falami. Ograniczona widoczność czarownicy nie pozwalała na pełne rozeznanie się w sytuacji, ale i tak mogła dostrzec jak rozpaczliwe starania Margaux o to, by wydostać się na powierzchnię, okazują się niewystarczające. Vance zgubiła różdżkę, nie mogła się ochronić ani w żaden inny sposób wzmocnić przed druzgoczącym wpływem nieokiełznanego żywiołu. Jeszcze chwilę uderzała bezradnie kończynami w powierzchnię, po czym zanurzyła się pod taflę - już nie wracając po następny życiodajny oddech.
Tonks udało się doholować chłopca do brzegu. Bezwładnie opadli na szorstki piasek, oddychając ciężko i kaszląc; chłopiec wydawał się przerażony, zwinął się w kłębek, pocierając spuchnięte, wielkie oczy o rozszerzonych ze strachu źrenicach. Ciągle coś bełkotał, powtarzał do siebie niezrozumiałe zbitki wyrazów, zmieszane ze szlochem. Drobinki piasku przyklejały się do jego buzi i włosów, wyglądał jak siedem nieszczęść - a wokół panował mrok. Fale raz po raz, w nieregularnych odstępach, uderzały o brzeg, znosząc na niego zarówno szczątki sierocińca jak i kolejne ciała. Anthony, Brendan, chwilę później Fox - obrócony twarzą do góry, kołysał się tuż przy brzegu a jego szeroko otwarte oczy lśniły pustką. Jego także zabrała mroczna, niezwyciężona moc, pozostawiając jedynie cielesną skorupę.
- Chcesz skończyć tak, jak oni, Justine? - spytała słodkim głosem Nits, ponownie pojawiająca się tuż obok, znikąd, niczym dziwaczna mara o świetlistym kształcie, rozżarzonym czerwienią a nie uspokajającym blaskiem Patronusa. - Jak mogłaś zabić swoją siostrę? W imię czego? Dlaczego to zrobiłaś? - pytała płaczliwym głosem, odbijającym się echem w obolałej głowie czarownicy. - Zabiłaś matkę, zabiłaś Brendana, zabiłaś Fredericka, zabiłaś Leę - kto jeszcze będzie musiał zginąć dla Zakonu? Kogo poświęcisz? - spytała żałośnie a Tonks poczuła, że przenika ją potworny chłód, że słowa Nits mącą jej w głowie, że nawołują ją do powrotu do wody, do zaprzestania walki, do poddania się, do zwątpienia. Głos nawarstwiał się, uderzał w najczulsze struny osobowości Justine, mieszał w głowie, zadawał psychiczny ból, trudny do przezwyciężenia. - Naprawdę tego właśnie chcesz? Tak zamierzasz żyć? W samotności i bólu, patrząc na zwłoki ludzi, których poświęciłaś?
| Na odpis masz 48h. ST przezwyciężenia omamów wynosi 40, do rzutu dolicza się biegłość wynikającą z odporności psychicznej.
Żywotność: 97/232, -30 (psychiczne, cięte - krwawiąca rana prawego barku, cięta rana brzucha)
Tonks udało się doholować chłopca do brzegu. Bezwładnie opadli na szorstki piasek, oddychając ciężko i kaszląc; chłopiec wydawał się przerażony, zwinął się w kłębek, pocierając spuchnięte, wielkie oczy o rozszerzonych ze strachu źrenicach. Ciągle coś bełkotał, powtarzał do siebie niezrozumiałe zbitki wyrazów, zmieszane ze szlochem. Drobinki piasku przyklejały się do jego buzi i włosów, wyglądał jak siedem nieszczęść - a wokół panował mrok. Fale raz po raz, w nieregularnych odstępach, uderzały o brzeg, znosząc na niego zarówno szczątki sierocińca jak i kolejne ciała. Anthony, Brendan, chwilę później Fox - obrócony twarzą do góry, kołysał się tuż przy brzegu a jego szeroko otwarte oczy lśniły pustką. Jego także zabrała mroczna, niezwyciężona moc, pozostawiając jedynie cielesną skorupę.
- Chcesz skończyć tak, jak oni, Justine? - spytała słodkim głosem Nits, ponownie pojawiająca się tuż obok, znikąd, niczym dziwaczna mara o świetlistym kształcie, rozżarzonym czerwienią a nie uspokajającym blaskiem Patronusa. - Jak mogłaś zabić swoją siostrę? W imię czego? Dlaczego to zrobiłaś? - pytała płaczliwym głosem, odbijającym się echem w obolałej głowie czarownicy. - Zabiłaś matkę, zabiłaś Brendana, zabiłaś Fredericka, zabiłaś Leę - kto jeszcze będzie musiał zginąć dla Zakonu? Kogo poświęcisz? - spytała żałośnie a Tonks poczuła, że przenika ją potworny chłód, że słowa Nits mącą jej w głowie, że nawołują ją do powrotu do wody, do zaprzestania walki, do poddania się, do zwątpienia. Głos nawarstwiał się, uderzał w najczulsze struny osobowości Justine, mieszał w głowie, zadawał psychiczny ból, trudny do przezwyciężenia. - Naprawdę tego właśnie chcesz? Tak zamierzasz żyć? W samotności i bólu, patrząc na zwłoki ludzi, których poświęciłaś?
| Na odpis masz 48h. ST przezwyciężenia omamów wynosi 40, do rzutu dolicza się biegłość wynikającą z odporności psychicznej.
Żywotność: 97/232, -30 (psychiczne, cięte - krwawiąca rana prawego barku, cięta rana brzucha)
Z każdym kolejnym machnięciem dłoni wątpiła, czy podjęła dobrą decyzję. Jej egoistyczne, jedynie ludzkie, serce pragnęło rzucić się w stronę osoby znanej, tej, którą kochała i tej która pomogła jej tak wiele razy. Czy to miało już spotkać ją zawsze? Niezmienny, ciągły wybór, między tym co właściwie, a tym co umiłowane?
Chłopiec rozpaczliwie dopadł do jej ramionach, dopiero teraz wziął pierwszy spokojniejszy wdech. Gdy spojrzała na niego, rozumiała dlaczego - choć to jeszcze nie był koniec - nie umiała jednak odrzucić innych uczuć kłębiących się w jej sercu. Ruszyła do brzegu, możliwie jak najszybciej, co jakiś czas krztusząc się wodą. Nie widziała wiele, a jej myśli niezmiennie wracały w kierunku przyjaciółki, którą zostawiła. Jak wiele osób jeszcze będzie musiała zostawić, jak ciężkie decyzje podjąć?
Dotarła do brzegu, upadli oboje, nie czekała jednak, dźwignęła się na kolana, podpierając ciało dłońmi opartymi o mokry piasek. Dźwignęła się, by ruszyć z powrotem.
- Nie odchodź. - powiedziała do chłopca, jednak wątpiła, by ten miał siłę gdziekolwiek się ruszyć. Zaczęła ponownie wchodzić do zimnej, lodowatej wody, a jednak widok, na który trafiło jej spojrzenie zdawał się mrozić ją jeszcze bardziej. Widziała Vance, widziała jak ta rozpaczliwie próbuje utrzymać się na powierzchni. Dlaczego nie próbowała rzucić zaklęcia. Dlaczego... urwała czując bolesny uścisk w gardle. Co jeśli jej nie miała- różdżki. Zaczęła wchodzić do wody, przedzierać się przez ciężką zimną ciecz, która hamowała jej kroki.
Ograniczona widoczność czarownicy nie pozwalała na pełne rozeznanie się w sytuacji, ale i tak mogła dostrzec jak rozpaczliwe starania Margaux o to, by wydostać się na powierzchnię, okazują się niewystarczające. Vance zgubiła różdżkę, nie mogła się ochronić ani w żaden inny sposób wzmocnić przed druzgoczącym wpływem nieokiełznanego żywiołu. Jeszcze chwilę uderzała bezradnie kończynami w powierzchnię, po czym zanurzyła się pod taflę - już nie wracając po następny życiodajny oddech. Wytrzymaj - prosiła cicho w myślach, próbując znaleźć zaklęcie, cokolwiek, co byłoby w stanie jej pomóc, jednak wszystko działo się w ułamku sekund w których Tonks zatrzymała się, czując palące zimno, gdy zrozumiała, że Vance nie wynurzy się już z powierzchni wody. Wargi drgały jej, a łzy napłynęły do oczu. Nadal nie mogła oderwać wzroku od pustej toni. Zostawiła ją. Wiatr rozwiał jej mokre kosmyki. Odwróciła się ze spiętymi plecami. Wyszła znów na brzeg, ale i to nie zdawało się dobrym wyborem. Powinna zająć się chłopcem, jednak jej wzrok przyciągnęły sylwetki mężczyzn wyrzucone na brzeg. Dwie widziała już wcześniej, jej serce ścisnęło się boleśnie. Czy miała nieść ze sobą już tylko śmierć? Czy każdy przebywający obok niej miał zginąć? I wtedy go zobaczyła. Ruszyła biegiem, te kilka kroków, nie wiedząc kiedy upadła potykając się o jedną z desek wyrzucanych na brzeg. Biegła, a może poruszała się w połowie na czworaka.
- Nie, nie, nie. - powtarzała cicho szepcząc, dłonie układając na policzkach Foxa. Nie, to nie mogła być prawda. Nie i on, czy ktoś w ogóle jeszcze żył, czy pozostawała kompletnie sama. Otwarte, niewidzące spojrzenie wpatrywało się w mroczne niebo. Mimo to sięgnęła po różdżkę. Dotknęła nią jego klatki mamrocząc raz po raz to samo zaklęcie. Choć wiedziała, że nie zadziałało. Nie pomogło jej mamie. Dlaczego miałoby pomóc teraz. Coś mokrego spadło na jej dłoń, zaciśnięta bezradnie na jego koszuli. Łzy, to były jej łzy. Opadła pośladkami na stopy opuszczając ramiona. Żałość ściskała jej gardło, gdy ciałem wstrząsał szloch, którego nawet nie słyszała, wpatrywała się pełna osłupienia w pustkę przed sobą, która niknęła w mroku.
I wtedy ją usłyszała.
Jej głos był ostry, drażliwy, zwrócił jej uwagę. Uniosła na nią spojrzenie mrużąc lekko oczy, od bolesnej, czerwonej łuny, która ją otaczała. Była razem z nią tak długo, a jednak nie brakowało jej Nits w ostatnim czasie. Nauczyła się żyć sama ze swoimi myślami - bez towarzystwa.
Dlaczego to zrobiła? Stanęła na przeciw siostry, nie była w stanie pomóc Brendanowi, Anthonemu, Fredowi, ani Margaux. Czy w ogóle był z niej jakikolwiek pożytek? Odwróciła głowę, by spojrzeć na chłopca za sobą. Podniosła się chwiejnie, czując jak woda obmywa jej kostki, nadal poruszając ciałem martwego Foxa. Naprawdę nie żył. Spojrzała na horyzont postępując krok w przód. Może Nits miała rację, sądziła że nie. Może tylko jej się wydawało. Myśli było zbyt wiele, te wypowiadane nie jej - ale jej - głosem zdawały się przynosić ból. Uniosła brudną dłoń by zetrzeć coś z policzka. Czego chciała?
Sprawiedliwości. Bezpieczeństwa. Tego, co właśnie im zabierano. Dlaczego jednak cena była tak wielka. Pokręciła głową sznurując usta. Potrafiła ignorować Nits, robiła to latami. Jednak wtedy, wtedy nie była tak słaba, jak słabą czuła się teraz. Słaba, samotna, bezsilna, ale wiedziała, że nie może się poddać. Nie mogła, musiała stać tak długo, jak długo było to potrzebne, ale tak długo, aż znów nie spotka swoich przyjaciół. Musiała odrzucić od siebie mętne głosy. Odwróciła się od wody. Wyjść z niej, nie dać się skusić. A potem ruszyć dalej.
Chłopiec rozpaczliwie dopadł do jej ramionach, dopiero teraz wziął pierwszy spokojniejszy wdech. Gdy spojrzała na niego, rozumiała dlaczego - choć to jeszcze nie był koniec - nie umiała jednak odrzucić innych uczuć kłębiących się w jej sercu. Ruszyła do brzegu, możliwie jak najszybciej, co jakiś czas krztusząc się wodą. Nie widziała wiele, a jej myśli niezmiennie wracały w kierunku przyjaciółki, którą zostawiła. Jak wiele osób jeszcze będzie musiała zostawić, jak ciężkie decyzje podjąć?
Dotarła do brzegu, upadli oboje, nie czekała jednak, dźwignęła się na kolana, podpierając ciało dłońmi opartymi o mokry piasek. Dźwignęła się, by ruszyć z powrotem.
- Nie odchodź. - powiedziała do chłopca, jednak wątpiła, by ten miał siłę gdziekolwiek się ruszyć. Zaczęła ponownie wchodzić do zimnej, lodowatej wody, a jednak widok, na który trafiło jej spojrzenie zdawał się mrozić ją jeszcze bardziej. Widziała Vance, widziała jak ta rozpaczliwie próbuje utrzymać się na powierzchni. Dlaczego nie próbowała rzucić zaklęcia. Dlaczego... urwała czując bolesny uścisk w gardle. Co jeśli jej nie miała- różdżki. Zaczęła wchodzić do wody, przedzierać się przez ciężką zimną ciecz, która hamowała jej kroki.
Ograniczona widoczność czarownicy nie pozwalała na pełne rozeznanie się w sytuacji, ale i tak mogła dostrzec jak rozpaczliwe starania Margaux o to, by wydostać się na powierzchnię, okazują się niewystarczające. Vance zgubiła różdżkę, nie mogła się ochronić ani w żaden inny sposób wzmocnić przed druzgoczącym wpływem nieokiełznanego żywiołu. Jeszcze chwilę uderzała bezradnie kończynami w powierzchnię, po czym zanurzyła się pod taflę - już nie wracając po następny życiodajny oddech. Wytrzymaj - prosiła cicho w myślach, próbując znaleźć zaklęcie, cokolwiek, co byłoby w stanie jej pomóc, jednak wszystko działo się w ułamku sekund w których Tonks zatrzymała się, czując palące zimno, gdy zrozumiała, że Vance nie wynurzy się już z powierzchni wody. Wargi drgały jej, a łzy napłynęły do oczu. Nadal nie mogła oderwać wzroku od pustej toni. Zostawiła ją. Wiatr rozwiał jej mokre kosmyki. Odwróciła się ze spiętymi plecami. Wyszła znów na brzeg, ale i to nie zdawało się dobrym wyborem. Powinna zająć się chłopcem, jednak jej wzrok przyciągnęły sylwetki mężczyzn wyrzucone na brzeg. Dwie widziała już wcześniej, jej serce ścisnęło się boleśnie. Czy miała nieść ze sobą już tylko śmierć? Czy każdy przebywający obok niej miał zginąć? I wtedy go zobaczyła. Ruszyła biegiem, te kilka kroków, nie wiedząc kiedy upadła potykając się o jedną z desek wyrzucanych na brzeg. Biegła, a może poruszała się w połowie na czworaka.
- Nie, nie, nie. - powtarzała cicho szepcząc, dłonie układając na policzkach Foxa. Nie, to nie mogła być prawda. Nie i on, czy ktoś w ogóle jeszcze żył, czy pozostawała kompletnie sama. Otwarte, niewidzące spojrzenie wpatrywało się w mroczne niebo. Mimo to sięgnęła po różdżkę. Dotknęła nią jego klatki mamrocząc raz po raz to samo zaklęcie. Choć wiedziała, że nie zadziałało. Nie pomogło jej mamie. Dlaczego miałoby pomóc teraz. Coś mokrego spadło na jej dłoń, zaciśnięta bezradnie na jego koszuli. Łzy, to były jej łzy. Opadła pośladkami na stopy opuszczając ramiona. Żałość ściskała jej gardło, gdy ciałem wstrząsał szloch, którego nawet nie słyszała, wpatrywała się pełna osłupienia w pustkę przed sobą, która niknęła w mroku.
I wtedy ją usłyszała.
Jej głos był ostry, drażliwy, zwrócił jej uwagę. Uniosła na nią spojrzenie mrużąc lekko oczy, od bolesnej, czerwonej łuny, która ją otaczała. Była razem z nią tak długo, a jednak nie brakowało jej Nits w ostatnim czasie. Nauczyła się żyć sama ze swoimi myślami - bez towarzystwa.
Dlaczego to zrobiła? Stanęła na przeciw siostry, nie była w stanie pomóc Brendanowi, Anthonemu, Fredowi, ani Margaux. Czy w ogóle był z niej jakikolwiek pożytek? Odwróciła głowę, by spojrzeć na chłopca za sobą. Podniosła się chwiejnie, czując jak woda obmywa jej kostki, nadal poruszając ciałem martwego Foxa. Naprawdę nie żył. Spojrzała na horyzont postępując krok w przód. Może Nits miała rację, sądziła że nie. Może tylko jej się wydawało. Myśli było zbyt wiele, te wypowiadane nie jej - ale jej - głosem zdawały się przynosić ból. Uniosła brudną dłoń by zetrzeć coś z policzka. Czego chciała?
Sprawiedliwości. Bezpieczeństwa. Tego, co właśnie im zabierano. Dlaczego jednak cena była tak wielka. Pokręciła głową sznurując usta. Potrafiła ignorować Nits, robiła to latami. Jednak wtedy, wtedy nie była tak słaba, jak słabą czuła się teraz. Słaba, samotna, bezsilna, ale wiedziała, że nie może się poddać. Nie mogła, musiała stać tak długo, jak długo było to potrzebne, ale tak długo, aż znów nie spotka swoich przyjaciół. Musiała odrzucić od siebie mętne głosy. Odwróciła się od wody. Wyjść z niej, nie dać się skusić. A potem ruszyć dalej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
To nie był najgorszy koszmar a makabryczna rzeczywistość - Fox zginął a Justine nie mogła już dla nich nic zrobić. Zdecydowała się jednak uratować chłopca, drobne dziecko, pokasłujące ciągle na plaży, przerażone, zwinięte w kłębek. Samotne. - Nie zostawiaj mnie - pisnęło dziecko, gdy Tonks ruszyła w kierunku morskiego brzegu: brunet dalej drżał z zimna i chłodu, przyglądając się wielkimi, błękitnymi oczami poczynaniom kobiety. Sine wargi trzęsły się, był poważnie wychłodzony, potrzebował bliskości i pomocy. Spróbował wstać, bose stópki zapadły się w wilgotny piasek, znów opadł na kolana i piąstki, cicho popłakując. Miał pięć, może sześć lat - i był boleśnie żywy, przerażony, lecz żywy, w odróżnieniu od Fredericka.
I - ale czy na pewno? - od Nits. Głos mary powracał do Justine coraz ciszej, ale nie ustępował w próbach podburzenia jej przekonania, nadszarpnięcia wiary we własne poczynania, w misję Zakonu Feniksa, w to, co robiła i co poświęcała. - Jeszcze możesz się cofnąć, Justine, cofnąć wszystko to, co zrobiłaś. Uratować ich. Zadbać o siebie, o swoje szczęście. O rodzinę, o najbliższych, a nie o obcych ludzi, którzy w ogóle cię nie znają - szeptała coraz smutniej, zmartwionym tonem. Tonks starała się nie poddać zwodniczemu głosowi, odwróciła się w stronę lądu - i gdzieś nieopodal dostrzegła światło. Z tej odległości nie mogła stwierdzić, czy to ognisko, latarnia a może fałszywy ognik, prowadzący ją na bagna. Wyczuwała jednak, że to miejsce jest jedyną nadzieją, nawet jeśli złudną; że znajdzie tam ciepło.
Chłopiec dalej cichutko popłakiwał.
| Na odpis masz 48h. ST przezwyciężenia omamów wynosi 40, do rzutu dolicza się biegłość wynikającą z odporności psychicznej.
Żywotność: 97/232, -30 (psychiczne, cięte - krwawiąca rana prawego barku, cięta rana brzucha)
I - ale czy na pewno? - od Nits. Głos mary powracał do Justine coraz ciszej, ale nie ustępował w próbach podburzenia jej przekonania, nadszarpnięcia wiary we własne poczynania, w misję Zakonu Feniksa, w to, co robiła i co poświęcała. - Jeszcze możesz się cofnąć, Justine, cofnąć wszystko to, co zrobiłaś. Uratować ich. Zadbać o siebie, o swoje szczęście. O rodzinę, o najbliższych, a nie o obcych ludzi, którzy w ogóle cię nie znają - szeptała coraz smutniej, zmartwionym tonem. Tonks starała się nie poddać zwodniczemu głosowi, odwróciła się w stronę lądu - i gdzieś nieopodal dostrzegła światło. Z tej odległości nie mogła stwierdzić, czy to ognisko, latarnia a może fałszywy ognik, prowadzący ją na bagna. Wyczuwała jednak, że to miejsce jest jedyną nadzieją, nawet jeśli złudną; że znajdzie tam ciepło.
Chłopiec dalej cichutko popłakiwał.
| Na odpis masz 48h. ST przezwyciężenia omamów wynosi 40, do rzutu dolicza się biegłość wynikającą z odporności psychicznej.
Żywotność: 97/232, -30 (psychiczne, cięte - krwawiąca rana prawego barku, cięta rana brzucha)
Trzęsła się, ale nie była pewna, czy powodowało to zimne, czy też szok, którego doznawała z każdą chwilą. Co dawało jej siłę, by dalej dźwigać się na nogi? Nie wiedziała. Teraz nie wiedziała już nic. Jak to się stało, jak właściwie do tego doszło? Czy była w tym jej wina? To pytanie zdawało się dźwięczeć w jej głowie najmocniej. A jednak nie potrafiła doszukać się odpowiedzi, wśród huraganu szalejącego wewnątrz niej. Odwróciła głowę w stronę głosu, który ją nawoływał. Dlaczego uratowała właśnie jego? Zastanawiała się lustrując uważnie małą sylwetkę cicho popłakującą. Trząsł się, a jednak próbował się podnieść, kogoś jej przypominał chyba - a może zwyczajnie chciała, by tak było. Dlaczego on, przecież nie przepadała nawet za dziećmi, niepokoiły ją one, miały za dużo pytań i były nieprzewidywalne - choć chyba to łączyło wszystkich ludzi. Był chyba w podobnym wieku co smark Aydena. Ale czy to cokolwiek zmieniało?
Słyszała Nits, która przebijała się przez jej myśli. Czy to znaczyło, że nie miała nigdy pozbyć się jej prawdziwie? Tego również nie wiedziała. Wydawało jej się, że właściwie posiada niewiele wiedzy.
Mogła wszystko cofnąć, ale niby jak? Nikt nie potrafił przywracać życia zmarłym. Mogła cofnąć wszystko co zrobiła? Tylko dlaczego miałaby. Może i jej decyzje nie były dobre, nie wszystkie, pewnie nawet nie połowa. Ale dzięki wszystkiemu co przeżyła stawała się silniejsza.
- Nie rozumiesz. - szepnęła do mary kręcąc lekko głową. A przecież zdawałoby się, że powinna, skoro siedzi właśnie w jej głowie. Jak mogłaby dbać o siebie, gdy cierpieli inni ludzie? Jak mogłaby cieszyć cię wspólnymi wieczorami z rodziną, gdyby miała świadomość, że mogła zrobić więcej? To zżarłoby ją od środka. Wiedziała, że tak. Zrobiła krok w stronę chłopca. - Wszyscy jesteśmy równi, ale my podjęliśmy walkę świadomie, egoizmem byłoby pozwalać ginąć wszystkim, gdy istnieje szansa, że może nam się udać. Egoizmem byłoby ratować siebie nawzajem, gdy zebraliśmy się razem by nieść pomoc tym, którzy sami nie są jej sobie dostarczyć. - szeptała cicho, nie będąc pewną, czy wiatr nie zagłusza jej słów. Coś jasnego przykuło jej spojrzenie. Światło. Coś bliżej nieokreślonego, jak nadzieja. Odwróciła się, jeszcze raz spoglądając na martwe spojrzenie Freddiego, jej Lisa, jej przyjaciela. Uklękła przy nim i palcami dłoni zamknęła jego powieki. Nachyliła się nad nim i drżącymi wargami złożyła lekki pocałunek na czole. Pamiętała ich ostatnie spotkanie, naprawę anomalii, cichą prośbę. Ale wiedziała, że zrobił wszystko. - Będę się starać dalej, Freddie. - obiecała mu odnosząc się do jednych z ostatnich słów, które do niego wypowiedziała. Jeszcze przez kilka chwil mierzyła w mroku jego twarz, to dziwne, trochę wyglądał jakby spał. Snem wiecznym. Serce ściskało jej się gdy unosiła się na nogi i odwracała w stronę chłopca. Ruszyła do niego, nadal się wahając. Nadal czekając na kolejny atak Nits. Czy była na tyle wytrzymała, by znów się jej oprzeć? Ukucnęła przed chłopcem. - Cześć smarku. - powiedziała do niego, starając się, by z jej twarzy zniknęła niepewność. - Jestem Justine. - powiedziała mu. Bez skrótów. Bez nazwiska. Dokładnie tak, jak wolał Anthony. Just było przecież bezosobowe, a Tonks brzmiało jak robak. Justine kojarzyło mu się ze sprawiedliwością. Znów jej serce ścisnęło się mocno. Więcej nie spojrzy na nią, jakby potrafił przejrzeć ją wskroś. Zamrugała kilka razy odganiając smutek. - Wiem, że się boisz. - powiedziała do niego po cichu. - Ale zdradzę ci sekret, dobrze? - zapytała, jednak nie czekała na jego odpowiedź. - Wszyscy się boimy, bo strach to naturalna sprawa, tak jak bijące serce. - uniosła palec i stuknęła go lekko w pierś. - Możemy się schować, albo spróbować zmierzyć się z tym strachem, tak jak na co dzień walczymy z innymi rzeczami. - Oparła dłonie na kolanach, a potem podniosła się ponownie, z niepewnością nadal kołaczącą się w sercu. Nadal budził w niej niepewność ten chłopiec. Ale zdawał się inny od tych, które spotkała w wieży. Wyciągnęła w jego stronę dłoń. - Spróbujemy skopać tyłek strachowi? - zapytała go spoglądając znów w stronę światła, nadziei. I dzieci nią wszak były. Jeśli się postarają, jeśli wpoją im odpowiednie wartości, wtedy... wtedy może nikt więcej nie będzie musiał mierzyć się z takimi sprawami.
Może.
Musiała jednak jeszcze zamknąć się na głos, który ciągle podszeptywał jej inne rozwiązania. Zmagała się z nim w nierównej walce. Potrzebowała zwycięstwa. Teraz już nie tylko dla siebie, ale i dla chłopca, który był obok.
Słyszała Nits, która przebijała się przez jej myśli. Czy to znaczyło, że nie miała nigdy pozbyć się jej prawdziwie? Tego również nie wiedziała. Wydawało jej się, że właściwie posiada niewiele wiedzy.
Mogła wszystko cofnąć, ale niby jak? Nikt nie potrafił przywracać życia zmarłym. Mogła cofnąć wszystko co zrobiła? Tylko dlaczego miałaby. Może i jej decyzje nie były dobre, nie wszystkie, pewnie nawet nie połowa. Ale dzięki wszystkiemu co przeżyła stawała się silniejsza.
- Nie rozumiesz. - szepnęła do mary kręcąc lekko głową. A przecież zdawałoby się, że powinna, skoro siedzi właśnie w jej głowie. Jak mogłaby dbać o siebie, gdy cierpieli inni ludzie? Jak mogłaby cieszyć cię wspólnymi wieczorami z rodziną, gdyby miała świadomość, że mogła zrobić więcej? To zżarłoby ją od środka. Wiedziała, że tak. Zrobiła krok w stronę chłopca. - Wszyscy jesteśmy równi, ale my podjęliśmy walkę świadomie, egoizmem byłoby pozwalać ginąć wszystkim, gdy istnieje szansa, że może nam się udać. Egoizmem byłoby ratować siebie nawzajem, gdy zebraliśmy się razem by nieść pomoc tym, którzy sami nie są jej sobie dostarczyć. - szeptała cicho, nie będąc pewną, czy wiatr nie zagłusza jej słów. Coś jasnego przykuło jej spojrzenie. Światło. Coś bliżej nieokreślonego, jak nadzieja. Odwróciła się, jeszcze raz spoglądając na martwe spojrzenie Freddiego, jej Lisa, jej przyjaciela. Uklękła przy nim i palcami dłoni zamknęła jego powieki. Nachyliła się nad nim i drżącymi wargami złożyła lekki pocałunek na czole. Pamiętała ich ostatnie spotkanie, naprawę anomalii, cichą prośbę. Ale wiedziała, że zrobił wszystko. - Będę się starać dalej, Freddie. - obiecała mu odnosząc się do jednych z ostatnich słów, które do niego wypowiedziała. Jeszcze przez kilka chwil mierzyła w mroku jego twarz, to dziwne, trochę wyglądał jakby spał. Snem wiecznym. Serce ściskało jej się gdy unosiła się na nogi i odwracała w stronę chłopca. Ruszyła do niego, nadal się wahając. Nadal czekając na kolejny atak Nits. Czy była na tyle wytrzymała, by znów się jej oprzeć? Ukucnęła przed chłopcem. - Cześć smarku. - powiedziała do niego, starając się, by z jej twarzy zniknęła niepewność. - Jestem Justine. - powiedziała mu. Bez skrótów. Bez nazwiska. Dokładnie tak, jak wolał Anthony. Just było przecież bezosobowe, a Tonks brzmiało jak robak. Justine kojarzyło mu się ze sprawiedliwością. Znów jej serce ścisnęło się mocno. Więcej nie spojrzy na nią, jakby potrafił przejrzeć ją wskroś. Zamrugała kilka razy odganiając smutek. - Wiem, że się boisz. - powiedziała do niego po cichu. - Ale zdradzę ci sekret, dobrze? - zapytała, jednak nie czekała na jego odpowiedź. - Wszyscy się boimy, bo strach to naturalna sprawa, tak jak bijące serce. - uniosła palec i stuknęła go lekko w pierś. - Możemy się schować, albo spróbować zmierzyć się z tym strachem, tak jak na co dzień walczymy z innymi rzeczami. - Oparła dłonie na kolanach, a potem podniosła się ponownie, z niepewnością nadal kołaczącą się w sercu. Nadal budził w niej niepewność ten chłopiec. Ale zdawał się inny od tych, które spotkała w wieży. Wyciągnęła w jego stronę dłoń. - Spróbujemy skopać tyłek strachowi? - zapytała go spoglądając znów w stronę światła, nadziei. I dzieci nią wszak były. Jeśli się postarają, jeśli wpoją im odpowiednie wartości, wtedy... wtedy może nikt więcej nie będzie musiał mierzyć się z takimi sprawami.
Może.
Musiała jednak jeszcze zamknąć się na głos, który ciągle podszeptywał jej inne rozwiązania. Zmagała się z nim w nierównej walce. Potrzebowała zwycięstwa. Teraz już nie tylko dla siebie, ale i dla chłopca, który był obok.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 75
'k100' : 75
Przekonania i wartości Justine okazały się silniejsze od omamów, od zwodniczych podszeptów - otrząsnęła się z pętających ją sugestii, pewniej stanęła na nogach: chociaż z jej ran ciągle sączyła się krew a każdy krok sprawiał ból, nadwyrężając rozciętą skórę barku i brzucha. Gdzieś z daleka dobiegło echo gromu, zbliżała się burza, potężniejsza niż ta, która wstrząsnęła Wielką Brytanią podczas majowych anomalii. Jeśli Tonks chciała uciec przed nawałnicą i ochronić chłopca, musiała od razu ruszyć przed siebie. Światło przyzywało ją, dawało nadzieję, zapraszało, ale nie kusiło: było dobrem i ciepłem. Chłopiec także zerkał w tamtą stronę, wytężając wzrok. Jego sine usta wygięły się w podkówkę, gdy usłyszał niemiłe określenie, z oczu pociekły łezki, był jednak zbyt słaby, by wyartykułować swoje przerażenie.
- Nie mam jeszcze imienia - odpowiedział cichutko na przedstawienie się czarownicy, niepewnie pochwycił jednak jej dłoń swoją: niezwykle malutką, pomarszczoną od długiego przebywania w wodzie, lodowatą. Nerwowo kopał bosą stopką w brudny piach, zerkając niepewnie na Tonks, tak, jakby nie do końca ją rozumiał, ale mimo wszystko ruszył tuż za nią w stronę jaśniejącej łuny. Stawiał drobne kroki, ociągał się, był niezwykle zmęczony. - Nie dam rady dalej iść - zamarudził płaczliwie, odrobinę zawstydzony, odważnie stąpał jednak kroczek za kroczkiem - a z każdą pokonaną stopą zarówno chłopiec jak i sama Justine czuła, że robi się coraz cieplej. Z tyłu, za nimi, od morza, nadchodziła nawałnica, gonił ich mrok, ale widzieli już światło w ciemnościach.
Okazało się ono rozświetlonym oknem niewielkiego domku. Dopiero gdy znaleźli się bardzo blisko niego, czarownica zorientowała się, że mieli niezwykłe szczęście wybierając akurat tę ścieżeczkę - przysadzisty budynek znajdował się bowiem w dziwnym miejscu, na wysepce pośród podmokłego terenu, wśród gęstego lasu. Korony drzew szumiały coraz głośniej, pędzone nasilającym się wiatrem, chłopiec zaś szedł coraz wolniej. - Nie mam jeszcze imienia - powtórzył dość sennie, wpatrując się w niebieskie drzwi, przed którymi stanęli. - Czy mogę nazywać się Freddie? - spytał, unosząc głowę w górę. Błękitne oczy, tak podobne do oczu Tonks, pozostały niezmienne, ale rysy twarzy nieco się zmieniły, ciemne włosy pojaśniały aż do żółci a nosek stał się nagle niezwykle zadarty. Zmiana ta przywołała w Just wspomnienia ze swych pierwszych metamorfomagicznych przemian. - Jak wujek Freddie, mam nadzieję, że jeszcze nas odwiedzi - dodał, drżąc z zimna. Wyglądał tak, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze - otarł piąstką zapłakane oczy - ale zanim zdążył to zrobić, drzwi otworzyły się na oścież.
- Just - wychrypiał Samuel, wpatrując się prosto w obolałą, zakrwawioną czarownicę: z niepokojem, z przerażeniem, ale i z ulgą. - Gdzie byłaś? Obiecałaś, że nie będziesz się narażać - powiedział cicho, z przejęciem tak rzadko widocznym w brązowych tęczówkach. Chciał powiedzieć więcej, ale pohamował się, bezgłośnie kiwając głową w stronę dziecka. Nie przy nich. Chłopiec szybko wypuścił dłoń Tonks i przebiegł przez próg, po drodze przytulając się do nogi stojącego w drzwiach mężczyzny. - Co...co się stało? - spytał, przenosząc spojrzenie na zakrwawioną szatę kobiety; nie czekał jednak na odpowiedź, pochwycił dłoń Justine i delikatnie, ale stanowczo pociągnął ją za sobą, do środka, na długą, słodką chwilę, zamykając ją w uścisku swych mocnych ramion.
Pachniał domem.
| Na odpis masz 48h.
- Nie mam jeszcze imienia - odpowiedział cichutko na przedstawienie się czarownicy, niepewnie pochwycił jednak jej dłoń swoją: niezwykle malutką, pomarszczoną od długiego przebywania w wodzie, lodowatą. Nerwowo kopał bosą stopką w brudny piach, zerkając niepewnie na Tonks, tak, jakby nie do końca ją rozumiał, ale mimo wszystko ruszył tuż za nią w stronę jaśniejącej łuny. Stawiał drobne kroki, ociągał się, był niezwykle zmęczony. - Nie dam rady dalej iść - zamarudził płaczliwie, odrobinę zawstydzony, odważnie stąpał jednak kroczek za kroczkiem - a z każdą pokonaną stopą zarówno chłopiec jak i sama Justine czuła, że robi się coraz cieplej. Z tyłu, za nimi, od morza, nadchodziła nawałnica, gonił ich mrok, ale widzieli już światło w ciemnościach.
Okazało się ono rozświetlonym oknem niewielkiego domku. Dopiero gdy znaleźli się bardzo blisko niego, czarownica zorientowała się, że mieli niezwykłe szczęście wybierając akurat tę ścieżeczkę - przysadzisty budynek znajdował się bowiem w dziwnym miejscu, na wysepce pośród podmokłego terenu, wśród gęstego lasu. Korony drzew szumiały coraz głośniej, pędzone nasilającym się wiatrem, chłopiec zaś szedł coraz wolniej. - Nie mam jeszcze imienia - powtórzył dość sennie, wpatrując się w niebieskie drzwi, przed którymi stanęli. - Czy mogę nazywać się Freddie? - spytał, unosząc głowę w górę. Błękitne oczy, tak podobne do oczu Tonks, pozostały niezmienne, ale rysy twarzy nieco się zmieniły, ciemne włosy pojaśniały aż do żółci a nosek stał się nagle niezwykle zadarty. Zmiana ta przywołała w Just wspomnienia ze swych pierwszych metamorfomagicznych przemian. - Jak wujek Freddie, mam nadzieję, że jeszcze nas odwiedzi - dodał, drżąc z zimna. Wyglądał tak, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze - otarł piąstką zapłakane oczy - ale zanim zdążył to zrobić, drzwi otworzyły się na oścież.
- Just - wychrypiał Samuel, wpatrując się prosto w obolałą, zakrwawioną czarownicę: z niepokojem, z przerażeniem, ale i z ulgą. - Gdzie byłaś? Obiecałaś, że nie będziesz się narażać - powiedział cicho, z przejęciem tak rzadko widocznym w brązowych tęczówkach. Chciał powiedzieć więcej, ale pohamował się, bezgłośnie kiwając głową w stronę dziecka. Nie przy nich. Chłopiec szybko wypuścił dłoń Tonks i przebiegł przez próg, po drodze przytulając się do nogi stojącego w drzwiach mężczyzny. - Co...co się stało? - spytał, przenosząc spojrzenie na zakrwawioną szatę kobiety; nie czekał jednak na odpowiedź, pochwycił dłoń Justine i delikatnie, ale stanowczo pociągnął ją za sobą, do środka, na długą, słodką chwilę, zamykając ją w uścisku swych mocnych ramion.
Pachniał domem.
| Na odpis masz 48h.
Nits zdawała się zniknąć. A jej myśli z każdą chwili zyskiwały na przejrzystości. Mogło to być jedynie chwilowe, ale jej wiara i jej przekonania zdawały się osiąść mocno i pewnie w fundamentach Tonks osobowości. Nadal krwawiła, nadal pamiętała ból który przyniosła jej niewybaczalna klątwa. Grom dobiegł do niej, zbliżała się burza. Ogromna, wielka, przerażająca. Co jakiś czas zerkała w kierunku światła, które zdawało leniwie zapraszać ją do siebie. Rozczuliła ją jego reakcja, coś dziwnego owinęło się w jej sercu, patrząc na łzy cieknące z jego oczu, z każdą chwilą jej obawa i niepokój związane z nim zdawały się znikać. Zwróciła ku niemu spojrzenie, gdy się odezwał powstrzymując chęć zamrugania ze zdziwieniem. Nie miał imienia, dlaczego? Zdawała się zastanawiać. Serce znów uderzyło mocniej, gdy obserwowała jak nerwowo kopie małą nóżką zimny piach spoglądając na nią niepewnie. Uścisk małej pomarszczonej od zbyt dużej ilości wody dłoni, zimnej, zdawał się nowy, ale i niosący w sobie coś ze znajomości.
- Jeszcze kawałek, tam na pewno odpoczniemy. - powiedziała mu z przekonaniem, tak czuła z każdą chwilą, każdym krokiem, który zbliżał ich w stronę światła. Im bliżej się znajdowali, tym wyraźniej czuła otulające ich ciepło. Nie zwalniała, choć wiedziała że chłopiec jest zmęczony jak i ona. Goniąca ich burza nie mogła złapać ich w środku lasu. Zwolniła jednak w momencie, gdy światło ku któremu zmierzali okazało się rozświetlonym oknem. Zmarszczyła lekko brwi, nie zaprzestawała jednak maszerowania. Coś, choć nie wiedziała co, kazało jej zmierzać tam dalej, do jasności jakby znajomej, ciepłej dobrej. Gdy dochodzili już obraną ścieżką do domu, zrozumiała, że szczęśliwym trafem wybrała odpowiednią ścieżkę. Inna mogłaby ich nie doprowadzić do budynku znajdującego się na wysepce osadzonej na podmokłym terenie. Głos bezimiennego chłopca wyrwał ją z zamyślenia uświadamiając też, ze dotarli. Stali przed niebieskimi drzwiami na których zawiesiła spojrzenie. Kolejne pytanie zatrzymało jej serce na kilka sekund. Spojrzała w dół na niego. Skąd znała to spojrzenie? Czemu zdawało jej się tak dziwnie znajome? Jakby... własne. Obserwowała jego przemianę z kawalkadą uczuć zalewającą ją całą.
Serce przyśpieszyło boleśnie. Nie, to nie było przecież możliwe - zdawała się szeptać logika, jednak słaby organ pod żebrami tłukł się okrutnie. Jednocześnie w radosnym podnieceniu, jak i kolosalnym przerażeniu. Ukucnęła znów przed nim, ustawiając go na przeciw siebie.
- Świetny wybór. - pochwaliła go cicho, kiwając głową. Na wspomnienie martwych oczy Foxa coś ścisnęło ją w żołądku. - Obawiam się, niestety, że wujek nie będzie w stanie nas już odwiedzić. - powiedziała unosząc dłoń, i zakładając mu za ucho kosmyki krótkich włosów. Podnosząc się dotknęła wargami jego czoła nie potrafiąc rozumieć, kiedy z niej, jej jednej, jedynej, zrobili się oni. My, nas. Przecież go nie znała. Czemu więc jego obecność zdawała się jakby naturalna, a nawet pożądana? Sięgała dłonią do klamki, gdy drzwi otworzyły się przed nią. Jej wzrok zawisł na nim. Znajome głos otuliły ją lekko, przyjemnie. Warga zadrgała samoistnie. Otworzyła usta, by coś odpowiedzieć, ale nie wiedziała co. Obiecała? Podążyła za jego spojrzeniem, na chłopca z którym przyszła. Który puścił jej dłoń i nim wszedł do środka przytulił się do Skamandera. Nadal miała lekko uchylone wargi, które zgrywały się z brwiami zmarszczonymi w niezrozumieniu. Pozwoliła mu się pociągnąć. Pozwoliła przyciągnąć do siebie, dopiero teraz uświadamiając sobie, że nadal drży. Przymknęła powieki wdychając powietrze. Tak wiele się stało, od czego miała zacząć. Zdawało jej się, że jej wyjaśniena będą posiadać poważne luki - czy jej uwierzy.
W końcu odsunęła się, musiała usiąść na chwilę, uleczyć się naprawić rany. Zrzuciła z ramion przemoczony płasz, który z głuchym odgłosem uderzył o ziemię.
- N.. nie wiem. - powiedziała do niego, przysiadając na kanapie ustawionej w pomieszczeniu. - Zaatakowali mnie dementorzy. Odgoniłam ich a potem... potem znalazłam się pod domem. - uniosła na niego spojrzenie, podniosła się jednak, drżącą ręką unosząc koszulę by ocenić rany, które otrzymała. Zmarszczyła brwi. - Tam był Mulcier, oni ich torturowali. A do sierocińca na przeciwko wchodzili kolejni. Poszłam tam. Do sierocińca. A tam byli już nasi. Ruszyliśmy za nimi, ale... - skrzywiła się, gdy jej palec dotknął jednej z ran, a ta zapiekła. - ...nie wiem co się stało. Drew... Macnair.. Macnair - pokręciła głową. - Leanne - nagle przypomniała sobie, rozwierając oczy ze zdziwieniem. - Leanne zaatakowała mnie czarną magią. - sapnęła nadal zdziwiona. Widok ostrza wbijającego się w jej gardło nadal świeżo obijał się o jej głowę. - Spadliśmy do wody. Oni... - warga jej zadrżała. - ... oni nie żyją sam. Margie, Anthony, Brendan, Fox. - wymieniała po cichu, nie przestając lustrować zniszczeń, jakie klątwy dokonały na jej ciele. - Wyciągnęłam go z wody. - powiedziała wskazując głową na chłopca. Kim był? Może zwyczajnie jednym z ocalałych, a ona doszukiwała się w nim czegoś, co nie mogło istnieć. - Curatio Vulnera Maxima. - wybrała w końcu, przytykając różdżkę do skóry na brzuchu.
- Jeszcze kawałek, tam na pewno odpoczniemy. - powiedziała mu z przekonaniem, tak czuła z każdą chwilą, każdym krokiem, który zbliżał ich w stronę światła. Im bliżej się znajdowali, tym wyraźniej czuła otulające ich ciepło. Nie zwalniała, choć wiedziała że chłopiec jest zmęczony jak i ona. Goniąca ich burza nie mogła złapać ich w środku lasu. Zwolniła jednak w momencie, gdy światło ku któremu zmierzali okazało się rozświetlonym oknem. Zmarszczyła lekko brwi, nie zaprzestawała jednak maszerowania. Coś, choć nie wiedziała co, kazało jej zmierzać tam dalej, do jasności jakby znajomej, ciepłej dobrej. Gdy dochodzili już obraną ścieżką do domu, zrozumiała, że szczęśliwym trafem wybrała odpowiednią ścieżkę. Inna mogłaby ich nie doprowadzić do budynku znajdującego się na wysepce osadzonej na podmokłym terenie. Głos bezimiennego chłopca wyrwał ją z zamyślenia uświadamiając też, ze dotarli. Stali przed niebieskimi drzwiami na których zawiesiła spojrzenie. Kolejne pytanie zatrzymało jej serce na kilka sekund. Spojrzała w dół na niego. Skąd znała to spojrzenie? Czemu zdawało jej się tak dziwnie znajome? Jakby... własne. Obserwowała jego przemianę z kawalkadą uczuć zalewającą ją całą.
Serce przyśpieszyło boleśnie. Nie, to nie było przecież możliwe - zdawała się szeptać logika, jednak słaby organ pod żebrami tłukł się okrutnie. Jednocześnie w radosnym podnieceniu, jak i kolosalnym przerażeniu. Ukucnęła znów przed nim, ustawiając go na przeciw siebie.
- Świetny wybór. - pochwaliła go cicho, kiwając głową. Na wspomnienie martwych oczy Foxa coś ścisnęło ją w żołądku. - Obawiam się, niestety, że wujek nie będzie w stanie nas już odwiedzić. - powiedziała unosząc dłoń, i zakładając mu za ucho kosmyki krótkich włosów. Podnosząc się dotknęła wargami jego czoła nie potrafiąc rozumieć, kiedy z niej, jej jednej, jedynej, zrobili się oni. My, nas. Przecież go nie znała. Czemu więc jego obecność zdawała się jakby naturalna, a nawet pożądana? Sięgała dłonią do klamki, gdy drzwi otworzyły się przed nią. Jej wzrok zawisł na nim. Znajome głos otuliły ją lekko, przyjemnie. Warga zadrgała samoistnie. Otworzyła usta, by coś odpowiedzieć, ale nie wiedziała co. Obiecała? Podążyła za jego spojrzeniem, na chłopca z którym przyszła. Który puścił jej dłoń i nim wszedł do środka przytulił się do Skamandera. Nadal miała lekko uchylone wargi, które zgrywały się z brwiami zmarszczonymi w niezrozumieniu. Pozwoliła mu się pociągnąć. Pozwoliła przyciągnąć do siebie, dopiero teraz uświadamiając sobie, że nadal drży. Przymknęła powieki wdychając powietrze. Tak wiele się stało, od czego miała zacząć. Zdawało jej się, że jej wyjaśniena będą posiadać poważne luki - czy jej uwierzy.
W końcu odsunęła się, musiała usiąść na chwilę, uleczyć się naprawić rany. Zrzuciła z ramion przemoczony płasz, który z głuchym odgłosem uderzył o ziemię.
- N.. nie wiem. - powiedziała do niego, przysiadając na kanapie ustawionej w pomieszczeniu. - Zaatakowali mnie dementorzy. Odgoniłam ich a potem... potem znalazłam się pod domem. - uniosła na niego spojrzenie, podniosła się jednak, drżącą ręką unosząc koszulę by ocenić rany, które otrzymała. Zmarszczyła brwi. - Tam był Mulcier, oni ich torturowali. A do sierocińca na przeciwko wchodzili kolejni. Poszłam tam. Do sierocińca. A tam byli już nasi. Ruszyliśmy za nimi, ale... - skrzywiła się, gdy jej palec dotknął jednej z ran, a ta zapiekła. - ...nie wiem co się stało. Drew... Macnair.. Macnair - pokręciła głową. - Leanne - nagle przypomniała sobie, rozwierając oczy ze zdziwieniem. - Leanne zaatakowała mnie czarną magią. - sapnęła nadal zdziwiona. Widok ostrza wbijającego się w jej gardło nadal świeżo obijał się o jej głowę. - Spadliśmy do wody. Oni... - warga jej zadrżała. - ... oni nie żyją sam. Margie, Anthony, Brendan, Fox. - wymieniała po cichu, nie przestając lustrować zniszczeń, jakie klątwy dokonały na jej ciele. - Wyciągnęłam go z wody. - powiedziała wskazując głową na chłopca. Kim był? Może zwyczajnie jednym z ocalałych, a ona doszukiwała się w nim czegoś, co nie mogło istnieć. - Curatio Vulnera Maxima. - wybrała w końcu, przytykając różdżkę do skóry na brzuchu.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 59
'k100' : 59
Ramiona Samuela ściśle otaczały Justine - po raz pierwszy tego przerażającego wieczoru mogła odpocząć, choć na krótki moment. Bliskość mężczyzny wzbudzającego w niej tak silne uczucia, łagodziła strach, jednocześnie nadwyrężając porozcinaną skórę. Podrażnione słoną wodą i wysiłkiem fizycznym rany zapiekły jeszcze mocniej podczas siadania na kanapie. Skamander niechętnie wypuścił kobietę z ramion, stojąc na środku salonu, wpatrzony w czarownicę z prawdziwą boleścią.
- Justine... - zaczął, ale zabrakło mu słów do opisania tego, co widział. Zszokowanie zostało przytłumione potokiem chaotycznych zdań, składających się w niemożliwą historię. - Nie, nie przy dzieciach - przerwał jej w połowie, przysiadając tuż obok niej na kanapie. Mały chłopiec od razu wdrapał się na kolana ojca, przytulając się do jego boku i sponad jego ramienia zerkając na Justine. - Co się stało mamusi? - spytał drżącym głosem. - Czy to dżem? Truskawkowy? Margie uwielbia taki! Może ją obudzę? Mogę? Mogę? Mamo? - przeniósł wzrok na Justine, z całych sił starając się nie dopuścić do swojego dziecięcego umysłu prawdy. Przekształcał rzeczywistość w łatwiejszą do przyjęcia baśń, gdzie krew zamieniała się w ulubioną konfiturę siostrzyczki. Samuel skinął głową, przez moment głaszcząc Freddiego po głowie, zanim ten ponownie zsunął się z kanapy i pomknął w stronę kolejnych drzwi, prowadzących zapewne do pokoju dziecięcego. Dopiero wtedy Skamander przysunął się bliżej do Tonks, ujmując jej bladą, zziębniętą twarz w swe duże dłonie. W tym samym momencie, w którym wichura uderzyła mocno w ściany domu, wprawiając szyby w drżenie.
- Justine, nie rób tego więcej. Zostań z nami, dzieci cię potrzebują - mówił szybko i cicho, przekonująco, patrząc prosto w oczy. - Ja cię potrzebuję - dodał prawie szeptem, a przyznawanie sę do tak intensywnych uczuć było dla Samuela niezwykle trudne - od zawsze. - Jesteśmy tu razem szczęśliwi i bezpieczni, nic nam nie grozi, ochraniają nas potężne zaklęcia. Możemy żyć tak, jak zawsze chcieliśmy. Razem. Możemy stworzyć prawdziwy, kochający dom dla Margie i Freddiego - kontynuował, gładząc delikatnie policzek Justine. Czarownica mogła czuć ciepło i spokój, za oknami szalała wichura, potężna nawałnica, ale oni byli tutaj bezpieczni. Miękka kanapa, taka, jaka stała w jej rodzinnym domu, firanki, ściany ozdobione dziecięcymi rysunkami. To miejsce wydawało się wyrwanym z najskrytszych marzeń z przeszłości, a jednocześnie tak realne, tak bliskie, tak dobre.
- Na zewnątrz czeka cię tylko śmierć, Just. Chcesz skończyć tak, jak oni? W beznadziejnej walce? Osierocając dzieci? Pamiętasz, jak nosiłaś je pod sercem? Są częścią ciebie, częścią nas. Nie oddawaj życia na beznadziejną ofiarę - mówił spokojnie, ale głos odrobinę mu drżał. Przerwał akurat w momencie, w którym z pokoiku obok wyszło rodzeństwo; dwoje dzieci, już znany Justine chłopczyk i dziewczynka: o błękitnych włosach i stęsknionym uśmiechu, dwa lata młodsza od brata. - Mamusiu - pisnęła, podbiegając do siedzących na sofie rodziców, wyciągając pulchne rączki do Justine. - Nie odchodź już, boję się - zakwiliła, stojąc tuż przy kolanach mamy, czekając, aż ta ją przytuli, ucałuje w czoło, tak, jak robiła to każdego wieczoru, śpiewając tę samą kołysankę, jaką usypiała ją Jane.
Tonks wiedziała, że znajduje się w bezpiecznym miejscu, że nic jej tutaj nie grozi - ale wichura na zewnątrz przybierała na sile, rozjaśniała niebo setką błyskawic, pęczniała od czarnej magii, zarażającej powietrze. Odnalazła spokój, odnalazła swój dom, spełnienie marzeń, ze zdrowymi dziećmi i kochającym ją Samuelem - mogła tu zostać, wtulić się w ciepłe ramiona męża, wziąć na kolana stęsknione dzieci. Mogła - ale mogła też ponownie stanąć do walki, wyruszyć dalej, by stawić czoła potężnej nawałnicy. Wyczuwała, że to czas na ostateczną decyzję.
| Na odpis masz 48h.
- Justine... - zaczął, ale zabrakło mu słów do opisania tego, co widział. Zszokowanie zostało przytłumione potokiem chaotycznych zdań, składających się w niemożliwą historię. - Nie, nie przy dzieciach - przerwał jej w połowie, przysiadając tuż obok niej na kanapie. Mały chłopiec od razu wdrapał się na kolana ojca, przytulając się do jego boku i sponad jego ramienia zerkając na Justine. - Co się stało mamusi? - spytał drżącym głosem. - Czy to dżem? Truskawkowy? Margie uwielbia taki! Może ją obudzę? Mogę? Mogę? Mamo? - przeniósł wzrok na Justine, z całych sił starając się nie dopuścić do swojego dziecięcego umysłu prawdy. Przekształcał rzeczywistość w łatwiejszą do przyjęcia baśń, gdzie krew zamieniała się w ulubioną konfiturę siostrzyczki. Samuel skinął głową, przez moment głaszcząc Freddiego po głowie, zanim ten ponownie zsunął się z kanapy i pomknął w stronę kolejnych drzwi, prowadzących zapewne do pokoju dziecięcego. Dopiero wtedy Skamander przysunął się bliżej do Tonks, ujmując jej bladą, zziębniętą twarz w swe duże dłonie. W tym samym momencie, w którym wichura uderzyła mocno w ściany domu, wprawiając szyby w drżenie.
- Justine, nie rób tego więcej. Zostań z nami, dzieci cię potrzebują - mówił szybko i cicho, przekonująco, patrząc prosto w oczy. - Ja cię potrzebuję - dodał prawie szeptem, a przyznawanie sę do tak intensywnych uczuć było dla Samuela niezwykle trudne - od zawsze. - Jesteśmy tu razem szczęśliwi i bezpieczni, nic nam nie grozi, ochraniają nas potężne zaklęcia. Możemy żyć tak, jak zawsze chcieliśmy. Razem. Możemy stworzyć prawdziwy, kochający dom dla Margie i Freddiego - kontynuował, gładząc delikatnie policzek Justine. Czarownica mogła czuć ciepło i spokój, za oknami szalała wichura, potężna nawałnica, ale oni byli tutaj bezpieczni. Miękka kanapa, taka, jaka stała w jej rodzinnym domu, firanki, ściany ozdobione dziecięcymi rysunkami. To miejsce wydawało się wyrwanym z najskrytszych marzeń z przeszłości, a jednocześnie tak realne, tak bliskie, tak dobre.
- Na zewnątrz czeka cię tylko śmierć, Just. Chcesz skończyć tak, jak oni? W beznadziejnej walce? Osierocając dzieci? Pamiętasz, jak nosiłaś je pod sercem? Są częścią ciebie, częścią nas. Nie oddawaj życia na beznadziejną ofiarę - mówił spokojnie, ale głos odrobinę mu drżał. Przerwał akurat w momencie, w którym z pokoiku obok wyszło rodzeństwo; dwoje dzieci, już znany Justine chłopczyk i dziewczynka: o błękitnych włosach i stęsknionym uśmiechu, dwa lata młodsza od brata. - Mamusiu - pisnęła, podbiegając do siedzących na sofie rodziców, wyciągając pulchne rączki do Justine. - Nie odchodź już, boję się - zakwiliła, stojąc tuż przy kolanach mamy, czekając, aż ta ją przytuli, ucałuje w czoło, tak, jak robiła to każdego wieczoru, śpiewając tę samą kołysankę, jaką usypiała ją Jane.
Tonks wiedziała, że znajduje się w bezpiecznym miejscu, że nic jej tutaj nie grozi - ale wichura na zewnątrz przybierała na sile, rozjaśniała niebo setką błyskawic, pęczniała od czarnej magii, zarażającej powietrze. Odnalazła spokój, odnalazła swój dom, spełnienie marzeń, ze zdrowymi dziećmi i kochającym ją Samuelem - mogła tu zostać, wtulić się w ciepłe ramiona męża, wziąć na kolana stęsknione dzieci. Mogła - ale mogła też ponownie stanąć do walki, wyruszyć dalej, by stawić czoła potężnej nawałnicy. Wyczuwała, że to czas na ostateczną decyzję.
| Na odpis masz 48h.
Justine Tonks
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata :: Próby Zakonników