Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Sala główna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala główna
Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora, i smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny, w noc ciemną i złą nam będzie się śnił... Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover i znów noc w kubryku wśród legend i bajd...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:27, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Reggie Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 27
--------------------------------
#3 'k100' : 20
#1 'k6' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 27
--------------------------------
#3 'k100' : 20
Kurwa.
To wszystko było ustawione. Wszystko, od początku. Teatralność ich głównego zasranego psa z policji, pokazówka z przeszukaniem. Oni już mają plan, zapisany scenariusz, według którego będą podążać. Pytanie… ilu z nas jest w nim uwzględniona.
Bacznie obserwuję każdą osobę po kolei. Tak zwany Pan Montague wyśmienicie się bawi, jednak kobieta z wyraźnie niemieckim akcentem nie daje za wygraną. Jak nie znoszę Niemiaszków, tak trzeba przyznać, że ta kobieta ma jaja. Kibicuję jej w duchu, chociaż wiem, że nie ma to większego sensu.
Największym zaskoczeniem jednak był znajomy półolbrzym, w którego jeszcze niedawno wlewałam ciepłą uchę. On też jest w coś tu zamieszany?
Skupiam się na tych wszystkich słowach, które padają.
No tak.
Jak to było? “Są zwierzęta równe i równiejsze” - opowieść stara jak świat. Jebany politruk narobił syfu, ale oczywiście winni są wszyscy dookoła. Jeszcze pewnie do młodej się dobierał. Niby Anglia, a jak bym wybrała się na spacer po Moskwie przed '53. Mogłabym mieć na to z grubsza wywalone, ale skurwiele musieli wparować, kiedy nawet nie byłam w połowie swojego pierwszego piwa.
Odruchowo mój wzrok pada na samotnie stojący na stole kufel. Wtedy zauważam pod stołem ruch. Co jest? Na szczęście jestem odpowiedniego wzrostu, żeby bez problemu i zbędnej gimnastyki dostrzec tam dzieciaka z zaciekłym wyrazem twarzy. O nie. Tacy są gotowi na wszystko. Umrą i pociągną za sobą wszystkich.
Czy to może być ta iskra, która sprawi, że to miejsce zamieni się zaraz w piekło? Muszę to przekalkulować. Warianty następujące: nie robić nic i mieć nadzieję, że tylko młody zostanie odstrzelony, po tym jak zrobi, co planuje; wydać go władzom, mówiąc, że ich cudowne policyjne zmysły przegapiły gówniaka pod stołem; zrobić wszystko, żeby zminimalizować straty.
Dlaczego jestem trzeźwa?
Dlaczego?
Dobra. Jebać to. I tak mają gotowe papiery na wszystkich, kto powinien dziś trafić do Tower. Podpisane zeznania, podbite lakowymi pieczęciami. Reszta to teatr - dym i lustra.
Zamieszanie, jakie wywołał “pan” Sallow i osoby, które uznały, że spróbują się z nim skonfrontować, stało się dla mnie tym długo wyczekiwanym momentem, kiedy mogłam spróbować w końcu zadziałać. Lepiej zrobić, niż później żałować. Wdech. Wydech.
Ostrożnie robię krok w stronę stołu i ciesze się niemiłosiernie, że chłopak, co stał pod scianą niedaleko, uznał, że również zrobi krok. Może uda się za nim schować?
Mając nadzieję, że oczy całej publiki są zwrócone na osoby wymieniające się nieuprzejmościami, zaczynam w skupieniu splatać magię, licząc się z jej konsekwencjami. Wargi bezgłośnie wypowiadają Servio, wycelowane wprost w ukrywającego się chłopaka. Jedną ręką chwytając mój niedopity kufel z piwem - może zdążę jeszcze go skończyć, bo suszy, nachylam głowę, żeby osobnik pod stołem to usłyszał i niegłośno wypowiadam rozkaz.
-Zostaw.
K100 na ukrywanie się (I)
K100 na Servio (niewerbalne) 65-6=59
K10 obrażenia (brak sinicy)
To wszystko było ustawione. Wszystko, od początku. Teatralność ich głównego zasranego psa z policji, pokazówka z przeszukaniem. Oni już mają plan, zapisany scenariusz, według którego będą podążać. Pytanie… ilu z nas jest w nim uwzględniona.
Bacznie obserwuję każdą osobę po kolei. Tak zwany Pan Montague wyśmienicie się bawi, jednak kobieta z wyraźnie niemieckim akcentem nie daje za wygraną. Jak nie znoszę Niemiaszków, tak trzeba przyznać, że ta kobieta ma jaja. Kibicuję jej w duchu, chociaż wiem, że nie ma to większego sensu.
Największym zaskoczeniem jednak był znajomy półolbrzym, w którego jeszcze niedawno wlewałam ciepłą uchę. On też jest w coś tu zamieszany?
Skupiam się na tych wszystkich słowach, które padają.
No tak.
Jak to było? “Są zwierzęta równe i równiejsze” - opowieść stara jak świat. Jebany politruk narobił syfu, ale oczywiście winni są wszyscy dookoła. Jeszcze pewnie do młodej się dobierał. Niby Anglia, a jak bym wybrała się na spacer po Moskwie przed '53. Mogłabym mieć na to z grubsza wywalone, ale skurwiele musieli wparować, kiedy nawet nie byłam w połowie swojego pierwszego piwa.
Odruchowo mój wzrok pada na samotnie stojący na stole kufel. Wtedy zauważam pod stołem ruch. Co jest? Na szczęście jestem odpowiedniego wzrostu, żeby bez problemu i zbędnej gimnastyki dostrzec tam dzieciaka z zaciekłym wyrazem twarzy. O nie. Tacy są gotowi na wszystko. Umrą i pociągną za sobą wszystkich.
Czy to może być ta iskra, która sprawi, że to miejsce zamieni się zaraz w piekło? Muszę to przekalkulować. Warianty następujące: nie robić nic i mieć nadzieję, że tylko młody zostanie odstrzelony, po tym jak zrobi, co planuje; wydać go władzom, mówiąc, że ich cudowne policyjne zmysły przegapiły gówniaka pod stołem; zrobić wszystko, żeby zminimalizować straty.
Dlaczego jestem trzeźwa?
Dlaczego?
Dobra. Jebać to. I tak mają gotowe papiery na wszystkich, kto powinien dziś trafić do Tower. Podpisane zeznania, podbite lakowymi pieczęciami. Reszta to teatr - dym i lustra.
Zamieszanie, jakie wywołał “pan” Sallow i osoby, które uznały, że spróbują się z nim skonfrontować, stało się dla mnie tym długo wyczekiwanym momentem, kiedy mogłam spróbować w końcu zadziałać. Lepiej zrobić, niż później żałować. Wdech. Wydech.
Ostrożnie robię krok w stronę stołu i ciesze się niemiłosiernie, że chłopak, co stał pod scianą niedaleko, uznał, że również zrobi krok. Może uda się za nim schować?
Mając nadzieję, że oczy całej publiki są zwrócone na osoby wymieniające się nieuprzejmościami, zaczynam w skupieniu splatać magię, licząc się z jej konsekwencjami. Wargi bezgłośnie wypowiadają Servio, wycelowane wprost w ukrywającego się chłopaka. Jedną ręką chwytając mój niedopity kufel z piwem - może zdążę jeszcze go skończyć, bo suszy, nachylam głowę, żeby osobnik pod stołem to usłyszał i niegłośno wypowiadam rozkaz.
-Zostaw.
K100 na ukrywanie się (I)
K100 na Servio (niewerbalne) 65-6=59
K10 obrażenia (brak sinicy)
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
The member 'Zlata Raskolnikova' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 75
--------------------------------
#2 'k100' : 79
--------------------------------
#3 'k10' : 4
#1 'k100' : 75
--------------------------------
#2 'k100' : 79
--------------------------------
#3 'k10' : 4
Za bardzo skupiona na tym, aby w trakcie drogi do ściany, czy odkładania różdżki nie skończyć na zimnej i brudnej podłodze pozwoliła, aby wiele szczegółów mających miejsce w sali naraz umknęło jej uwadze. Warto było zapytać, czy w obecnym kondycji w ogóle byłaby w stanie je zauważać? Jakże miło, że w takich chwilach można było liczyć na służby porządkowe. No ale Balneo, to ona się nie spodziewała. Całkowicie zaskoczona otworzyła usta chcąc zaprotestować, co jednak pogorszyło jedynie sytuacje. Przez chwilę nie mogła złapać tchu próbując odkaszlnąć zachłyśniętą wodę. Była przemoczona. Z włosów skapywała jej woda, materiał sukienki widocznej pod rozpiętym płaszczem przykleił jej się do ciała, a ona sama zziębnięta stała w dość sporej kałuży. Woda faktycznie nieco pomogła, a jej samej definitywnie odechciało się w najbliższym czasie kąpieli w Tamizie. Jej umysł nieco się rozjaśnił, choć ciało wciąż pozostawało niepewne. Niemożliwe w opanowaniu dreszcze nie były szczególnie pomocne. Gdy w pełni pojęła w jakiej sytuacji się znalazła jej dłoń, w której nie trzymała dokumentów szybko znalazła swoje miejsce na przedramieniu Johnnego w ramach ostrzeżenia obwaiając się, że ten mógłby powiedzieć o dwa słowa za wiele. Wystarczy, że ona zachowywała się tu dziś nieodpowiedzialnie. Słysząc polecenie policjanta naprzeciwko zacisnęła szczękę. Z dziką chęcią powiedziałaby mu teraz parę słów, ale zamiast tego na jej ustach pojawił się uprzejmy uśmiech skierowany w jego stronę.
- Mógł Pan być choć na tyle miły, żeby mnie ostrzec. - Uśmiech, tak szybko jak się pojawił zniknął, a gdyby spojrzenie mogło zabijać, to mundurowy leżałby już trupem, co raczej nie poprawiłoby ich sytuacji. Czuła, że jej dokumenty nieco zamokły, ale jakoś szczególnie tym się nie przejęła. To nie był jej problem, czyż nie? Uniosła dłoń z dokumentami, które przekazała funkcjonariuszowi, po czym w końcu mogła zapiąć płaszcz i przytrzymać jego górną część ręką, aby żadne niechciane spojrzenie nie wylądowało tam gdzie nie powinno. Na jej twarz wypłynęły, na przekór odczuwanego zimna, rumieńce spowodowane złością, ale przede wszystkim zawstydzeniem. Czy to jednak ona powinna je odczuwać? Próbując uspokoić swoje drżące ciało rozglądnęła się po pomieszczeniu próbując w końcu pojąć o co tutaj właściwie chodzi. Z jakiego powodu była ta cała obława, na dodatek z komendantem policji na czele?
Spostrzegawczość (II)
- Mógł Pan być choć na tyle miły, żeby mnie ostrzec. - Uśmiech, tak szybko jak się pojawił zniknął, a gdyby spojrzenie mogło zabijać, to mundurowy leżałby już trupem, co raczej nie poprawiłoby ich sytuacji. Czuła, że jej dokumenty nieco zamokły, ale jakoś szczególnie tym się nie przejęła. To nie był jej problem, czyż nie? Uniosła dłoń z dokumentami, które przekazała funkcjonariuszowi, po czym w końcu mogła zapiąć płaszcz i przytrzymać jego górną część ręką, aby żadne niechciane spojrzenie nie wylądowało tam gdzie nie powinno. Na jej twarz wypłynęły, na przekór odczuwanego zimna, rumieńce spowodowane złością, ale przede wszystkim zawstydzeniem. Czy to jednak ona powinna je odczuwać? Próbując uspokoić swoje drżące ciało rozglądnęła się po pomieszczeniu próbując w końcu pojąć o co tutaj właściwie chodzi. Z jakiego powodu była ta cała obława, na dodatek z komendantem policji na czele?
Spostrzegawczość (II)
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Yvette Baudelaire' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 54
'k100' : 54
Jak tylko docieramy pod ścianę to opieram się o nią plecami z ciężkim westchnięciem; słowa komendanta jakoby nie powinien się bać ten, kto nie miał nic na sumieniu jakoś wcale nie podniosły mnie na duchu, a sam ton wypowiedzi sprawił, że ciarki przebiegły wzdłuż kręgosłupa. Zaczynam przegrzebywać kieszenie, jednak nie w poszukiwaniu dokumentów, a szlugów. Niestety moje palce natrafiają tylko na resztki drożdżówki i inne pierdole ty, których nosiłem przy sobie od groma - No już, już... - rzucam do pospieszającego nas policjanta, ale zanim zdążę wyciągnąć swój dokument moja towarzyszka obrywa zaklęciem, a krople lodowatej wody rozbijają się także na moim odzieniu. Jestem w szoku, nie, wróć, to mało powiedziane, jestem zajebiscie zaskoczony - mrugam kilka razy i zanim zdążę ugryźć się w język spomiędzy moich warg wypada głośne - Kurwa, zgrzało cię na łeb po - jebie - po-po-POLICJANCIE?! - marszczę w złości brwi, a dłonie same zaciskają mi się w pięści, w tym momencie mam ochotę go przynajmniej opluć, jednak czuję rękę Yvette zaciskającą się na moim ramieniu i powstrzymuję trzęsące ciałem emocje - Masz - kurwo policyjna; wciskam mu chamsko swoje dokumenty, ostatecznie mam tak wiele do ukrycia, że chyba już nic, po czym ściągam swój płaszcz i otulam nim sylwetkę medyczki, może w tym będzie jej chociaż trochę cieplej. W całym tym zamieszaniu dochodzą do mnie tylko strzępki toczonych wokół rozmów. Coś o przespestwach, Azkabanie i karze śmierci. Parskam - Kara śmierci i Azkaban? Od kiedy? Jeśli Ministerstwo tak traktuje porządnych obywateli to ja się nie dziwię, że wasze patrole dostają wpierdol w porcie - rzucam, bardziej nawet do siebie niż kogokolwiek innego, być może na tyle cicho, że usłyszą mnie tylko stojący najbliżej. A może alkohol buzujący w krwi sprawia, że nie umiem już zapanować nad swoim głosem? Jestem pijany, a pijany znaczy odważniejszy, może trochę bardziej bezmyślny. Obiema dłońmi przecieram dziewczęce policzki, po czym przesuwam spojrzeniem po wnętrzu lokalu, żeby zorientować się co knują inni. Nie podobało mi się ani jedno słowo rzucone w eter przez pisarzy, ani tego fagasa w eleganckiej szacie. Jak faktycznie go stąd wyrzucili to na chuj wracał? Port chyba jasno dał do zrozumienia, że nie chcemy tu takich jak on. Jebać policję na sto procent.
A też se rzucam na spostrzegawczość poziom I
A też se rzucam na spostrzegawczość poziom I
The member 'Johnatan Bojczuk' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 33
'k100' : 33
Oskarżenie posłane w stronę Celine skutecznie skupiło na niej uwagę niemal wszystkich zgromadzonych w pomieszczeniu osób, zwłaszcza mężczyzn – którzy w większości mogli nie zdawać sobie sprawy, dlaczego tak trudno było im odwrócić spojrzenia od smukłej, ubranej jedynie w wilgotną sukienkę sylwetki. Sama półwila nie próbowała zresztą wtopić się w tłum – usłyszawszy oskarżenie, dygnęła z gracją, po czym – prawdopodobnie częściowo na skutek krążącego w jej organizmie narkotyku – wykonała serię baletowych figur, w międzyczasie śpiewnym głosem tłumacząc swoją wersję przebiegu wspomnianego przez komendanta zdarzenia. Policjanci, którzy znajdowali się najbliżej niej, przenieśli na nią wzrok, śledząc płynne ruchy z nieco mętnym i roztargnionym wyrazem twarzy; sam komendant również obrócił się na stołku, wpatrując się prosto w Celine, jednak w przeciwieństwie do jego podwładnych, jego spojrzenie pozostawało trzeźwe. Przyglądał się układowi tanecznemu w wyrazem twarzy, który oscylował gdzieś pomiędzy rozbawieniem, a zaciętością; na tę drugą wskazywała zaciśnięta mocno szczęka. Kiedy Celine zakończyła pokaz, opuszczając stopy po wykonaniu arabeski, Arnold Montague uniósł ręce, po czym zaklaskał głośno kilka razy, jakby oklaskiwał zakończone przedstawienie. – Imponujące! – wykrzyknął, rozglądając się, jakby sprawdzał, czy na innych również wywarło to takie samo wrażenie. W rzeczywistości co uważniejsze oko mogło jednak dostrzec, że jego wzrok zatrzymywał się głównie na twarzach obserwujących scenę funkcjonariuszy, jakby przywoływał ich do porządku. Później ponownie skupił wzrok na półwili, a na jego ustach zadrgał uśmiech: chłodny, ostrzegawczy. Odchrząknął. – Poprosiłbym pannę o powtórzenie tego występu na scenie, ale obawiam się, że nie mamy na to czasu. Będzie go panna za to miała wystarczająco w trakcie oczekiwania na proces, który z pewnością wyjaśni to… – zrobił krótką pauzę – nieporozumienie, w którym wzięła panna udział. Pan Sallow – spojrzał krótko na Corneliusa, kiwając głową z szacunkiem – jak już wspomniałem, pojawił się u panny wypełniając obowiązki służbowe, miał więc pełne prawo zarówno wejść do pokoju, jak i zastosować takie środki, jakie uznał za zasadne. Na marginesie – dodał, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy – zapewne zainteresuje panią wieść, że śledztwo w sprawie panny ojca udało się doprowadzić do końca, zostanie stracony jutro na terenie Tower of London. Bez obaw – będzie panna miała okazję się z nim pożegnać. – Mówił spokojnie, tonem opanowanym i wyważonym, jakby nie spodziewał się usłyszeć żadnego sprzeciwu; nie wykonał też żadnego ruchu, żeby powstrzymać Corneliusa przed posłaniem zaklęcia uciszającego w stronę Celine. Jasny promień przeciął salę ze świstem, baletnica zareagowała jednak błyskawicznie, w porę się uchylając; zaklęcie Corneliusa przemknęło ponad jej ramieniem, po czym uderzyło w ścianę za jej plecami, odłupując z niej niewielki fragment tynku, który opadł na posadzkę. Komendant przesunął spojrzenie z Celine na stojącego obok niej policjanta; nie powiedział nic, wykonując jedynie krótki, przypominający szarpnięcie gest głową, na co mężczyzna wyciągnął różdżkę, kierując jej koniec w półwilę. – Esposas – wypowiedział, a drugi promień błysnął w przydymionym powietrzu, na tyle szybki, że Celine nie miała szans odskoczyć. Na jej stopach i nadgarstkach pojawiły się kajdany, zmuszając do złączenia rąk przed sobą; wzmacniane magią, krępowały ruchy, skutecznie je ograniczając. – Tak lepiej – podsumował, opierając się łokciem o blat. – Muszę pannę poprosić, panno Lovegood, by od tej pory nie zabierała już panna głosu, o ile nie zostanie on pannie udzielony – zaznaczył, odwracając się ponownie w stronę Corneliusa – cierpliwie czekając, aż wskaże kolejnych oskarżonych.
Palec wyciągnięty w stronę Rubeusa nie wywołał na twarzy Arnolda Montague’a zaskoczenia, kiwnął on głową, przenosząc wzrok na drugiego z policjantów – tego samego, który wcześniej oblał zaklęciem Yvette. Czarodziej skierował różdżkę ku półolbrzymowi. – Esposas – rzucił, a następna para kajdan – znacznie większych niż te zaciśnięte na nadgarstkach i kostkach Celine – spętała Hagrida. Mógł się on poruszać, ale powoli – powłócząc nogami, robiąc małe kroki; w ten sposób zdołał przesunąć się nieco do przodu, odsuwając się od schodów, a jednocześnie – zasłaniając nieco chowającego się pod stopniami młodzieńca.
Komendant skinął Corneliusowi głową, gdy ten stwierdził, że potrzebuje chwili skupienia. – Nie spiesz się Corneliusie, rozejrzyj się spokojnie – przytaknął – ledwie jednak skończył wypowiadać te słowa, po pomieszczeniu potoczył się głos Marceliusa, który chwilę wcześniej zdołał przesunąć stopą leżące na posadzce dokumenty. Marynarz przeszukujący kieszenie ich jednak nie zauważył – w tym czasie zdążył już przewrócić ubranie na drugą stronę, coraz bardziej blady na twarzy. Mamrotał pod nosem, zapewniając policjanta, że gdzieś z pewnością je ma, wyglądało jednak na to, że funkcjonariusz stracił cierpliwość. – Dobra, na zewnątrz – rozkazał, wyciągając rękę i chwytając marynarza za ramię; odciągnął go nieco na bok, bliżej w stronę drzwi. Arnold Montague nie zwracał jednak na niego uwagi, wpatrując się prosto w Marceliusa z wargami wykrzywionymi w grymasie, który w jakiś sposób wydawał się jednocześnie pobłażliwy i surowy. – Słuszna uwaga, panie..? – odezwał się, robiąc pauzę i w oczywisty sposób czekając, aż Marcelius się przedstawi. – Corneliusie, czy znasz tego młodzieńca? – zapytał, na moment przenosząc spojrzenie na dorosłego Sallowa; nie umknęło mu, że Marcelius wpatrywał się prosto w niego. – W każdym razie, jak już mówiłem, pańskie spostrzeżenie jest słuszne: nie mamy wątpliwości co do tego, że panna Lovegood nie działała samodzielnie, stąd nasza wizyta – odparł, wykonując charakterystyczny gest dłońmi – jakby tłumaczył coś oczywistego niezbyt rozgarniętemu dziecku. – Jest mi niezmiernie przykro, że wątpi pan w kompetencje mojego oddziału, zapewniam, że moi ludzie są profesjonalistami. Możliwe, że jeszcze się pan o tym przekona. – Uniósł brwi nieco prowokacyjnie, uśmiechając się przy tym drwiąco; wyglądało na to, że miał zamiar powiedzieć coś jeszcze – ale wtedy do przodu wyszedł James, w butnych słowach zwracając się do Corneliusa. Nie zważając na dystans, zatrzymał się przed samym czarodziejem, wypowiadając w jego stronę oskarżenia, które niedługo później podparli również Rain i Rubeus; nim jeszcze wybrzmiały słowa półolbrzyma, komendant podniósł dłoń. – Dosyć – rzucił stanowczo; z jego głosu zniknęły ślady rozbawienia i swobodnego tonu, pozostawiając wyłącznie rozkazujące nuty. – Townes. Colborne – wymienił nazwiska dwóch funkcjonariuszy, który zareagowali natychmiast. Jeden z nich, ten, który starał się wyprowadzić marynarza, wypuścił ramię mężczyzny, zamiast tego ruszając w stronę Jamesa. To samo zrobił mężczyzna stojący do tej pory przed Johnatanem i Yvette, przestając świdrować spojrzeniem Bojczuka. Rzucona w jego stronę obelga i pozbawione szacunku zachowanie czarodzieja zdawało się go rozsierdzić, nie zdążył jednak zareagować – być może nie miał zamiaru, trzymany w ryzach obecnością dowódcy – rzucił więc jedynie jeszcze jedno przeciągłe spojrzenie w stronę Yvette, a później ruszył przez salę. Fakt, że zabrał ze sobą dokumenty Johnatana, sam zainteresowany zauważył z opóźnieniem – dostrzegając je w chwili, w której funkcjonariusz wsuwał już świstek do kieszeni. Obaj policjanci zbliżyli się do Jamesa jednocześnie, wyciągając ręce, żeby chwycić go za ramiona. – Z powrotem pod ścianę – warknął jeden z nich; górował nad młodzieńcem prawie o pół głowy.
W tym samym czasie stojąca po drugiej stronie sali Philippa skutecznie zwróciła na siebie uwagę dwóch najbliżej stojących funkcjonariuszy. Przyzwyczajona do obchodzenia się z mężczyznami, wiedziała, w jaki sposób się zachować, by nakłonić ich do tego, do chciała osiągnąć, ci jednak znajdowali się na służbie, pod czujnym okiem dyrygującego oddziałem komendanta; Philippa, stojąc tuż obok, była w stanie dostrzec, że w reakcji na jej słowa, na twarzach czarodziejów odbiło się wyraźne zawahanie – spojrzeli też w stronę Rain, Celine i Yvette – ale w następnej chwili ich pytający wzrok pomknął ku dowódcy, do którego dotarło również pytanie zadane przez Rain. Arnold Montague wywrócił oczami, sprawiając wrażenie człowieka, któremu niepotrzebnie zawracano głowę, po czym machnął ręką, wykonując dłonią spiralny ruch. – Underhill, pójdziesz z panią na górę po dokumenty, dopilnujesz, żeby nie zgubiła się nigdzie po drodze. Przynieś im jakieś ubrania – powiedział, wskazując głową na trójkę przemokniętych kobiet, choć Johnatan zdążył już w międzyczasie okryć Yvette swoim płaszczem. Funkcjonariusz wskazany przez komendanta zrobił krok do przodu, spoglądając na Rain i wyraźnie dając jej znak, żeby poszła przodem; dopiero teraz wyglądał, jakby otrząsnął się z chwilowego roztargnienia, wywołanego zapewne śmiałym zachowaniem kobiety. Rain bez trudu mogła dostrzec, że w trakcie ich rozmowy jego spojrzenie niejednokrotnie pomknęło w stronę jej dekoltu; rozproszony, nie poprosił jej też po raz drugi o różdżkę – ta nadal tkwiła za paskiem spódnicy.
Stojąca tuż przy scenie Zlata, czy to ze względu na niski wzrost, czy osłonięcie stolikiem, czy panujące na sali zamieszanie, póki co wydawała się ignorowana – nikt nie zwrócił na nią uwagi, gdy po cichu podeszła do stolika, kierując dłoń w stronę chowającego się pod stołem chłopaka. Jej zaklęcie, rzucone bezgłośnie, było udane, a dla większości znajdujących się w pomieszczeniu osób – również niezauważone. Odwróceni plecami w stronę stolika funkcjonariusze oraz James, skutecznie zasłaniali widok pozostałym; lekki błysk promienia mogli dostrzec wyłącznie stojący najbliżej Marcelius i Celine, mając przy tym nieosłonięty niczym widok na stolik. Zlata, obserwując tor lotu klątwy, widziała, jak ta trafia w plecy chłopaka, a nóż zaciśnięty w jego dłoni zaczyna się chwiać; trzymające go palce rozluźniły się jednak tylko na moment, po którym zacisnęły się mocniej – a sam młodzieniec odwrócił się przez ramię, wściekłym spojrzeniem mierząc Zlatę. Jednym sprawnym susem przeczołgał się po posadzce, wychylając się zza stolika po drugiej stronie i wciągając wolną rękę, żeby chwycić półgoblinkę za szatę. Ta znajdowała się blisko – ale wciąż mogła spróbować odskoczyć, unikając przy tym chudej dłoni chłopca.
Gdy sytuacja w głównej sali wydawała się przynajmniej częściowo opanowana, Arnold Montague odwrócił się ponownie w stronę Dorothei, opierając się o blat jak gdyby nic się nie wydarzyło; dłuższe spojrzenie zawieszając jeszcze na Johnatanie, którego wulgarne słowa wyraźnie poniosły się po pomieszczeniu. – Oczywiście, zdaję sobie sprawę z upływu czasu – odparł; ton jego głosu na powrót stał się spokojny, pobłażliwy. – Liczyłem jednak, że prowadzi pani jakikolwiek rodzaj dokumentacji. W jaki sposób rozlicza pani pracowników z przepracowanych godzin? Czy ich zmiany nie są ustalone z góry? – zapytał, unosząc brwi. Później przez dłuższą chwilę milczał, słuchając słów kobiety z niezmienionym wyrazem twarzy. Dopiero, gdy zamilkła, zrzucając winę na męża, pokiwał głową, nachylając się niżej nad blatem. – Pani Boyle – odezwał się; mówił powoli, przeciągając wyrazy, jakby zwracał się do kogoś, kto ma problem ze zrozumieniem wypowiadanych zdań. – Być może źle zrozumiałem pani intencje, ale odnoszę wrażenie, że próbuje pani zarzucić kłamstwo zarówno obecnemu tu przedstawicielowi Ministerstwa Magii – odwrócił się, żeby spojrzeć w kierunku Corneliusa – jak i dwóm funkcjonariuszom Magicznej Policji, którzy towarzyszyli mu w trakcie wizyty w pani lokalu. – Pokręcił głową, cmokając. – Tsk, tsk, tsk. – Westchnął. – Takie niedojrzałe oskarżenia padające z ust podejrzanych mnie nie dziwią, skazaniec wszak powie wszystko, byle uniknąć szubienicy – zerknął krótko w stronę Jamesa, Celine i Hagrida – ale sądziłem, że my – wskazał na siebie, a później na Dorotheę – możemy porozmawiać poważnie. Widzi pani – jako, że jestem zupełnie pewien, że ani pan Sallow, ani moi podwładni, nie ulegli zbiorowej halucynacji, to myślę, że możemy przyjąć bezpieczne założenie, że ich relacja jest prawdziwa. Zwłaszcza, że – spojrzał na Johnatana – mamy, zdaję się, naocznego świadka całego zajścia, który zeznał właśnie, że – zaraz – jak to było? – Przytknął palec wskazujący do ust, jakby się nad czymś zastanawiał. – Ach – że nasze patrole dostają wpierdol w porcie – dokończył myśl, kiwając palcem. – Jako że moje oddziały odpowiadają za utrzymanie porządku w mieście – łącznie z portem – moim zadaniem jest odnalezienie osób odpowiedzialnych za tę napaść. – Poprawił się na stołku, odwracając się ponownie w stronę Dorothei. – Pani zadaniem natomiast – podjął dalej, wciąż mówiąc tym samym, powolnym tonem – jako współwłaścicielki tego lokalu, jest zapewnienie bezpieczeństwa przebywającym na jego terenie czarodziejom. Błędnym jest więc stwierdzenie, iż nie odpowiada pani za poczynania pani gości – nie mówiąc już o poczynaniach pani pracowników. Zdaję sobie sprawę, że panujące prawo jest pani obce, gdyż przed przyjściem tutaj pozwoliłem sobie poszukać dokumentu poświadczającego rejestrację pani różdżki i, niestety, go nie odnalazłem – co załatwimy później – niemniej jednak nieznajomość zasad nie zwalnia pani z ich przestrzegania. Gdyby tak było, nigdy nie zaprowadzilibyśmy porządku. Zgodzi się pani ze mną? – zapytał, unosząc wyżej brew. Dał Dorothei chwilę na odpowiedź, po czym odchrząknął. – Biorąc pod uwagę braki w pani rozeznaniu, pozwolę sobie przedstawić pokrótce, jakie w tej sytuacji mamy opcje. Są dwie – uniósł w górę dłoń, na której pokazał wyprostowane dwa palce, po czym zgiął jeden z nich – pierwsza: może pani z nami współpracować, podając nam nazwiska oraz adresy wszystkich pracowników i klientów, którzy byli zamieszani w wydarzenia z pierwszego października, czym przyczyni się pani do ich szybkiego ujęcia i tym samym ułatwi nam pracę. I druga – wyprostował z powrotem drugi palec – możemy aresztować i przesłuchać wszystkich tu obecnych, a także na kilka tygodni trwania śledztwa zamknąć pani lokal, podczas gdy nasi funkcjonariusze przeszukają go od podłogi do sufitu. Jak pani zapewne słyszy – powiedział wskazując palcem w stronę sufitu i milknąc na chwilę; wszyscy obecni w pomieszczeniu mogli usłyszeć odgłosy tupania, przewracania i szurania, prawdopodobnie czynione przez dwóch policjantów, którzy zniknęli na schodach prowadzących na górę – już zaczęli to robić. Finał w obu przypadkach będzie taki sam, różnić się będzie jedynie przebieg. Mnie – prywatnie – jest wszystko jedno, cele w Tower of London są w stanie przyjąć kilkadziesiąt osób na kilka tygodni. Tak więc – podsumował, ponownie sięgając w stronę notatnika, który otworzył na pustej stronie. Na samej górze zapisał dwa nazwiska: Celine Lovegood i Rubeus Hagrid (Dorothea, znajdując się najbliżej, mogła odczytać je do góry nogami), po czym wolną ręką sięgnął za pazuchę. Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął owalny, płaski pakunek, który spokojnym ruchem odwinął: w środku znajdowała się drożdżówka z marmoladą, wyglądająca na wypiek domowej roboty. Swobodnym ruchem ugryzł kawałek ciasta, po czym pochylił się z powrotem nad notatnikiem, przytykając do niego koniec pióra. Przełknął powoli kęs drożdżówki. – Zaczniemy od pani męża? Gdzie go znajdę? – zapytał, unosząc spojrzenie na Dorotheę. Zaraz jednak pomknęło ono w bok, by zatrzymać się na młodej, rudowłosej barmance, która do tej pory stała z tyłu, wyraźnie przerażona, z twarzą bladą jak kreda; gdy poczuła na sobie spojrzenie komendanta, wydawała się zblednąć jeszcze bardziej – i gdyby za jej plecami nie stał policjant, z pewnością wtopiłaby się w ścianę. – A może pani pamięta, kto był tego dnia w pracy? Hm? – zapytał. Dziewczyna otworzyła szeroko oczy, po czym otworzyła usta, ale nie wydostał się z nich żaden dźwięk; przelęknione spojrzenie przeniosła na Dorotheę, spoglądając na nią jakby pytająco. Cornelius, przyjrzawszy się barmance, odniósł wrażenie, że gdzieś już ją wcześniej widział – ale nie był w stanie przypomnieć sobie, w jakich okolicznościach.
Pozostający w łazience Reggie, słyszał zaledwie niewyraźne pogłosy tego, co działo się w sali za ścianą, byłby jednak w stanie przysiąc, że w jednym momencie w mur po drugiej stronie uderzyło zaklęcie; cegły zadrżały lekko, a na posadzkę toalety opadła cieniutka warstewka tynku. Czarodziej nie miał czasu zastanowić się nad tym dłużej, bo tuż za drzwiami słyszał zatrzymujące się kroki; chcąc się ukryć, przysunął się do ściany, unosząc różdżkę i próbując rzucić zaklęcie kameleona, lecz nim zdążyłby dokończyć wypowiadanie w myślach inkantacji, stało się coś, czego się nie spodziewał: po lewej stronie jego klatki piersiowej znów rozległo się ciche trzaśnięcie, a jego bok zalał silny ból; Reggie, nie będąc w stanie dokończyć rzucenia zaklęcia, zgiął się w pół, z trudem łapiąc oddech – tym razem pewien, że pękło mu przynajmniej jedno żebro. Gorące fale cierpienia na moment go ogłuszyły, sprawiając, że do oczu napłynęły mu łzy – nie zdążył więc w porę zareagować, gdy drzwi do toalety stanęły wreszcie otworem, a po ich drugiej stronie stanął ubrany w szatę magicznej policji mężczyzna. – Ej! Ty! – krzyknął, wyciągając szybko różdżkę i kierując ją w stronę Reggiego – na szczęście wciąż wyglądającego jak Mały Jim. – Rzuć różdżkę, już. Expelliarmus – rzucił szybko; Weasley dostrzegł błysk promienia zaklęcia i miał zaledwie ułamki sekund, żeby zareagować. Gdzieś za plecami policjanta rozległy się drugie, szybkie kroki.
Mistrz gry najmocniej przeprasza za opóźnienie, zatrzymały go problemy migrenowo-prywatne. W ramach zadośćuczynienia przygotował niespodziankę, która zostanie przekazana pod koniec wątku postaci wybranej losowo spośród tych, które dotrwają do końca.
Jeśli w poście zdarzyło mi się pominąć którąś z Waszych akcji, dajcie mi proszę znać (starałam się). Dla ułatwienia prosiłabym też o oznaczanie istotnych akcji w Waszych postach podkreśleniem, a jeśli wykonujecie rzut na spostrzegawczość - o precyzowanie w poście, co dokładnie Wasza postać stara się dojrzeć.
Mistrz gry nie uwzględnił w tej turze możliwości uniku przed zaklęciami posłanymi w Celine i Hagrida, ponieważ oba zostały rzucone z mocą powyżej 100 oczek (rzuty).
Pozostałe rzuty: expelliarmus, brakujące k8 na servio, rzut na przełamanie (chłopiec ma odporność magiczną równą 0).
Poniżej znajduje się (poglądowa) mapa głównej sali. Kropki fioletowe oznaczają funkcjonariuszy magicznej policji. Kropki żółte to pozostałe postacie npc, wskazane w poście. W sali znajdują się trzy pary drzwi: na dole, wychodzące na portową alejkę; na górze, prowadzące do bocznej sali, z której następnie można przejść do toalety (w której znajduje się aktualnie Reggie - stąd brak na mapce); za barem, prowadzące na zaplecze. Na ścianie po lewej stronie oraz na dolnej zaznaczone są okna. Jeśli jakieś oznaczenia są nieczytelne lub niekompletne, proszę o informację.
Na sali jest na tyle jasno, że wszyscy widzicie swoje twarze i jeśli się znacie, jesteście w stanie się rozpoznać.
(mapa powiększy się po kliknięciu)
Aktualnie działające substancje i zaklęcia:
Celine - esposas
Hagrid - esposas
Rain - wróżkowy pył (2/3)
Celine - wróżkowy pył (2/3)
Yvette - upojenie alkoholowe (-15 do rzutów; kara będzie zmniejszała się w miarę trzeźwienia)
Johnatan - upojenie alkoholowe (-10 do rzutów; kara będzie zmniejszała się w miarę trzeźwienia)
Żywotność:
Reggie - 199/219 (20 - złamane żebro)
Celine - 217/227 (10 - wychłodzenie)
Rain - 205/195 (10 - wychłodzenie)
Yvette - 205/210 (5 - wychłodzenie)
Czas na odpis wynosi 72 godziny, ale jeśli potrzebujecie z jakiegokolwiek powodu rozbić swoje działanie na dwa posty oddzielone postem uzupełniającym, to jest taka możliwość - dajcie mi tylko znać, że takie uzupełnienie jest potrzebne.
Wszelkie błędy, pominięcia, potknięcia, wątpliwości zgłaszajcie proszę do mnie drogą prywatnej wiadomości (na konto Williama) lub na discordzie.
Palec wyciągnięty w stronę Rubeusa nie wywołał na twarzy Arnolda Montague’a zaskoczenia, kiwnął on głową, przenosząc wzrok na drugiego z policjantów – tego samego, który wcześniej oblał zaklęciem Yvette. Czarodziej skierował różdżkę ku półolbrzymowi. – Esposas – rzucił, a następna para kajdan – znacznie większych niż te zaciśnięte na nadgarstkach i kostkach Celine – spętała Hagrida. Mógł się on poruszać, ale powoli – powłócząc nogami, robiąc małe kroki; w ten sposób zdołał przesunąć się nieco do przodu, odsuwając się od schodów, a jednocześnie – zasłaniając nieco chowającego się pod stopniami młodzieńca.
Komendant skinął Corneliusowi głową, gdy ten stwierdził, że potrzebuje chwili skupienia. – Nie spiesz się Corneliusie, rozejrzyj się spokojnie – przytaknął – ledwie jednak skończył wypowiadać te słowa, po pomieszczeniu potoczył się głos Marceliusa, który chwilę wcześniej zdołał przesunąć stopą leżące na posadzce dokumenty. Marynarz przeszukujący kieszenie ich jednak nie zauważył – w tym czasie zdążył już przewrócić ubranie na drugą stronę, coraz bardziej blady na twarzy. Mamrotał pod nosem, zapewniając policjanta, że gdzieś z pewnością je ma, wyglądało jednak na to, że funkcjonariusz stracił cierpliwość. – Dobra, na zewnątrz – rozkazał, wyciągając rękę i chwytając marynarza za ramię; odciągnął go nieco na bok, bliżej w stronę drzwi. Arnold Montague nie zwracał jednak na niego uwagi, wpatrując się prosto w Marceliusa z wargami wykrzywionymi w grymasie, który w jakiś sposób wydawał się jednocześnie pobłażliwy i surowy. – Słuszna uwaga, panie..? – odezwał się, robiąc pauzę i w oczywisty sposób czekając, aż Marcelius się przedstawi. – Corneliusie, czy znasz tego młodzieńca? – zapytał, na moment przenosząc spojrzenie na dorosłego Sallowa; nie umknęło mu, że Marcelius wpatrywał się prosto w niego. – W każdym razie, jak już mówiłem, pańskie spostrzeżenie jest słuszne: nie mamy wątpliwości co do tego, że panna Lovegood nie działała samodzielnie, stąd nasza wizyta – odparł, wykonując charakterystyczny gest dłońmi – jakby tłumaczył coś oczywistego niezbyt rozgarniętemu dziecku. – Jest mi niezmiernie przykro, że wątpi pan w kompetencje mojego oddziału, zapewniam, że moi ludzie są profesjonalistami. Możliwe, że jeszcze się pan o tym przekona. – Uniósł brwi nieco prowokacyjnie, uśmiechając się przy tym drwiąco; wyglądało na to, że miał zamiar powiedzieć coś jeszcze – ale wtedy do przodu wyszedł James, w butnych słowach zwracając się do Corneliusa. Nie zważając na dystans, zatrzymał się przed samym czarodziejem, wypowiadając w jego stronę oskarżenia, które niedługo później podparli również Rain i Rubeus; nim jeszcze wybrzmiały słowa półolbrzyma, komendant podniósł dłoń. – Dosyć – rzucił stanowczo; z jego głosu zniknęły ślady rozbawienia i swobodnego tonu, pozostawiając wyłącznie rozkazujące nuty. – Townes. Colborne – wymienił nazwiska dwóch funkcjonariuszy, który zareagowali natychmiast. Jeden z nich, ten, który starał się wyprowadzić marynarza, wypuścił ramię mężczyzny, zamiast tego ruszając w stronę Jamesa. To samo zrobił mężczyzna stojący do tej pory przed Johnatanem i Yvette, przestając świdrować spojrzeniem Bojczuka. Rzucona w jego stronę obelga i pozbawione szacunku zachowanie czarodzieja zdawało się go rozsierdzić, nie zdążył jednak zareagować – być może nie miał zamiaru, trzymany w ryzach obecnością dowódcy – rzucił więc jedynie jeszcze jedno przeciągłe spojrzenie w stronę Yvette, a później ruszył przez salę. Fakt, że zabrał ze sobą dokumenty Johnatana, sam zainteresowany zauważył z opóźnieniem – dostrzegając je w chwili, w której funkcjonariusz wsuwał już świstek do kieszeni. Obaj policjanci zbliżyli się do Jamesa jednocześnie, wyciągając ręce, żeby chwycić go za ramiona. – Z powrotem pod ścianę – warknął jeden z nich; górował nad młodzieńcem prawie o pół głowy.
W tym samym czasie stojąca po drugiej stronie sali Philippa skutecznie zwróciła na siebie uwagę dwóch najbliżej stojących funkcjonariuszy. Przyzwyczajona do obchodzenia się z mężczyznami, wiedziała, w jaki sposób się zachować, by nakłonić ich do tego, do chciała osiągnąć, ci jednak znajdowali się na służbie, pod czujnym okiem dyrygującego oddziałem komendanta; Philippa, stojąc tuż obok, była w stanie dostrzec, że w reakcji na jej słowa, na twarzach czarodziejów odbiło się wyraźne zawahanie – spojrzeli też w stronę Rain, Celine i Yvette – ale w następnej chwili ich pytający wzrok pomknął ku dowódcy, do którego dotarło również pytanie zadane przez Rain. Arnold Montague wywrócił oczami, sprawiając wrażenie człowieka, któremu niepotrzebnie zawracano głowę, po czym machnął ręką, wykonując dłonią spiralny ruch. – Underhill, pójdziesz z panią na górę po dokumenty, dopilnujesz, żeby nie zgubiła się nigdzie po drodze. Przynieś im jakieś ubrania – powiedział, wskazując głową na trójkę przemokniętych kobiet, choć Johnatan zdążył już w międzyczasie okryć Yvette swoim płaszczem. Funkcjonariusz wskazany przez komendanta zrobił krok do przodu, spoglądając na Rain i wyraźnie dając jej znak, żeby poszła przodem; dopiero teraz wyglądał, jakby otrząsnął się z chwilowego roztargnienia, wywołanego zapewne śmiałym zachowaniem kobiety. Rain bez trudu mogła dostrzec, że w trakcie ich rozmowy jego spojrzenie niejednokrotnie pomknęło w stronę jej dekoltu; rozproszony, nie poprosił jej też po raz drugi o różdżkę – ta nadal tkwiła za paskiem spódnicy.
Stojąca tuż przy scenie Zlata, czy to ze względu na niski wzrost, czy osłonięcie stolikiem, czy panujące na sali zamieszanie, póki co wydawała się ignorowana – nikt nie zwrócił na nią uwagi, gdy po cichu podeszła do stolika, kierując dłoń w stronę chowającego się pod stołem chłopaka. Jej zaklęcie, rzucone bezgłośnie, było udane, a dla większości znajdujących się w pomieszczeniu osób – również niezauważone. Odwróceni plecami w stronę stolika funkcjonariusze oraz James, skutecznie zasłaniali widok pozostałym; lekki błysk promienia mogli dostrzec wyłącznie stojący najbliżej Marcelius i Celine, mając przy tym nieosłonięty niczym widok na stolik. Zlata, obserwując tor lotu klątwy, widziała, jak ta trafia w plecy chłopaka, a nóż zaciśnięty w jego dłoni zaczyna się chwiać; trzymające go palce rozluźniły się jednak tylko na moment, po którym zacisnęły się mocniej – a sam młodzieniec odwrócił się przez ramię, wściekłym spojrzeniem mierząc Zlatę. Jednym sprawnym susem przeczołgał się po posadzce, wychylając się zza stolika po drugiej stronie i wciągając wolną rękę, żeby chwycić półgoblinkę za szatę. Ta znajdowała się blisko – ale wciąż mogła spróbować odskoczyć, unikając przy tym chudej dłoni chłopca.
Gdy sytuacja w głównej sali wydawała się przynajmniej częściowo opanowana, Arnold Montague odwrócił się ponownie w stronę Dorothei, opierając się o blat jak gdyby nic się nie wydarzyło; dłuższe spojrzenie zawieszając jeszcze na Johnatanie, którego wulgarne słowa wyraźnie poniosły się po pomieszczeniu. – Oczywiście, zdaję sobie sprawę z upływu czasu – odparł; ton jego głosu na powrót stał się spokojny, pobłażliwy. – Liczyłem jednak, że prowadzi pani jakikolwiek rodzaj dokumentacji. W jaki sposób rozlicza pani pracowników z przepracowanych godzin? Czy ich zmiany nie są ustalone z góry? – zapytał, unosząc brwi. Później przez dłuższą chwilę milczał, słuchając słów kobiety z niezmienionym wyrazem twarzy. Dopiero, gdy zamilkła, zrzucając winę na męża, pokiwał głową, nachylając się niżej nad blatem. – Pani Boyle – odezwał się; mówił powoli, przeciągając wyrazy, jakby zwracał się do kogoś, kto ma problem ze zrozumieniem wypowiadanych zdań. – Być może źle zrozumiałem pani intencje, ale odnoszę wrażenie, że próbuje pani zarzucić kłamstwo zarówno obecnemu tu przedstawicielowi Ministerstwa Magii – odwrócił się, żeby spojrzeć w kierunku Corneliusa – jak i dwóm funkcjonariuszom Magicznej Policji, którzy towarzyszyli mu w trakcie wizyty w pani lokalu. – Pokręcił głową, cmokając. – Tsk, tsk, tsk. – Westchnął. – Takie niedojrzałe oskarżenia padające z ust podejrzanych mnie nie dziwią, skazaniec wszak powie wszystko, byle uniknąć szubienicy – zerknął krótko w stronę Jamesa, Celine i Hagrida – ale sądziłem, że my – wskazał na siebie, a później na Dorotheę – możemy porozmawiać poważnie. Widzi pani – jako, że jestem zupełnie pewien, że ani pan Sallow, ani moi podwładni, nie ulegli zbiorowej halucynacji, to myślę, że możemy przyjąć bezpieczne założenie, że ich relacja jest prawdziwa. Zwłaszcza, że – spojrzał na Johnatana – mamy, zdaję się, naocznego świadka całego zajścia, który zeznał właśnie, że – zaraz – jak to było? – Przytknął palec wskazujący do ust, jakby się nad czymś zastanawiał. – Ach – że nasze patrole dostają wpierdol w porcie – dokończył myśl, kiwając palcem. – Jako że moje oddziały odpowiadają za utrzymanie porządku w mieście – łącznie z portem – moim zadaniem jest odnalezienie osób odpowiedzialnych za tę napaść. – Poprawił się na stołku, odwracając się ponownie w stronę Dorothei. – Pani zadaniem natomiast – podjął dalej, wciąż mówiąc tym samym, powolnym tonem – jako współwłaścicielki tego lokalu, jest zapewnienie bezpieczeństwa przebywającym na jego terenie czarodziejom. Błędnym jest więc stwierdzenie, iż nie odpowiada pani za poczynania pani gości – nie mówiąc już o poczynaniach pani pracowników. Zdaję sobie sprawę, że panujące prawo jest pani obce, gdyż przed przyjściem tutaj pozwoliłem sobie poszukać dokumentu poświadczającego rejestrację pani różdżki i, niestety, go nie odnalazłem – co załatwimy później – niemniej jednak nieznajomość zasad nie zwalnia pani z ich przestrzegania. Gdyby tak było, nigdy nie zaprowadzilibyśmy porządku. Zgodzi się pani ze mną? – zapytał, unosząc wyżej brew. Dał Dorothei chwilę na odpowiedź, po czym odchrząknął. – Biorąc pod uwagę braki w pani rozeznaniu, pozwolę sobie przedstawić pokrótce, jakie w tej sytuacji mamy opcje. Są dwie – uniósł w górę dłoń, na której pokazał wyprostowane dwa palce, po czym zgiął jeden z nich – pierwsza: może pani z nami współpracować, podając nam nazwiska oraz adresy wszystkich pracowników i klientów, którzy byli zamieszani w wydarzenia z pierwszego października, czym przyczyni się pani do ich szybkiego ujęcia i tym samym ułatwi nam pracę. I druga – wyprostował z powrotem drugi palec – możemy aresztować i przesłuchać wszystkich tu obecnych, a także na kilka tygodni trwania śledztwa zamknąć pani lokal, podczas gdy nasi funkcjonariusze przeszukają go od podłogi do sufitu. Jak pani zapewne słyszy – powiedział wskazując palcem w stronę sufitu i milknąc na chwilę; wszyscy obecni w pomieszczeniu mogli usłyszeć odgłosy tupania, przewracania i szurania, prawdopodobnie czynione przez dwóch policjantów, którzy zniknęli na schodach prowadzących na górę – już zaczęli to robić. Finał w obu przypadkach będzie taki sam, różnić się będzie jedynie przebieg. Mnie – prywatnie – jest wszystko jedno, cele w Tower of London są w stanie przyjąć kilkadziesiąt osób na kilka tygodni. Tak więc – podsumował, ponownie sięgając w stronę notatnika, który otworzył na pustej stronie. Na samej górze zapisał dwa nazwiska: Celine Lovegood i Rubeus Hagrid (Dorothea, znajdując się najbliżej, mogła odczytać je do góry nogami), po czym wolną ręką sięgnął za pazuchę. Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął owalny, płaski pakunek, który spokojnym ruchem odwinął: w środku znajdowała się drożdżówka z marmoladą, wyglądająca na wypiek domowej roboty. Swobodnym ruchem ugryzł kawałek ciasta, po czym pochylił się z powrotem nad notatnikiem, przytykając do niego koniec pióra. Przełknął powoli kęs drożdżówki. – Zaczniemy od pani męża? Gdzie go znajdę? – zapytał, unosząc spojrzenie na Dorotheę. Zaraz jednak pomknęło ono w bok, by zatrzymać się na młodej, rudowłosej barmance, która do tej pory stała z tyłu, wyraźnie przerażona, z twarzą bladą jak kreda; gdy poczuła na sobie spojrzenie komendanta, wydawała się zblednąć jeszcze bardziej – i gdyby za jej plecami nie stał policjant, z pewnością wtopiłaby się w ścianę. – A może pani pamięta, kto był tego dnia w pracy? Hm? – zapytał. Dziewczyna otworzyła szeroko oczy, po czym otworzyła usta, ale nie wydostał się z nich żaden dźwięk; przelęknione spojrzenie przeniosła na Dorotheę, spoglądając na nią jakby pytająco. Cornelius, przyjrzawszy się barmance, odniósł wrażenie, że gdzieś już ją wcześniej widział – ale nie był w stanie przypomnieć sobie, w jakich okolicznościach.
Pozostający w łazience Reggie, słyszał zaledwie niewyraźne pogłosy tego, co działo się w sali za ścianą, byłby jednak w stanie przysiąc, że w jednym momencie w mur po drugiej stronie uderzyło zaklęcie; cegły zadrżały lekko, a na posadzkę toalety opadła cieniutka warstewka tynku. Czarodziej nie miał czasu zastanowić się nad tym dłużej, bo tuż za drzwiami słyszał zatrzymujące się kroki; chcąc się ukryć, przysunął się do ściany, unosząc różdżkę i próbując rzucić zaklęcie kameleona, lecz nim zdążyłby dokończyć wypowiadanie w myślach inkantacji, stało się coś, czego się nie spodziewał: po lewej stronie jego klatki piersiowej znów rozległo się ciche trzaśnięcie, a jego bok zalał silny ból; Reggie, nie będąc w stanie dokończyć rzucenia zaklęcia, zgiął się w pół, z trudem łapiąc oddech – tym razem pewien, że pękło mu przynajmniej jedno żebro. Gorące fale cierpienia na moment go ogłuszyły, sprawiając, że do oczu napłynęły mu łzy – nie zdążył więc w porę zareagować, gdy drzwi do toalety stanęły wreszcie otworem, a po ich drugiej stronie stanął ubrany w szatę magicznej policji mężczyzna. – Ej! Ty! – krzyknął, wyciągając szybko różdżkę i kierując ją w stronę Reggiego – na szczęście wciąż wyglądającego jak Mały Jim. – Rzuć różdżkę, już. Expelliarmus – rzucił szybko; Weasley dostrzegł błysk promienia zaklęcia i miał zaledwie ułamki sekund, żeby zareagować. Gdzieś za plecami policjanta rozległy się drugie, szybkie kroki.
Mistrz gry najmocniej przeprasza za opóźnienie, zatrzymały go problemy migrenowo-prywatne. W ramach zadośćuczynienia przygotował niespodziankę, która zostanie przekazana pod koniec wątku postaci wybranej losowo spośród tych, które dotrwają do końca.
Jeśli w poście zdarzyło mi się pominąć którąś z Waszych akcji, dajcie mi proszę znać (starałam się). Dla ułatwienia prosiłabym też o oznaczanie istotnych akcji w Waszych postach podkreśleniem, a jeśli wykonujecie rzut na spostrzegawczość - o precyzowanie w poście, co dokładnie Wasza postać stara się dojrzeć.
Mistrz gry nie uwzględnił w tej turze możliwości uniku przed zaklęciami posłanymi w Celine i Hagrida, ponieważ oba zostały rzucone z mocą powyżej 100 oczek (rzuty).
Pozostałe rzuty: expelliarmus, brakujące k8 na servio, rzut na przełamanie (chłopiec ma odporność magiczną równą 0).
Poniżej znajduje się (poglądowa) mapa głównej sali. Kropki fioletowe oznaczają funkcjonariuszy magicznej policji. Kropki żółte to pozostałe postacie npc, wskazane w poście. W sali znajdują się trzy pary drzwi: na dole, wychodzące na portową alejkę; na górze, prowadzące do bocznej sali, z której następnie można przejść do toalety (w której znajduje się aktualnie Reggie - stąd brak na mapce); za barem, prowadzące na zaplecze. Na ścianie po lewej stronie oraz na dolnej zaznaczone są okna. Jeśli jakieś oznaczenia są nieczytelne lub niekompletne, proszę o informację.
Na sali jest na tyle jasno, że wszyscy widzicie swoje twarze i jeśli się znacie, jesteście w stanie się rozpoznać.
Aktualnie działające substancje i zaklęcia:
Celine - esposas
Hagrid - esposas
Rain - wróżkowy pył (2/3)
Celine - wróżkowy pył (2/3)
Yvette - upojenie alkoholowe (-15 do rzutów; kara będzie zmniejszała się w miarę trzeźwienia)
Johnatan - upojenie alkoholowe (-10 do rzutów; kara będzie zmniejszała się w miarę trzeźwienia)
Żywotność:
Reggie - 199/219 (20 - złamane żebro)
Celine - 217/227 (10 - wychłodzenie)
Rain - 205/195 (10 - wychłodzenie)
Yvette - 205/210 (5 - wychłodzenie)
Czas na odpis wynosi 72 godziny, ale jeśli potrzebujecie z jakiegokolwiek powodu rozbić swoje działanie na dwa posty oddzielone postem uzupełniającym, to jest taka możliwość - dajcie mi tylko znać, że takie uzupełnienie jest potrzebne.
Wszelkie błędy, pominięcia, potknięcia, wątpliwości zgłaszajcie proszę do mnie drogą prywatnej wiadomości (na konto Williama) lub na discordzie.
Głośno odetchnął, praktycznie razem z dźwiękiem otwieranych drzwi, w których stanął mężczyzna. Momentalnie podniósł głowę, kurwa, moje żebro. Początkowo zalany falą bólu i ciepła nie skupił się na mężczyźnie, jednak różdżka trzymana w dłoni jakby sama machinalnie zatoczyła odpowiedni symbol, odpowiadając na rzucane w jego stronę zaklęcie; sam też mruknął pod nosem, praktycznie na bezdechu przez ból w klatce piersiowej, - Protego.
Nie miał czasu na pomyłki, tym bardziej że jakiś gość ewidentnie podawał się za służbistę, który z pewnością z chęcią wsadziłby go za kratki, a w takie atrakcje krótkowłosy zdecydowanie nie miał zamiaru się bawić! Utrzymując postać Małego Jima, ponownie poruszył różdżką, w pełni świadom tego, że jeden z mężczyzn już go widział, postanowił wykorzystać okazję i po raz kolejny rzucić niewerbalnie zaklęcie Kameleona na samego siebie. Wierzył, że jeszcze zdoła zmylić policjantów! Może ten drugi wcale go nie słyszał, tylko został zaalarmowany przez panikę ze strony towarzysza w drzwiach łazienki? Możliwości było wiele, a jednak odpowiedź tylko i wyłącznie jedna, którą zweryfikować miała parszywa, toaletowa rzeczywistość.
| k6 na skutki
| k100 na zaklęcie kameleona ST 45-13=32
| k100 na ukrywanie się (II)
Nie miał czasu na pomyłki, tym bardziej że jakiś gość ewidentnie podawał się za służbistę, który z pewnością z chęcią wsadziłby go za kratki, a w takie atrakcje krótkowłosy zdecydowanie nie miał zamiaru się bawić! Utrzymując postać Małego Jima, ponownie poruszył różdżką, w pełni świadom tego, że jeden z mężczyzn już go widział, postanowił wykorzystać okazję i po raz kolejny rzucić niewerbalnie zaklęcie Kameleona na samego siebie. Wierzył, że jeszcze zdoła zmylić policjantów! Może ten drugi wcale go nie słyszał, tylko został zaalarmowany przez panikę ze strony towarzysza w drzwiach łazienki? Możliwości było wiele, a jednak odpowiedź tylko i wyłącznie jedna, którą zweryfikować miała parszywa, toaletowa rzeczywistość.
| k6 na skutki
| k100 na zaklęcie kameleona ST 45-13=32
| k100 na ukrywanie się (II)
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
The member 'Reggie Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 3
--------------------------------
#2 'k100' : 68
--------------------------------
#3 'k100' : 1
#1 'k6' : 3
--------------------------------
#2 'k100' : 68
--------------------------------
#3 'k100' : 1
Zmrużył z irytacją oczy, gdy Celine Lovegood z taką łatwością uniknęła jego zaklęcia. Celowałby w nią dalej, ale przytomnie postanowił odwrócić wzrok i zostawić działanie policji. Nie miał zamiaru zbłaźnić się tutaj po raz drugi, zwłaszcza, że bezczelność i kłamstwa wszystkich zebranych (a konkretniej, młodego bruneta i półolbrzyma, Rain na szczęście nie słyszał) niemal zaparły mu dech z oburzenia.
Nie był w tym parszywym lokalu od kilku lat i nigdy nie przychodził tutaj pić, chyba przed wzięciem łyku z kufla by się porzygał z samego obrzydzenia. Kochał w końcu porządek. Nawet współpracę z Huxley zerwał (niechętnie), gdy zaczął stawać się bardziej rozpoznawalny.
Oszczerstwa jedynie utwierdziły go w przekonaniu, że nie powinien mieć dla tego bezczelnego plebsu żadnej litości. Nawet kłamać porządnie nie umieli, ciskając oskarżenia z zupełnym brakiem finezji i prawdopodobieństwa - krytykował odruchowo w myślach. W końcu był zawodowym kłamcą, osądzającym właśnie innych kłamców. Był rzecznikiem Ministerstwa, finezja i subtelność weszły mu w krew.
Przez sekundę co prawda zmartwił się odrobinę, że ci gówniarze rzucą cień na jego reputację przy funkcjonariuszach policji, ale Arnold Montague udowodnił, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Wystawię ci laurkę w Walczącym Magu - zanotował Cornelius w myślach, a potem wyprostował się dumnie i uśmiechnął lodowato, ironicznie. Słowa o straceniu ojca Celine wywołały w nim przelotne ukłucie sumienia i lekkie zaniepokojenie, czy Montague pamięta o jego prośbie w sprawie ostatniego przesłuchania skazańca, ale potem uderzyła w niego fala euforii.
Komendant policji właśnie pochwalił zastosowanie takich środków, jakie Cornelius uznał za zasadne. Publicznie. Sallow nie sądził, że kiedykolwiek dożyje chwili, gdy legilimencja stanie się tak jawnie popierana, l e g a l n a.
Poparł Czarnego Pana z czystego praktycyzmu, ale właśnie - dokładnie teraz, w tej konkretnej chwili - poczuł ukłucie fanatycznego podziwu, nagle rozumiejąc, dlaczego za tym czarnoksiężnikiem idą szeregi.
Lord Voldemort i Cronus Malfoy właśnie zmienili świat.
Na lepsze. Chyba. Oby. Zapomniał chwilowo o wojnie, o głodzie, o mugolach - na jego oczach działa się historia, historia w której był po stronie zwycięzców, w której komendant policji patrzył na niego z szacunkiem za zlegilimentowanie młodej dziewczyny.
Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie Marcelius. Gniewny wzrok syna przyciągał uwagę Corneliusa niczym magnes, a co gorsza - przyciągnął też uwagę samego komendanta. "Corneliusie, czy znasz tego młodzieńca?"
Cholera jasna, patrz gówniarzu, co narobiłeś.
Błyskawicznie przeanalizował, co jest najbezpieczniejsze dla Marceliusa i przede wszystkim dla niego samego. Miał nadzieję, że w Tower nikt ich nie widział ani nie zapamiętał, musiał zresztą podjąć to ryzyko.
Pozwolił sobie zerknąć w oczy syna na ułamek sekundy, przepraszam Layla i mam nadzieję, że masz choć krztynę inteligencji po mnie, Marceliusie a potem przeniósł wzrok na komendanta.
-Nigdy w życiu go nie widziałem. - stwierdził bez najmniejszego zawahania. Nie pozwolił słowom zawisnąć w powietrzu na zbyt długo, cisza byłaby teraz niebezpieczna. Marcelius udowodnił w końcu, że jest porywczym gówniarzem, a Cornelius nie wiedział, czy nastraszył go dostatecznie. I czy młody w ogóle zrozumie jego motywacje.
A nawet jeśli zrozumie i się zamknie - to naprzeciwko znajdował się jeszcze jeden czynnik ryzyka. Z jeszcze bardziej niewyparzoną gębą. Marcelius nazwał go chyba przed chwilą po imieniu, John, czy coś? Może to od niego przejmował te obrzydliwe wzorce. Nic dziwnego, że wyrósł na nieodpowiedzialnego cyrkowca, skoro spędzał dnie t u t a j. Jak Layla w ogóle mogła pozwolić na to, by syn wpadł w tak złe towarzystwo?
Spojrzał lodowato na młodego brunecika (Jamesa), a potem z naciskiem na trzymających go policjantów.
-Za to ten twierdzi lub kłamie, że najwyraźniej mnie zna. Niestety, nie pamiętam skąd i chętnie sobie przypomnę, dla dobra śledztwa. Czekajcie. - wydał rozkaz, widząc, że policjanci chcą ruszyć w stronę ściany. Niepotrzebnie, tutaj było całkiem dobrze. -Trzymajcie go mocniej i nie pozwólcie mu ruszyć głową. - zarządał z naciskiem. Montague skupił się na pani Boyle, więc Cornelius użył własnego autorytetu aby funkcjonariusze dopomogli mu w śledztwie.
I w przekonaniu się, czy Marcelius zdążył cokolwiek opowiedzieć o rodzinie swojemu - najwyraźniej - koledze. Ten podejrzliwy wzrok wcale się Corneliusowi nie podobał.
Nadal trzymał różdżkę w dłoni, więc tylko zacisnął na niej mocniej palce i wzniósł ją lekko do góry.
To będzie dobry spektakl propagandowy.
perswazja III żeby policjanci nie puszczali Jamesa (i jak coś to mam kłamstwo II, drogi synu)
poproszę o uzupełnienie czy policjanci mnie słuchają i informację czy mogę podjąć jeszcze akcję czy w kolejnej turze
Nie był w tym parszywym lokalu od kilku lat i nigdy nie przychodził tutaj pić, chyba przed wzięciem łyku z kufla by się porzygał z samego obrzydzenia. Kochał w końcu porządek. Nawet współpracę z Huxley zerwał (niechętnie), gdy zaczął stawać się bardziej rozpoznawalny.
Oszczerstwa jedynie utwierdziły go w przekonaniu, że nie powinien mieć dla tego bezczelnego plebsu żadnej litości. Nawet kłamać porządnie nie umieli, ciskając oskarżenia z zupełnym brakiem finezji i prawdopodobieństwa - krytykował odruchowo w myślach. W końcu był zawodowym kłamcą, osądzającym właśnie innych kłamców. Był rzecznikiem Ministerstwa, finezja i subtelność weszły mu w krew.
Przez sekundę co prawda zmartwił się odrobinę, że ci gówniarze rzucą cień na jego reputację przy funkcjonariuszach policji, ale Arnold Montague udowodnił, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Wystawię ci laurkę w Walczącym Magu - zanotował Cornelius w myślach, a potem wyprostował się dumnie i uśmiechnął lodowato, ironicznie. Słowa o straceniu ojca Celine wywołały w nim przelotne ukłucie sumienia i lekkie zaniepokojenie, czy Montague pamięta o jego prośbie w sprawie ostatniego przesłuchania skazańca, ale potem uderzyła w niego fala euforii.
Komendant policji właśnie pochwalił zastosowanie takich środków, jakie Cornelius uznał za zasadne. Publicznie. Sallow nie sądził, że kiedykolwiek dożyje chwili, gdy legilimencja stanie się tak jawnie popierana, l e g a l n a.
Poparł Czarnego Pana z czystego praktycyzmu, ale właśnie - dokładnie teraz, w tej konkretnej chwili - poczuł ukłucie fanatycznego podziwu, nagle rozumiejąc, dlaczego za tym czarnoksiężnikiem idą szeregi.
Lord Voldemort i Cronus Malfoy właśnie zmienili świat.
Na lepsze. Chyba. Oby. Zapomniał chwilowo o wojnie, o głodzie, o mugolach - na jego oczach działa się historia, historia w której był po stronie zwycięzców, w której komendant policji patrzył na niego z szacunkiem za zlegilimentowanie młodej dziewczyny.
Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie Marcelius. Gniewny wzrok syna przyciągał uwagę Corneliusa niczym magnes, a co gorsza - przyciągnął też uwagę samego komendanta. "Corneliusie, czy znasz tego młodzieńca?"
Cholera jasna, patrz gówniarzu, co narobiłeś.
Błyskawicznie przeanalizował, co jest najbezpieczniejsze dla Marceliusa i przede wszystkim dla niego samego. Miał nadzieję, że w Tower nikt ich nie widział ani nie zapamiętał, musiał zresztą podjąć to ryzyko.
Pozwolił sobie zerknąć w oczy syna na ułamek sekundy, przepraszam Layla i mam nadzieję, że masz choć krztynę inteligencji po mnie, Marceliusie a potem przeniósł wzrok na komendanta.
-Nigdy w życiu go nie widziałem. - stwierdził bez najmniejszego zawahania. Nie pozwolił słowom zawisnąć w powietrzu na zbyt długo, cisza byłaby teraz niebezpieczna. Marcelius udowodnił w końcu, że jest porywczym gówniarzem, a Cornelius nie wiedział, czy nastraszył go dostatecznie. I czy młody w ogóle zrozumie jego motywacje.
A nawet jeśli zrozumie i się zamknie - to naprzeciwko znajdował się jeszcze jeden czynnik ryzyka. Z jeszcze bardziej niewyparzoną gębą. Marcelius nazwał go chyba przed chwilą po imieniu, John, czy coś? Może to od niego przejmował te obrzydliwe wzorce. Nic dziwnego, że wyrósł na nieodpowiedzialnego cyrkowca, skoro spędzał dnie t u t a j. Jak Layla w ogóle mogła pozwolić na to, by syn wpadł w tak złe towarzystwo?
Spojrzał lodowato na młodego brunecika (Jamesa), a potem z naciskiem na trzymających go policjantów.
-Za to ten twierdzi lub kłamie, że najwyraźniej mnie zna. Niestety, nie pamiętam skąd i chętnie sobie przypomnę, dla dobra śledztwa. Czekajcie. - wydał rozkaz, widząc, że policjanci chcą ruszyć w stronę ściany. Niepotrzebnie, tutaj było całkiem dobrze. -Trzymajcie go mocniej i nie pozwólcie mu ruszyć głową. - zarządał z naciskiem. Montague skupił się na pani Boyle, więc Cornelius użył własnego autorytetu aby funkcjonariusze dopomogli mu w śledztwie.
I w przekonaniu się, czy Marcelius zdążył cokolwiek opowiedzieć o rodzinie swojemu - najwyraźniej - koledze. Ten podejrzliwy wzrok wcale się Corneliusowi nie podobał.
Nadal trzymał różdżkę w dłoni, więc tylko zacisnął na niej mocniej palce i wzniósł ją lekko do góry.
To będzie dobry spektakl propagandowy.
perswazja III żeby policjanci nie puszczali Jamesa (i jak coś to mam kłamstwo II, drogi synu)
poproszę o uzupełnienie czy policjanci mnie słuchają i informację czy mogę podjąć jeszcze akcję czy w kolejnej turze
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wierzył, że to się działo naprawdę; dostrzegł Celine zerwaną do tańca, przemoczoną, półnagą, nie widział mętnego spojrzenia, ale pewien był, że bez narkotyku w głowie nigdy by tego nie zrobiła. Czy mogła upokorzyć się bardziej, niż tańcząc przed psami Ministerstwa Magii w ten sposób? Patrzył na nią, z żalem, z rozpaczą, z bólem lśniącym w źrenicach, żadnego z tych uczuć nie będąc w stanie ubrać w słowa. To tyle z ucieczki - na nic jego niema prośba. Dopiero głos Jamesa sprawił, że odwrócił wzrok, chcąc oszczędzić jej chociaż siebie: nikt poza nimi szacunku dla niej tutaj nie miał. Nie dziwił się złości przyjaciela, jaka chwila potem goryczą wylała się z jego ust, jego ojciec wysnuwał oskarżenia, choć prawdopodobnie każdy w tym pomieszczeniu wiedział, że nie miały nic wspólnego z rzeczywistością - tak samo jak każdy wiedział, że prawda nie miała już żadnego znaczenia, dokładnie tak jak wtedy w Ministerstwie Magii. Hagrid sobie nie pomagał, może nie wszystko rozumiał, ale jeśli sam sobie nie pomoże - nikt nie zdoła tego zrobić. Drgnął, słysząc słowa z ust komendanta, imponujące, wbijając wzrok w drewnianą podłogę, jakby chcąc ją tym spojrzeniem postawić w ogniu: oślizgła pochwała z jego ust brzmiała jak najgorsza obelga. Obowiązki służbowe. Obowiązki służbowe doprowadziły jego ojca do obskurnego pokoju, kiedy przemianował się na pokojową? Uniósł spojrzenie na Celine dopiero, kiedy komendant wspomniał o jej ojcu. Spojrzenie pełne niedowierzenia, współczucia, mające ją wesprzeć. Nie miał wątpliwości co do winy jej ojca, siedział za nic. I za nic zostanie stracony. Pieprzone dranie. Wkrótce jej ciało spięły ciężkie kajdany, tak brutalnie kontrastujące z jej wiotkim ciałem. Naprawdę, to było konieczne? Przecież to tylko młoda dziewczyna, nie stanowiła dla nich żadnego zagrożenia.
Gwałtownie odwrócił się w bok, kiedy stojący obok policjant wydał rozkaz; sądził, że je dostrzeże, pierwszy lub drugi, a teraz przez niego, przez jego opieszałość, przez to, że źle pomyślał - co właściwie zamierzali zrobić mu na zewnątrz? Przeniósł wzrok na komendanta, który zwrócił się do niego; miał w sobie coś, co podpowiadało, że to nie były żarty.
- Carrington - odpowiedział po przedłużającej się chwili milczenia, nie zawahał się, nie miał powodów, przedstawiał się tym nazwiskiem już szmat czasu - weszło mu na język naturalnie, płynnie. I zadziałało jak otrzeźwiający kubeł zimnej wody, bo otrzymał je wraz z kredytem zaufania: że nie zrobi nic głupiego. Zależało mu na tym, żeby pozostać pod pieczą Carringtonów, żeby nie zawieźć ich zaufania. Nie zamierzał sprowadzać im kłopotów, nie więcej, niż już to zrobił - obiecał zresztą. Miał przy sobie dokumenty, gdyby milczał, komendant i tak prędzej czy później odczytałby je sam. Obejrzał się na ojca, który wyparł się go tak otwarcie - mimo wszystkiego, co ich podzieliło, nieracjonalne synowskie pragnienie ojcowskiego autorytetu pragnęło chyba usłyszeć teraz coś innego. Przekona się o ich kompetencjach. Nawet w to nie wątpił, choć podobna myśl nie budziła wcale ulgi. Drastyczne dosyć miało pewnie uciąć dalsze rozmowy, wybrzmiało dźwiękiem, który przypominał coś ostatecznego: cięcie nożem lub kruszone szkło. - Jego dokumenty leżą na ziemi. Tu gdzie stał, przed momentem wypadły mu z kieszeni - oznajmił głosem ociekającym z żalu, z trudem tłumionego, ale doskonale widocznego gniewu; wszystko, co działo się wokół niego, doprowadzało go na skraj wytrzymałości. Miał, miał ochotę powiedzieć znacznie więcej, ale wiedział, że nie mógł. Już nie. Dłonią wskazał papiery. - Niech mi pan pozwoli mu je podać - poprosił, zmuszając się do pokorniejszego zwrotu - nie chcąc nawet myśleć o tym, co mogliby zrobić temu człowiekowi, gdyby ich nie znaleźli - lub gdyby znaleźli je zbyt późno. Nie chciał własnym zachowaniem dać policjantom pretekst do znęcania się nad odsuniętym od grupy marynarzem. Nie wiedział, gdzie i po co zamierzali go zabrać - ale nie chciał na to pozwolić, wiedząc, że mógł coś zrobić. I mógł to zrobić wcześniej.
I młody, młody pod stolikiem wciąż trzymał nóż - a Marcel zaczynał rozumieć, że żadna moc nie sprawi, by jego zaplanowany atak mógł się ziścić. Trzeba go było przynajmniej spróbować ocalić - a może i samego Marcela, bo nóż należał do niego; cyrkowe ostrze w oczywisty sposób zostanie powiązane z nim. Nie mógł jednak zrobić nic, nie zwracając na niego uwagi wszystkich - choć komendant zajął się panią Boyle, przy nich wciąż stał jego ojciec. Funkcjonariusze policji chwycili Jamesa, a on spojrzał na własnego ojca z mieszaniną niedowierzania, lęku i żalu. Co ten świr zamierzał mu zrobić? Nie pozwólcie mu ruszyć głową?
- Zostaw go - zwrócił się do niego niemal błagalnie, z rosnącym przerażeniem. Wiedział, do czego zdolny był jego ojciec, co gorsza, wiedział, co potrafił - jego głowa ciężko opadła o ścianę, ze zrezygnowaniem. Zamierzali mu na to pozwolić? Co to miało być, pokaz tortur? Czy naprawdę - był tak bezradny, że nie mógł teraz zrobić nic, kiedy jego przyjaciel miał cierpieć? Czy naprawdę: jedynym wyjściem było uciekać teraz, póki obrazy w jego głowie nie zostały przez niego wywleczone? Miał rozdarte serce. - Nic nie wie i nic nie zrobił - A James tym razem naprawdę był niewinny. O niczym istotnym nie wiedział, ale nie chciał patrzeć na jego ból - pamiętał to uczucie z tamtego dnia. - Byliśmy wtedy razem - dodał ze zdecydowaniem, patrząc w oczy ojca. Komendant podał datę, a ojciec doskonale wiedział, gdzie był wtedy Marcel - spotkał go, kiedy przechodził korytarzami Tower - i wiedział też, że jeśli to sprawdzą, będzie miał kłopoty. Chciał wierzyć, że ojciec nieprzypadkowo go pominął, że nie bez powodu nie znęcał się w tym momencie nad nim - tylko nad kimś, kto wydał mu się bliski.
Gwałtownie odwrócił się w bok, kiedy stojący obok policjant wydał rozkaz; sądził, że je dostrzeże, pierwszy lub drugi, a teraz przez niego, przez jego opieszałość, przez to, że źle pomyślał - co właściwie zamierzali zrobić mu na zewnątrz? Przeniósł wzrok na komendanta, który zwrócił się do niego; miał w sobie coś, co podpowiadało, że to nie były żarty.
- Carrington - odpowiedział po przedłużającej się chwili milczenia, nie zawahał się, nie miał powodów, przedstawiał się tym nazwiskiem już szmat czasu - weszło mu na język naturalnie, płynnie. I zadziałało jak otrzeźwiający kubeł zimnej wody, bo otrzymał je wraz z kredytem zaufania: że nie zrobi nic głupiego. Zależało mu na tym, żeby pozostać pod pieczą Carringtonów, żeby nie zawieźć ich zaufania. Nie zamierzał sprowadzać im kłopotów, nie więcej, niż już to zrobił - obiecał zresztą. Miał przy sobie dokumenty, gdyby milczał, komendant i tak prędzej czy później odczytałby je sam. Obejrzał się na ojca, który wyparł się go tak otwarcie - mimo wszystkiego, co ich podzieliło, nieracjonalne synowskie pragnienie ojcowskiego autorytetu pragnęło chyba usłyszeć teraz coś innego. Przekona się o ich kompetencjach. Nawet w to nie wątpił, choć podobna myśl nie budziła wcale ulgi. Drastyczne dosyć miało pewnie uciąć dalsze rozmowy, wybrzmiało dźwiękiem, który przypominał coś ostatecznego: cięcie nożem lub kruszone szkło. - Jego dokumenty leżą na ziemi. Tu gdzie stał, przed momentem wypadły mu z kieszeni - oznajmił głosem ociekającym z żalu, z trudem tłumionego, ale doskonale widocznego gniewu; wszystko, co działo się wokół niego, doprowadzało go na skraj wytrzymałości. Miał, miał ochotę powiedzieć znacznie więcej, ale wiedział, że nie mógł. Już nie. Dłonią wskazał papiery. - Niech mi pan pozwoli mu je podać - poprosił, zmuszając się do pokorniejszego zwrotu - nie chcąc nawet myśleć o tym, co mogliby zrobić temu człowiekowi, gdyby ich nie znaleźli - lub gdyby znaleźli je zbyt późno. Nie chciał własnym zachowaniem dać policjantom pretekst do znęcania się nad odsuniętym od grupy marynarzem. Nie wiedział, gdzie i po co zamierzali go zabrać - ale nie chciał na to pozwolić, wiedząc, że mógł coś zrobić. I mógł to zrobić wcześniej.
I młody, młody pod stolikiem wciąż trzymał nóż - a Marcel zaczynał rozumieć, że żadna moc nie sprawi, by jego zaplanowany atak mógł się ziścić. Trzeba go było przynajmniej spróbować ocalić - a może i samego Marcela, bo nóż należał do niego; cyrkowe ostrze w oczywisty sposób zostanie powiązane z nim. Nie mógł jednak zrobić nic, nie zwracając na niego uwagi wszystkich - choć komendant zajął się panią Boyle, przy nich wciąż stał jego ojciec. Funkcjonariusze policji chwycili Jamesa, a on spojrzał na własnego ojca z mieszaniną niedowierzania, lęku i żalu. Co ten świr zamierzał mu zrobić? Nie pozwólcie mu ruszyć głową?
- Zostaw go - zwrócił się do niego niemal błagalnie, z rosnącym przerażeniem. Wiedział, do czego zdolny był jego ojciec, co gorsza, wiedział, co potrafił - jego głowa ciężko opadła o ścianę, ze zrezygnowaniem. Zamierzali mu na to pozwolić? Co to miało być, pokaz tortur? Czy naprawdę - był tak bezradny, że nie mógł teraz zrobić nic, kiedy jego przyjaciel miał cierpieć? Czy naprawdę: jedynym wyjściem było uciekać teraz, póki obrazy w jego głowie nie zostały przez niego wywleczone? Miał rozdarte serce. - Nic nie wie i nic nie zrobił - A James tym razem naprawdę był niewinny. O niczym istotnym nie wiedział, ale nie chciał patrzeć na jego ból - pamiętał to uczucie z tamtego dnia. - Byliśmy wtedy razem - dodał ze zdecydowaniem, patrząc w oczy ojca. Komendant podał datę, a ojciec doskonale wiedział, gdzie był wtedy Marcel - spotkał go, kiedy przechodził korytarzami Tower - i wiedział też, że jeśli to sprawdzą, będzie miał kłopoty. Chciał wierzyć, że ojciec nieprzypadkowo go pominął, że nie bez powodu nie znęcał się w tym momencie nad nim - tylko nad kimś, kto wydał mu się bliski.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Trafili go kajdanami. Jak zwierze jakieś. Tak samo jak wczoraj go trafił ten cały szmalcownik. W tamtej sytuacji to się starał ratować dzieci, a teraz? Nie było już nawet sensu ratować siebie. Mógł jeszcze uratować Parszywego, ale jak? Wpatrywał się wzrokiem pełnym niezrozumienia w pana Sallowa. Co za pieprzony tchórz. Najpierw nawalił się, chciał zaatakować dziewczynę, a potem co? Zasłania się policją i kłamie... Psia mać. Spojrzał ponownie pod schody, licząc, że znajdzie tam źródło tego oddechu, a potem rozejrzał się po lokalu, wzrok zawieszając znów na Philippie. Posłał jej minimalny uśmiech, smutny i zrezygnowany... Przesunął się nieco w swoje lewo, żeby przepuścić Rain, chociaż potężne kajdany pętające nogi i ręce nie pomagały w poruszaniu się. Stał więc jak ten przygłup, zastanawiając się nad sensem tego wszystkiego. Nic co powiedział, nie miał znaczenia. Obserwował tylko jak policjanci chwytają Jamesa, jak próbują go zatrzymać, jak tamten mężczyzna zbliża się do niego, jak Marcel krzyczy by go zostawić. Przecież Jamesa tam w ogóle nie było... Nie wtedy. James nawet nie pracował w tym miejscu. Nie mógł beknąć za niego.
- Sam byłem, miałem chronić dziewczyn, to je moja praca - powiedział zbierając w sobie całą odwagę jaką miał, stawiając akcent na moja. Co się z nim teraz stanie? Zamkną go znów do Tower? Ostatnim razem przez bity tydzień siedział tam za to, że został zaatakowany. A może zamkną go do Azkabanu? Słyszał o tym miejscu najgorsze historie. Kara śmierci... Sam już nie wiedział co o tym wszystkim myśleć. Nie chciał jednak, by ktokolwiek go bronił. Jeśli wina miała spaść na kogokolwiek to niech spadnie na niego, nie na Parszywego, nie na biedną, bezbronną Celine... Świat wydawał się zbyt niesprawiedliwy, ale ostatnim razem go wypuścili... Może teraz też wypuszczą? Ostatnim razem przecież kazali wyjść i posłali do... Moment!
- Robię też dla pana Goyla - powiedział niskim, ale donośnym głosem, orientując się dopiero, jak zaschło mu w gardle. - Zarządcy portu - dopowiedział na wszelki wypadek, by komendant i pan Sallow dokładnie usłyszeli o kim mowa. Nie kłamał przecież. Pan Goyle był dla niego dobry, a przecież był dość ważny... chyba... Sam przecież mówił, że nie chciał, by Hagrid trafił ponownie do więzienia. Może go ocali?
chciałbym stanąć tutaj, na skrzyżowaniu tych 3 pól jeśli można
rzucam na spostrzegawczość (I) pod schody, by dostrzec npc
- Sam byłem, miałem chronić dziewczyn, to je moja praca - powiedział zbierając w sobie całą odwagę jaką miał, stawiając akcent na moja. Co się z nim teraz stanie? Zamkną go znów do Tower? Ostatnim razem przez bity tydzień siedział tam za to, że został zaatakowany. A może zamkną go do Azkabanu? Słyszał o tym miejscu najgorsze historie. Kara śmierci... Sam już nie wiedział co o tym wszystkim myśleć. Nie chciał jednak, by ktokolwiek go bronił. Jeśli wina miała spaść na kogokolwiek to niech spadnie na niego, nie na Parszywego, nie na biedną, bezbronną Celine... Świat wydawał się zbyt niesprawiedliwy, ale ostatnim razem go wypuścili... Może teraz też wypuszczą? Ostatnim razem przecież kazali wyjść i posłali do... Moment!
- Robię też dla pana Goyla - powiedział niskim, ale donośnym głosem, orientując się dopiero, jak zaschło mu w gardle. - Zarządcy portu - dopowiedział na wszelki wypadek, by komendant i pan Sallow dokładnie usłyszeli o kim mowa. Nie kłamał przecież. Pan Goyle był dla niego dobry, a przecież był dość ważny... chyba... Sam przecież mówił, że nie chciał, by Hagrid trafił ponownie do więzienia. Może go ocali?
chciałbym stanąć tutaj, na skrzyżowaniu tych 3 pól jeśli można
rzucam na spostrzegawczość (I) pod schody, by dostrzec npc
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
The member 'Rubeus Hagrid' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Imponujące, a jednak bezużyteczne - jak całe jej życie pozbawione blasku reflektorów, z głuchymi oklaskami dobiegającymi z pustych siedzisk widowni przylegającej do wielkiej, nadpalonej sceny. Nawet Sallow nie zareagował na jej przeprosiny, nie spojrzał, nie obrócił się przez ramię. Nic dziwnego, był na to zbyt dobry. Zbyt ważny. Gdyby tamtego dnia udało jej się przekonać Ministra, że w ludzkiej skórze czaił się zaledwie pędrak, może dziś wszystko potoczyłoby się inaczej... Bez komendanta i urzeczonych jej tańcem funkcjonariuszy, bez czarnej, eleganckiej szaty spoczywającej dumnie na ciele ministerialnego urzędnika, bez przyjaciół zgromadzonych pod jednym dachem, który przez jej głupotę, nierozwagę i zaćpanie był zagrożony.
Merlinie, czy pozwoliłbyś mi cofnąć czas?
Celine nie dostrzegła jeszcze spojrzenia Marceliusa; unikała go nieświadomie, a może właśnie wręcz przeciwnie, z pełną premedytacją umykając przed wzrokiem błękitnych oczu przez moment śledzących jej desperacki balet. Nie ty, ty na mnie nie patrz, nie kiedy jestem przed nimi taka. A jeśli to nasze ostatnie spotkanie, pamiętaj mnie tylko z tańca na opustoszałej scenie z Areny Carringtonów, kiedy przygrywałeś mi na pianinie - i naszego wspólnego potu przelanego na ćwiczeniach, jakie łapałeś w mig.
Rozchyliła lekko usta, gotowa ukorzyć się mocniej i ugiąć karku raz jeszcze, byle tylko nie narazić nikogo więcej, ale wtedy komendant dobitnie określił los oczekujący jej ojca, a różnokolorowe oczy otwarły się gwałtownie. Nie. Nie mógł się przyznać, przecież to znaczyło, że był winny, że nie było już o co walczyć i że wolał się poddać, podczas gdy ona... Narażała siebie i cały swój mały świat, byle tylko błagać dobrą duszę o odbicie go z rąk przerażającego przeznaczenia. Nawet pod wpływem rozanielającej wróżki odczuła, jak waga słów Montague przygniata ją bolesną grawitacją, jednocześnie odbierając stabilny grunt spod stóp - oszołomienie i niedowierzanie splotły się w jedność, odwracając uwagę od kajdan pętających kostki i nadgarstki, więc kiedy tylko spróbowała się poruszyć, cofnąć, jakkolwiek uciec od tego koszmaru, półwila uderzyła plecami o ścianę i zachwiała się na nogach. To nic, i tak zabrakło jej siły, by utrzymać się w powietrzu; pozwoliła więc sobie osunąć się na zimną podłogę, z twarzą pozbawioną wyrazu, pełną może jedynie niezrozumienia. Dlaczego się przyznał? Czy w ogóle to zrobił? Jakie dowody przeciwko niemu znaleźli? Pożegnać, ale jak to? Stracą go jutro?
Nie czuła własnego dygotania. Do wciąż wilgotnych nóg przykleił się odłupany zaklęciem Sallowa tynk, a kiedy oczy zaszły łzami, gorącymi, piekącymi, otumanionymi wzbierającą paniką, dopiero wtedy odwróciła głowę i spróbowała odnaleźć spojrzeniem Marcela. Rain zaraz ją zostawi, Philippa była zbyt daleko, Yvette i Hagrid również, został jej on, dziwnie spośród nich najważniejszy, rozmazany jednak przez szkło łez przysłaniające oczy.
Zostanie stracony jutro na terenie Tower of London.
Będzie panna miała okazję się z nim pożegnać.
Przepraszam, że nie zdążyłam cię uratować.
Zwlekała zbyt długo, liczyła, że miała w zanadrzu miesiąc, może nawet trochę więcej, zanim stróżowie prawa zdecydują się sfabrykować dostateczną ilość dowodów, ale to zadziało się szybciej, łapiąc ją w serce huraganu, z którego Celine nie widziała już wyjścia. Po czerwonych policzkach zaczęły spływać łzy, duże, gorące, upokarzające i upodlające jeszcze bardziej, jednak nie chciała ich powstrzymywać, nie miała na to siły; odwróciła jedynie wzrok na podłogę, bezwładna na kamieniach niczym porzucona marionetka o odciętych sznurach, piękna, jak pięknym mógł być obumierający łabędź.
Zostaw go. Głos Marcela wyrwał ją ze skrajnego otumanienia i półwila uniosła głowę, odnajdując spojrzeniem rozgrywającą się nieopodal scenę. Czy on, czy Cornelius, czy on próbował...? Bo chcę. Bo muszę. Bo potrzebuję. Wciąż pamiętała ten ból przetaczający się przez czaszkę, niczym taran otwierający bramy do kolejnych wspomnień, nieważne jak bardzo próbowała się przed tym bronić - i w przypływie emocji wyciągnęła przed siebie skute ręce, rzuciła się do przodu, na kolanach niby syrena wyciągnięta z wody, z ogonem pokrytym opalizującą łuską, zamiast ludzkich nóg.
- Nie, proszę, proszę mu tego nie robić - jęknęła głośno ni do Cornela, ni do Arnolda, przerażona, zapłakana, resztką energii próbująca dostać się bliżej zgromadzenia, na którego stosie znajdował się James. Jej drogi grajek, jej maestro. Nie chciała, by poczuł to, co ona wtedy - legilimencję, jak nazwał to Samuel. - Jego tu nie było, błagam, nie, jego to zaboli! - Arnold nakazał Celine nie odzywać się bez pozwolenia, ale jak mogłaby w takiej chwili zachować ciszę, patrzeć na nieszczęście dopadające Doe z obojętnością? Serce dudniło w jej piersi jak dzwon, oddech stawał się krótszy, urywany, przesiąknięty desperacją. Merlinie, przecież to przeze mnie. To wszystko przeze mnie. - Przysięgam, że go tu nie było, nie miał z... Z tym nic wspólnego - półwila dodała błagalnie, unosząc się na dłoniach opartych o kamienną posadzkę. Płacząca, rumiana dziewczyna w wilgotnej sukience, upokorzona tak mocno, jak tylko było to możliwe; czy miała szansę skruszyć skute lodem serca?
Przepraszam. Ciebie, Rubeusie. Ciebie, Jamesie. Ciebie, Marcelu. Ciebie, Yvette. Ciebie, Rain. Ciebie, Philippo. Ciebie, Johny. Przepraszam.
| kokieteria II
Merlinie, czy pozwoliłbyś mi cofnąć czas?
Celine nie dostrzegła jeszcze spojrzenia Marceliusa; unikała go nieświadomie, a może właśnie wręcz przeciwnie, z pełną premedytacją umykając przed wzrokiem błękitnych oczu przez moment śledzących jej desperacki balet. Nie ty, ty na mnie nie patrz, nie kiedy jestem przed nimi taka. A jeśli to nasze ostatnie spotkanie, pamiętaj mnie tylko z tańca na opustoszałej scenie z Areny Carringtonów, kiedy przygrywałeś mi na pianinie - i naszego wspólnego potu przelanego na ćwiczeniach, jakie łapałeś w mig.
Rozchyliła lekko usta, gotowa ukorzyć się mocniej i ugiąć karku raz jeszcze, byle tylko nie narazić nikogo więcej, ale wtedy komendant dobitnie określił los oczekujący jej ojca, a różnokolorowe oczy otwarły się gwałtownie. Nie. Nie mógł się przyznać, przecież to znaczyło, że był winny, że nie było już o co walczyć i że wolał się poddać, podczas gdy ona... Narażała siebie i cały swój mały świat, byle tylko błagać dobrą duszę o odbicie go z rąk przerażającego przeznaczenia. Nawet pod wpływem rozanielającej wróżki odczuła, jak waga słów Montague przygniata ją bolesną grawitacją, jednocześnie odbierając stabilny grunt spod stóp - oszołomienie i niedowierzanie splotły się w jedność, odwracając uwagę od kajdan pętających kostki i nadgarstki, więc kiedy tylko spróbowała się poruszyć, cofnąć, jakkolwiek uciec od tego koszmaru, półwila uderzyła plecami o ścianę i zachwiała się na nogach. To nic, i tak zabrakło jej siły, by utrzymać się w powietrzu; pozwoliła więc sobie osunąć się na zimną podłogę, z twarzą pozbawioną wyrazu, pełną może jedynie niezrozumienia. Dlaczego się przyznał? Czy w ogóle to zrobił? Jakie dowody przeciwko niemu znaleźli? Pożegnać, ale jak to? Stracą go jutro?
Nie czuła własnego dygotania. Do wciąż wilgotnych nóg przykleił się odłupany zaklęciem Sallowa tynk, a kiedy oczy zaszły łzami, gorącymi, piekącymi, otumanionymi wzbierającą paniką, dopiero wtedy odwróciła głowę i spróbowała odnaleźć spojrzeniem Marcela. Rain zaraz ją zostawi, Philippa była zbyt daleko, Yvette i Hagrid również, został jej on, dziwnie spośród nich najważniejszy, rozmazany jednak przez szkło łez przysłaniające oczy.
Zostanie stracony jutro na terenie Tower of London.
Będzie panna miała okazję się z nim pożegnać.
Przepraszam, że nie zdążyłam cię uratować.
Zwlekała zbyt długo, liczyła, że miała w zanadrzu miesiąc, może nawet trochę więcej, zanim stróżowie prawa zdecydują się sfabrykować dostateczną ilość dowodów, ale to zadziało się szybciej, łapiąc ją w serce huraganu, z którego Celine nie widziała już wyjścia. Po czerwonych policzkach zaczęły spływać łzy, duże, gorące, upokarzające i upodlające jeszcze bardziej, jednak nie chciała ich powstrzymywać, nie miała na to siły; odwróciła jedynie wzrok na podłogę, bezwładna na kamieniach niczym porzucona marionetka o odciętych sznurach, piękna, jak pięknym mógł być obumierający łabędź.
Zostaw go. Głos Marcela wyrwał ją ze skrajnego otumanienia i półwila uniosła głowę, odnajdując spojrzeniem rozgrywającą się nieopodal scenę. Czy on, czy Cornelius, czy on próbował...? Bo chcę. Bo muszę. Bo potrzebuję. Wciąż pamiętała ten ból przetaczający się przez czaszkę, niczym taran otwierający bramy do kolejnych wspomnień, nieważne jak bardzo próbowała się przed tym bronić - i w przypływie emocji wyciągnęła przed siebie skute ręce, rzuciła się do przodu, na kolanach niby syrena wyciągnięta z wody, z ogonem pokrytym opalizującą łuską, zamiast ludzkich nóg.
- Nie, proszę, proszę mu tego nie robić - jęknęła głośno ni do Cornela, ni do Arnolda, przerażona, zapłakana, resztką energii próbująca dostać się bliżej zgromadzenia, na którego stosie znajdował się James. Jej drogi grajek, jej maestro. Nie chciała, by poczuł to, co ona wtedy - legilimencję, jak nazwał to Samuel. - Jego tu nie było, błagam, nie, jego to zaboli! - Arnold nakazał Celine nie odzywać się bez pozwolenia, ale jak mogłaby w takiej chwili zachować ciszę, patrzeć na nieszczęście dopadające Doe z obojętnością? Serce dudniło w jej piersi jak dzwon, oddech stawał się krótszy, urywany, przesiąknięty desperacją. Merlinie, przecież to przeze mnie. To wszystko przeze mnie. - Przysięgam, że go tu nie było, nie miał z... Z tym nic wspólnego - półwila dodała błagalnie, unosząc się na dłoniach opartych o kamienną posadzkę. Płacząca, rumiana dziewczyna w wilgotnej sukience, upokorzona tak mocno, jak tylko było to możliwe; czy miała szansę skruszyć skute lodem serca?
Przepraszam. Ciebie, Rubeusie. Ciebie, Jamesie. Ciebie, Marcelu. Ciebie, Yvette. Ciebie, Rain. Ciebie, Philippo. Ciebie, Johny. Przepraszam.
| kokieteria II
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Sala główna
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer