Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata :: Próby Zakonników
Justine Tonks
AutorWiadomość
First topic message reminder :
| kwiecień - data dowolna
Był ciepły, kwietniowy wieczór - za oknem rozkwitały pąki na drzewach, a niebo dopiero zaczynało ciemnieć. W salonie w kwaterze na nieodłącznym fotelu spoczywała Bathilda Bagshot; gdy Justine przekroczyła próg pomieszczenia, kobieta zajęta była robótkami ręcznymi. W półmroku panującym w pokoju błyskały metalowe druty, którymi Bathilda poruszała nie za pomocą magii, lecz własnymi dłońmi.
- Kochana, witaj - rzuciła ciepło, powoli unosząc troskliwe spojrzenie i lokując je na uzdrowicielce. Dziergany szal opadł jej na kolana. - Usiądź, proszę, musimy porozmawiać.
Zza fotelu wyłonił się jasny kot, którego Bathilda pieszczotliwie pogłaskała, oczekując, aż Justine zajmie swoje miejsce. Uśmiech Bathildy nieco zgasł, stał się słabszy, smutniejszy, choć wciąż życzliwy, aż wreszcie przekształcił się w subtelne westchnięcie.
- Miła Justine, mogłabym mówić długo, snuć niekończące się historie i każde ze słów owijać w bawełnę, lecz... lecz zamiast tego pozwolę sobie na szczerość, którą dyktuje mi tylko i wyłącznie troska. Już pierwszy raz, gdy ujrzałam cię w kwaterze w trakcie marcowego spotkania, dostrzegłam w twoich oczach coś... co napawało mnie lękiem, przypominało błysk, który dojrzałam już wcześniej. Długo nie wiedziałam, z czym to powiązać, ale martwiłam się, tak bardzo się martwiłam. Jednak w końcu uświadomiłam sobie, co było przyczyną wszystkich moich odczuć. Nie bój się, muszę teraz uczynić coś, co ostatecznie potwierdzi moje obawy. - Powiedziawszy to, Bathilda uniosła swoją różdżkę i machnęła nią lekko, nie wypowiadając żadnej inkantacji. Powietrze wokół nich zadrżało, nabrało barwy mleka, a oczy starszej czarownicy już do cna wypełniły się żalem i smutkiem. - Czy wiesz, droga Justine, że zostałaś przeklęta? Może przed laty, może przed paroma dniami, nie potrafię tego określić. Liczy się jednak to, że... że dopóki piętnuje cię czarna magia, nie mogę pozwolić sobie na dopuszczenie cię do Próby. Przykro mi, moja miła.
Kot cicho miauknął, ocierając się o łydki Bathildy, ale zaraz pomknął w stronę cienia.
- Pozbądź się tego ciężaru, rozmów się z medykiem, z łamaczem klątw, niech pomogą ci rozprawić się z własnymi demonami - kontynuowała Bathilda, nawet na chwilę nie wyzbywając się troskliwego tonu. - Nałożona na ciebie klątwa czyni cię nieprzewidywalną, a także gubi twoją duszę w mroku, sama nie potrafię określić, jakie skutki przyniosłaby Próba przeprowadzana w tym stanie. A gdy uda już ci się powrócić do zdrowia... zadbaj o praktykę, kochana. Jesteś uzdrowicielką, nie zaznałaś w życiu smaku batalii, nie trenowałaś potyczek w chwilach stresu, strachu i kryzysu, a życie Gwardzisty opiera się na walce. By być gotową na poświęcenie, musisz nauczyć się bronić, aby nie polec, aby nie zaprzepaścić szans, aby bez celu nie oddać swojego życia. Musisz nauczyć się atakować, by dotrzeć do celu, by ocalić tych, którzy potrzebują ratunku, by stać się oparciem dla swoich współtowarzyszów. Potrzebujesz czasu, Justine, potrzebujesz ćwiczeń, potrzebujesz przygotować się, zanim ostatecznie podejmiesz tę decyzję. Pośpiech nie jest twoim przyjacielem.
Choć dotychczas Bathilda zaprzestała robienia na drutach, znów uchwyciła jasną wełnę w dłoń i oddała się pracy, choć kątem oka wciąż obserwowała rozmówczynię.
- Zanim przygotujesz się do Próby, twoje zdolności uzdrowicielskie z pewnością przydadzą się całemu Zakonowi - czarownica na odchodne wysłała jej najcieplejszy z uśmiechów, zanim znów poświęciła się swojemu zajęciu.
| Justine - aby móc przystąpić do Próby Zakonnika, musisz uleczyć się z nałożonej na ciebie klątwy. Oprócz tego potrzebujesz praktyki: weź udział w zagrażającym życiu wydarzeniu Zakonu Feniksa oraz rozegraj trzy pełne wątki uwzględniające naukę walki z bardziej wykwalifikowanymi Zakonnikami.
| kwiecień - data dowolna
Był ciepły, kwietniowy wieczór - za oknem rozkwitały pąki na drzewach, a niebo dopiero zaczynało ciemnieć. W salonie w kwaterze na nieodłącznym fotelu spoczywała Bathilda Bagshot; gdy Justine przekroczyła próg pomieszczenia, kobieta zajęta była robótkami ręcznymi. W półmroku panującym w pokoju błyskały metalowe druty, którymi Bathilda poruszała nie za pomocą magii, lecz własnymi dłońmi.
- Kochana, witaj - rzuciła ciepło, powoli unosząc troskliwe spojrzenie i lokując je na uzdrowicielce. Dziergany szal opadł jej na kolana. - Usiądź, proszę, musimy porozmawiać.
Zza fotelu wyłonił się jasny kot, którego Bathilda pieszczotliwie pogłaskała, oczekując, aż Justine zajmie swoje miejsce. Uśmiech Bathildy nieco zgasł, stał się słabszy, smutniejszy, choć wciąż życzliwy, aż wreszcie przekształcił się w subtelne westchnięcie.
- Miła Justine, mogłabym mówić długo, snuć niekończące się historie i każde ze słów owijać w bawełnę, lecz... lecz zamiast tego pozwolę sobie na szczerość, którą dyktuje mi tylko i wyłącznie troska. Już pierwszy raz, gdy ujrzałam cię w kwaterze w trakcie marcowego spotkania, dostrzegłam w twoich oczach coś... co napawało mnie lękiem, przypominało błysk, który dojrzałam już wcześniej. Długo nie wiedziałam, z czym to powiązać, ale martwiłam się, tak bardzo się martwiłam. Jednak w końcu uświadomiłam sobie, co było przyczyną wszystkich moich odczuć. Nie bój się, muszę teraz uczynić coś, co ostatecznie potwierdzi moje obawy. - Powiedziawszy to, Bathilda uniosła swoją różdżkę i machnęła nią lekko, nie wypowiadając żadnej inkantacji. Powietrze wokół nich zadrżało, nabrało barwy mleka, a oczy starszej czarownicy już do cna wypełniły się żalem i smutkiem. - Czy wiesz, droga Justine, że zostałaś przeklęta? Może przed laty, może przed paroma dniami, nie potrafię tego określić. Liczy się jednak to, że... że dopóki piętnuje cię czarna magia, nie mogę pozwolić sobie na dopuszczenie cię do Próby. Przykro mi, moja miła.
Kot cicho miauknął, ocierając się o łydki Bathildy, ale zaraz pomknął w stronę cienia.
- Pozbądź się tego ciężaru, rozmów się z medykiem, z łamaczem klątw, niech pomogą ci rozprawić się z własnymi demonami - kontynuowała Bathilda, nawet na chwilę nie wyzbywając się troskliwego tonu. - Nałożona na ciebie klątwa czyni cię nieprzewidywalną, a także gubi twoją duszę w mroku, sama nie potrafię określić, jakie skutki przyniosłaby Próba przeprowadzana w tym stanie. A gdy uda już ci się powrócić do zdrowia... zadbaj o praktykę, kochana. Jesteś uzdrowicielką, nie zaznałaś w życiu smaku batalii, nie trenowałaś potyczek w chwilach stresu, strachu i kryzysu, a życie Gwardzisty opiera się na walce. By być gotową na poświęcenie, musisz nauczyć się bronić, aby nie polec, aby nie zaprzepaścić szans, aby bez celu nie oddać swojego życia. Musisz nauczyć się atakować, by dotrzeć do celu, by ocalić tych, którzy potrzebują ratunku, by stać się oparciem dla swoich współtowarzyszów. Potrzebujesz czasu, Justine, potrzebujesz ćwiczeń, potrzebujesz przygotować się, zanim ostatecznie podejmiesz tę decyzję. Pośpiech nie jest twoim przyjacielem.
Choć dotychczas Bathilda zaprzestała robienia na drutach, znów uchwyciła jasną wełnę w dłoń i oddała się pracy, choć kątem oka wciąż obserwowała rozmówczynię.
- Zanim przygotujesz się do Próby, twoje zdolności uzdrowicielskie z pewnością przydadzą się całemu Zakonowi - czarownica na odchodne wysłała jej najcieplejszy z uśmiechów, zanim znów poświęciła się swojemu zajęciu.
| Justine - aby móc przystąpić do Próby Zakonnika, musisz uleczyć się z nałożonej na ciebie klątwy. Oprócz tego potrzebujesz praktyki: weź udział w zagrażającym życiu wydarzeniu Zakonu Feniksa oraz rozegraj trzy pełne wątki uwzględniające naukę walki z bardziej wykwalifikowanymi Zakonnikami.
Mocne zaklęcie pomknęło w stronę okiennicy rodzinnego domu. Promień rozświetlił półmrok a dźwięki dochodzące z sierocińca zostały zagłuszone przez donośny huk. Budynek, w którym Justine spędziła dzieciństwo, zatrząsł się w posadach - popękały szyby, ze ścian osypywały się cegły i tynk, trawnik został zasłany rozbitym szkłem. Oglądając się przez ramię, Tonks mogła dojrzeć, że połowa frontowej ściany domu rozpada się. Ze środka dobiegały błagalne okrzyki, wyraźnie słyszała matkę - miała szansę zawrócić, uratować tych, których skazała na brutalną śmierć z rąk Mulcibera, i tych, których najwyraźniej pogrzebała żywcem. Nie mogła spostrzec, czy Ramsey zdołał umknąć przed zaklęciem, ale kątem oka spostrzegła kłęb czarnej mgły. Bombarda zniszczyła rodzinny dom, pogrzebała więzi z najbliższymi, ale nie można było już cofnąć czasu.
Czarownica biegła bowiem dalej, prosto do sierocińca. Wyłamane z futryny drzwi pozwoliły jej szybko dostać się do środka, w migający półmrok głównego holu. Z górnych pięter dochodziły odgłosy szamotaniny, płacz dzieci, trzask rzucanych zaklęć, czasem agonalny pisk, przypominający bardziej reakcję katowanego zwierzęcia niż dźwięk, który mógł wydać człowiek. Justine ruszyła korytarzem prowadzącym do schodów; skupiona i skoncentrowana tak, że nie umknął jej uwadze rumor, dochodzący z tyłu. Odwróciła się gwałtownie, lecz zanim zdołałaby zrobić coś jeszcze spostrzegła, że w jej stronę nie biegną zakapturzone postacie a znajome sylwetki.
- Widziałaś ich? Ilu ich jest? - spytał od razu Brendan, rzeczowy i przejęty, unosząc wysoko różdżkę, tak by oświetlić twarz Justine oraz część korytarza. Tuż za Weasleyem stał Anthony Skamander, obok niego Josephine, Bertie, Margaux i inni. Zdeterminowani, w ich oczach lśnił blask, odwagi, ale i lęku. - Ruszajmy, różdżki w pogotowiu. Nie możemy znów dopuścić do cierpienia niewinnych dzieci - rzucił Fox, szybko wbiegając na wysokie schody; za nim podążyli inni. Im wyżej wchodzili, przeskakując po kilka stopni na raz, tym głośniej słyszeli potworne dźwięki walki a właściwie rzezi - a Tonks tym wyraźniej czuła swąd spalenizny. Deski podpierające sufity żarzyły się, powietrze stało się ciężkie, oddychała z trudem. Gdy przymykała oczy widziała pod nimi płomienie pożerające stosy książek; koszmar, który powracał do niej po opowieściach Eileen. Czyżby znów mieli zawieść dzieci oczekujące ich pomocy? Ciężar wyrzutów sumienia przytłaczał czarownice, pot wystąpił na jej czoło. Każdy krok kosztował ją niezwykle wiele, ale w końcu dobiegła, wraz z resztą zakonników, na pierwsze piętro sierocińca, wpadając do wielkiej sali sypialnianej przez wyłamane drzwi.
Nie było czasu na reakcję, na rozejrzenie się dookoła; zakonnicy rozpierzchli się - a pierwsze i na razie jedyne, co Tonks była w stanie spostrzec, to promień czarnomagicznego zaklęcia. Sekundę później poczuła potworny ból, płynący z prawego barku i ramienia - szata od razu nasączyła się krwią. Wokół panował chaos, błyskały kolejne klątwy. Justine znalazła się w samym środku intensywnej walki. Dłuższą chwilę zajęło jej zorientowanie się w tym, kto znajduje się obok, kto walczy przeciwko jakiemu zakapturzonemu czarnoksiężnikowi. Tuż obok niej przebiegł zdyszany Fox, wyczarowujący potężną tarczę przed zgromadzonymi w rogu dziećmi. Czarownica nie zdążyła się obrócić, bowiem tuż przed nią, z czarnej mgły, rozmył się kolejny dawny znajomy. Mężczyzna, którego spojrzenie doskonale znała.
- Dawno się nie widzieliśmy, Tonks - wychrypiał Macnair, zrzucając z głowy kaptur. - Crucio - wypowiedział z uśmiechem, mierząc w nią różdżką: zaklęcie niewybaczalne pomknęło prosto w jej stronę.
| Na odpis masz 48h.
Żywotność: 192/232, -5 do kości (Sectusempra od NPC, 40 obrażeń ciętych; rana cięta na prawym barku).
Czarownica biegła bowiem dalej, prosto do sierocińca. Wyłamane z futryny drzwi pozwoliły jej szybko dostać się do środka, w migający półmrok głównego holu. Z górnych pięter dochodziły odgłosy szamotaniny, płacz dzieci, trzask rzucanych zaklęć, czasem agonalny pisk, przypominający bardziej reakcję katowanego zwierzęcia niż dźwięk, który mógł wydać człowiek. Justine ruszyła korytarzem prowadzącym do schodów; skupiona i skoncentrowana tak, że nie umknął jej uwadze rumor, dochodzący z tyłu. Odwróciła się gwałtownie, lecz zanim zdołałaby zrobić coś jeszcze spostrzegła, że w jej stronę nie biegną zakapturzone postacie a znajome sylwetki.
- Widziałaś ich? Ilu ich jest? - spytał od razu Brendan, rzeczowy i przejęty, unosząc wysoko różdżkę, tak by oświetlić twarz Justine oraz część korytarza. Tuż za Weasleyem stał Anthony Skamander, obok niego Josephine, Bertie, Margaux i inni. Zdeterminowani, w ich oczach lśnił blask, odwagi, ale i lęku. - Ruszajmy, różdżki w pogotowiu. Nie możemy znów dopuścić do cierpienia niewinnych dzieci - rzucił Fox, szybko wbiegając na wysokie schody; za nim podążyli inni. Im wyżej wchodzili, przeskakując po kilka stopni na raz, tym głośniej słyszeli potworne dźwięki walki a właściwie rzezi - a Tonks tym wyraźniej czuła swąd spalenizny. Deski podpierające sufity żarzyły się, powietrze stało się ciężkie, oddychała z trudem. Gdy przymykała oczy widziała pod nimi płomienie pożerające stosy książek; koszmar, który powracał do niej po opowieściach Eileen. Czyżby znów mieli zawieść dzieci oczekujące ich pomocy? Ciężar wyrzutów sumienia przytłaczał czarownice, pot wystąpił na jej czoło. Każdy krok kosztował ją niezwykle wiele, ale w końcu dobiegła, wraz z resztą zakonników, na pierwsze piętro sierocińca, wpadając do wielkiej sali sypialnianej przez wyłamane drzwi.
Nie było czasu na reakcję, na rozejrzenie się dookoła; zakonnicy rozpierzchli się - a pierwsze i na razie jedyne, co Tonks była w stanie spostrzec, to promień czarnomagicznego zaklęcia. Sekundę później poczuła potworny ból, płynący z prawego barku i ramienia - szata od razu nasączyła się krwią. Wokół panował chaos, błyskały kolejne klątwy. Justine znalazła się w samym środku intensywnej walki. Dłuższą chwilę zajęło jej zorientowanie się w tym, kto znajduje się obok, kto walczy przeciwko jakiemu zakapturzonemu czarnoksiężnikowi. Tuż obok niej przebiegł zdyszany Fox, wyczarowujący potężną tarczę przed zgromadzonymi w rogu dziećmi. Czarownica nie zdążyła się obrócić, bowiem tuż przed nią, z czarnej mgły, rozmył się kolejny dawny znajomy. Mężczyzna, którego spojrzenie doskonale znała.
- Dawno się nie widzieliśmy, Tonks - wychrypiał Macnair, zrzucając z głowy kaptur. - Crucio - wypowiedział z uśmiechem, mierząc w nią różdżką: zaklęcie niewybaczalne pomknęło prosto w jej stronę.
| Na odpis masz 48h.
Żywotność: 192/232, -5 do kości (Sectusempra od NPC, 40 obrażeń ciętych; rana cięta na prawym barku).
Zdziwiło ją to. To, że zaklęcie się udało. Niektórzy mówili jej że jest silna, inni, że zdolna. Ona jednak sama nigdy do końca nie zawierzała ich słowom, dostrzegając jedynie własne brak. Czy tym razem to oni mieli rację, podczas gdy ona się myliła?/ Na Merlina, nie chciała niczego więcej, jak to, by była to prawda.
Siła zaklęcia również ją zdziwiła. Szyby pękły, obsypują trawnik, cegły osypały się, osłabiona ściana nośna miała zburzyć jej rodzinny dom. Zamknęła powieki na kilka sekund w biegu, słysząc głos rozdzierający jej serce. Nie mogła jednak zbyt długo zaciskać oczu - i nie robiła tego - biegła najszybciej jak potrafiła w kierunku sierocińca, starając się odsunąć do siebie myśl, że pogrzebała wszystko w budynku za plecami. Miała nadzieję, że jeśli tak, chociaż część z tych gnid też zginie. Nie potrafiła jednak przewidzieć przyszłości - czasem ją to cieszyło, czasem zdecydowanie żałowała. Kątem oka dostrzegła kłąb ciemnego dymu, ale to jedynie sprawiło że przyśpieszyła. Jeszcze bardziej, jeszcze mocniej, zmuszając mięśnie do możliwie największego wysiłku zbliżała się z każdą chwilą, oceniając jak najlepiej dostać się do środka - a potem na piętro. Wbiegła do środka przez wyłamaną futrynę prosto do głównego holu i to dopiero w migającym półmroku zwolniła z tempa, poprawiając uścisk na różdżce. Powoli stawiała krok za krok, jednocześnie plecami prawie przylegając do ściny, tak, by móc szybko obrócić głowę, gdyby ktoś znalazła się za nią. Rumor zwrócił jej uwagę, odwróciła szybko głowę, mrużąc oczy, uniosła różdżkę, gotowa zaatakować. Serce podwinęło się do góry, prawie wepchnęło do gardła, gdy uzmysłowiła sobie, że to strach ją ogarnia. Zimne uczucie ulgi - przynajmniej chwilowej - osiadło na jej ramionach gdy spostrzegła znajomą twarz. Pokręciła przecząco głową niepewna. Widziała wchodzące postacie...
-... na pewno więcej niż czterech. - pozwoliła by końcówka jej własnych przemyśleń była jednocześnie słowami. Co najmniej czterech, tak sądziła, jednak może i ją wzrok zmylił? Przytaknęła głową na słowa Foxa - miał rację. Dzieci były ostatnimi, które powinni cierpieć, a oni powinni powstrzymać to co działo się tutaj. Ruszyła za nim po schodach, czasem przeskakując po dwa. Swąd spalenizny dotarł do jej nozdrzy przynosząc wspomnienia. Pamiętała kręte pomieszczenie, które zajęło się całkowicie ogniem. Chłopca, którym zajęła się za późno. Widoki z Złotej Wieży znów do niej wróciły. Uniosła dłoń i jej wierzchem przetarła czoło. Nie chciała cierpienia - nie dla siebie, dla innych, dla tych, którzy na niego nie zasługiwali. Czy dzisiaj mogło im się udać? Wierzyła głęboko w to, że tak. Droga znów zdawała jej się nieprzyjemnie długa, wyrzuty sumienia osiadły na ramionach okładając je dodatkowym ciężarem. Wpadli do góry i rozdzielili się, w grupie byli zbyt łatwym celem. Jednak nim zdążyła unieść różdżkę, pierwszy szok, pierwsze niezrozumienie, całkowicie zajęło jej myśli. Nie zdążyła unieść różdżki, bół przeszył jej prawe ramię. Zduszony krzyk wyrwał się z jej ust zanim go pohamowała. Była zła. Na siebie, głównie, jak zwykle. Jasny płaszcz zajął się czerwonymi plamami, które wykwitły na wierzchu materiału. Zamrugała kilka razy powiekami by się otrzeźwić. Odsunąć ból i skupić na walce. Chaos panował dookoła. Uroki przeplatały się ze sobą. Zrobiła krok w tył unosząc różdżkę, gdy ciemny kłąb formował się przed nią.
- Macnair. - mruknęła chłodno wykrzywiając twarz. W jej głosie nie było zdziwienia. Dawała mu tyle szans by zrozumiał, że droga którą obrał nie była odpowiednia. W czasie jego wędrówki cierpieli innych. Nieugiętość w osiąganiu celi była dobra, jeśli nie niosła za sobą pożogi. Oczy rozszerzyły się w zdumieniu, chociaż, dlaczego się dziwiła jeszcze? Przecież udowodnił jej już nie raz, że nie zmieni zdania. A tą samą inkantacje przywołał na usta ostatnim razem gdy się widzieli. Uniosła różdżkę zaciskając na niej palce.
- Protego. - wybrała więc, mając nadzieję, ze mocna, świetlista tarcza utworzy się przed nią i pozwoli ochronić się przed zaklęciem niewybaczalnym.
Siła zaklęcia również ją zdziwiła. Szyby pękły, obsypują trawnik, cegły osypały się, osłabiona ściana nośna miała zburzyć jej rodzinny dom. Zamknęła powieki na kilka sekund w biegu, słysząc głos rozdzierający jej serce. Nie mogła jednak zbyt długo zaciskać oczu - i nie robiła tego - biegła najszybciej jak potrafiła w kierunku sierocińca, starając się odsunąć do siebie myśl, że pogrzebała wszystko w budynku za plecami. Miała nadzieję, że jeśli tak, chociaż część z tych gnid też zginie. Nie potrafiła jednak przewidzieć przyszłości - czasem ją to cieszyło, czasem zdecydowanie żałowała. Kątem oka dostrzegła kłąb ciemnego dymu, ale to jedynie sprawiło że przyśpieszyła. Jeszcze bardziej, jeszcze mocniej, zmuszając mięśnie do możliwie największego wysiłku zbliżała się z każdą chwilą, oceniając jak najlepiej dostać się do środka - a potem na piętro. Wbiegła do środka przez wyłamaną futrynę prosto do głównego holu i to dopiero w migającym półmroku zwolniła z tempa, poprawiając uścisk na różdżce. Powoli stawiała krok za krok, jednocześnie plecami prawie przylegając do ściny, tak, by móc szybko obrócić głowę, gdyby ktoś znalazła się za nią. Rumor zwrócił jej uwagę, odwróciła szybko głowę, mrużąc oczy, uniosła różdżkę, gotowa zaatakować. Serce podwinęło się do góry, prawie wepchnęło do gardła, gdy uzmysłowiła sobie, że to strach ją ogarnia. Zimne uczucie ulgi - przynajmniej chwilowej - osiadło na jej ramionach gdy spostrzegła znajomą twarz. Pokręciła przecząco głową niepewna. Widziała wchodzące postacie...
-... na pewno więcej niż czterech. - pozwoliła by końcówka jej własnych przemyśleń była jednocześnie słowami. Co najmniej czterech, tak sądziła, jednak może i ją wzrok zmylił? Przytaknęła głową na słowa Foxa - miał rację. Dzieci były ostatnimi, które powinni cierpieć, a oni powinni powstrzymać to co działo się tutaj. Ruszyła za nim po schodach, czasem przeskakując po dwa. Swąd spalenizny dotarł do jej nozdrzy przynosząc wspomnienia. Pamiętała kręte pomieszczenie, które zajęło się całkowicie ogniem. Chłopca, którym zajęła się za późno. Widoki z Złotej Wieży znów do niej wróciły. Uniosła dłoń i jej wierzchem przetarła czoło. Nie chciała cierpienia - nie dla siebie, dla innych, dla tych, którzy na niego nie zasługiwali. Czy dzisiaj mogło im się udać? Wierzyła głęboko w to, że tak. Droga znów zdawała jej się nieprzyjemnie długa, wyrzuty sumienia osiadły na ramionach okładając je dodatkowym ciężarem. Wpadli do góry i rozdzielili się, w grupie byli zbyt łatwym celem. Jednak nim zdążyła unieść różdżkę, pierwszy szok, pierwsze niezrozumienie, całkowicie zajęło jej myśli. Nie zdążyła unieść różdżki, bół przeszył jej prawe ramię. Zduszony krzyk wyrwał się z jej ust zanim go pohamowała. Była zła. Na siebie, głównie, jak zwykle. Jasny płaszcz zajął się czerwonymi plamami, które wykwitły na wierzchu materiału. Zamrugała kilka razy powiekami by się otrzeźwić. Odsunąć ból i skupić na walce. Chaos panował dookoła. Uroki przeplatały się ze sobą. Zrobiła krok w tył unosząc różdżkę, gdy ciemny kłąb formował się przed nią.
- Macnair. - mruknęła chłodno wykrzywiając twarz. W jej głosie nie było zdziwienia. Dawała mu tyle szans by zrozumiał, że droga którą obrał nie była odpowiednia. W czasie jego wędrówki cierpieli innych. Nieugiętość w osiąganiu celi była dobra, jeśli nie niosła za sobą pożogi. Oczy rozszerzyły się w zdumieniu, chociaż, dlaczego się dziwiła jeszcze? Przecież udowodnił jej już nie raz, że nie zmieni zdania. A tą samą inkantacje przywołał na usta ostatnim razem gdy się widzieli. Uniosła różdżkę zaciskając na niej palce.
- Protego. - wybrała więc, mając nadzieję, ze mocna, świetlista tarcza utworzy się przed nią i pozwoli ochronić się przed zaklęciem niewybaczalnym.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
Chaos walk był dla Justine czymś względnie nowym; wokół niej ścierały się okrutne czarnomagiczne klątwy oraz zaklęcia obronne. Świst mknących uroków, płacz dzieci i rumor niszczonych mebli, stających się chociaż na moment bezpieczną kryjówką, utrudniał wyłuskanie jakichkolwiek okrzyków czy rozdzielanych przez aurorów planów. Świetliste promienie tylko na moment rozjaśniały mroki, gdzieś w oddali tliła się łuna pożaru, ale wszystko działo się zbyt szybko - szybciej nawet niż w Hogwarcie - by Justine mogła skoncentrować wzrok na jakimś szczególe na dłużej. Tak wyglądała wojna, brutalna i brzydka, zaskakująca, nieprzewidywalna.
Zsyłająca najgorszych wrogów, pewnie trzymających przed sobą różdżkę; wrogów nie popełniających błędów i wykorzystujących każde potknięcie zakonniczki. Drew roześmiał się, nie opuszczając różdżki, a zaklęcie niewybaczalne bez trudu rozbiło tarczę, którą wyczarowała przed sobą Justine. Protego okazało się zbyt słabe, by móc ochronić ją przed potwornym bólem. Wszelkie makabryczne doświadczenia, które przeżyła do tej pory, wliczając w to traumatyczne wspomnienia i problemy psychiczne, wydały się przy cierpieniu wywołanym potęgą czarnej magii jedynie igraszką. Tonks opadła na kolana, przekonana, że pali się żywcem i jednocześnie rozpaczliwie chwyta haust powietrza, topiąc się w bezdennej otchłani. Każdy cal skóry piekł, każdy oddech oddalał od nieprzytomności, mogącej zakończyć katusze. Tortura mogła trwać zarówno kilka sekund jak i minut, czarownica straciła poczucie czasu. Istniało tylko cierpienie: obezwładniające, bliskie odebrania jej człowieczeństwa.
I wtem - zostało przerwane. Tonks ocknęła się na ziemi, wokół ciągle toczyła się walka, tuż przed sobą widziała wysokie buty Drew, ciągle mierzącego w nią różdżką. - No, dalej, Justine, tylko na tyle cię stać? - spytał z pełną rozbawienia pogardą. - Tak słaba. Tak nieudolna. Tak beznadziejna - ciągnął a każde słowo przeszywało obolały potworną klątwą umysł Tonks niczym noże. Ciągle miała jednak w drżącym ręku różdżkę i szansę na to, by stawić mu czoła - Macnairowi i wszystkim swoim lękom, obawom; złu w najczystszej postaci. Wokół fruwały kawałki szkła, do uszu Justine dobiegł odległy krzyk, podłoga zadrżała w posadach - walka trwała nadal, intensyfikując się z każdą sekundą.
| Na odpis masz 48h.
Żywotność: Żywotność: 152/232, -15
Zsyłająca najgorszych wrogów, pewnie trzymających przed sobą różdżkę; wrogów nie popełniających błędów i wykorzystujących każde potknięcie zakonniczki. Drew roześmiał się, nie opuszczając różdżki, a zaklęcie niewybaczalne bez trudu rozbiło tarczę, którą wyczarowała przed sobą Justine. Protego okazało się zbyt słabe, by móc ochronić ją przed potwornym bólem. Wszelkie makabryczne doświadczenia, które przeżyła do tej pory, wliczając w to traumatyczne wspomnienia i problemy psychiczne, wydały się przy cierpieniu wywołanym potęgą czarnej magii jedynie igraszką. Tonks opadła na kolana, przekonana, że pali się żywcem i jednocześnie rozpaczliwie chwyta haust powietrza, topiąc się w bezdennej otchłani. Każdy cal skóry piekł, każdy oddech oddalał od nieprzytomności, mogącej zakończyć katusze. Tortura mogła trwać zarówno kilka sekund jak i minut, czarownica straciła poczucie czasu. Istniało tylko cierpienie: obezwładniające, bliskie odebrania jej człowieczeństwa.
I wtem - zostało przerwane. Tonks ocknęła się na ziemi, wokół ciągle toczyła się walka, tuż przed sobą widziała wysokie buty Drew, ciągle mierzącego w nią różdżką. - No, dalej, Justine, tylko na tyle cię stać? - spytał z pełną rozbawienia pogardą. - Tak słaba. Tak nieudolna. Tak beznadziejna - ciągnął a każde słowo przeszywało obolały potworną klątwą umysł Tonks niczym noże. Ciągle miała jednak w drżącym ręku różdżkę i szansę na to, by stawić mu czoła - Macnairowi i wszystkim swoim lękom, obawom; złu w najczystszej postaci. Wokół fruwały kawałki szkła, do uszu Justine dobiegł odległy krzyk, podłoga zadrżała w posadach - walka trwała nadal, intensyfikując się z każdą sekundą.
| Na odpis masz 48h.
Żywotność: Żywotność: 152/232, -15
Nie walczyła jeszcze prawdziwie - nie w chwili pełnej funkcjonaliści, nie ze swoją różdżką. Złota Wieża była inna niż to, przed czym stawała teraz. Tam była wykończona, jej umiejętności zaburzone, myślenie otumanione bólem i wycieńczeniem, różdżka należała do kogoś innego, nie słuchała jej. Strała się jak mogła, jednak nie wyszło z tego wiele. Choć Pomonie i dzieciom udało się uciec - to cieszyło ją najmocniej. Do dzisiaj śniła sny z których wybudzały jej koszmary. Błysk w oku sasabonsama, gdy to właśnie w jej kierunku się zwracał. Dokładnie pamiętała ból który rozlał się po jej ciele, gdy jego zęby przecięły skórę na jej szyi.
Dlaczego sądziła, że jest gotowa? Przecież ostrzegali ją - Samuel i Gabriel głównie, że prawdziwe życie i prawdziwa walka różni się od tego co pozna i czego się nauczy. Jednak sądziła, że jest gotowa, że da sobie radę .
Zaklęcie błyskały nieprzerwanie, tworzyły coś w rodzaju świetlistego wzoru, którego nie potrafiła rozpracować. Widziała w tym coś groźnego, nieprzewidywalnego, ale i w jakiś sposób pięknego. Smutnego, ale postronny obserwator byłby w stanie dostrzec urok w toczącej się tragedii.
Śmiech Macnaira wbił jej się nieprzyjemnie w uszy. Znała ten śmiech, kiedyś - przy niej - potrafił śmiać się inaczej. Może zwyczajnie szczerze, albo prawdziwie. A może i ten śmiech był prawdziwy, jednak znała inny, pozbawiony tej złowrogiej nuty, nie zalany całym wiadrem sarkazmu. Ten śmiech, wbił się w jej uszy, w momencie, gdy jej tarcza pękła pod siłą zaklęcia. Dosłownie na kilka sekund - nim zaklęcie w nią uderzyło - oczy Tonks rozszerzyły się w zdziwieniu, była pewna, że jej się udało, że magiczna bariera odetnie ją od zaklęcia.
Jak bardzo się pomyliła.
Dowiedziała się już kilka sekund później.
Urok trafił ją w pierś. Nie była pewna, czy krzyczała prawdziwie, czy też tylko wewnątrz siebie. Znaczenie bólu przyjęło całkowicie nowe znaczenie. Nic, co przeżyła do tej pory, nie równało się z tym uczuciem. Nie dorastało mu nawet do pięt. Ból, rwąc, natarczywy, okrutny, rzucił ją na kolana - ile razy wcześniej już na nich była? teraz jednak zdawała się nie sądzić, że uda jej się podnieść. Ogień zajmował ją całą, tylko w środku, okropnie drażniąc wnętrzności, umysł i myśli, oczy zaszklił się uwidaczniając cierpienie. Zdawało jej się, ze się dusi, łapała powietrze haustami, jakby za chwile miało skończyć się całkiem, pierś promieniowała nieznośnie wielkim bólem. Każdy skrawek, milimetr ciała zdawał się osobną jednostką, której jestestwo pochłaniał jedynie ból. Czas przestał mieć znaczenie. Było tylko to uczcie, które całkowicie ją paraliżowało.
Upadła na kolana, pamiętała że tak, ale moment w którym jej kolana zetknęły sie z ziemią zdawał się wyparować z pamięci - całkowicie nie mieć znaczenia z udrękom, którym poddawano ją teraz. Nagle wszystko ustało - odzyskała zmysły dysząc ciężko, zwinięta w kłębek na posadzce. Kiedy upadła? Nie wiedziała. Umysł wywrócił się, postrzeganie zostawiło ją całkiem, był tylko ból. Łapała łapczywie powietrze jakby za chwilę znów miała być go pozbawiona. Zmysły wracały do niej szybko- najpierw zobaczyła buty, najpewniej Macnaira. Tak, musiały należeć do niego. Uniosła wzrok ku górze, napotykając jego spojrzenie. Uświadomiła sobie, że nadal zaciska dłoń na różdżce - cale szczęście. Brała kolejne rozpaczliwe wdechy powietrze, gdy zwracała się do niej z pogardą otulaną rozbawieniem. Skuliła się początkowo. Zacisnęła zęby. Co jeśli miał rację? Może miał, może właśnie taka była. Słaba, nieudolna i beznadziejna, ale to nie miała znaczenia. Nie mogło mieć, kiedy walka nadal trwała - słyszała że tak, dotarł do niej krzyk, podłoga drżała, kawałki szła uderzyły o podłoże. Miała cel, jeden, jasny, chciała do niego dotrzeć. Ale teraz? Teraz musiała zatrzymać jego uwagę na sobie, spróbować się z nim zmierzyć. Jednak znów zwątpiła. Umysł potrafił myśleć, zebrać się ponownie, przeliczać. Nie znajdował się daleko. Musiała więc to wykorzystać. Najpierw chciała go kopnąć, prosto w piszczel. Ale zrezygnowała z tego.
- Commotio. - zrezygnowała z pierwszego pomysłu, kierując różdżkę w jego stronę. Głos nadal brzmiał słabo, ale myśli miały jasny cel. Zerwała się też, chcąc wstać na równe nogi, by stawić czoła, jednemu z ludzi, których myślała, że jest w stanie zmienić - pokazać drogę, która nie rani innych.
Dlaczego sądziła, że jest gotowa? Przecież ostrzegali ją - Samuel i Gabriel głównie, że prawdziwe życie i prawdziwa walka różni się od tego co pozna i czego się nauczy. Jednak sądziła, że jest gotowa, że da sobie radę .
Zaklęcie błyskały nieprzerwanie, tworzyły coś w rodzaju świetlistego wzoru, którego nie potrafiła rozpracować. Widziała w tym coś groźnego, nieprzewidywalnego, ale i w jakiś sposób pięknego. Smutnego, ale postronny obserwator byłby w stanie dostrzec urok w toczącej się tragedii.
Śmiech Macnaira wbił jej się nieprzyjemnie w uszy. Znała ten śmiech, kiedyś - przy niej - potrafił śmiać się inaczej. Może zwyczajnie szczerze, albo prawdziwie. A może i ten śmiech był prawdziwy, jednak znała inny, pozbawiony tej złowrogiej nuty, nie zalany całym wiadrem sarkazmu. Ten śmiech, wbił się w jej uszy, w momencie, gdy jej tarcza pękła pod siłą zaklęcia. Dosłownie na kilka sekund - nim zaklęcie w nią uderzyło - oczy Tonks rozszerzyły się w zdziwieniu, była pewna, że jej się udało, że magiczna bariera odetnie ją od zaklęcia.
Jak bardzo się pomyliła.
Dowiedziała się już kilka sekund później.
Urok trafił ją w pierś. Nie była pewna, czy krzyczała prawdziwie, czy też tylko wewnątrz siebie. Znaczenie bólu przyjęło całkowicie nowe znaczenie. Nic, co przeżyła do tej pory, nie równało się z tym uczuciem. Nie dorastało mu nawet do pięt. Ból, rwąc, natarczywy, okrutny, rzucił ją na kolana - ile razy wcześniej już na nich była? teraz jednak zdawała się nie sądzić, że uda jej się podnieść. Ogień zajmował ją całą, tylko w środku, okropnie drażniąc wnętrzności, umysł i myśli, oczy zaszklił się uwidaczniając cierpienie. Zdawało jej się, ze się dusi, łapała powietrze haustami, jakby za chwile miało skończyć się całkiem, pierś promieniowała nieznośnie wielkim bólem. Każdy skrawek, milimetr ciała zdawał się osobną jednostką, której jestestwo pochłaniał jedynie ból. Czas przestał mieć znaczenie. Było tylko to uczcie, które całkowicie ją paraliżowało.
Upadła na kolana, pamiętała że tak, ale moment w którym jej kolana zetknęły sie z ziemią zdawał się wyparować z pamięci - całkowicie nie mieć znaczenia z udrękom, którym poddawano ją teraz. Nagle wszystko ustało - odzyskała zmysły dysząc ciężko, zwinięta w kłębek na posadzce. Kiedy upadła? Nie wiedziała. Umysł wywrócił się, postrzeganie zostawiło ją całkiem, był tylko ból. Łapała łapczywie powietrze jakby za chwilę znów miała być go pozbawiona. Zmysły wracały do niej szybko- najpierw zobaczyła buty, najpewniej Macnaira. Tak, musiały należeć do niego. Uniosła wzrok ku górze, napotykając jego spojrzenie. Uświadomiła sobie, że nadal zaciska dłoń na różdżce - cale szczęście. Brała kolejne rozpaczliwe wdechy powietrze, gdy zwracała się do niej z pogardą otulaną rozbawieniem. Skuliła się początkowo. Zacisnęła zęby. Co jeśli miał rację? Może miał, może właśnie taka była. Słaba, nieudolna i beznadziejna, ale to nie miała znaczenia. Nie mogło mieć, kiedy walka nadal trwała - słyszała że tak, dotarł do niej krzyk, podłoga drżała, kawałki szła uderzyły o podłoże. Miała cel, jeden, jasny, chciała do niego dotrzeć. Ale teraz? Teraz musiała zatrzymać jego uwagę na sobie, spróbować się z nim zmierzyć. Jednak znów zwątpiła. Umysł potrafił myśleć, zebrać się ponownie, przeliczać. Nie znajdował się daleko. Musiała więc to wykorzystać. Najpierw chciała go kopnąć, prosto w piszczel. Ale zrezygnowała z tego.
- Commotio. - zrezygnowała z pierwszego pomysłu, kierując różdżkę w jego stronę. Głos nadal brzmiał słabo, ale myśli miały jasny cel. Zerwała się też, chcąc wstać na równe nogi, by stawić czoła, jednemu z ludzi, których myślała, że jest w stanie zmienić - pokazać drogę, która nie rani innych.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
Drew spoglądał na leżącą Justine z pogardą, tak, jakby po jej zbolałym i pełnym emocji spojrzeniu mógł zorientować się, że kobieta pragnie wykonać proste, mugolskie kopnięcie, zamiast wymierzyć w niego różdżkę. - Myślisz, że się do tego nadajesz, Justine? - spytał z powątpiewaniem, a jego głos dalej ociekał złośliwą litością. - Kogo chcesz oszukać? Szkoliłaś się tyle lat, by pomagać idiotycznym i nieostrożnym czarodziejom przy skręceniach kostek i urazach głowy po wypiciu Pięści Hagrida- zaśmiał się sucho i krótko, deprecjonując zawód magicznej ratowniczki. Słabej, biernej, bezradnej, jednakże wyższość, jaką okazywał jeszcze drżącej z fantomowego bólu Tonks, sprawiła, że stał się mniej czujny. - Zachciało ci się bohaterstwa? Jak miałabyś poradzić sobie z nami? - Zapewne kontynuowałby psychiczne dręczenie czarownicy, gdyby nie jej zaskakująca reakcja. Skierowała różdżkę w jego stronę i pomimo osłabienia niewybaczalną klątwą, była w stanie realnie mu zagrozić. Na sekundę w zielonych oczach Drew zalśniło szczere zdziwienie - obronił się jednak szybko potężną tarczą. - Aquassus - sparował od razu, unosząc kącik ust w uśmiechu, paskudnym i groźnym, odsłaniając kły.
| Na odpis masz 24h. W tej kolejce możesz napisać dwa posty (jeden z obroną, drugi z atakiem - tak, jak jest to przeprowadzane w Klubie Pojedynków).
Żywotność: 152/232, -15
| Na odpis masz 24h. W tej kolejce możesz napisać dwa posty (jeden z obroną, drugi z atakiem - tak, jak jest to przeprowadzane w Klubie Pojedynków).
Żywotność: 152/232, -15
Czuła, jak jej zęby zgrzytają cicho o siebie. Zaciskała je tak mocno, że szczęka zaczynała ją boleć. Widziała w jego wzroku wszystko to, co widziała w spojrzeniach tez innych – jemu podobnych. Udało jej się wytrwać tyle lat. No właśnie wytrwać, tylko, albo aż tyle. Teraz chciała, nie, zamierzała z nimi walczyć. Znała już to spojrzenie, znała pogardę sączącą się z zielonych oczu. Jakiś mięsień drgnął na jej policzku. Mówił, i choć próbowała nie słuchać słowa docierały do niej nader wyraźnie. Czy nie miał racji? Czy i inni nie sądzili podobnie? Wszyscy ci, którzy nie chcieli by poddała się próbie, wszyscy ci, którzy woleli by ją widzieć tam, gdzie resztę kobiet. Z tyłu, na zapleczu, leczącą rannych i pomagając w kuluarach. Czy i inni sądzili tak z troski, czy równie wnikliwie jak Macnair rozpatrzyli jej prawdziwie umiejętności dochodząc do wniosku, że prawdziwie się nie nadaje? Poczuła ukłucie bólu, nieprawdziwego, a innego, metafizycznego. Czy i on sądził ponownie, gdy prosił ją, by nie podejmowała tego poświęcenia. Co oczekiwał, że będzie robić? Stać z boku, słuchać jak giną jej kolejni przyjaciele? Gotować posiłki? Zaśmiałaby się gorzko do własnych myśli. Nie miała pojęcia o gotowaniu. Nadal łapczywi łapała powietrze, po straszliwej klątwie, która zszargała jej umysł. Prawa dłoń promieniowała bólem od poprzedniego zaklęcia. Ale pozwalała mu mówić, potrzebowała tych kilku sekund, a jego pycha, duma i ignorancja kradły dla siebie zawsze czas, by mógł pławić się we własnym sukcesie. To dało jej możliwość. Wybrała inną drogę, niźli siłową – wiedziała, że nie ma jej dostatecznie wiele, by zrobić mu krzywdę, jaką jest w stanie osiągnąć sprawnym zaklęciem. I nagle, gdzieś w gonitwie myśli zrozumiała, że nie ma przed tym oporów. To było prawdziwe życie, prawdziwa walka – albo on, albo ona. A jeśli zawiedzie, on pójdzie dalej, będzie dręczył innych, słabszych od niej. Jeszcze słabszych.
Po cichu liczyła, że jej urok trafi w niego, że nie zdoła się obronić. Jednak gdy podnosiła się z trudem, widziała jak stawia przed sobą tarczę. Skrzywiła się lekko, jednak znów była na nogach, przed nim, czując zmęczenie, któremu zaczynało być poddawane całe jej ciało. Jednak zdziwienie, które zalśniło w jego spojrzeniu zdawało jej się szczerym. Nie doceniał jej – jak zawsze. Czemu kiedyś, lata temu, gdy rozmawiała z nim po raz pierwszy w Pokoju Życzeń, sądziła, że jest w nim dobro. Jak mocno pomyliła się, próbując je znaleźć? Jak wiele sił zmarnowała na dokopywanie się do środka, by finalnie wszystko zostało zburzone.
- Nic o mnie nie wiesz. - powiedziała mu, nadal łapczywie, trochę chrapliwie łapiąc powietrze w płuca. Nadal czuła skutki niewybaczalnego zaklęcia, którym w nią uderzył. Jakim potworem trzeba było być, by sięgać po tak okrutne czary, mącące umysł i - najprawdopodobniej - doprowadzające do szaleństwa.
-Protego. – wybrała, wykonując poziome machnięcie modrzewiową różdżką. Nie znała specyfiki tego zaklęcia, a jednak jego twarz, paskudny uśmiech, groźny, odsłaniający zęby, przypominający wilka rzucającego się na łanię, zdawał się jasno zaświadczać, że nie chce się o tym przekonywać.
Po cichu liczyła, że jej urok trafi w niego, że nie zdoła się obronić. Jednak gdy podnosiła się z trudem, widziała jak stawia przed sobą tarczę. Skrzywiła się lekko, jednak znów była na nogach, przed nim, czując zmęczenie, któremu zaczynało być poddawane całe jej ciało. Jednak zdziwienie, które zalśniło w jego spojrzeniu zdawało jej się szczerym. Nie doceniał jej – jak zawsze. Czemu kiedyś, lata temu, gdy rozmawiała z nim po raz pierwszy w Pokoju Życzeń, sądziła, że jest w nim dobro. Jak mocno pomyliła się, próbując je znaleźć? Jak wiele sił zmarnowała na dokopywanie się do środka, by finalnie wszystko zostało zburzone.
- Nic o mnie nie wiesz. - powiedziała mu, nadal łapczywie, trochę chrapliwie łapiąc powietrze w płuca. Nadal czuła skutki niewybaczalnego zaklęcia, którym w nią uderzył. Jakim potworem trzeba było być, by sięgać po tak okrutne czary, mącące umysł i - najprawdopodobniej - doprowadzające do szaleństwa.
-Protego. – wybrała, wykonując poziome machnięcie modrzewiową różdżką. Nie znała specyfiki tego zaklęcia, a jednak jego twarz, paskudny uśmiech, groźny, odsłaniający zęby, przypominający wilka rzucającego się na łanię, zdawał się jasno zaświadczać, że nie chce się o tym przekonywać.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 71
'k100' : 71
Udało się, tarcza rozbłysła przed nią, chroniąc Tonks przed zaklęciem, które leciało prosto w jej kierunku. Była zadowolona, choć wiedziała, że radość nie jest na miejscu i zdecydowanie jest na nią za wcześnie. Nadal miała walkę do stoczenia, i inni jej towarzysze walczyli z przeciwnikiem. Nie rozglądała się wokół, jednak starała się rejestrować kątem oka sygnały, które mogłyby jej powiedzieć, czy jakiś inny urok nie nadlatuje z innej strony.
- Aeris!- wybrała zaraz, mając nadzieję, że zaklęcie pomknie w kierunku jej przeciwnika. Musieli ich powstrzymać, nie chciała nawet myśleć, po co grupie czarnoksiężników były dzieci – z pewnością do niczego dobrego.
- Aeris!- wybrała zaraz, mając nadzieję, że zaklęcie pomknie w kierunku jej przeciwnika. Musieli ich powstrzymać, nie chciała nawet myśleć, po co grupie czarnoksiężników były dzieci – z pewnością do niczego dobrego.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 74
'k100' : 74
Drew kolejny raz skutecznie obronił się przed zaklęciem, z dziwnym grymasem twarzy przyjmując podobną skuteczność w wyczarowywaniu tarczy przez Tonks. Zmrużył oczy, zacisnął usta; jego rysy stężały w grymasie wściekłości, zaczynał gubić własną tożsamość, stawać się kimś innym, ale na razie była to zmiana delikatna, trudna do rozpoznania w ferworze walki. - Wiem o tobie więcej niż ci się wydaje, Justine - kontynuował zjadliwym tonem, robiąc krok do przodu, celując różdżką czarownicy prosto w pierś, choć dalej dzielił ich ponad metr wypełnionej kurzem i pyłem przestrzeni. Gdzieś nad lewym ramieniem mężczyzny przemknął czerwony promień klątwy, tuż obok Anthony Skamander zawył z bólu, a nieco dalej Brendan pojedynkował się z kolejną zakapturzoną postacią. Justine nie mogła jednak oderwać wzroku od Macnaira - przynajmniej nie jeśli chciała go pokonać. - Znam cię od lat, nie pamiętasz? To ty nauczyłaś mnie życia, ale zeszłaś na złą drogę. Jak mogłaś to zrobić? Zabić Jane? - głos Drew zmieniał się, jego sylwetka zdawała się maleć, ale czarownica była zbyt roztrzęsiona reperkusjami potwornego Cruciatusa, by być stuprocentowo pewną tego, co podpowiadał jej wzrok. - Aquassus - ponowił klątę.
| Na odpis masz 24h. W tej kolejce możesz napisać dwa posty (jeden z obroną, drugi z atakiem - tak, jak jest to przeprowadzane w Klubie Pojedynków).
Żywotność: 152/232, -15
| Na odpis masz 24h. W tej kolejce możesz napisać dwa posty (jeden z obroną, drugi z atakiem - tak, jak jest to przeprowadzane w Klubie Pojedynków).
Żywotność: 152/232, -15
Zgrzytnęła zębami. Musiała znaleźć słaby punkt. Albo rozbijać się o jego tarcze tak długo, jak długo nie popełni błędu. Chyba że to ona będzie tą, która jako pierwsza się potknie. Istniało takie prawdopodobieństwo - była osłabiona, ręką rozpromieniała się bólem przy każdym ruchu, jednak zwalczała go, wiedząc już, że to co czuje, jest ledwie małym procentem tego, co mogą przynieść czarnomagiczne zaklęcia.
Wiem o tobie więcej niż ci się wydaje przemknęło przez jej głowę. Nie mogła się nie zastanowić co ma na myśli. Czy fakt, że kiedyś ją znał sprawiał, że sądził iż zna ją nadal? Czy też poznał ją niezauważanie na nowo, będąc bardziej niczym cień, niż wspomnienie przeszłości. Nie wiedziała, nadal trudno było jej sie skupić, zebrać myśli. Oboje to wiedzieli. Cofnęła się równo z nim, chcąc utrzymać dzielącą ich odległość. Słyszała krzyk, który musiał należeć do Anthony'ego. W pierwszej milisekundzie chciała rzucić się ku niemu, pomóc, jednak zastygła wiedząc, że jeśli tylko na chwilę skupi uwagę gdzie indziej Macnair to wykorzysta. Nigdy nie korzystał z zasady bycia fair. Wiedziała, że nie. Ruda czupryna Brendana pojawiła się gdzieś w zasięgu jej wzroku. Kolejne słowa jednak na powrót skupiły jej całą uwagę. Dolna warga drgnęła, gdy wymówił imię jej matki. Jak śmiał.
- Ja zeszłam na złą drogę? - wymknęło się z jej ust, przesiąknięte niedowierzaniem. Zaśmiała się gorzko, jednak w tym śmiechu nie iskrzyła nawet odrobina radości. Jak on, człowiek ciskający czarnomagicznymi klątwami mógł twierdzić, iż to ona obrała złą ścieżkę. - Nie zabiłam jej. - powtórzyła cicho, chłodno, słabo. Oddech znów przyśpieszył. Musiała się uspokoić. Skupić na walce. - Protego. - ponowiła obronę. Macnair zdawał się bardzo chcieć, by trafiło ją to zaklęcie. A może zwyczajnie, właśnie to najmocniej lubił. Wielu czarodziejów posiadało swoje ulubione uroki, jednak, zdecydowanie wątpiła, by i reszta decydowała się na z arkanów czarnej magii.
Wiem o tobie więcej niż ci się wydaje przemknęło przez jej głowę. Nie mogła się nie zastanowić co ma na myśli. Czy fakt, że kiedyś ją znał sprawiał, że sądził iż zna ją nadal? Czy też poznał ją niezauważanie na nowo, będąc bardziej niczym cień, niż wspomnienie przeszłości. Nie wiedziała, nadal trudno było jej sie skupić, zebrać myśli. Oboje to wiedzieli. Cofnęła się równo z nim, chcąc utrzymać dzielącą ich odległość. Słyszała krzyk, który musiał należeć do Anthony'ego. W pierwszej milisekundzie chciała rzucić się ku niemu, pomóc, jednak zastygła wiedząc, że jeśli tylko na chwilę skupi uwagę gdzie indziej Macnair to wykorzysta. Nigdy nie korzystał z zasady bycia fair. Wiedziała, że nie. Ruda czupryna Brendana pojawiła się gdzieś w zasięgu jej wzroku. Kolejne słowa jednak na powrót skupiły jej całą uwagę. Dolna warga drgnęła, gdy wymówił imię jej matki. Jak śmiał.
- Ja zeszłam na złą drogę? - wymknęło się z jej ust, przesiąknięte niedowierzaniem. Zaśmiała się gorzko, jednak w tym śmiechu nie iskrzyła nawet odrobina radości. Jak on, człowiek ciskający czarnomagicznymi klątwami mógł twierdzić, iż to ona obrała złą ścieżkę. - Nie zabiłam jej. - powtórzyła cicho, chłodno, słabo. Oddech znów przyśpieszył. Musiała się uspokoić. Skupić na walce. - Protego. - ponowiła obronę. Macnair zdawał się bardzo chcieć, by trafiło ją to zaklęcie. A może zwyczajnie, właśnie to najmocniej lubił. Wielu czarodziejów posiadało swoje ulubione uroki, jednak, zdecydowanie wątpiła, by i reszta decydowała się na z arkanów czarnej magii.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
Nie udało się. Otępienie, zmęczenie, nie pozwoliło jej postawić przed sobą kolejnej tarczy. A może nieudolność i słabość, o którą posądzało ją tak wielu. Promień zaklęcia uderzył ją w pierś i cofnął do tyłu. Jedynie ułamki sekund minęły, gdy zaklęcie zaczęło działać. Zabrakło jej powietrze. Dusiła się. Nie, nie dusiła, topiła. Czuła dokładnie, jak resztki powietrza uchodząc z jej warg, próbowała płynąć, ale żywioł pochłaniał ją nie dając możliwośc obrony. Widziała dłoń, dłoń, która niknęła pod taflą. Czy to była...?
Nim jednak zdążyła zastanowić się, sprawdzić, zrobić cokolwiek, coś wciągnęło ją w dół, pod taflę wody. Krzyknęła, próbując się wyrwać, jednak płuca z każdą chwilą posiadały coraz mniej powietrza. Krzyczała, jednak zdawało jej się, że woda jedynie bulgocze. Upadła na kolana, ponownie, choć nie była tego świadoma. Otoczenie zdawało się zlać w jedną, ciemną ciecz. Opadała na dno, gdy jej ciało wypełniało się wodą, ostatkami sił próbowała dostać się ku górze, na powierzchnię, jednak nadal niezmiennie zmierzała do dołu.
Teraźniejszość nie miała znaczenia, mieszała się z przeszłością. Czas zdawał się jednocześnie mjać, jak i trwać w miejscu, podczas gdy ona walczyła, by nie pozwolić odebrać sobie życia przez żywioł.
Wybudziła się z zaklęcia nagle, łapiąc w płuca łapczywie powietrze. Zakaszlała, jakby próbując pozbyć się wody z płuc. Dopiero po chwili uświadamiając sobie, że nigdzie jej nie było. Jej dłonie, zaiwnięte w pięści opierały się o stare deski podłogi - tak samo jak na kolanach. Ale nagle coś w tym wszystkim wydało jej się dziwnie znajome. Złota Wieża. Przemknęło przez jej głowę wspomnienie, obudzenia się tam. Czy znów miała przeżywać tamten koszmar na nowo? Nie, nie była w Hogwarcie. Splunęła, czując jednoczesną suchość w ustach. Uniosła głowę, dostrzegając Macnaira, pastawił się nad nią i sprawiało mu to przyjemność. Zebrała wszystkie siły, by odbić się dłońmi od podłogi i wstać z wysiłkiem. Zahwiała się, ale nie zamierzała się poddawać.
- Expelliarmus! - wychrypiała. Gardło nadal zdawało jej się podrażnione wodą, która zalegała jej w płucach. Wodą, która znajdowała się jedynie w jej głowie - wyobrażeniach powodowanych czarną klątwą.
Nim jednak zdążyła zastanowić się, sprawdzić, zrobić cokolwiek, coś wciągnęło ją w dół, pod taflę wody. Krzyknęła, próbując się wyrwać, jednak płuca z każdą chwilą posiadały coraz mniej powietrza. Krzyczała, jednak zdawało jej się, że woda jedynie bulgocze. Upadła na kolana, ponownie, choć nie była tego świadoma. Otoczenie zdawało się zlać w jedną, ciemną ciecz. Opadała na dno, gdy jej ciało wypełniało się wodą, ostatkami sił próbowała dostać się ku górze, na powierzchnię, jednak nadal niezmiennie zmierzała do dołu.
Teraźniejszość nie miała znaczenia, mieszała się z przeszłością. Czas zdawał się jednocześnie mjać, jak i trwać w miejscu, podczas gdy ona walczyła, by nie pozwolić odebrać sobie życia przez żywioł.
Wybudziła się z zaklęcia nagle, łapiąc w płuca łapczywie powietrze. Zakaszlała, jakby próbując pozbyć się wody z płuc. Dopiero po chwili uświadamiając sobie, że nigdzie jej nie było. Jej dłonie, zaiwnięte w pięści opierały się o stare deski podłogi - tak samo jak na kolanach. Ale nagle coś w tym wszystkim wydało jej się dziwnie znajome. Złota Wieża. Przemknęło przez jej głowę wspomnienie, obudzenia się tam. Czy znów miała przeżywać tamten koszmar na nowo? Nie, nie była w Hogwarcie. Splunęła, czując jednoczesną suchość w ustach. Uniosła głowę, dostrzegając Macnaira, pastawił się nad nią i sprawiało mu to przyjemność. Zebrała wszystkie siły, by odbić się dłońmi od podłogi i wstać z wysiłkiem. Zahwiała się, ale nie zamierzała się poddawać.
- Expelliarmus! - wychrypiała. Gardło nadal zdawało jej się podrażnione wodą, która zalegała jej w płucach. Wodą, która znajdowała się jedynie w jej głowie - wyobrażeniach powodowanych czarną klątwą.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Justine Tonks
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata :: Próby Zakonników