Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Jezioro Loch Lomond
AutorWiadomość
Loch Lomond
Jedno z najbardziej malowniczych miejsc w Szkocji, największe jezioro Wielkiej Brytanii - Loch Lomond. Na samym jeziorze znajdują się niewielkie wyspy, na które turyści, jak i mieszkańcy od czasu do czasu się wybierają, szczególnie letnią porą. Dookoła jeziora znajduje się także kilka niewielkich, głównie mugolskich mieścin. Warto wspomnieć, że ludzie w tych okolicach mówią tak silnym szkockim dialektem, że rodowity Anglik może mieć niemałe problemy ze zrozumieniem ich.
W okolicach gór nie trudno spotkać także typowe dla Szkocji rude krowy oraz pokaźne stada płochliwych, acz bardzo hałaśliwych baranów.
W okolicach gór nie trudno spotkać także typowe dla Szkocji rude krowy oraz pokaźne stada płochliwych, acz bardzo hałaśliwych baranów.
|04.04.1956r
Na prawdę tęskniła za tym miejscem. Uspokajała się i stawała jakby nie-sobą, inną sobą. Oczywiście, nadal nie zbliżała się do sów, czy innych przerażających zwierząt, nadal unikała mugolskich pojazdów, mało prawdopodobne, żeby ktokolwiek ją zmusił do wspinania się na drzewo i tak dalej i tak dalej, jednak... tutaj było więcej rzeczy, które wcale jej nie przerażały.
Podróż musieli odbyć kominkiem - w okolicy mieszkała jedna czarownica, a w innym wypadku straciliby bardzo dużo czasu na sam przejazd. Lil więc po prostu zamknęła mocno oczy, przytuliła się mocno do Matta i z nim weszła do kominka przy pomocy którego jej przyjaciel przeniósł ich do mieszkania znajomej kobiety.
Stamtąd musieli jeszcze przejść do miasteczka obok, co spokojnym spacerem zajęło jakieś dwie godziny. W tym miejscu Lilce nie chciało się spieszyć, cieszyły ją bzdury, przyjemność sprawiał silny wiatr, czy mżawka, widoki dookoła dosłownie pochłaniała wzrokiem, a z jej twarzy nie znikał uśmiech. Zupełnie jakby zapomniała o wynikach referendum, które przeraziły ją na trzy poprzednie dni.
Złapała się Matta pod ramię i po prostu szła spokojnie, aż nie zobaczyła domów umiejscowionych na niewielkim pagórku.
Lily nadal miała klucze z domu. Otworzyła więc drzwi i już po chwili czteroosobowy tłumek przyszedł witać ich w salonie zwołany dźwiękiem klucza. Bracia pozostali przy osiadnięciu na kanapach i machnięciu przybyłej dwójce, kiedy mama domu, dość drobna kobieta po której Lily odziedziczyła olbrzymią część urody ściskała córkę jakby chciała wydusić z niej wnętrzności. Kiedy postanowiła, że dziewczynie już wystarczy, przygarnęła także Matta.
- Ciebie też dawno tu nie było! Wyrośliście oboje niesamowicie. Czyj to był pomysł, żeby pozwalać tej dziewczynie wyjeżdżać aż do Anglii! - pani MacDonald pokręciła głową, choć mówiła bardzo miłym tonem. Zaraz ruszyła do kuchni, żeby przygotować nowo przybyłym po kubku herbaty. Dopiero w tej chwili do powitania został dopuszczony oficjalny pan domu, który zaraz zasiadł w swoim-i-tylko-swoim fotelu, kiedy Lily i Matt mogli się wreszcie porozpłaszczać.
- Was się tu nie podziewałam! Jak rozumiem, Matt śpi u któregoś z was. - odezwała się do braci nawet nie zamierzając zangielszaczać tu swojego sposobu mówienia. W tym miejscu ile Matt zrozumie to jego sprawa!
Zaraz, kiedy tylko zdjęła płaszcz i buty, wciągnęła na nogi ciepłe kapcie, pobiegła do mamy do kuchni, żeby zaraz wrócić z herbatami.
- Nie rozkładaj się za mocno, idziemy dzisiaj w góry. - oznajmiła jeszcze Bottowi zanim siadła między braćmi na kanapie.
Na prawdę tęskniła za tym miejscem. Uspokajała się i stawała jakby nie-sobą, inną sobą. Oczywiście, nadal nie zbliżała się do sów, czy innych przerażających zwierząt, nadal unikała mugolskich pojazdów, mało prawdopodobne, żeby ktokolwiek ją zmusił do wspinania się na drzewo i tak dalej i tak dalej, jednak... tutaj było więcej rzeczy, które wcale jej nie przerażały.
Podróż musieli odbyć kominkiem - w okolicy mieszkała jedna czarownica, a w innym wypadku straciliby bardzo dużo czasu na sam przejazd. Lil więc po prostu zamknęła mocno oczy, przytuliła się mocno do Matta i z nim weszła do kominka przy pomocy którego jej przyjaciel przeniósł ich do mieszkania znajomej kobiety.
Stamtąd musieli jeszcze przejść do miasteczka obok, co spokojnym spacerem zajęło jakieś dwie godziny. W tym miejscu Lilce nie chciało się spieszyć, cieszyły ją bzdury, przyjemność sprawiał silny wiatr, czy mżawka, widoki dookoła dosłownie pochłaniała wzrokiem, a z jej twarzy nie znikał uśmiech. Zupełnie jakby zapomniała o wynikach referendum, które przeraziły ją na trzy poprzednie dni.
Złapała się Matta pod ramię i po prostu szła spokojnie, aż nie zobaczyła domów umiejscowionych na niewielkim pagórku.
Lily nadal miała klucze z domu. Otworzyła więc drzwi i już po chwili czteroosobowy tłumek przyszedł witać ich w salonie zwołany dźwiękiem klucza. Bracia pozostali przy osiadnięciu na kanapach i machnięciu przybyłej dwójce, kiedy mama domu, dość drobna kobieta po której Lily odziedziczyła olbrzymią część urody ściskała córkę jakby chciała wydusić z niej wnętrzności. Kiedy postanowiła, że dziewczynie już wystarczy, przygarnęła także Matta.
- Ciebie też dawno tu nie było! Wyrośliście oboje niesamowicie. Czyj to był pomysł, żeby pozwalać tej dziewczynie wyjeżdżać aż do Anglii! - pani MacDonald pokręciła głową, choć mówiła bardzo miłym tonem. Zaraz ruszyła do kuchni, żeby przygotować nowo przybyłym po kubku herbaty. Dopiero w tej chwili do powitania został dopuszczony oficjalny pan domu, który zaraz zasiadł w swoim-i-tylko-swoim fotelu, kiedy Lily i Matt mogli się wreszcie porozpłaszczać.
- Was się tu nie podziewałam! Jak rozumiem, Matt śpi u któregoś z was. - odezwała się do braci nawet nie zamierzając zangielszaczać tu swojego sposobu mówienia. W tym miejscu ile Matt zrozumie to jego sprawa!
Zaraz, kiedy tylko zdjęła płaszcz i buty, wciągnęła na nogi ciepłe kapcie, pobiegła do mamy do kuchni, żeby zaraz wrócić z herbatami.
- Nie rozkładaj się za mocno, idziemy dzisiaj w góry. - oznajmiła jeszcze Bottowi zanim siadła między braćmi na kanapie.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
To był...dobry czas na wyjazd. Nie tylko dla Lily, która za bardzo przejmowała się wynikami referendum (a może to ja je beztrosko bagatelizowałem?), lecz również dla mnie. Mimo wszystko marzec był...bardzo przewrotnym miesiącem. Wciąż miałem o czym myśleć. Do tego ciągle towarzyszył mi chaos związany z powrotem Lily do Anglii. Niby to już trochę minęło, a ja miałem jakieś problemy z sensownym zaszufladkowaniem jej. Niby uważałem, że jestem bardziej zdystansowany do jej niż przed jej ucieczką wyjazdem, lecz nie powiedziałbym, że dostatecznie, jak wtedy gdy jej tutaj nie było. Ta wizyta w Tower zdrowo mi namieszała. Byłem pewny, że teraz, po tym, jak Lily nieumyślnie zruszyła kijem dogorywającą we nadzieję to tkwię w jakimś czymś pomiędzy. Chwilowe zamieszanie. Zastanawiało mnie ile minie nim wszystko wróci do stanu wyjściowego? A może to już się stało tylko ktoś mnie o tym nie poinformował? W końcu jak gdyby nigdy nic, jakby w cale nie minęły lata, szedłem z nią w tym momencie pod ramię w odwiedziny do jej rodziny.
Rodzina Lily była dobra, lubiłem ją. Sposób bycia jej matki zawsze wywoływał we mnie rozbawienie. Głównie przez to, że po prostu wyobrażałem sobie Lil zachowującą się w ten sposób i po prostu nie mogłem powstrzymać uśmiechu rozbawienia.
- Prawda? Sam sobie zadaję to pytanie niemalże nieustannie - czyj to był pomysł? Jak się dowiem, to ręczę Pani MacDonald, że pierwsza się pani dowie. - przyznałem kobiecie racje również kręcąc niedowierzająco głową, a jednak przy tym uśmiechając się porozumiewawczo do Lily. Potem pozwoliłem sobie zasiąść na kanapie witając się z resztą rodziny. Nie czułem skrępowania pomimo iż dawno żadnego z nich nie widziałem, choć cóż...minęło sporo czasu od kiedy ostatnio obcowałem z tak silnym, szkockim akcentem, że dopiero wymowne spojrzenie i uśmiech jednego z braci pomógł mi zrozumieć co ich matka miała na myśli. I cóż - odwzajemniłem konspiracyjny wyszczerz.
- Baccarat - powiedział starszy
- Kości - dorzucił młodszy
- Poker - zarządziłem i byłem pewien, że rano będziemy wszyscy słuchali uwag pani MacDonald odnoście naszej nieprzytomności.
- Daleko? Bo jeśli tak to mam nadzieję, że weźmiemy jakiś prowiant bo już umieram z głodu - odezwałem się i nie musiałem czekać długo, by moje słowa stały się podstawą do kilku żartobliwych uwag odnośnie mieszczuchów i Anglików. Nie przeszkadzały mi one, a wręcz przeciwnie - lubiłem się czasem po przepychać słownie z braćmi Lily. W takich chwilach żałowałem, że byłem jedynakiem.
Zgodnie z zapowiedzią Lily - posiedzieliśmy jeszcze trochę, porozmawialiśmy. Widać było, że rodzina za nią tęskniła.
- Mówiłem, że będzie dobrze - powiedziałem, gdy byliśmy już we dwoje w drodze na szlak, przypominając sobie moment w którym to Lily dzieliła się swoimi obawami związanymi z wizytą u rodziców - Poza tym, skoro jeszcze cie nie zjedli to już raczej tego nie zrobią. Wątpię by twoja matka się powstrzymywała się przed tym z mojego powodu gdyby miała jakieś niecne zamiary.
Rodzina Lily była dobra, lubiłem ją. Sposób bycia jej matki zawsze wywoływał we mnie rozbawienie. Głównie przez to, że po prostu wyobrażałem sobie Lil zachowującą się w ten sposób i po prostu nie mogłem powstrzymać uśmiechu rozbawienia.
- Prawda? Sam sobie zadaję to pytanie niemalże nieustannie - czyj to był pomysł? Jak się dowiem, to ręczę Pani MacDonald, że pierwsza się pani dowie. - przyznałem kobiecie racje również kręcąc niedowierzająco głową, a jednak przy tym uśmiechając się porozumiewawczo do Lily. Potem pozwoliłem sobie zasiąść na kanapie witając się z resztą rodziny. Nie czułem skrępowania pomimo iż dawno żadnego z nich nie widziałem, choć cóż...minęło sporo czasu od kiedy ostatnio obcowałem z tak silnym, szkockim akcentem, że dopiero wymowne spojrzenie i uśmiech jednego z braci pomógł mi zrozumieć co ich matka miała na myśli. I cóż - odwzajemniłem konspiracyjny wyszczerz.
- Baccarat - powiedział starszy
- Kości - dorzucił młodszy
- Poker - zarządziłem i byłem pewien, że rano będziemy wszyscy słuchali uwag pani MacDonald odnoście naszej nieprzytomności.
- Daleko? Bo jeśli tak to mam nadzieję, że weźmiemy jakiś prowiant bo już umieram z głodu - odezwałem się i nie musiałem czekać długo, by moje słowa stały się podstawą do kilku żartobliwych uwag odnośnie mieszczuchów i Anglików. Nie przeszkadzały mi one, a wręcz przeciwnie - lubiłem się czasem po przepychać słownie z braćmi Lily. W takich chwilach żałowałem, że byłem jedynakiem.
Zgodnie z zapowiedzią Lily - posiedzieliśmy jeszcze trochę, porozmawialiśmy. Widać było, że rodzina za nią tęskniła.
- Mówiłem, że będzie dobrze - powiedziałem, gdy byliśmy już we dwoje w drodze na szlak, przypominając sobie moment w którym to Lily dzieliła się swoimi obawami związanymi z wizytą u rodziców - Poza tym, skoro jeszcze cie nie zjedli to już raczej tego nie zrobią. Wątpię by twoja matka się powstrzymywała się przed tym z mojego powodu gdyby miała jakieś niecne zamiary.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Patrzyła na Matta z rozbawieniem i pokręciła głową, słuchając tylko docinków ze strony jej braci. Chyba wszyscy w okolicy lubili dopiekać Anglikom, a tu hej, taka okazja! Pewnie dość szybko zaczną tej okazji nadużywać, ale jakoś nie zamierzała się tym martwić.
- Jeśli się schlejecie to wszystkich was jutro przez Ben Lomonda przegonię. - zagroziła, choć odpowiedział jej oczywiście tylko Rob, czochrając jej włosy, bo wszyscy wiedzieli, że Lil nie ma mocy, która miałaby sprawić, że którykolwiek z tej trójki ruszyłby z nią na kacu na najwyższy szczyt w okolicy.
Już pomijając, że będzie miała zakwasy po dzisiejszym wyjściu i nie ma mowy o dwóch pod rząd, ale ćśś dajmy jej udawać, że jest groźna!
Mamie nie trzeba było wiele powtarzać, bo już po chwili faktycznie ruszyła do kuchni, żeby narobić im na drogę kanapy i do termosu nalać gorącej herbaty solidnie doprawionej rumem - bo i nie ma niczego, co lepiej rozgrzewa szczególnie, gdyby w drodze postanowił ich zmoczyć deszcz!
Uśmiechnęła się wesoło, kiedy już byli w drodze. Szli doć męczącymi zawijasami, ale póki co ścieżka była dość prosta i całkiem wygodna. Dopiero za jakiś czas wejdą na dróżkę i będą szli praktycznie w strumyku i wtedy lepiej uważać na śliskie kamienie!
- Pewnie nie chcieli mnie straszyć na starcie, ale na pewno dostanę ochrzan przy kolacji. - stwierdziła. Jej rodzice byli raczej spokojnymi ludźmi, niezbyt wybuchowymi. Szczególnie ojciec był niemalże ostoją spokoju, którego ruchy zawsze były przemyślane. Pewnie kiedy dostali list w którym Lily oznajmiła, że wpadnie w końcu do domu, uzgodnili, że muszą poważnie z córką pomówić. Na spokojnie. Najpierw radość i uściski, bo przecież cieszyli się, że znów ją widzą.
- Spoko. Wiesz, potrzebują tego. I tak pewnie nadal uważają, że to nie na miejscu, że wyniosłam się tak daleko. - byli bardzo tradycyjną rodziną. Obaj jej bracia mieszkali w okolicy. Rob wyniósł się do Glasgow, jednak to nadal było dość blisko szczególnie, że miał samochód! Bardzo długo na niego odkładał. Młodszy z braci nadal mieszkał w okolicy, zaledwie miasteczko dalej. Pewnie obaj wpadli chcąc popatrzeć, jak rodzice doprowadzają ich siostrę do porządku i pograć z Mattem. I pokazać, jakimi są przykładnymi synami, oni odwiedzają rodziców!
Jej uśmiech się poszerzał, a oddech lekko przyspieszał. Droga była męcząca, a ona nie miała szczególnej kondycji. Kiedyś była w tym dużo lepsza, jednak teraz kiedy zdarzało jej się wyjść w góry raz, góra dwa do roku, zaraz się rumieniła i łapała zadyszkę. Do tego chłodne, kwietniowe powietrze wywoływało ciarki mimo grubych swetrów i kurtki.
W końcu faktycznie dotarli do ścieżki, która już nie szła slalomem, a prosto w górę. Przystanęła na moment, żeby wziąć głęboki oddech.
- Tylko nie udawaj, że się nie męczysz. - dźgnęła go palcem w pierś. Dzisiaj nie padało, więc strumyk był mały, bez problemu mogli przechodzić na większych kamieniach, a i w razie potrzeby postawić nogę na ziemi - wody było może ze dwa, trzy centymetry.
- Ciekawe z czym te kanapki mama zrobiła. - dodała jeszcze, bo i zimno, jeść się chce! Ale nie rzuci się na nie zaraz na początku trasy, wytrzyma tak do połowy.
- Jeśli się schlejecie to wszystkich was jutro przez Ben Lomonda przegonię. - zagroziła, choć odpowiedział jej oczywiście tylko Rob, czochrając jej włosy, bo wszyscy wiedzieli, że Lil nie ma mocy, która miałaby sprawić, że którykolwiek z tej trójki ruszyłby z nią na kacu na najwyższy szczyt w okolicy.
Już pomijając, że będzie miała zakwasy po dzisiejszym wyjściu i nie ma mowy o dwóch pod rząd, ale ćśś dajmy jej udawać, że jest groźna!
Mamie nie trzeba było wiele powtarzać, bo już po chwili faktycznie ruszyła do kuchni, żeby narobić im na drogę kanapy i do termosu nalać gorącej herbaty solidnie doprawionej rumem - bo i nie ma niczego, co lepiej rozgrzewa szczególnie, gdyby w drodze postanowił ich zmoczyć deszcz!
Uśmiechnęła się wesoło, kiedy już byli w drodze. Szli doć męczącymi zawijasami, ale póki co ścieżka była dość prosta i całkiem wygodna. Dopiero za jakiś czas wejdą na dróżkę i będą szli praktycznie w strumyku i wtedy lepiej uważać na śliskie kamienie!
- Pewnie nie chcieli mnie straszyć na starcie, ale na pewno dostanę ochrzan przy kolacji. - stwierdziła. Jej rodzice byli raczej spokojnymi ludźmi, niezbyt wybuchowymi. Szczególnie ojciec był niemalże ostoją spokoju, którego ruchy zawsze były przemyślane. Pewnie kiedy dostali list w którym Lily oznajmiła, że wpadnie w końcu do domu, uzgodnili, że muszą poważnie z córką pomówić. Na spokojnie. Najpierw radość i uściski, bo przecież cieszyli się, że znów ją widzą.
- Spoko. Wiesz, potrzebują tego. I tak pewnie nadal uważają, że to nie na miejscu, że wyniosłam się tak daleko. - byli bardzo tradycyjną rodziną. Obaj jej bracia mieszkali w okolicy. Rob wyniósł się do Glasgow, jednak to nadal było dość blisko szczególnie, że miał samochód! Bardzo długo na niego odkładał. Młodszy z braci nadal mieszkał w okolicy, zaledwie miasteczko dalej. Pewnie obaj wpadli chcąc popatrzeć, jak rodzice doprowadzają ich siostrę do porządku i pograć z Mattem. I pokazać, jakimi są przykładnymi synami, oni odwiedzają rodziców!
Jej uśmiech się poszerzał, a oddech lekko przyspieszał. Droga była męcząca, a ona nie miała szczególnej kondycji. Kiedyś była w tym dużo lepsza, jednak teraz kiedy zdarzało jej się wyjść w góry raz, góra dwa do roku, zaraz się rumieniła i łapała zadyszkę. Do tego chłodne, kwietniowe powietrze wywoływało ciarki mimo grubych swetrów i kurtki.
W końcu faktycznie dotarli do ścieżki, która już nie szła slalomem, a prosto w górę. Przystanęła na moment, żeby wziąć głęboki oddech.
- Tylko nie udawaj, że się nie męczysz. - dźgnęła go palcem w pierś. Dzisiaj nie padało, więc strumyk był mały, bez problemu mogli przechodzić na większych kamieniach, a i w razie potrzeby postawić nogę na ziemi - wody było może ze dwa, trzy centymetry.
- Ciekawe z czym te kanapki mama zrobiła. - dodała jeszcze, bo i zimno, jeść się chce! Ale nie rzuci się na nie zaraz na początku trasy, wytrzyma tak do połowy.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Momentami łapałem się na tym, że nie do końca rozumiałem istoty rodzinnych zażyłości. Tych subtelnych zależności i złożoności pomiędzy rodzicami i ich dzieckiem. Prawdopodobnie gdyby nie ciotka i wuj byłbym pod tym względem kompletnym kaleką, lecz w momentach w których należało wykazać się jakimś głębszym zrozumieniem każdej ze stron, takich jak ta, nie bardzo wiedziałem co powinienem powiedzieć.
- Daj spokój, patrz ile opłynęło od twojej ostatniej wizyty - myślę, że z tego powodu boją się cie wystraszyć, tego, że następnym razem będą musieli czekać na ciebie dłużej. Wątpię by doszło do fenomenu latających w powietrzu talerzy. Poza tym Anglia to już bliżej niż Francja. Niech się cieszą - powiedziałem w końcu patrząc na sprawę ze swojego punktu widzenia. Bo ja bym się bał ją do siebie w jakiś sposób zrazić, a i ciszyłbym się, że mimo wszystko jest bliżej. Jednocześnie jakoś próba wyobrażenia sobie latających po ścianach talerzy w domu MacDolanów wydawała się czymś pokracznie abstrakcyjnym.
- Przestałem kwadrans temu - przetarłem przedramieniem czoło by zaraz wystawić język - W takich chwilach zaczynam dostrzegać piękno tych najbardziej krzywo wybrukowanych uliczek...jak myślisz, ile stopni miałyby schody prowadzące na szczyt? - jeszcze nie marudziłem! Jednak prawdą od której nie mogłem uciec - byłem miastowym. Tak więc może i byłem przyzwyczajony do wysiłku, lecz do zmagania z naturą już nie bardzo. Zresztą kiedy ostatni raz chodziłem dobrowolnie po górach? Jakoś przed wyjazdem Lily? Huh.
- Pewnie z czymś typowo szkockim i jak najdziwniejszym specjalnie z myślą o mnie. Mogę się założyć, że wszyscy po naszym powrocie otoczą cie i zaczną wypytywać czy zgadłem co to i czy robiłem jakieś dziwne miny - och wcale nie trudno było mi to sobie wyobrazić. Zwłaszcza tych złośliwie wyginające się uśmiechy jej braci. Wiedziałem naturalnie, że to taka zdrowa złośliwość więc na samo wyobrażenie sytuacji mnie samego brało rozbawienie.
|St wejścia na szczyt to 400 - taką wartość łącznie musimy osiągnąć by się wdrapać!
Gdzie dodatkowo jeśli wyrzucimy w przedziale:
1-25 - twoja postać jest kaleką, która zapomniała jak się chodzi po niepłaskim i śmiesznie potyka się o własne nogi/kamienie/uskutecznia samobójstwo
26-50 - drugi gracz wymyśla dla ciebie drobną przeszkodę, psikus losu i opisuje ją w swoim poście.
- Daj spokój, patrz ile opłynęło od twojej ostatniej wizyty - myślę, że z tego powodu boją się cie wystraszyć, tego, że następnym razem będą musieli czekać na ciebie dłużej. Wątpię by doszło do fenomenu latających w powietrzu talerzy. Poza tym Anglia to już bliżej niż Francja. Niech się cieszą - powiedziałem w końcu patrząc na sprawę ze swojego punktu widzenia. Bo ja bym się bał ją do siebie w jakiś sposób zrazić, a i ciszyłbym się, że mimo wszystko jest bliżej. Jednocześnie jakoś próba wyobrażenia sobie latających po ścianach talerzy w domu MacDolanów wydawała się czymś pokracznie abstrakcyjnym.
- Przestałem kwadrans temu - przetarłem przedramieniem czoło by zaraz wystawić język - W takich chwilach zaczynam dostrzegać piękno tych najbardziej krzywo wybrukowanych uliczek...jak myślisz, ile stopni miałyby schody prowadzące na szczyt? - jeszcze nie marudziłem! Jednak prawdą od której nie mogłem uciec - byłem miastowym. Tak więc może i byłem przyzwyczajony do wysiłku, lecz do zmagania z naturą już nie bardzo. Zresztą kiedy ostatni raz chodziłem dobrowolnie po górach? Jakoś przed wyjazdem Lily? Huh.
- Pewnie z czymś typowo szkockim i jak najdziwniejszym specjalnie z myślą o mnie. Mogę się założyć, że wszyscy po naszym powrocie otoczą cie i zaczną wypytywać czy zgadłem co to i czy robiłem jakieś dziwne miny - och wcale nie trudno było mi to sobie wyobrazić. Zwłaszcza tych złośliwie wyginające się uśmiechy jej braci. Wiedziałem naturalnie, że to taka zdrowa złośliwość więc na samo wyobrażenie sytuacji mnie samego brało rozbawienie.
|St wejścia na szczyt to 400 - taką wartość łącznie musimy osiągnąć by się wdrapać!
Gdzie dodatkowo jeśli wyrzucimy w przedziale:
1-25 - twoja postać jest kaleką, która zapomniała jak się chodzi po niepłaskim i śmiesznie potyka się o własne nogi/kamienie/uskutecznia samobójstwo
26-50 - drugi gracz wymyśla dla ciebie drobną przeszkodę, psikus losu i opisuje ją w swoim poście.
The member 'Matthew Bott' has done the following action : rzut kością
'k100' : 48
'k100' : 48
- Mam nadzieję, że tak nie myślą. - westchnęła. Brała to pod uwagę, choć nigdy nie zachowałaby się w podobny sposób i liczyła, że jej rodzinka wie, że cokolwiek by się nie działo, ona uwielbia być w domu i zawsze świetnie się tam czuje. Nie ograniczyłaby powrotów, bo na nią marudzą! Z resztą kiedy nie marudzili? Na braci co prawda ze trzy razy mocniej (dobrze być jedyną córeczką), ale jej też się zawsze obrywało i takie już jest rodzicielskie prawo, nie?
- Moi rodzice i latające talerze. - zaśmiała się, kręcąc głową. - Nie ma mowy. Chyba musiałabym powiedzieć tacie, że wychodzę za mąż, żeby chciał komuś zagrozić. - dodała zaraz wesoło. Tata Lil jak typowy ojciec był o córkę bardzo zazdrosny i gdyby mógł, na pewno bardzo uważnie przyglądałby się chłopcom, którzy się koło niej kręcili. Ona jednak wyjechała do szkoły, potem do Anglii, potem do Francji i znów do Anglii. Matt jednak na pewno mógł wyczuć pewną niechęć ojca dziewczyny z początku ich znajomości.
Później... cóż albo uznał, że Matt nadaje się na ewentualnego zięcia, albo uznał, że nigdy nim nie zostanie.
- Hmm... góra ma dziewięćset siedemdziesiąt cztery metry. Schodek około trzydziestu centymetrów. Więc.. odjąć po zerze i robi się dziewięć tysięcy siedemset czterdzieści na trzy, czyli trzy tysiąceee... i dwadzieścia coś? - zmarszczyła brwi. Próbowała sobie jakoś wyobrazić te liczby, może gdzieś coś jej się pomyliło z jakimś zerem, czy coś? Tak, czy inaczej zawsze w miarę dobrze radziła sobie z cyframi, na pewno lepiej niż z czarowaniem. Wzruszyła więc zaraz ramionami - Pocieszyłam cię? - dodała wesoło, choć ledwie opanowała oddech i mogła ruszać dalej.
Męczyło ją to jak niemal nic innego, a jednak czuła się świetnie i co chwila szczerzyła zęby w uśmiechu, spoglądając za siebie na coraz lepsze z każdą chwilą widoki.
- Pocieszę cię, panie Angliku, nie mam pojęcia co mogłaby dać do kanapek. Bułka z haggis to lekka przesada nawet jak na dokuczenie ci. Ale spokojnie, na obiad na pewno będzie zupka na baranim karczku albo haggis. - nie ma wielu typowo szkockich dań, wiele jest w sumie takich samych, jednak kiedy Matt był u nich, więcej pojawiało się oczywiście tych typowo kraciastych. Choćby dla samej satysfakcji patrzenia na jego nieufne miny.
- Poza tym i tak będzie lepsze niż angielskie, większość produktów mamy lepszą. - dodała i dźgnęła go zaczepnie w pierś. Chyba troszkę za mocno, bo udało mu się w tej samej chwili poślizgnąć na mokrym kamieniu i pewnie wylądowałby twarzą na innym, gdyby w porę nie złapał się właśnie Lilki gdzieś na poziomie talii. Ta zaczęła się tylko śmiać (miała to szczęście, że stanęła pewnie) i tylko poklepała go po głowie.
- Oferma.
Stwierdziła z rozbawieniem, by ruszyć dalej kiedy tylko Matt ją puścił.
- Moi rodzice i latające talerze. - zaśmiała się, kręcąc głową. - Nie ma mowy. Chyba musiałabym powiedzieć tacie, że wychodzę za mąż, żeby chciał komuś zagrozić. - dodała zaraz wesoło. Tata Lil jak typowy ojciec był o córkę bardzo zazdrosny i gdyby mógł, na pewno bardzo uważnie przyglądałby się chłopcom, którzy się koło niej kręcili. Ona jednak wyjechała do szkoły, potem do Anglii, potem do Francji i znów do Anglii. Matt jednak na pewno mógł wyczuć pewną niechęć ojca dziewczyny z początku ich znajomości.
Później... cóż albo uznał, że Matt nadaje się na ewentualnego zięcia, albo uznał, że nigdy nim nie zostanie.
- Hmm... góra ma dziewięćset siedemdziesiąt cztery metry. Schodek około trzydziestu centymetrów. Więc.. odjąć po zerze i robi się dziewięć tysięcy siedemset czterdzieści na trzy, czyli trzy tysiąceee... i dwadzieścia coś? - zmarszczyła brwi. Próbowała sobie jakoś wyobrazić te liczby, może gdzieś coś jej się pomyliło z jakimś zerem, czy coś? Tak, czy inaczej zawsze w miarę dobrze radziła sobie z cyframi, na pewno lepiej niż z czarowaniem. Wzruszyła więc zaraz ramionami - Pocieszyłam cię? - dodała wesoło, choć ledwie opanowała oddech i mogła ruszać dalej.
Męczyło ją to jak niemal nic innego, a jednak czuła się świetnie i co chwila szczerzyła zęby w uśmiechu, spoglądając za siebie na coraz lepsze z każdą chwilą widoki.
- Pocieszę cię, panie Angliku, nie mam pojęcia co mogłaby dać do kanapek. Bułka z haggis to lekka przesada nawet jak na dokuczenie ci. Ale spokojnie, na obiad na pewno będzie zupka na baranim karczku albo haggis. - nie ma wielu typowo szkockich dań, wiele jest w sumie takich samych, jednak kiedy Matt był u nich, więcej pojawiało się oczywiście tych typowo kraciastych. Choćby dla samej satysfakcji patrzenia na jego nieufne miny.
- Poza tym i tak będzie lepsze niż angielskie, większość produktów mamy lepszą. - dodała i dźgnęła go zaczepnie w pierś. Chyba troszkę za mocno, bo udało mu się w tej samej chwili poślizgnąć na mokrym kamieniu i pewnie wylądowałby twarzą na innym, gdyby w porę nie złapał się właśnie Lilki gdzieś na poziomie talii. Ta zaczęła się tylko śmiać (miała to szczęście, że stanęła pewnie) i tylko poklepała go po głowie.
- Oferma.
Stwierdziła z rozbawieniem, by ruszyć dalej kiedy tylko Matt ją puścił.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
The member 'Lily MacDonald' has done the following action : rzut kością
'k100' : 28
'k100' : 28
No własnie - ciężko mi było wyobrazić sobie w rodzinie Lily jakąś poważną kłótnię. Nawet jeśli faktycznie coś by ich rozjuszyło to byłem przekonany, że prędzej zwołali by jakaś naradę wojenną przy okrągłym stole przy którym to musieliby poważnie omówić niepokojące ich kwestie niż żeby zaczęli wymachiwać w gniewie pięściami. Chociaż...może to było gorsze?
- Chciałbym to widzieć... - najlepiej z perspektywy ofiary - pomyślałem będąc rozbawionym wizją tego, jak staruszek - Pewnie straszyłby przerobieniem na komodę - dodać do tego jeszcze ten jako stoicki wyraz twarzy oraz oczy które widziały wiele i wiele były w stanie zrobić jeśli zaszłaby taka potrzeba. Chrząknąłem upominająco bo trochę zarzynałem odpływać tam gdzie nie powinienem.
- Jeśli to więcej niż ilość stopni prowadzących na trzecie piętro to...nie - wyszczerzyłem się, zaraz po tym, jak w skupieniu przeskakiwałem z jednego kamienia na kolejny większy kamień. Ach ta różnorodność natury, ach te skomplikowane liczby. Ja nawet nie zamierzałem się tu mądrzyć bo jakoś zgubiłem się przy operacji odejmowania zera od liczby która zera nie miała. Bo gdzie w dziewięćset siedemdziesiąt cztery było miejsce na zero?! No ale pewnie to miało jakiś sens.
- To wszystko i tak brzmi oraz wygląda jak eksperyment alchemiczny, a jeszcze jak wszyscy wokół zachowują się jak szaleni naukowcy przy stole to, ach, nie mogę się wprost doczekać - niby to zamarudziłem, niby to zażartowałem w typowym dla siebie sposób wywracając przy tym oczami i parskając pod nosem na uwagę, że wszystko tu mają lepsze - Myślę, że mój kuzyn nie do końca by się z tym zgodził - podkreśliłem, próbując brzmieć tak bardzo angielsko jak nigdy i to mnie chyba zgubiło bo grunt mi się pod nogami osunął dość niespodziewanie po tym prztyczku. W pewnym panicznym odruchu poczułem potrzebę uchwycenia czegoś...kogoś...nim się obejrzałem ująłem Lil w tali. Znieruchomiałem zgięty niemal w pól dopóki nie byłem pewien, że pozyskana stabilizacja nie jest jakąś ułudą. Będąc jej pewny odetchnąłem ze słyszalną w najodleglejszych zakątkach Loch London ulgą. Zaraz potem nad głową zadźwięczał mi śmiech. Czując na głowie protekcjonalne poklepywanie spojrzałem na nią z pode łba z udawanym wyrzutem. Najlepsze było jednak to, że w momencie w którym mieliśmy wznowić podróż, a ja miałem ją oswobodzić...to ona zapomniała do czego służą nogi - poślizgnęła się na zebranym pod jej stopą żwirze i zaczęła lecieć, a właściwie sunąć w dół. Tyle dobrego, że w tej talii ją przytrzymałem mocniej nieruchomiejąc po raz drugi by zaraz się zaśmiać.
- Może i...lecz z refleksem - poprawiłem ją z satysfakcją nim ruszyliśmy w dalszą drogę.
|400-48-28=324
- Chciałbym to widzieć... - najlepiej z perspektywy ofiary - pomyślałem będąc rozbawionym wizją tego, jak staruszek - Pewnie straszyłby przerobieniem na komodę - dodać do tego jeszcze ten jako stoicki wyraz twarzy oraz oczy które widziały wiele i wiele były w stanie zrobić jeśli zaszłaby taka potrzeba. Chrząknąłem upominająco bo trochę zarzynałem odpływać tam gdzie nie powinienem.
- Jeśli to więcej niż ilość stopni prowadzących na trzecie piętro to...nie - wyszczerzyłem się, zaraz po tym, jak w skupieniu przeskakiwałem z jednego kamienia na kolejny większy kamień. Ach ta różnorodność natury, ach te skomplikowane liczby. Ja nawet nie zamierzałem się tu mądrzyć bo jakoś zgubiłem się przy operacji odejmowania zera od liczby która zera nie miała. Bo gdzie w dziewięćset siedemdziesiąt cztery było miejsce na zero?! No ale pewnie to miało jakiś sens.
- To wszystko i tak brzmi oraz wygląda jak eksperyment alchemiczny, a jeszcze jak wszyscy wokół zachowują się jak szaleni naukowcy przy stole to, ach, nie mogę się wprost doczekać - niby to zamarudziłem, niby to zażartowałem w typowym dla siebie sposób wywracając przy tym oczami i parskając pod nosem na uwagę, że wszystko tu mają lepsze - Myślę, że mój kuzyn nie do końca by się z tym zgodził - podkreśliłem, próbując brzmieć tak bardzo angielsko jak nigdy i to mnie chyba zgubiło bo grunt mi się pod nogami osunął dość niespodziewanie po tym prztyczku. W pewnym panicznym odruchu poczułem potrzebę uchwycenia czegoś...kogoś...nim się obejrzałem ująłem Lil w tali. Znieruchomiałem zgięty niemal w pól dopóki nie byłem pewien, że pozyskana stabilizacja nie jest jakąś ułudą. Będąc jej pewny odetchnąłem ze słyszalną w najodleglejszych zakątkach Loch London ulgą. Zaraz potem nad głową zadźwięczał mi śmiech. Czując na głowie protekcjonalne poklepywanie spojrzałem na nią z pode łba z udawanym wyrzutem. Najlepsze było jednak to, że w momencie w którym mieliśmy wznowić podróż, a ja miałem ją oswobodzić...to ona zapomniała do czego służą nogi - poślizgnęła się na zebranym pod jej stopą żwirze i zaczęła lecieć, a właściwie sunąć w dół. Tyle dobrego, że w tej talii ją przytrzymałem mocniej nieruchomiejąc po raz drugi by zaraz się zaśmiać.
- Może i...lecz z refleksem - poprawiłem ją z satysfakcją nim ruszyliśmy w dalszą drogę.
|400-48-28=324
The member 'Matthew Bott' has done the following action : rzut kością
'k100' : 45
'k100' : 45
- Dużo więcej. Choć sama już się gubię w cyfrach. - przyznała. - Jak powiedziałam w domu, że w Hogwarcie nie ma matematyki ani angielskiego, mama chciała mi zabronić tam wracać, a bracia nagle uznali, że może jednak też czarują.
Przypomniała sobie z rozbawieniem, bo i pierwsze wakacje po wyjeździe do Hogwartu były niesamowite. Opowiadała im o tych wszystkich niesamowitościach sama nadal uderzona różnicami. Dobierała oczywiście informacje do przekazania nie wspominając o tym, że dziecko mugoli to nie koniecznie najlepsze co można o sobie powiedzieć - do teraz o tym nie wiedzieli - ale doskonale się bawiła opowieściami o duchach, eliksirach, pokazując rodzeństwu swoje szalone książki i inne rzeczy.
Na wspomnieniu o jedzeniu jedynie pokręciła głową ze szczerym rozbawieniem wymalowanym na twarzy. Lubiła tę nieopisaną nigdy grę do której przystąpienie nie było nigdy omówione w którą weszła jej rodzina i Matt. On był Anglikiem, który bał się dziwnych, szkockich wynalazków, a oni byli Szkotami testującymi jego kubki smakowe z najwyższą wytrwałością. Pomiędzy żartami i docinkami na temat obu narodowości rzecz jasna, bez tego nie mogło się obyć.
- W sumie to masz tu dokładnie to, co ja miałam w szkole. - dodała po chwili namysłu. - No, nie dokładnie. Ja angielski rozumiem, to mnie mało kto rozumiał. Ale wiesz, o co chodzi. Wszystko inne. - wzruszyła ramionami, bo trochę tak było. Na początku szkoły była bardzo inna, choć swojej narodowej odmienności nigdy się nie wstydziła i nigdy też nie był to problem między rówieśnikami, jeśli ktoś się z tego nabijał to raczej przyjaźnie. Mimo to może i miała troszkę satysfakcji z wrzucania Matta w identyczną sytuację! No, na pewno miała. Drobna zemsta, a jak.
- Wiesz, że nie sprawiłeś, że twój kuzyn brzmi jak szczególnie opiniotwórcza osoba z którą bym się liczyła, hmm? - zasugerowała. Nie znała dobrze małego Botta. Raz jeden zrobił jej w szkole bardzo paskudny psikus, wtedy go za to nieznosiła jak wszystkich, którzy jej dokuczali, choć domyśliła się, że nie uszło mu to płazem, bo nigdy więcej nie ruszył przy niej różdżką. Z resztą - byli dzieciakami! A on to szczególnie. Mimo to zdążyła już się nasłuchać jak mówi o nim Matt i przedrostki "przygłupi", "oferma", "durny", "nie wiem jak to żyje bez mózgu" budowały pewien obraz. Podobnie jak to, co mogła widzieć lata wstecz w szkole. Oczywiście przy świadomości, że Matt lubi przesadzać i często podkreślać cudzą nieporadność. Nie, ktoś taki nie będzie jej tu zaprzeczał!
Zaśmiała się, kiedy teraz to Matt ją przytrzymał. Pokręciła głową.
- Bardzo mnie ten twój refleks cieszy. - stwierdziła, idąc dalej. Droga była jak z jakiejś fantastyki, góry były wszędzie dookoła, jedynie pod nimi coraz lepiej widoczne było malownicze, wielkie jezioro. Trochę jej to wynagradzał fakt, że zimne powietrze wbijało się szpilami w płuca. Byli wyżej i wyżej! - Jak byłam mała, lubiłam sobie wyobrażać, że tutaj żyły dinozaury. Bo to takie idealne miejsce dla takich scen. - stwierdziła wesoło. I po chwili przystanęła. - Zaraz. Wiesz, czym są dinozaury?
Historia magii historią magii, czy Matt wie cokolwiek o historii świata i potomkach smoków?! Czasami strasznie bawiło ją, jak wiele rzeczy które mugole uważali za szalenie ważne czarodzieje po prostu ignorowali.
Zdążyli już nawet przejść ładny kawałek, kiedy w oddali dało się słyszeć hałas. Wystrzał? Lily zmarszczyła brwi lekko zdziwiona, ale wzruszyła ramionami nie zamierzając się zbytnio przejmować. Może tylko przyspieszyła jak to naturalna galareta, zamierzając oddalić się od nieznanego, być może źródła zagrożenia byle szybciej. Tym razem w znacznie większą panikę wpadły jednak pasące się niedaleko trzy barany z których dwa przebiegły im drogę (a potrafią szarżować na tych swoich małych nożkach!), z czego jeden w trakcie swojego szaleńczego biegu podciął Matta, który to żeby się nie wywrócić musiał się niezbyt kontrolowanie cofnąć i poleciał na najbliższe drzewo.
- To chyba nie jest twój dzień.
Cóż mogła zrobić, śmiejąc się po prostu czekała, aż Bott odzyska równowagę i patrzyła za kłębkami wełny szarżującymi byle dalej na swoich cieniutkich nóżkach.
- Kocham te zwierzęta.
Przypomniała sobie z rozbawieniem, bo i pierwsze wakacje po wyjeździe do Hogwartu były niesamowite. Opowiadała im o tych wszystkich niesamowitościach sama nadal uderzona różnicami. Dobierała oczywiście informacje do przekazania nie wspominając o tym, że dziecko mugoli to nie koniecznie najlepsze co można o sobie powiedzieć - do teraz o tym nie wiedzieli - ale doskonale się bawiła opowieściami o duchach, eliksirach, pokazując rodzeństwu swoje szalone książki i inne rzeczy.
Na wspomnieniu o jedzeniu jedynie pokręciła głową ze szczerym rozbawieniem wymalowanym na twarzy. Lubiła tę nieopisaną nigdy grę do której przystąpienie nie było nigdy omówione w którą weszła jej rodzina i Matt. On był Anglikiem, który bał się dziwnych, szkockich wynalazków, a oni byli Szkotami testującymi jego kubki smakowe z najwyższą wytrwałością. Pomiędzy żartami i docinkami na temat obu narodowości rzecz jasna, bez tego nie mogło się obyć.
- W sumie to masz tu dokładnie to, co ja miałam w szkole. - dodała po chwili namysłu. - No, nie dokładnie. Ja angielski rozumiem, to mnie mało kto rozumiał. Ale wiesz, o co chodzi. Wszystko inne. - wzruszyła ramionami, bo trochę tak było. Na początku szkoły była bardzo inna, choć swojej narodowej odmienności nigdy się nie wstydziła i nigdy też nie był to problem między rówieśnikami, jeśli ktoś się z tego nabijał to raczej przyjaźnie. Mimo to może i miała troszkę satysfakcji z wrzucania Matta w identyczną sytuację! No, na pewno miała. Drobna zemsta, a jak.
- Wiesz, że nie sprawiłeś, że twój kuzyn brzmi jak szczególnie opiniotwórcza osoba z którą bym się liczyła, hmm? - zasugerowała. Nie znała dobrze małego Botta. Raz jeden zrobił jej w szkole bardzo paskudny psikus, wtedy go za to nieznosiła jak wszystkich, którzy jej dokuczali, choć domyśliła się, że nie uszło mu to płazem, bo nigdy więcej nie ruszył przy niej różdżką. Z resztą - byli dzieciakami! A on to szczególnie. Mimo to zdążyła już się nasłuchać jak mówi o nim Matt i przedrostki "przygłupi", "oferma", "durny", "nie wiem jak to żyje bez mózgu" budowały pewien obraz. Podobnie jak to, co mogła widzieć lata wstecz w szkole. Oczywiście przy świadomości, że Matt lubi przesadzać i często podkreślać cudzą nieporadność. Nie, ktoś taki nie będzie jej tu zaprzeczał!
Zaśmiała się, kiedy teraz to Matt ją przytrzymał. Pokręciła głową.
- Bardzo mnie ten twój refleks cieszy. - stwierdziła, idąc dalej. Droga była jak z jakiejś fantastyki, góry były wszędzie dookoła, jedynie pod nimi coraz lepiej widoczne było malownicze, wielkie jezioro. Trochę jej to wynagradzał fakt, że zimne powietrze wbijało się szpilami w płuca. Byli wyżej i wyżej! - Jak byłam mała, lubiłam sobie wyobrażać, że tutaj żyły dinozaury. Bo to takie idealne miejsce dla takich scen. - stwierdziła wesoło. I po chwili przystanęła. - Zaraz. Wiesz, czym są dinozaury?
Historia magii historią magii, czy Matt wie cokolwiek o historii świata i potomkach smoków?! Czasami strasznie bawiło ją, jak wiele rzeczy które mugole uważali za szalenie ważne czarodzieje po prostu ignorowali.
Zdążyli już nawet przejść ładny kawałek, kiedy w oddali dało się słyszeć hałas. Wystrzał? Lily zmarszczyła brwi lekko zdziwiona, ale wzruszyła ramionami nie zamierzając się zbytnio przejmować. Może tylko przyspieszyła jak to naturalna galareta, zamierzając oddalić się od nieznanego, być może źródła zagrożenia byle szybciej. Tym razem w znacznie większą panikę wpadły jednak pasące się niedaleko trzy barany z których dwa przebiegły im drogę (a potrafią szarżować na tych swoich małych nożkach!), z czego jeden w trakcie swojego szaleńczego biegu podciął Matta, który to żeby się nie wywrócić musiał się niezbyt kontrolowanie cofnąć i poleciał na najbliższe drzewo.
- To chyba nie jest twój dzień.
Cóż mogła zrobić, śmiejąc się po prostu czekała, aż Bott odzyska równowagę i patrzyła za kłębkami wełny szarżującymi byle dalej na swoich cieniutkich nóżkach.
- Kocham te zwierzęta.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
- Hah, z nim nie da się liczyć - jest nieobliczalny. Poza tym z bólem muszę przyznać, że gotowanie to chyba jedyna rzecz która faktycznie mu wychodzi. Ma to chyba po swojej matce. Chyba. Umiejętność gotowania może być w ogóle dziedziczna? - myślałem na głos i słuchałem o przyziemnych głupotach samemu dorzucając do tematu swoje trzy grosze. Miłym było bowiem widzieć jak się uśmiecha i przez chwilę nie myśli o felernym liście z Ministerstwa. Gdybym jednak już teraz wiedział, jak bardzo się nim przejmie, jak myśl o nim ją wyniszczy to być może starałbym się tę chwilę wydłużyć, a tak to równałem do jej tempa marudząc pod nosem na uroki natury, przytakując i potykając się jak skończona łamaga (na szczęście w tym ostatnim nie byłem osamotniony).
- Dinozaury...? W sensie...to jacyś przodkowie Szkotów czy jakieś wymyślone mugolskie stworzenia? - na prawdę byłem ciekawy. Sęk w tym, że właściwie nie zdziwiłbym się, gdyby Lily miała na myśli nawet jakieś magiczne istoty. Nie przykładałem uwagi do ONMS. Właściwie to do większości zajęć nie przykładałem uwagi. Nie mam do dziś pojęcia, jakiej magii użyto by przepchnąć mnie przez ten cały system edukacji.
Spojrzałem w dal w stronę źródła dźwięku strzału zwalniając nieco tempa. Lily zaś przyśpieszyła. Na swój sposób było to nawet urocze. Wyszczerzyłem się więc i już miałem zażartować z całej sytuacji, gdy nagle mój świat się zachwiał. Przekląłem pod nosem rzucając jak gdyby zaklęcie, które miało utrzymać mnie w pionie.
- Nie mam szczęścia do zwierząt. Czasem się zastanawiam czy to jakaś masowa zmowa czy co... - ciągle nie dowierzałem w to co mnie spotkało. Potem jednak, gdy wróciliśmy do wspinaczki to jakoś ta wspominka o ciotce, Bertim, obiedzie, tej naszej całej wycieczce, o kochanych baranach..zdałem sobie sprawę, że właściwie nie zaprosiłem jej ani razu na obiad do cioci Bott. Co prawda nie było za wiele okazji, dużo się działoi to przecież kompletnie nie tak, że obawiałem się jakiegoś cyrku na kółkach ze strony rodziny dla której byłby to nader wyczekiwany i jednoznaczny sygnał, że coś...
- Khm... - chrząknąłem - Właściwie to następnym razem, gdybyś chciała, to moglibyśmy odwiedzić moją rodzinę. Nigdy za bardzo nie było okazji. Co prawda okolica w której mieszka ciotka i wujek nie jest tak dzika, lecz ma swój urok. Do tego przekonałabyś się jak wygląda prawdziwy angielski obiad. Dla zachęty dodam, że główną atrakcją każdego spędu prócz wyciągania żenujących faktów z życia Bertiego lub mojego jestem ja w garniturze. Tak - takim z krawatem pod szyję - podkreśliłem wiedząc, że prawdopodobnie w pierwszej chwili zwątpi w to co właściwie usłyszała. Oczywiście wszystko wypowiedziałem tak mimochodem, żartobliwie, jakbym faktycznie odkrył ten przypadkowy brak okazji i teraz zamierzałem to nadrobić, zrekompensować się za ten wyjazd tutaj. Prawda była jednak taka, że kątem oka uważnie się jej przyglądałem wzmagając swoją czujność, jakbym nie wiadomo czego oczekiwał. O czym ty myślisz buraku? No właściwie to nie byłem pewny - to nie była moja mocna strona. Zdecydowanie.
|rezygnujemy z kostek bo nas zabiją c,:
- Dinozaury...? W sensie...to jacyś przodkowie Szkotów czy jakieś wymyślone mugolskie stworzenia? - na prawdę byłem ciekawy. Sęk w tym, że właściwie nie zdziwiłbym się, gdyby Lily miała na myśli nawet jakieś magiczne istoty. Nie przykładałem uwagi do ONMS. Właściwie to do większości zajęć nie przykładałem uwagi. Nie mam do dziś pojęcia, jakiej magii użyto by przepchnąć mnie przez ten cały system edukacji.
Spojrzałem w dal w stronę źródła dźwięku strzału zwalniając nieco tempa. Lily zaś przyśpieszyła. Na swój sposób było to nawet urocze. Wyszczerzyłem się więc i już miałem zażartować z całej sytuacji, gdy nagle mój świat się zachwiał. Przekląłem pod nosem rzucając jak gdyby zaklęcie, które miało utrzymać mnie w pionie.
- Nie mam szczęścia do zwierząt. Czasem się zastanawiam czy to jakaś masowa zmowa czy co... - ciągle nie dowierzałem w to co mnie spotkało. Potem jednak, gdy wróciliśmy do wspinaczki to jakoś ta wspominka o ciotce, Bertim, obiedzie, tej naszej całej wycieczce, o kochanych baranach..zdałem sobie sprawę, że właściwie nie zaprosiłem jej ani razu na obiad do cioci Bott. Co prawda nie było za wiele okazji, dużo się działo
- Khm... - chrząknąłem - Właściwie to następnym razem, gdybyś chciała, to moglibyśmy odwiedzić moją rodzinę. Nigdy za bardzo nie było okazji. Co prawda okolica w której mieszka ciotka i wujek nie jest tak dzika, lecz ma swój urok. Do tego przekonałabyś się jak wygląda prawdziwy angielski obiad. Dla zachęty dodam, że główną atrakcją każdego spędu prócz wyciągania żenujących faktów z życia Bertiego lub mojego jestem ja w garniturze. Tak - takim z krawatem pod szyję - podkreśliłem wiedząc, że prawdopodobnie w pierwszej chwili zwątpi w to co właściwie usłyszała. Oczywiście wszystko wypowiedziałem tak mimochodem, żartobliwie, jakbym faktycznie odkrył ten przypadkowy brak okazji i teraz zamierzałem to nadrobić, zrekompensować się za ten wyjazd tutaj. Prawda była jednak taka, że kątem oka uważnie się jej przyglądałem wzmagając swoją czujność, jakbym nie wiadomo czego oczekiwał. O czym ty myślisz buraku? No właściwie to nie byłem pewny - to nie była moja mocna strona. Zdecydowanie.
|rezygnujemy z kostek bo nas zabiją c,:
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Wzruszyła ramionami o słowa o gotowaniu. W gruncie rzeczy MacDonald czasami sobie uświadamiała, że wśród innych mugolskich panien ma olbrzymie braki.
- Byłoby pięknie, zazwyczaj jednak ludzie się tego uczą. Zazwyczaj młodziutkie panienki od swoich mam. Domyślam się, że twój kuzyn został zagoniony przez twoją ciocię w odpowiednim wieku. Albo bardziej niż ty przejął się brakiem domowych obiadków po szkole. - puściła mu oczko. W gruncie rzeczy Hogwart jest idealną szkołą dla bogatych dzieciaków, jednak te które będą musiały kiedyś sobie gotować, prać czy sprzątać coś więcej niż swój kąt nie są w ogóle przygotowywane do życia. Oczywiście szkoła kształci inne rzeczy takie, jak: jak przetrwać siedem lat w pokoju z piątką innych dziewcząt, nie dać się zabić i ich nie pozabijać, kiedy wszystkie będziecie miały PMS, czy innych istotnych rzeczy jak eliksiry czy transmutacja, jednak trudno się dziwić nędznemu jadłospisowi większości czarodziejów zaraz po szkole!
W sumie to ciekawe, czy gdyby zamknąć Matta w kuchni z różdżką, jakimś mugolskim sprzętem, surowymi ziemniakami, surowym mięsem i jakimś warzywem to padłby z głodu, lub struł się surowizną?
Uśmiechnęła się aż trochę rozbawiona do tej myśli, choć... no, coś przecież musiał jadać. I miała nadzieję, że nie robił tego w jakichś nokturnowych knajpach w których pewnie golą szczury i wmawiają ludziom, że to kurczaki czy coś.
Zaraz jednak znów się zaśmiała, co przez zadyszkę musiało dziwnie brzmieć. Spojrzała w górę i jęknęła cicho. Stali właśnie na miejscu które myślała, że było szczytem, jednak szkockie góry mają to do siebie, że zza szczytu powoli wyłania się jeszcze wyższe miejsce i jeszcze i jeszcze.
- To już będzie szczyt, prawda? - musiała troszeczkę zamarudzić, no musiała no. Zaraz jednak ruszyła dalej. - Dinozaury to zwierzęta, który żyły na ziemi miliony lat temu. Wiesz, zanim byli ludzie. Były wielkimi gadami jak smoki, tylko te największe nie latały. Mugole zajmujący się badaniem historii wykopali szczątki kilku. Rob ci może o nich opowiedzieć, miał na ich punkcie niezłego bzika jak był młodziakiem.
Wyjaśniła najprościej, jak mogła. A może dinozaury to to samo co smoki, może smoki się od nich wywodzą? To by pasowało. Choć jeśli na ONMS kiedyś o tym wspominano, Lil pewnie akurat dygotała z jakiejś przyczyny i nie koniecznie słuchała co mówi profesor.
Przez chwilę przyglądała się Mattowi - zanim nie załapała, że mówi o ciotce i wujku. Właściwie to powinno być oczywiste. Nie wiedziała bardzo wiele o jego rodzinnym domu, nigdy nie poznała jego rodziców choć jak byli młodsi czasami poruszała ten temat to z ciekawości, to trochę martwiąc się o przyjaciela. Potem usłyszała trochę epitetów na temat babki Matta, a sam Matt na jakiś czas zdziczał. I Lily postanowiła nie pytać, a po protu pomóc mu dojść do siebie.
Nie po to miała dwóch braci, żeby nie wiedzieć, że chłopcy sami decydują kiedy i czy opowiedzieć o tym, co ley na ich serduchach.
- Jasne. - uśmiechnęła się szeroko. - Ciekawa ich jestem. Wiesz, mam dość jasny obraz twojej szalonej rodzinki i zawsze się zastanawiam ile z ich dziwactw to prawda, a ile to twoja tendencja do wyolbrzymiania i przedstawiania świata jako bandy idiotów. - nigdy nie rozmawiała z Bertiem osobiście, była ciekawa czy jest aż tak bezmózgi. Ciotka? Cóż, jej głos poznała pewnie kiedyś z jakiegoś wyjca, na pewno dała się przekonać, że to dość żywotna kobieta. Lily nie sądziła, że rodzina Matta może pomyśleć, że to coś więcej, zakładała że wiedzą, że Matt spędza u przyjaciółki wakacje. W jej rodzinie wszystkie wiadomości (upraszczane oczywiście na mugolski, w końcu nie można było wiele o magii mówić) roznosiły się z biegiem światła, niby wiedziała, że Matt jest dużo bardziej skryty, jednak trudno jej było to przełożyć w jakikolwiek sposób na jego rodzinę. Zaraz z resztą coś o wiele ciekawszego ją zainteresowała. Przystając uniosła obie brwi ku górze i patrzyła na Matta usiłując go sobie wyobrazić w garniturze. Niby jakim cudem, niby w jaki sposób? On? - Rozumiem, że te spędy to bale przebierańców i ja powinnam wytrzasnąć swój kostium wróżki?
Tak wciągnął ją temat wizyty u Bottów i MATTA W GARNITURZE, że nie potrafiła wyrazić swojego entuzjazmu na widok charakterystycznego kopczyka kamieni widocznego już blisko i oznaczającego szczyt.
- Byłoby pięknie, zazwyczaj jednak ludzie się tego uczą. Zazwyczaj młodziutkie panienki od swoich mam. Domyślam się, że twój kuzyn został zagoniony przez twoją ciocię w odpowiednim wieku. Albo bardziej niż ty przejął się brakiem domowych obiadków po szkole. - puściła mu oczko. W gruncie rzeczy Hogwart jest idealną szkołą dla bogatych dzieciaków, jednak te które będą musiały kiedyś sobie gotować, prać czy sprzątać coś więcej niż swój kąt nie są w ogóle przygotowywane do życia. Oczywiście szkoła kształci inne rzeczy takie, jak: jak przetrwać siedem lat w pokoju z piątką innych dziewcząt, nie dać się zabić i ich nie pozabijać, kiedy wszystkie będziecie miały PMS, czy innych istotnych rzeczy jak eliksiry czy transmutacja, jednak trudno się dziwić nędznemu jadłospisowi większości czarodziejów zaraz po szkole!
W sumie to ciekawe, czy gdyby zamknąć Matta w kuchni z różdżką, jakimś mugolskim sprzętem, surowymi ziemniakami, surowym mięsem i jakimś warzywem to padłby z głodu, lub struł się surowizną?
Uśmiechnęła się aż trochę rozbawiona do tej myśli, choć... no, coś przecież musiał jadać. I miała nadzieję, że nie robił tego w jakichś nokturnowych knajpach w których pewnie golą szczury i wmawiają ludziom, że to kurczaki czy coś.
Zaraz jednak znów się zaśmiała, co przez zadyszkę musiało dziwnie brzmieć. Spojrzała w górę i jęknęła cicho. Stali właśnie na miejscu które myślała, że było szczytem, jednak szkockie góry mają to do siebie, że zza szczytu powoli wyłania się jeszcze wyższe miejsce i jeszcze i jeszcze.
- To już będzie szczyt, prawda? - musiała troszeczkę zamarudzić, no musiała no. Zaraz jednak ruszyła dalej. - Dinozaury to zwierzęta, który żyły na ziemi miliony lat temu. Wiesz, zanim byli ludzie. Były wielkimi gadami jak smoki, tylko te największe nie latały. Mugole zajmujący się badaniem historii wykopali szczątki kilku. Rob ci może o nich opowiedzieć, miał na ich punkcie niezłego bzika jak był młodziakiem.
Wyjaśniła najprościej, jak mogła. A może dinozaury to to samo co smoki, może smoki się od nich wywodzą? To by pasowało. Choć jeśli na ONMS kiedyś o tym wspominano, Lil pewnie akurat dygotała z jakiejś przyczyny i nie koniecznie słuchała co mówi profesor.
Przez chwilę przyglądała się Mattowi - zanim nie załapała, że mówi o ciotce i wujku. Właściwie to powinno być oczywiste. Nie wiedziała bardzo wiele o jego rodzinnym domu, nigdy nie poznała jego rodziców choć jak byli młodsi czasami poruszała ten temat to z ciekawości, to trochę martwiąc się o przyjaciela. Potem usłyszała trochę epitetów na temat babki Matta, a sam Matt na jakiś czas zdziczał. I Lily postanowiła nie pytać, a po protu pomóc mu dojść do siebie.
Nie po to miała dwóch braci, żeby nie wiedzieć, że chłopcy sami decydują kiedy i czy opowiedzieć o tym, co ley na ich serduchach.
- Jasne. - uśmiechnęła się szeroko. - Ciekawa ich jestem. Wiesz, mam dość jasny obraz twojej szalonej rodzinki i zawsze się zastanawiam ile z ich dziwactw to prawda, a ile to twoja tendencja do wyolbrzymiania i przedstawiania świata jako bandy idiotów. - nigdy nie rozmawiała z Bertiem osobiście, była ciekawa czy jest aż tak bezmózgi. Ciotka? Cóż, jej głos poznała pewnie kiedyś z jakiegoś wyjca, na pewno dała się przekonać, że to dość żywotna kobieta. Lily nie sądziła, że rodzina Matta może pomyśleć, że to coś więcej, zakładała że wiedzą, że Matt spędza u przyjaciółki wakacje. W jej rodzinie wszystkie wiadomości (upraszczane oczywiście na mugolski, w końcu nie można było wiele o magii mówić) roznosiły się z biegiem światła, niby wiedziała, że Matt jest dużo bardziej skryty, jednak trudno jej było to przełożyć w jakikolwiek sposób na jego rodzinę. Zaraz z resztą coś o wiele ciekawszego ją zainteresowała. Przystając uniosła obie brwi ku górze i patrzyła na Matta usiłując go sobie wyobrazić w garniturze. Niby jakim cudem, niby w jaki sposób? On? - Rozumiem, że te spędy to bale przebierańców i ja powinnam wytrzasnąć swój kostium wróżki?
Tak wciągnął ją temat wizyty u Bottów i MATTA W GARNITURZE, że nie potrafiła wyrazić swojego entuzjazmu na widok charakterystycznego kopczyka kamieni widocznego już blisko i oznaczającego szczyt.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
- Raczej bardziej przejął się wizją słuchania do końca życia pytań rodziców o to co dalej - w jednej chwili mój umysł przywołał te momenty w których Bertie był przypierany do ściany to przez wujka, to przez ciotke - no, głównie przez ciotkę. Wujek raczej starał się przypadkiem nie trafić w tą jednostronną wymianę ognia. Linia obrony kuzyna przeważnie szybko się kruszyła pod ostrzałem i zawsze nastawał moment w którym sięgał po koło ratunkowe zatytułowane 'a Matta to się nie czepiacie'. Teraz jak o tym myślę, wydaje mi się, że ciotka nie chciała na mnie wówczas naciskać - Dobrze, że jednak potrafi w czymś być dobry i daje mu to radość - bezwiednie rzuciłem to co pomyślałem, zaraz jednak próbując złapać spojrzenie Lily i niby to groźnym tonem zasugerować jej, że - spróbuj mu to tylko powiedzieć, a przerobię cię na galaretkę chociaż zielonego pojęcia nie mam jak - musiałem pilnować, takich rzeczy bo jeszcze jak coś dojdzie do uszu tego głupka to by mu się w głowie nie poprzewracało!
- Lil, błagam cie, nie próbuj żartować, że się zgubiliśmy - odmarudziłem jej monotonnie. No bo jak ona nie ma pojęcia gdzie jest szczyt to nie było już dla nas ratunku...Sapnąłem zbierając siły do kolejnego podejścia - Ach, rozumiem...Myślisz, że jeśli kiedyś żyły tu dinozaury to były rude? - no, jak już sobie wyobrażamy te zwierzęta to mimo wszystko nie mogłem się powstrzymać przed wizualizacją - I musiały mieć chyba dobrą kondycję i długie nogi. Przynajmniej kilka ich par by tu żyć... - tak, naturalnie musiałem też zgrabnie przemycić miedzy słowami nieco narzekania. Czy robiłem to zbyt często?
Rzadko na pewno wychylałem się ze swoją inicjatywą obawiając się i jednocześnie mając nadzieję, że coś zmienię. Tak jak teraz. Cóż...co prawda nie do końca takiej reakcji oczekiwałem. Nie byłem jednak zaskoczony ani w jakiś szczególny sposób rozczarowany - to było do przewidzenia. Właściwie pewnie dziwnym nawet, zważywszy na fakt, że ja jako przyjaciel często gęsto odwiedzałem jej rodzinę to jednak ani razu nie zaproponowałem rewanżu. Teraz zdawała się popchnąć mnie ku temu magia chwili i wspomnienie jej słów z Tower. Trochę niepotrzebnie. Ale to nic - dźwignąłem to, jak zwykle. Mimo to jakaś mentalna część mnie nakryła w zażenowaniu twarz otwartą dłonią rodząc potrzebę ciężkiego westchnięcia.
- Już nie przesadzaj...wcale tak nie robię. Przynajmniej nie tak często. Chyba. Może...- z każda chwilą zdawałem się tracić na pewności co do swego stanowiska. Zmarszczyłem czoło - Cholera, robię to, prawda? - przejąłem się w sposób przesadnie teatralny, by zaraz zaśmiać się chytrze. Raczej nie było to jedną z moich cech z którą zamierzałem walczyć - I są dziwni, ale w dobry sposób - w taki jaki powinna być normalna rodzina - Ciotka bywa straszna, czasem można odnieść wrażenie, ze nosi spodnie za każdego istniejącego Botta ale przy tym nie spotkałem osoby która przejmowałaby się wszystkimi i wszystkim jak ona. Wujek to mistrz drugiego planu - buja gdzieś myślami, lecz gdy trzeba wraca do rzeczywistości zawsze przy tym zaskakując. Zaś Bertie...sama się przekonasz - opowiadałem trochę bardziej na poważnie niż zazwyczaj, myśląc o kolejnych członkach mojej rodziny. Nie byli to ludzie "z którymi dzieliłem tylko nazwisko". Wiele dla mnie zrobili choć czasem wcale im tego nie ułatwiałem. Byłem im wdzięczny i miałem nadzieję, że to wiedzą nawet jeśli nie do końca odpowiednio to okazywałem chociaż fakt, że przeważnie poddawałem się zabiegom ciotki jedynie strojąc miny był raczej bardzo wymowny.
- Nie zapomnij tylko o wiadrze magicznego proszku - dodałem śmiejąc się z jej reakcji. Gdyby to był ktoś inny niż ona to pewnie spojrzałbym wilkiem i pozgrzytał zębami.
- Lil, błagam cie, nie próbuj żartować, że się zgubiliśmy - odmarudziłem jej monotonnie. No bo jak ona nie ma pojęcia gdzie jest szczyt to nie było już dla nas ratunku...Sapnąłem zbierając siły do kolejnego podejścia - Ach, rozumiem...Myślisz, że jeśli kiedyś żyły tu dinozaury to były rude? - no, jak już sobie wyobrażamy te zwierzęta to mimo wszystko nie mogłem się powstrzymać przed wizualizacją - I musiały mieć chyba dobrą kondycję i długie nogi. Przynajmniej kilka ich par by tu żyć... - tak, naturalnie musiałem też zgrabnie przemycić miedzy słowami nieco narzekania. Czy robiłem to zbyt często?
Rzadko na pewno wychylałem się ze swoją inicjatywą obawiając się i jednocześnie mając nadzieję, że coś zmienię. Tak jak teraz. Cóż...co prawda nie do końca takiej reakcji oczekiwałem. Nie byłem jednak zaskoczony ani w jakiś szczególny sposób rozczarowany - to było do przewidzenia. Właściwie pewnie dziwnym nawet, zważywszy na fakt, że ja jako przyjaciel często gęsto odwiedzałem jej rodzinę to jednak ani razu nie zaproponowałem rewanżu. Teraz zdawała się popchnąć mnie ku temu magia chwili i wspomnienie jej słów z Tower. Trochę niepotrzebnie. Ale to nic - dźwignąłem to, jak zwykle. Mimo to jakaś mentalna część mnie nakryła w zażenowaniu twarz otwartą dłonią rodząc potrzebę ciężkiego westchnięcia.
- Już nie przesadzaj...wcale tak nie robię. Przynajmniej nie tak często. Chyba. Może...- z każda chwilą zdawałem się tracić na pewności co do swego stanowiska. Zmarszczyłem czoło - Cholera, robię to, prawda? - przejąłem się w sposób przesadnie teatralny, by zaraz zaśmiać się chytrze. Raczej nie było to jedną z moich cech z którą zamierzałem walczyć - I są dziwni, ale w dobry sposób - w taki jaki powinna być normalna rodzina - Ciotka bywa straszna, czasem można odnieść wrażenie, ze nosi spodnie za każdego istniejącego Botta ale przy tym nie spotkałem osoby która przejmowałaby się wszystkimi i wszystkim jak ona. Wujek to mistrz drugiego planu - buja gdzieś myślami, lecz gdy trzeba wraca do rzeczywistości zawsze przy tym zaskakując. Zaś Bertie...sama się przekonasz - opowiadałem trochę bardziej na poważnie niż zazwyczaj, myśląc o kolejnych członkach mojej rodziny. Nie byli to ludzie "z którymi dzieliłem tylko nazwisko". Wiele dla mnie zrobili choć czasem wcale im tego nie ułatwiałem. Byłem im wdzięczny i miałem nadzieję, że to wiedzą nawet jeśli nie do końca odpowiednio to okazywałem chociaż fakt, że przeważnie poddawałem się zabiegom ciotki jedynie strojąc miny był raczej bardzo wymowny.
- Nie zapomnij tylko o wiadrze magicznego proszku - dodałem śmiejąc się z jej reakcji. Gdyby to był ktoś inny niż ona to pewnie spojrzałbym wilkiem i pozgrzytał zębami.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
- No tak, jeszcze ktokolwiek by pomyślał, że posiadasz jakieś uczucia, czy potrafisz myśleć o kimś pozytywnie, a to przecież tylko dla bab, hm? - pokręciła głową rozbawiona odpuszczając sobie wspomnienie o tym, że ona sama z siebie potrafi zrobić galaretę bez niczyjej pomocy. Przyglądała się tak Mattowi chwilę, lekko się przy tym uśmiechając. Była ciekawa, czy on kiedyś założy rodzinę, swoją własną, znajdzie tę jedną jedyną dziewczynę. Jaka ona by musiała być? Lil nie wiedziała wiele o związkach Matta, ale odnosiła wrażenie, że on kobiety bardziej miewał, niż miał i sama myśl o tym bardzo ją speszyła. Odwróciła się zaraz, choć w gruncie rzeczy pewnie już i tak od dawna ma wypieki na policzkach od tego zimnego wiatru, więc co za różnica.
A Matt ojcem? Ciekawe, czy będzie chciał się żenić. Dziwna forma niby-rodziny pozbawiona jakichkolwiek formalności bardziej do niego pasowała, jakkolwiek wielu osobom wydawałaby się nie na miejscu.
- Jak wyobrażasz sobie siebie za dziesięć lat? - spytała więc ciekawsko, bo i w tym pytaniu chyba zawierało się wszystko. On był już starym kawalerem, ona starą panną, jeśli sobie kogoś znajdą i założą rodziny to najpewniej w ciągu tych dziesięciu lat się to stanie. Więc - jak Matt chciałby, żeby jego życie wyglądało?
- Były olbrzymie nawet na kilkanaście metrów, więc myślę że potężne nogi były w pakiecie. I wbrew pozorom nie wszystko co szkockie musi być rude. - pokręciła głową. - Tylko ludzie i krowy. - dodała wesoło. Udawała, że nic a nic nie słyszy Mattowego marudzenia, idąc przez kolejne kamienie, błota i inne cudowne rzeczy i marząc o szczycie, który był już tak bardzo, bardzo blisko!
Już zaraz kanapki, herbatka, na dół, obiadek, kąpiel, pidżamka!
- Owszem, robisz Matthew Bott. - spojrzała na tę marudę i uśmiechnęła się tym razem jakoś tak ciepło, jakoś tak łagodnie. Trochę ją czasem to marudzenie rozczulało, bo był to taki Mattowy specjalny sposób na okazywanie uczuć. I była jakoś tak dziwnie pewna, że jego bliscy też o tym wiedzą. Matt to Matt, niereformowalna bestia.
Słuchała o jego rodzinie i na prawdę chciała tych ludzi poznać. Poznała jakośtam względnie tylko część, małego kuzyna widywała w szkole, pamiętała dziewczynę, która zniknęła, choć i z nią nie miała do czynienia, ale wujek i ciotka wydawali się w tej całej ferajnie szczególnie ciekawi. Szczególnie ciotka: skoro jest osobą zdolną wcisnąć Matta w garnitur. Musi mieć w sobie niezwykłą moc.
- To się nazywa brokat, obsypię cię i będziesz świecił. - oznajmiła. I dotarli wreszcie na szczyt, gdzie bezceremonialnie siadła na kopczyku kamieni ułożonym z biegiem lat przez ludzi, którzy szczyt zdobyli i wyciągnęła ręce do Matta - bo i rzecz jasna to on miał plecak z jedzeniem i piciem. - Oddaj mi, co masz najcenniejsze, bo nie mam siły walczyć.
Nie przestawała się uśmiechać, a uśmiech był szczery i pełen radości odbijającej się w całej twarzy. Zaczerwienione policzki się uwypuklały, zęby lekko, wesoło szczerzyły się, kiedy usta się wyginały, a oczy błyszczały chłonąc każdy widok. Pomachała dłońmi, dajcie jej herbatki z rumem, a nadmiar szczęścia będzie parował uszami.
A Matt ojcem? Ciekawe, czy będzie chciał się żenić. Dziwna forma niby-rodziny pozbawiona jakichkolwiek formalności bardziej do niego pasowała, jakkolwiek wielu osobom wydawałaby się nie na miejscu.
- Jak wyobrażasz sobie siebie za dziesięć lat? - spytała więc ciekawsko, bo i w tym pytaniu chyba zawierało się wszystko. On był już starym kawalerem, ona starą panną, jeśli sobie kogoś znajdą i założą rodziny to najpewniej w ciągu tych dziesięciu lat się to stanie. Więc - jak Matt chciałby, żeby jego życie wyglądało?
- Były olbrzymie nawet na kilkanaście metrów, więc myślę że potężne nogi były w pakiecie. I wbrew pozorom nie wszystko co szkockie musi być rude. - pokręciła głową. - Tylko ludzie i krowy. - dodała wesoło. Udawała, że nic a nic nie słyszy Mattowego marudzenia, idąc przez kolejne kamienie, błota i inne cudowne rzeczy i marząc o szczycie, który był już tak bardzo, bardzo blisko!
Już zaraz kanapki, herbatka, na dół, obiadek, kąpiel, pidżamka!
- Owszem, robisz Matthew Bott. - spojrzała na tę marudę i uśmiechnęła się tym razem jakoś tak ciepło, jakoś tak łagodnie. Trochę ją czasem to marudzenie rozczulało, bo był to taki Mattowy specjalny sposób na okazywanie uczuć. I była jakoś tak dziwnie pewna, że jego bliscy też o tym wiedzą. Matt to Matt, niereformowalna bestia.
Słuchała o jego rodzinie i na prawdę chciała tych ludzi poznać. Poznała jakośtam względnie tylko część, małego kuzyna widywała w szkole, pamiętała dziewczynę, która zniknęła, choć i z nią nie miała do czynienia, ale wujek i ciotka wydawali się w tej całej ferajnie szczególnie ciekawi. Szczególnie ciotka: skoro jest osobą zdolną wcisnąć Matta w garnitur. Musi mieć w sobie niezwykłą moc.
- To się nazywa brokat, obsypię cię i będziesz świecił. - oznajmiła. I dotarli wreszcie na szczyt, gdzie bezceremonialnie siadła na kopczyku kamieni ułożonym z biegiem lat przez ludzi, którzy szczyt zdobyli i wyciągnęła ręce do Matta - bo i rzecz jasna to on miał plecak z jedzeniem i piciem. - Oddaj mi, co masz najcenniejsze, bo nie mam siły walczyć.
Nie przestawała się uśmiechać, a uśmiech był szczery i pełen radości odbijającej się w całej twarzy. Zaczerwienione policzki się uwypuklały, zęby lekko, wesoło szczerzyły się, kiedy usta się wyginały, a oczy błyszczały chłonąc każdy widok. Pomachała dłońmi, dajcie jej herbatki z rumem, a nadmiar szczęścia będzie parował uszami.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Jezioro Loch Lomond
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja