Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Jezioro Loch Lomond
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Loch Lomond
Jedno z najbardziej malowniczych miejsc w Szkocji, największe jezioro Wielkiej Brytanii - Loch Lomond. Na samym jeziorze znajdują się niewielkie wyspy, na które turyści, jak i mieszkańcy od czasu do czasu się wybierają, szczególnie letnią porą. Dookoła jeziora znajduje się także kilka niewielkich, głównie mugolskich mieścin. Warto wspomnieć, że ludzie w tych okolicach mówią tak silnym szkockim dialektem, że rodowity Anglik może mieć niemałe problemy ze zrozumieniem ich.
W okolicach gór nie trudno spotkać także typowe dla Szkocji rude krowy oraz pokaźne stada płochliwych, acz bardzo hałaśliwych baranów.
W okolicach gór nie trudno spotkać także typowe dla Szkocji rude krowy oraz pokaźne stada płochliwych, acz bardzo hałaśliwych baranów.
Los bywał przewrotny, kapryśny, lecz gdyby otrzymała możliwość ponownego podjęcia najważniejszych wyborów, pewnie i tak ruszyłaby tą samą drogą, najpierw stawiając pracę na pierwszym miejscu, później – plując sobie z tego powodu w brodę. Choć przecież nie żałowała samego zajęcia, podjęcia kursu wiedźmiej straży, co zaniedbań, których się w związku z tym dopuściła. Czy byłaby szczęśliwsza, gdyby poszła w ślady ojca? Czy miałaby wtedy więcej czasu – siły – dla rodziny? Co z tego, że robiła wszystko, by docierać do informacji, które dla innych byłyby niedostępne, pomagała innym jednostkom z przygotowaniem się przed ruszeniem w teren, jeśli nie umiała ochronić najbliższych.
Zamarła w bezruchu, gdy przyjaciel westchnął, nie mogąc się powstrzymać przed spojrzeniem ku jego twarzy kątem oka. Zmarszczyła brwi w reakcji na słowa o Pomonie. Nie zrobił wszystkiego? Może, wątpiła jednak – myśli te zostawiła dla siebie, nie chcąc jątrzyć rany, kontynuować tematu, który nie był komfortowy dla żadnej ze stron. – Rozumiem. I spróbuję to zmienić – odpowiedziała cicho, wciąż ostrożnie, choć ton głosu Jaydena złagodniał, nie był tak ostry i surowy jak przed chwilą. Mimo to potrzebowała więcej czasu, by zapomnieć o nieoczekiwanej naganie, nie pozwolić jej wpłynąć na dalszy przebieg spotkania. – Wiem, że chcesz dla mnie… dla nas… dobrze. I doceniam to, naprawdę. Po prostu wiem też, że taka zmiana nie będzie łatwa – mruknęła cicho, w zamyśleniu skubiąc materiał koca, powstałe na nim zmechacenia. Chciała powiedzieć siedzącemu obok, na wyciągnięcie ręki astronomowi, że powinien być dla siebie bardziej wyrozumiały, że to nie jego wina, mimo to słowa nie znajdowały drogi na usta, powstrzymywane przez podskórne obawy i dystans, który narósł w jej głowie, a z którym musiała się uporać. Nie chciała się przecież kłócić.
Temat magii umysłu nie był wiele lepszy; choć nie wzbudzał tak silnych emocji, brakowało jej pewności czy pomysł nauki oklumencji nie był jedynie kaprysem, którego prędko mogła pożałować. Wpierw musiała zdobyć więcej informacji, później – podejmować decyzję. Dlatego na propozycję Jaydena zareagowała skinięciem głowy, bladym uśmiechem. – Dziękuję. Chętnie się z nimi zapoznam, a wtedy… Zobaczę – skończyła koślawo, nie naciskając, nie zalewając go falą niedelikatnych pytań. Była ciekawa, chciałaby już dowiedzieć się, jak wiele wiedział o tej trudnej sztuce i skąd, potrafiła jednak ugryźć się w język.
Przez jej twarz przemknął grymas w reakcji na pierwsze spotkanie z wodą, była chłodna, nieprzyjemna. Zaraz jednak zrobiła kolejny krok przed siebie, w stronę nie przejmującego się takimi niedogodnościami przyjaciela, chcąc przyzwyczaić do nowych warunków nie tylko kostki, ale i łydki, a zaraz kolana, uda. Uchwyciła jego rękę z niewysłowioną wdzięcznością, spięta wizją ruszenia w stronę wybranej przez niego wysepki – wierzyła przy tym, że nie zostawi jej samej, nie będzie śmiał się z nieudolnych prób pływania. – Ufam ci – dodała jeszcze na koniec, niby to w żartach, lecz całkowicie poważnie, podchwytując przy tym spojrzenie znajomego błękitu tęczówek. Wiedziała, że sobie poradzą.
| zt
Zamarła w bezruchu, gdy przyjaciel westchnął, nie mogąc się powstrzymać przed spojrzeniem ku jego twarzy kątem oka. Zmarszczyła brwi w reakcji na słowa o Pomonie. Nie zrobił wszystkiego? Może, wątpiła jednak – myśli te zostawiła dla siebie, nie chcąc jątrzyć rany, kontynuować tematu, który nie był komfortowy dla żadnej ze stron. – Rozumiem. I spróbuję to zmienić – odpowiedziała cicho, wciąż ostrożnie, choć ton głosu Jaydena złagodniał, nie był tak ostry i surowy jak przed chwilą. Mimo to potrzebowała więcej czasu, by zapomnieć o nieoczekiwanej naganie, nie pozwolić jej wpłynąć na dalszy przebieg spotkania. – Wiem, że chcesz dla mnie… dla nas… dobrze. I doceniam to, naprawdę. Po prostu wiem też, że taka zmiana nie będzie łatwa – mruknęła cicho, w zamyśleniu skubiąc materiał koca, powstałe na nim zmechacenia. Chciała powiedzieć siedzącemu obok, na wyciągnięcie ręki astronomowi, że powinien być dla siebie bardziej wyrozumiały, że to nie jego wina, mimo to słowa nie znajdowały drogi na usta, powstrzymywane przez podskórne obawy i dystans, który narósł w jej głowie, a z którym musiała się uporać. Nie chciała się przecież kłócić.
Temat magii umysłu nie był wiele lepszy; choć nie wzbudzał tak silnych emocji, brakowało jej pewności czy pomysł nauki oklumencji nie był jedynie kaprysem, którego prędko mogła pożałować. Wpierw musiała zdobyć więcej informacji, później – podejmować decyzję. Dlatego na propozycję Jaydena zareagowała skinięciem głowy, bladym uśmiechem. – Dziękuję. Chętnie się z nimi zapoznam, a wtedy… Zobaczę – skończyła koślawo, nie naciskając, nie zalewając go falą niedelikatnych pytań. Była ciekawa, chciałaby już dowiedzieć się, jak wiele wiedział o tej trudnej sztuce i skąd, potrafiła jednak ugryźć się w język.
Przez jej twarz przemknął grymas w reakcji na pierwsze spotkanie z wodą, była chłodna, nieprzyjemna. Zaraz jednak zrobiła kolejny krok przed siebie, w stronę nie przejmującego się takimi niedogodnościami przyjaciela, chcąc przyzwyczaić do nowych warunków nie tylko kostki, ale i łydki, a zaraz kolana, uda. Uchwyciła jego rękę z niewysłowioną wdzięcznością, spięta wizją ruszenia w stronę wybranej przez niego wysepki – wierzyła przy tym, że nie zostawi jej samej, nie będzie śmiał się z nieudolnych prób pływania. – Ufam ci – dodała jeszcze na koniec, niby to w żartach, lecz całkowicie poważnie, podchwytując przy tym spojrzenie znajomego błękitu tęczówek. Wiedziała, że sobie poradzą.
| zt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
24 października 1957
Szkockie ziemie zawsze były bogate w najpiękniejsze jeziora, a Forsythia doskonale znała te, przy których można było zażyć ożywczej kąpieli, kryjąc się pośród gęstwiny. Skryte, małe wyspy na jeziorze Loch Lomond nadawały się perfekcyjnie dla uczczenia równie drobnej tradycji, którą lady Black oraz panna Crabbe powtarzały co roku od pierwszej, szkolnej kąpieli w październikowym chłodzie. Nie wiedziała, czy dobrze postępuje, oferując szlachetnie urodzonej czarownicy wspólną wycieczkę – wciąż nie mogła pogodzić się z przemyśleniami względem własnej rodziny, które męczyły jej myśli. Lecz przecież… to była Aquila, kochała ją, a jednak czuła rosnącą przepaść. Mogła rzucać zaklęcia, polewać eliksirami rany na duszy, lecz miała wrażenie, że traci ją. A może to ona uciekała przez palce damie? Tak czy inaczej, rozpływały się, nawet nie wiedząc, jak daleko stawiały od siebie kroki.
Przytuliła ją natychmiast gdy wyszła za próg, a serce zadrżało, przywołując do duszy wszystkie myśli, pałętające się od wielu dni, tygodni, miesięcy. Chciała ją kochać, tak jak kiedyś, a jednak bała się, że robi błąd, dając sobie kolejną szansę. Sobie i jej, chcąc utrzymać to co wisiało na cieniutkiej żyłce, swym ciężarem przyciągającym do ziemi tak mocno, aby wreszcie doprowadzić do pęknięcia. Lecz ono, paradoksalnie nie nastało, chociaż sądziła, że dawno przekroczyła ten moment z dziarsko uniesioną głową, tak czując oddech Aquili w swych objęciach, nie była w stanie przyrzec sobie nienawiści do niej. Mogła być ostrożniejsza, uważniejsza, złamana i odłączona od reszty, a jednak była z nią tak blisko, że okrutne uzależnienie wciąż penetrowało skórę, kości, mięśnie i wreszcie duszę, by skalać położone na szali postanowienia. Nie zrobiłam nic złego – wmawiała sobie. Nie robię nic zdrożnego – kontynuowała. Szala tego co taktowne i nie, nie grała w tej chwili żadnej roli, a obawy toczyły bój na całkowicie innej płaszczyźnie. – Chodź, porywam cię za góry i doliny – zaczęła, szepcząc do ucha kuzynki. Chciała ją naprawdę porwać, zabrać od tego wszystkiego, co się działo, zakłamać rzeczywistość, aby mogły już nigdy nie przejmować się problemami toczącymi Londyn, pogłębiającą się wyrwą poglądów. Odsunęła się wreszcie, sięgając po wcześniej odstawioną na bok miotłę. Sprytnym ruchem pociągnęła kuzynkę za rękę, oferując miejsce za sobą. – Przecież już ci się oświadczyłam – zażartowała cicho, zawieszając spojrzenie w tęczówkach Aquili. – Nie możesz mi odmówić – szelmowski uśmiech przeciął usta, a po kilku chwilach leciały już w górę, a potem w dal. Daleko i jeszcze dalej, a oczy szkliły się nie tylko od wiatru, uderzającego w twarz czarownicy. Nie sądziła, że to wszystko będzie, aż tak ciężkie, a czuła się, jak gdyby wbijała kochanej osobie nóż w plecy. Jak wielką hipokrytką była? Jak okropnie się czuła… lecz dziś obiecała sobie być tylko w tej chwili, w słodkiej niewiedzy, udawać, że nie ma świata poza malowniczym jeziorem, w którego kierunku leciały. Nie chciała poruszać newralgicznych tematów, ani zadawać pytań, które mogłyby służyć wyciągnięciu czegokolwiek – nie jej. Rigel – owszem, była w stanie go pytać, dowiadywać się, zbierać informacje. Wujkowie, ojciec, inne kuzynostwo, z którym nie była, aż tak blisko – to było łatwiejsze, nie bolało. Ale Aquila? Wstrętny dreszcz przeszył ciało, gdy chwilowo było jej ciężej utrzymać kontrolę nad miotłą, jednak prędko skwitowała to śmiechem, bo przecież zrobiła to specjalnie i dla wrażeń. Kolejne kłamstwo. Cholera jasna.
Czarujący szum jeziora opatulił zmysły, gdy wylądowały miękko na trawie niewielkiej wysepki. Upewniwszy się, że dama przeżyła podróż cała i zdrowa, Forsythia oparła miotłę o jedno z drzew, by zaraz potem wciągnąć koc, który miała w torbie. – Podniesiesz temperaturę? – zapytała, machając różdżką, aby koc opadł równomiernie na trawie. Pamiętała zdolności Aquili i szczerze wolała zostawić jej przywrócenie letniego powiewu na skrawku brzegu. Sama natomiast postąpiła kilka kroków na bok. – Salvio Hexia – wypowiedziała dokładnie, a jej nadgarstek zaczął wyrysowywać barierę otaczającą koc i kawałek wody, gdzie przypuszczała, że zaczną pływać.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Forsythia Crabbe dnia 16.05.21 16:46, w całości zmieniany 1 raz
Tuż po wypowiedzeniu ostatniej głoski zaklęcia, Forsythia poczuła przyjemne ciepło, rozchodzące się falami od wiodącej ręki. Wiedziała, że jej nie zagrażało, przypominało ciepłą, letnią bryzę, a doświadczenie czarownicy nie pozostawiało wątpliwości - wyczarowana bariera okazała się niezwykle udana. Choć niewidoczna, miała trwale ochronić prywatność kobiet z jednej wybranej strony. Skutecznie ukrywała je przed wzrokiem wścibskich, a przy okazji, dzięki niezwykłemu szczęściu panny Crabbe - także przed powiewami jesiennego, lodowatego wiatru. Bariera wydawała się też znacznie bardziej trwała niż zazwyczaj, a od strony dziewcząt - skrzyła się rozkosznie w słońcu.
| MG nie kontynuuje rozgrywki.
| MG nie kontynuuje rozgrywki.
Październikowa kąpiel w jeziorze stała się już niemal tradycją dla kuzynek. Poczynając od czasów Hogwartu, gdy to obie niewiele jeszcze wiedziały o świecie, a kończąc na teraźniejszości. Rok w rok robiły dokładnie to samo. Najpierw w szkole, tak aby nikt nie zauważył ich obecności w trakcie jesiennych popołudni w Wielkim Jeziorze Hogwartu. Pozostając tam zaledwie w halce, uważnie unikały wzroku innych uczniów i profesorów, nie pozwalając sobie, by ktokolwiek ich przyłapał. Dzisiaj mogły bez obaw odlecieć daleko do Szkocji, kryjąc się pod zaklęciami, którymi zwykle zajmowała się Forsythia.
Po raz kolejny tak samo, jak rok wcześniej, Crabbe zapukała do drzwi Grimmauld Place, a wpuszczona przez skrzata, przeszła przez próg domu. Ruchome schody powoli jechały w dół, a na nich stała dumna Black, z nosem wyżej w górze. Ciepły uścisk przywoływał wspomnienia, których utracić nie chciałby nikt. Wspólne biegnięcie przez szkolny korytarz, podwieczorek i kropla sosu malinowego, która przypadkiem znalazła się na nosie kuzynki, czy też ciepło jej dłoni, wtedy gdy potrzebowała najwięcej miłości. Dzisiaj świat był już inny, a los nie tak szczęśliwy i prosty jak jeszcze zaledwie kilka tygodni temu. Nawet jeśli życie szło do przodu, to zmiany pozostawały nieodwracalne, a śmierć Alpharda odcisnęła głębokie piętno w duszy młodej lady. Z początku twierdziła, że to zły pomysł, jednak miesiąc powoli się kończył, a tradycji powinno stać się zadość. Kierując służbą, kazała zapakować olbrzymi kosz piknikowy, który miał lecieć za nimi, wspierany zaklęciem. W środku znalazły się cztery pieczone w miodzie pigwy, chrupiące bagietki do zjedzenia z serem białym z miodem i makiem lub korzennymi powidłami śliwkowymi. W dużym samodzielnie ogrzewającym się termosie, na polecenie lady, służba zapakowała czarną słodzoną herbatę, na wypadek chłodu. Na specjalne życzenie, pomiędzy porcelanową zastawę, a kielichy z ciętego kryształu na wysokich nóżkach, wsadzono również delikatnie schłodzoną butelkę magicznego laudanum. W ten sposób zapakowany kosz został jeszcze okryty dwoma atramentowymi kocami z farbowanego włosia alpaki, wyszywanymi złotą i białą nicią. - Musimy być czujne - powiedziała jeszcze Black, wchodząc na miotłę. Forsythia nie zdawała sobie pewnie nawet do końca sprawy, w jakim zagrożeniu jest teraz szlachcianka, a przynajmniej, w jakim zagrożeniu wydaje jej się, że jest. Teleportowały się tuż za Londynem, ostatnie mile pokonując jednak wśród chmur. Mroźny wiatr muskał futro Black, gdy ta mrużyła oczy, unikając chłodu pod powiekami. Gdy w końcu miękko wylądowały na ziemi, ta dyszała jeszcze ciężko, zmęczona po tej podróży. Trwała w końcu dobrą godzinę, chociaż gdyby próbowały lecieć przez całą trasę, prosto do Szkocji, trwałoby to pewnie dwa dni. Wdzięczna za zaklęcie Salvio Hexia, Black kiwnęła głową kuzynce, zgadzając się z kwestią podniesienia temperatury. - Widziałaś ten dziwny dom niedaleko? Tak z czerwono-czarnym dachem. Stał przed nim tłum gapiów, jakby wynosili z niego kogoś, kto właśnie... - nie dokończyła. Śmierć Alpharda, chociaż pozwalała zdobyć siły, ukierunkować własne działania, wciąż bolała głęboko. Powłoka ich schronienia delikatnie migotała w październikowym słońcu, gdy Black uniosła różdżkę do góry, obracając się wokół własnej osi. - Caeli fluctus - wypowiedziała zaklęcie, a temperatura wokół wzrosła o dobre 5 stopni. Bez zimnego wiatru, obszar, w którym się znajdowały, przypominał wczesnowrześniowe wybrzeże. - Dobrze, że słońce tak nie pali... Nie zniosłabym go na mojej skórze - powiedziała przewracając jeszcze oczami, aby ściągnąć z głowy czarny filcowy kapelusz z ozdobną broszą kruka. Machnęła jeszcze różdżką, a kosz piknikowy otworzył swoje wnętrze, ukazując wszystkie pyszności zapakowane do jego środka. Black jednak nawet tam nie patrzyła, zbyt przyzwyczajona do codziennych smakołyków. - Mam ci tak wiele do opowiedzenia... - skierowała różdżkę na wodę, a ta zaczęła delikatnie bulgotać, podnosząc swoją temperaturę do przyjemnych kilku stopni więcej. Aquila nie była mistrzynią transmutacji, nie była w stanie zapewnić im ciepłej kąpieli, musiało wystarczyć to co jej się udało. - Jesteś pewna, ze nikt nas nie widzi? Jeśli ktoś będzie się zbliżał, powinnyśmy się natychmiast teleportować. Jest tylu niebezpiecznych ludzi, ostatnio ciągle czuję niepokój, a Cygnus zabronił mi opuszczać dom po zmroku - zaczęła, przerażona tym wszystkim, co było teraz dookoła, jednak usilnie starając się po sobie tego nie rozpoznać. Różdżkę trzymała w pogotowiu, na wszelki wypadek. Musiała jednak popływać w szkockim jeziorze. Ta rzecz była stabilna, była normalna i naturalna. To była tradycja.
Po raz kolejny tak samo, jak rok wcześniej, Crabbe zapukała do drzwi Grimmauld Place, a wpuszczona przez skrzata, przeszła przez próg domu. Ruchome schody powoli jechały w dół, a na nich stała dumna Black, z nosem wyżej w górze. Ciepły uścisk przywoływał wspomnienia, których utracić nie chciałby nikt. Wspólne biegnięcie przez szkolny korytarz, podwieczorek i kropla sosu malinowego, która przypadkiem znalazła się na nosie kuzynki, czy też ciepło jej dłoni, wtedy gdy potrzebowała najwięcej miłości. Dzisiaj świat był już inny, a los nie tak szczęśliwy i prosty jak jeszcze zaledwie kilka tygodni temu. Nawet jeśli życie szło do przodu, to zmiany pozostawały nieodwracalne, a śmierć Alpharda odcisnęła głębokie piętno w duszy młodej lady. Z początku twierdziła, że to zły pomysł, jednak miesiąc powoli się kończył, a tradycji powinno stać się zadość. Kierując służbą, kazała zapakować olbrzymi kosz piknikowy, który miał lecieć za nimi, wspierany zaklęciem. W środku znalazły się cztery pieczone w miodzie pigwy, chrupiące bagietki do zjedzenia z serem białym z miodem i makiem lub korzennymi powidłami śliwkowymi. W dużym samodzielnie ogrzewającym się termosie, na polecenie lady, służba zapakowała czarną słodzoną herbatę, na wypadek chłodu. Na specjalne życzenie, pomiędzy porcelanową zastawę, a kielichy z ciętego kryształu na wysokich nóżkach, wsadzono również delikatnie schłodzoną butelkę magicznego laudanum. W ten sposób zapakowany kosz został jeszcze okryty dwoma atramentowymi kocami z farbowanego włosia alpaki, wyszywanymi złotą i białą nicią. - Musimy być czujne - powiedziała jeszcze Black, wchodząc na miotłę. Forsythia nie zdawała sobie pewnie nawet do końca sprawy, w jakim zagrożeniu jest teraz szlachcianka, a przynajmniej, w jakim zagrożeniu wydaje jej się, że jest. Teleportowały się tuż za Londynem, ostatnie mile pokonując jednak wśród chmur. Mroźny wiatr muskał futro Black, gdy ta mrużyła oczy, unikając chłodu pod powiekami. Gdy w końcu miękko wylądowały na ziemi, ta dyszała jeszcze ciężko, zmęczona po tej podróży. Trwała w końcu dobrą godzinę, chociaż gdyby próbowały lecieć przez całą trasę, prosto do Szkocji, trwałoby to pewnie dwa dni. Wdzięczna za zaklęcie Salvio Hexia, Black kiwnęła głową kuzynce, zgadzając się z kwestią podniesienia temperatury. - Widziałaś ten dziwny dom niedaleko? Tak z czerwono-czarnym dachem. Stał przed nim tłum gapiów, jakby wynosili z niego kogoś, kto właśnie... - nie dokończyła. Śmierć Alpharda, chociaż pozwalała zdobyć siły, ukierunkować własne działania, wciąż bolała głęboko. Powłoka ich schronienia delikatnie migotała w październikowym słońcu, gdy Black uniosła różdżkę do góry, obracając się wokół własnej osi. - Caeli fluctus - wypowiedziała zaklęcie, a temperatura wokół wzrosła o dobre 5 stopni. Bez zimnego wiatru, obszar, w którym się znajdowały, przypominał wczesnowrześniowe wybrzeże. - Dobrze, że słońce tak nie pali... Nie zniosłabym go na mojej skórze - powiedziała przewracając jeszcze oczami, aby ściągnąć z głowy czarny filcowy kapelusz z ozdobną broszą kruka. Machnęła jeszcze różdżką, a kosz piknikowy otworzył swoje wnętrze, ukazując wszystkie pyszności zapakowane do jego środka. Black jednak nawet tam nie patrzyła, zbyt przyzwyczajona do codziennych smakołyków. - Mam ci tak wiele do opowiedzenia... - skierowała różdżkę na wodę, a ta zaczęła delikatnie bulgotać, podnosząc swoją temperaturę do przyjemnych kilku stopni więcej. Aquila nie była mistrzynią transmutacji, nie była w stanie zapewnić im ciepłej kąpieli, musiało wystarczyć to co jej się udało. - Jesteś pewna, ze nikt nas nie widzi? Jeśli ktoś będzie się zbliżał, powinnyśmy się natychmiast teleportować. Jest tylu niebezpiecznych ludzi, ostatnio ciągle czuję niepokój, a Cygnus zabronił mi opuszczać dom po zmroku - zaczęła, przerażona tym wszystkim, co było teraz dookoła, jednak usilnie starając się po sobie tego nie rozpoznać. Różdżkę trzymała w pogotowiu, na wszelki wypadek. Musiała jednak popływać w szkockim jeziorze. Ta rzecz była stabilna, była normalna i naturalna. To była tradycja.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
stąd przybywamy
Nie zareagowałam, gdy wygłosił krytyczny komentarz. Przed nim było wiele podobnych głosów, kpiących, próbujących wytknąć mi ciszę, powagę, upiorność. Czułam się z nimi dobrze, nie było powodów, by cokolwiek zmieniać. Zresztą gmeranie we własnej naturze nigdy nie przynosiło nic dobrego. Taką mnie wyrzeźbiła Syberia, taka też miałam pozostać, a jego zdanie kompletnie mnie nie interesowało. Byłam tu, bo kilka tygodni temu rzekło się słowo, a teraz nastała godzina spełnienia. Obydwoje dobrze wiedliśmy, że gdyby faktycznie zapragnął się temu wszystkiemu sprzeciwić, zrobiłby to i ja nie mogłabym zaciągnąć go tam siłą. Niestety. – Tak jak widać – odpowiedziałam krótko i znów złożyłam usta w prostą linię. Jego troska o moją przechadzkę po Nokturnie była absurdalna. Przesłodzone określenie tym bardziej. Mówił dużo, w większości zupełnie zbędnych treści, opakowywał sensy w zbyt przepchane ładne otoczki, a wewnątrz kryła się kpina albo dziwne uwagi, których nie mogłam zrozumieć. Marnie radziłam sobie z czerpania sensów skrytych między wierszami. Stałam przed nim w jednym kawałku, bez oznak chaosu i krzywd. Naprawdę miał wątpliwość czy chciał, jak wielu przed nim, wytknąć niedopasowanie młodej kobiety do ponurych ulic tej dzielnicy? Nie znosiłam jego uśmiechu. Kwasił moje spojrzenie. Od wielu lat zderzałam się z lekceważeniem. W rodzinnych okolicach zdołałam wypracować sobie już opinię. Tutaj zaczynałam od zupełnie czystej karty. On najwyraźniej był pierwszy chętny, by się do niej wpisać ze swoim ironicznym, pijackim spojrzeniem.
- Spytaj lepiej, jak właściciel może poić klientów takim ścierwem – skomentowałam, gdy odkleił usta od mojej szklanki. Zabrał mi ją co najmniej tak chętnie, jakby było mu mało własnych porcji. Sądząc po oparach unoszących się w tym lokalu, nikt tutaj nie kończył na dwóch kieliszkach. Nawet w najgorszej rosyjskiej spelunie nie podano mi czegoś tak ohydnego. Obłożenie w lokalu wskazywało jednak na to, że niespecjalnie komukolwiek jakość alkoholu przeszkadzała. Chcieli tylko pić. Ja nie zamierzałam więcej tutaj wracać. – Żadnego – wyraziłam znów skąpo i nawet skrawkiem spojrzenia nie objęłam jego wizerunku. Nie wyglądał na kogoś, kto właśnie wybierał się do lasów na łowy, ale z drugiej strony, jeżeli nie miał do czynienia dotąd z taką aktywnością, to nie powinnam była oczekiwać, że zdoła dobrze się ubrać. Gdy wrócimy, z pewnością zrozumie. Teraz chciałam czym prędzej stąd wyjść i przejść do rzeczy. Nim jednak opuściliśmy progi karczmy, do moich uszu doleciał wyraźny trop. Już wiedziałam, kto sprawował władzę nad tym miejscem i kto w nosie miał smak sprzedawanych trunków. Nawet mnie to nie zaskoczyło.
Za długo to trwało, wstęp, przymiarki, picie i gadanie. Dlatego na uliczce nadrabiałam dość sprężystym krokiem, niespecjalnie czując w duchu trwogę na myśl o grozie, na którą natknąć potrafił się byle chojrak. Obróciłam twarz w jego stronę ledwie na chwilę, ledwie po śladzie ostatnich pytań, które musiały wreszcie paść. Wyraźnie nie mógł się powstrzymać. Wyraźnie chciał rozwiązania zagadki, już drugi raz przywołując temat mojego bezpieczeństwa na Nokturnie. W zaułku mogły, ale nie musiały nadejść odpowiedzi, których pragnął. Gdy skrzyżowałam z nim spojrzenie, ujrzał zupełny spokój i czającą się gdzieś na dnie determinację. Zdusiłam własną niecierpliwość, zanim zdołała zrobić mu krzywdę. – Jakim cudem tyle gadasz? – odwróciłam pytanie pytaniem. – Dobrze wiem, gdzie jestem i pozostaję bardziej swoja, niż mogłyby się wydawać. Nie boję się tego miejsca. Nie, gdy stoję po właściwiej stronie – dałam mu to, czego chciał. A co zamierza z tym zrobić? To już nie było ważne.
Świstoklik przeniósł nas nad szkockie jezioro Loch Lomond. Mnie i obcego mężczyznę, który tak po prostu złapał za matrioszkę, nie mając właściwie żadnej pewności, dokąd ona prowadziła. Naiwne. Równie dobrze mogłam być pułapką i jego ostatnim koszmarem – tak naprawdę ten scenariusz wciąż był możliwy. Pierwszy leśny oddech nasycił mnie przyjemną mocą. Czerpałam energię z drzew, z szorstkości kory, z odgłosów łamanych pod stopami gałęzi i pieśni natrętnych ptaszysk. To miejsce nijak nie mogło się równać z żadną londyńską lokacją. Natura otwierała dla nas tajemnice, choć ja wiedziałam, że on prędzej nią wzgardzi, niż da się jej skusić. Obróciłam się w stronę towarzysza, w duchu powątpiewając w sukces całego przedsięwzięcia. Powinnam skonfiskować mu piersiówkę. – Jeżeli będziesz dalej pił, niczego nie upolujesz. Musisz szerzej otworzyć oczy i nauczyć się nowego patrzenia. Iść lekko, cicho, ścieżką śladów i podejrzeń. To nie będzie pięć minut – to będą całe godziny, jeżeli zamiast faktycznej wędrówki, będzie uprawiał pijacki balet, płosząc wszystko, co się w promieniu kilkudziesięciu metrów nawinie. Mnie nikt nie uczył, a już na pewno nie z dozą cierpliwości i w rozpisanych etapach. Ja byłam wrzucana do lasu z garścią wskazówek. Najwięcej wiedzy czerpałam, gdy zabierali mnie jako dziecko na bezlitosne łowy. Zanim zaczęłam naukę, widziałam wiele rozprutych brzuchów, słyszałam wyryczane pieśni umierania. Znał to? – Chodźmy w tę stronę. Jeżeli coś wypatrzysz, daj mi znak, jeżeli tropy będą niejasne, pomogę ci. Nie radzę wyciągać różdżki, zaklęcia płoszą zwierzęta, są zbyt efektowane, nieskuteczne w łowach – kontynuowałam, wyruszając w kierunku, który wydał mi się najbardziej odpowiedni. Musiałam patrzeć wszędzie, na niego również. Nie wybierałam wydeptanych ścieżek. Ciągnęłam go między labirynt rozsypanych drzew i krzewów, między białe zasłony pająków, w trawy sięgające czasem do kolan. Przyroda nie szykowała dla nas miękkich dywanów, a przynajmniej nie tak oczywistych. Byliśmy tutaj intruzami, więc jeszcze bardziej musieliśmy zlać się z otoczeniem. Dźwięk płynu falującego w piersiówce temu nie sprzyjał. Jeszcze gorsze było to, że podświadomie czułam, że on nie przestanie mówić. A przecież cisza była niezbędna.
W oddali między drzewami przebijała się niebieska toń jeziora.
Nie zareagowałam, gdy wygłosił krytyczny komentarz. Przed nim było wiele podobnych głosów, kpiących, próbujących wytknąć mi ciszę, powagę, upiorność. Czułam się z nimi dobrze, nie było powodów, by cokolwiek zmieniać. Zresztą gmeranie we własnej naturze nigdy nie przynosiło nic dobrego. Taką mnie wyrzeźbiła Syberia, taka też miałam pozostać, a jego zdanie kompletnie mnie nie interesowało. Byłam tu, bo kilka tygodni temu rzekło się słowo, a teraz nastała godzina spełnienia. Obydwoje dobrze wiedliśmy, że gdyby faktycznie zapragnął się temu wszystkiemu sprzeciwić, zrobiłby to i ja nie mogłabym zaciągnąć go tam siłą. Niestety. – Tak jak widać – odpowiedziałam krótko i znów złożyłam usta w prostą linię. Jego troska o moją przechadzkę po Nokturnie była absurdalna. Przesłodzone określenie tym bardziej. Mówił dużo, w większości zupełnie zbędnych treści, opakowywał sensy w zbyt przepchane ładne otoczki, a wewnątrz kryła się kpina albo dziwne uwagi, których nie mogłam zrozumieć. Marnie radziłam sobie z czerpania sensów skrytych między wierszami. Stałam przed nim w jednym kawałku, bez oznak chaosu i krzywd. Naprawdę miał wątpliwość czy chciał, jak wielu przed nim, wytknąć niedopasowanie młodej kobiety do ponurych ulic tej dzielnicy? Nie znosiłam jego uśmiechu. Kwasił moje spojrzenie. Od wielu lat zderzałam się z lekceważeniem. W rodzinnych okolicach zdołałam wypracować sobie już opinię. Tutaj zaczynałam od zupełnie czystej karty. On najwyraźniej był pierwszy chętny, by się do niej wpisać ze swoim ironicznym, pijackim spojrzeniem.
- Spytaj lepiej, jak właściciel może poić klientów takim ścierwem – skomentowałam, gdy odkleił usta od mojej szklanki. Zabrał mi ją co najmniej tak chętnie, jakby było mu mało własnych porcji. Sądząc po oparach unoszących się w tym lokalu, nikt tutaj nie kończył na dwóch kieliszkach. Nawet w najgorszej rosyjskiej spelunie nie podano mi czegoś tak ohydnego. Obłożenie w lokalu wskazywało jednak na to, że niespecjalnie komukolwiek jakość alkoholu przeszkadzała. Chcieli tylko pić. Ja nie zamierzałam więcej tutaj wracać. – Żadnego – wyraziłam znów skąpo i nawet skrawkiem spojrzenia nie objęłam jego wizerunku. Nie wyglądał na kogoś, kto właśnie wybierał się do lasów na łowy, ale z drugiej strony, jeżeli nie miał do czynienia dotąd z taką aktywnością, to nie powinnam była oczekiwać, że zdoła dobrze się ubrać. Gdy wrócimy, z pewnością zrozumie. Teraz chciałam czym prędzej stąd wyjść i przejść do rzeczy. Nim jednak opuściliśmy progi karczmy, do moich uszu doleciał wyraźny trop. Już wiedziałam, kto sprawował władzę nad tym miejscem i kto w nosie miał smak sprzedawanych trunków. Nawet mnie to nie zaskoczyło.
Za długo to trwało, wstęp, przymiarki, picie i gadanie. Dlatego na uliczce nadrabiałam dość sprężystym krokiem, niespecjalnie czując w duchu trwogę na myśl o grozie, na którą natknąć potrafił się byle chojrak. Obróciłam twarz w jego stronę ledwie na chwilę, ledwie po śladzie ostatnich pytań, które musiały wreszcie paść. Wyraźnie nie mógł się powstrzymać. Wyraźnie chciał rozwiązania zagadki, już drugi raz przywołując temat mojego bezpieczeństwa na Nokturnie. W zaułku mogły, ale nie musiały nadejść odpowiedzi, których pragnął. Gdy skrzyżowałam z nim spojrzenie, ujrzał zupełny spokój i czającą się gdzieś na dnie determinację. Zdusiłam własną niecierpliwość, zanim zdołała zrobić mu krzywdę. – Jakim cudem tyle gadasz? – odwróciłam pytanie pytaniem. – Dobrze wiem, gdzie jestem i pozostaję bardziej swoja, niż mogłyby się wydawać. Nie boję się tego miejsca. Nie, gdy stoję po właściwiej stronie – dałam mu to, czego chciał. A co zamierza z tym zrobić? To już nie było ważne.
Świstoklik przeniósł nas nad szkockie jezioro Loch Lomond. Mnie i obcego mężczyznę, który tak po prostu złapał za matrioszkę, nie mając właściwie żadnej pewności, dokąd ona prowadziła. Naiwne. Równie dobrze mogłam być pułapką i jego ostatnim koszmarem – tak naprawdę ten scenariusz wciąż był możliwy. Pierwszy leśny oddech nasycił mnie przyjemną mocą. Czerpałam energię z drzew, z szorstkości kory, z odgłosów łamanych pod stopami gałęzi i pieśni natrętnych ptaszysk. To miejsce nijak nie mogło się równać z żadną londyńską lokacją. Natura otwierała dla nas tajemnice, choć ja wiedziałam, że on prędzej nią wzgardzi, niż da się jej skusić. Obróciłam się w stronę towarzysza, w duchu powątpiewając w sukces całego przedsięwzięcia. Powinnam skonfiskować mu piersiówkę. – Jeżeli będziesz dalej pił, niczego nie upolujesz. Musisz szerzej otworzyć oczy i nauczyć się nowego patrzenia. Iść lekko, cicho, ścieżką śladów i podejrzeń. To nie będzie pięć minut – to będą całe godziny, jeżeli zamiast faktycznej wędrówki, będzie uprawiał pijacki balet, płosząc wszystko, co się w promieniu kilkudziesięciu metrów nawinie. Mnie nikt nie uczył, a już na pewno nie z dozą cierpliwości i w rozpisanych etapach. Ja byłam wrzucana do lasu z garścią wskazówek. Najwięcej wiedzy czerpałam, gdy zabierali mnie jako dziecko na bezlitosne łowy. Zanim zaczęłam naukę, widziałam wiele rozprutych brzuchów, słyszałam wyryczane pieśni umierania. Znał to? – Chodźmy w tę stronę. Jeżeli coś wypatrzysz, daj mi znak, jeżeli tropy będą niejasne, pomogę ci. Nie radzę wyciągać różdżki, zaklęcia płoszą zwierzęta, są zbyt efektowane, nieskuteczne w łowach – kontynuowałam, wyruszając w kierunku, który wydał mi się najbardziej odpowiedni. Musiałam patrzeć wszędzie, na niego również. Nie wybierałam wydeptanych ścieżek. Ciągnęłam go między labirynt rozsypanych drzew i krzewów, między białe zasłony pająków, w trawy sięgające czasem do kolan. Przyroda nie szykowała dla nas miękkich dywanów, a przynajmniej nie tak oczywistych. Byliśmy tutaj intruzami, więc jeszcze bardziej musieliśmy zlać się z otoczeniem. Dźwięk płynu falującego w piersiówce temu nie sprzyjał. Jeszcze gorsze było to, że podświadomie czułam, że on nie przestanie mówić. A przecież cisza była niezbędna.
W oddali między drzewami przebijała się niebieska toń jeziora.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Każdy miał inny charakter. Nie wszyscy chodzili uśmiechnięci od ucha do ucha, nie cechowali się złośliwością, pogardą, czy niemożliwą do zniesienia słodkością. Szanowałem jej sposób bycia, bo na swój sposób się wyróżniał; posępny, nieco wycofany, choć przy tym pewny siebie, lekceważący, ale niespuszczający oka z potencjalnego wroga. Nie miała zastygniętej mimiki, ale tak naprawdę każdy ruch jej warg wyrażał podobne emocje – znudzenie z nutą rozdrażnienia. Przecież nawet na moście, gdzie straciła swą zdobycz nie wybuchła, nie roześmiała się rozgoryczona, tylko stała wpatrując się we mnie nienawistnym spojrzeniem.
To było całkiem zabawne; nie mieliśmy pojęcia kim byliśmy, a i tak dotrzymywaliśmy słowa. To ważna cecha.
-Liczę, że jak chociaż coś upolujesz to się uśmiechniesz- mruknąłem wciąż nie kryjąc rozbawienia całą sytuacją. To było naprawdę irracjonalnie, prawdopodobnie nawet niedorzeczne, ale czy czasem dawkowana adrenalina nie była lepsza od tej nagłej, buzującej w żyłach? Ciekaw byłem jak wyglądał las od strony łowcy, nie poszukiwacza. Nie obawiałem się o własne zdrowie wszak wężowe drewno miałem mieć tuż przy sobie, ale trzeba było mieć na uwadze, iż możemy spotkać różne, bardziej nietowarzyskie niż moja nowa znajoma, istoty. Niekiedy i flora bywała zdradziecka, a w swej rzekomo nietuzinkowej oraz wyjątkowej urodzie niezwykle niebezpieczne. Znała się na tym? Potrafiła wyczuć zagrożenie? Czy pod maską poważnej i pewnej siebie łowczyni kryła się frywolna dziewczynka, która chciała udowodnić mi swą wyższość?
-Każdy ma wybór, ty wybrałaś najgorzej. Jak widać nie pierwszy raz- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie, rzecz jasna nawiązując do samego siebie. Jeśli liczyła, że będę grzecznie słuchać jej poleceń to niestety, ale przyjdzie jej zmierzyć się ze ścianą. Nie będę sabotował wyprawy, nie zależy mi na niepowodzeniu i kolejnej fali tekstów o mojej nieprzydatności, lecz podążanie na ślepo nie było w moim stylu. Jeśli uznam, że inna droga jest pewniejsza i mniej ryzykowna, to po prostu zbocze z tej wytyczonej przez kobietę. Problemem pozostawał łuk, jakim nie potrafiłem się posługiwać – nigdy mi to nie było do niczego potrzebne. Wężowe drewno rozwiązywało wszelkie problemy. Będzie gotów mi go wręczyć? Czy urządzi swoisty pokaz umiejętności? Szczerze mówiąc miałem nadzieję na jedno i drugie.
-Zrozumiane- skinąłem głową nieszczególnie zaskoczony. Właściwie z jej ust zabrzmiało to niczym komplement – skoro nie miała do czego się przyczepić to po prostu przemilczała temat. -Nie dopijesz?- dopytałem wskazując dłonią paskudny bimber. Przecież wyraźnie powiedziałem jej, że ma zamówić co chce, nie moją winą było, iż nie trafiła tudzież po prostu lubowała się w podobnych trunkach.
Dotrzymanie jej kroku wymagało ode mnie więcej determinacji niżeli mogłem przypuszczać. Zziajałem się nieco, pewnie to dostrzegła, jednak nieszczególnie mi to wadziło. Krzepy mi nie brakowało, zaś kondycji zdecydowanie. Wielokrotnie miałem plan nad nią popracować, ale zawsze kończyło się tylko i wyłącznie na założeniach. Właściwie dzisiaj była ku temu całkiem dobra okazja – długa wędrówka po lesie zmuszała ciało do ciągłego wysiłku, bowiem nie był to zwykły spacer ulicami miasta.
-Powiadają mi, że w moim zawodzie trzeba dużo gadać- poniekąd była to prawda. Zawsze dużo mówiłem, częściej w sposób dokładnie taki sam jak do dziewczyny, ale obecna sytuacja wymagała ode mnie czegoś znacznie lepszego. Większego, bardziej dwuznacznego i dążącego do określonego celu. Czułem, że to będzie prawdziwa przeszkoda, nie byłem dobrym mówcą – szczególnie ze swoją bezpośrednią naturą. Lubiłem żartować, zwodzić słowem, uderzać w czułe punkty tylko i wyłącznie dla uciechy, a rola namiestnika to piętnowała. Winienem być poważny, pewny każdego słowa, nawet gdy nie ma ono najmniejszego sensu. Ciągle miałem w pamięci przemowę w ruinach katedry, gdzie ściągałem nieistniejącą klątwę. Myślałem, że urwę Sallowowi głowę za ten teatr. Finalnie wyszło nieźle, ale kosztowało mnie to więcej niżeli sądziłem i przeczyło wielu wyznawanym przeze mnie zasadom. -Czyli jesteś po naszej stronie- skwitowałem dość dwuznacznie. Niech zastanawia się, co miałem na myśli.
Dotknąłem matrioszki tylko i wyłącznie ze względu na zawieszenie broni. Jeśli miała okazać się zdradzieckim szczurem, to i tak nie mogli mi nic zrobić – niczego ze mnie wyciągnąć.
Poczułem świeże powietrze i lekki wiatr, który bywał zbawienny w upalne dni. Rozejrzałem się dookoła siebie próbując zweryfikować miejsce, ale na nic się to zdało – byliśmy w środku dziczy. Misja niemożliwa. -Gdzie jesteśmy?- spytałem, po czym sięgnąłem po piersiówkę. Było tak przyjemnie rześko, że musiałem wypić choć łyk. -Dobrze, że to nie płoszy zwierzyny- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie i upiłem zawartości. -Chcesz?- spytałem i wyciągnąłem rękę w jej kierunku, nie byłem typem samoluba. -Wziąłem jeszcze kilka butelek, wschód bywa wymagający- kłamałem, miałem ze sobą zaledwie dwie, ale znałem możliwości tamtejszych pań. Nie odstawały od mężczyzn.
-A gwiazdy będą niczym mapa, która wskaże mi drogę?- spytałem przechylając lekko głowę. Rzuciłem jej jedną z kart, musiała się tylko po nią schylić.
Obserwowałem ją z uwagą; widziałem swego rodzaju błysk w oku, zaangażowanie. Była w swoim żywiole, szło to rozpracować bez większego trudu. -Niech ci będzie, już chowam- westchnąłem przeciągle, po czym wrzuciłem piersiówkę do skórzanej torby. Przepasałem ją na krzyż przez ramię, po czym ponownie objąłem wzrokiem leśne zarośla. Trawa była wysoka, pajęczyn i robactwa w bród, lecz nie byłoby to nic, czego się nie spodziewałem. Byłem przyzwyczajony do ściągania resztek pająków z twarzy – miły powrót do przeszłości.
-Nie nauczysz mnie strzelać z tego łuku? Mam iść jako twoja czujka? Ładnie to sobie uknułaś- rzuciłem mrużąc oczy. Może jeszcze miałem zostać przynętą? Po niej wszystkiego mogłem się spodziewać.
Mimo wszystko ruszyłem za nią. Starałem się przemieszczać wolno, ale – jeszcze – nie przykładałem do tego szczególnej wagi. Potrafiłem się skradać, lecz moje umiejętności z pewnością były znacznie gorsze niżeli dziewczyny, musiała to brać pod uwagę. -Jeśli to jeden z nielicznych zbiorników w najbliższej okolicy, to z pewnością przemierza tędy sporo zwierzyny- powiedziałem spostrzegając niewielkie jezioro. -Poszedłbym bardziej okrężną drogą, nie zbliżałbym się do niego bezpośrednio- szepnąłem wiedząc, że nasza obecność przy wodzie z pewnością przepłoszy zbliżające się istoty, ale także te, które mogły znajdować się tuż przy brzegu.
To było całkiem zabawne; nie mieliśmy pojęcia kim byliśmy, a i tak dotrzymywaliśmy słowa. To ważna cecha.
-Liczę, że jak chociaż coś upolujesz to się uśmiechniesz- mruknąłem wciąż nie kryjąc rozbawienia całą sytuacją. To było naprawdę irracjonalnie, prawdopodobnie nawet niedorzeczne, ale czy czasem dawkowana adrenalina nie była lepsza od tej nagłej, buzującej w żyłach? Ciekaw byłem jak wyglądał las od strony łowcy, nie poszukiwacza. Nie obawiałem się o własne zdrowie wszak wężowe drewno miałem mieć tuż przy sobie, ale trzeba było mieć na uwadze, iż możemy spotkać różne, bardziej nietowarzyskie niż moja nowa znajoma, istoty. Niekiedy i flora bywała zdradziecka, a w swej rzekomo nietuzinkowej oraz wyjątkowej urodzie niezwykle niebezpieczne. Znała się na tym? Potrafiła wyczuć zagrożenie? Czy pod maską poważnej i pewnej siebie łowczyni kryła się frywolna dziewczynka, która chciała udowodnić mi swą wyższość?
-Każdy ma wybór, ty wybrałaś najgorzej. Jak widać nie pierwszy raz- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie, rzecz jasna nawiązując do samego siebie. Jeśli liczyła, że będę grzecznie słuchać jej poleceń to niestety, ale przyjdzie jej zmierzyć się ze ścianą. Nie będę sabotował wyprawy, nie zależy mi na niepowodzeniu i kolejnej fali tekstów o mojej nieprzydatności, lecz podążanie na ślepo nie było w moim stylu. Jeśli uznam, że inna droga jest pewniejsza i mniej ryzykowna, to po prostu zbocze z tej wytyczonej przez kobietę. Problemem pozostawał łuk, jakim nie potrafiłem się posługiwać – nigdy mi to nie było do niczego potrzebne. Wężowe drewno rozwiązywało wszelkie problemy. Będzie gotów mi go wręczyć? Czy urządzi swoisty pokaz umiejętności? Szczerze mówiąc miałem nadzieję na jedno i drugie.
-Zrozumiane- skinąłem głową nieszczególnie zaskoczony. Właściwie z jej ust zabrzmiało to niczym komplement – skoro nie miała do czego się przyczepić to po prostu przemilczała temat. -Nie dopijesz?- dopytałem wskazując dłonią paskudny bimber. Przecież wyraźnie powiedziałem jej, że ma zamówić co chce, nie moją winą było, iż nie trafiła tudzież po prostu lubowała się w podobnych trunkach.
Dotrzymanie jej kroku wymagało ode mnie więcej determinacji niżeli mogłem przypuszczać. Zziajałem się nieco, pewnie to dostrzegła, jednak nieszczególnie mi to wadziło. Krzepy mi nie brakowało, zaś kondycji zdecydowanie. Wielokrotnie miałem plan nad nią popracować, ale zawsze kończyło się tylko i wyłącznie na założeniach. Właściwie dzisiaj była ku temu całkiem dobra okazja – długa wędrówka po lesie zmuszała ciało do ciągłego wysiłku, bowiem nie był to zwykły spacer ulicami miasta.
-Powiadają mi, że w moim zawodzie trzeba dużo gadać- poniekąd była to prawda. Zawsze dużo mówiłem, częściej w sposób dokładnie taki sam jak do dziewczyny, ale obecna sytuacja wymagała ode mnie czegoś znacznie lepszego. Większego, bardziej dwuznacznego i dążącego do określonego celu. Czułem, że to będzie prawdziwa przeszkoda, nie byłem dobrym mówcą – szczególnie ze swoją bezpośrednią naturą. Lubiłem żartować, zwodzić słowem, uderzać w czułe punkty tylko i wyłącznie dla uciechy, a rola namiestnika to piętnowała. Winienem być poważny, pewny każdego słowa, nawet gdy nie ma ono najmniejszego sensu. Ciągle miałem w pamięci przemowę w ruinach katedry, gdzie ściągałem nieistniejącą klątwę. Myślałem, że urwę Sallowowi głowę za ten teatr. Finalnie wyszło nieźle, ale kosztowało mnie to więcej niżeli sądziłem i przeczyło wielu wyznawanym przeze mnie zasadom. -Czyli jesteś po naszej stronie- skwitowałem dość dwuznacznie. Niech zastanawia się, co miałem na myśli.
Dotknąłem matrioszki tylko i wyłącznie ze względu na zawieszenie broni. Jeśli miała okazać się zdradzieckim szczurem, to i tak nie mogli mi nic zrobić – niczego ze mnie wyciągnąć.
Poczułem świeże powietrze i lekki wiatr, który bywał zbawienny w upalne dni. Rozejrzałem się dookoła siebie próbując zweryfikować miejsce, ale na nic się to zdało – byliśmy w środku dziczy. Misja niemożliwa. -Gdzie jesteśmy?- spytałem, po czym sięgnąłem po piersiówkę. Było tak przyjemnie rześko, że musiałem wypić choć łyk. -Dobrze, że to nie płoszy zwierzyny- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie i upiłem zawartości. -Chcesz?- spytałem i wyciągnąłem rękę w jej kierunku, nie byłem typem samoluba. -Wziąłem jeszcze kilka butelek, wschód bywa wymagający- kłamałem, miałem ze sobą zaledwie dwie, ale znałem możliwości tamtejszych pań. Nie odstawały od mężczyzn.
-A gwiazdy będą niczym mapa, która wskaże mi drogę?- spytałem przechylając lekko głowę. Rzuciłem jej jedną z kart, musiała się tylko po nią schylić.
Obserwowałem ją z uwagą; widziałem swego rodzaju błysk w oku, zaangażowanie. Była w swoim żywiole, szło to rozpracować bez większego trudu. -Niech ci będzie, już chowam- westchnąłem przeciągle, po czym wrzuciłem piersiówkę do skórzanej torby. Przepasałem ją na krzyż przez ramię, po czym ponownie objąłem wzrokiem leśne zarośla. Trawa była wysoka, pajęczyn i robactwa w bród, lecz nie byłoby to nic, czego się nie spodziewałem. Byłem przyzwyczajony do ściągania resztek pająków z twarzy – miły powrót do przeszłości.
-Nie nauczysz mnie strzelać z tego łuku? Mam iść jako twoja czujka? Ładnie to sobie uknułaś- rzuciłem mrużąc oczy. Może jeszcze miałem zostać przynętą? Po niej wszystkiego mogłem się spodziewać.
Mimo wszystko ruszyłem za nią. Starałem się przemieszczać wolno, ale – jeszcze – nie przykładałem do tego szczególnej wagi. Potrafiłem się skradać, lecz moje umiejętności z pewnością były znacznie gorsze niżeli dziewczyny, musiała to brać pod uwagę. -Jeśli to jeden z nielicznych zbiorników w najbliższej okolicy, to z pewnością przemierza tędy sporo zwierzyny- powiedziałem spostrzegając niewielkie jezioro. -Poszedłbym bardziej okrężną drogą, nie zbliżałbym się do niego bezpośrednio- szepnąłem wiedząc, że nasza obecność przy wodzie z pewnością przepłoszy zbliżające się istoty, ale także te, które mogły znajdować się tuż przy brzegu.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Uczepiony moich niemożliwych uśmiechów jak rzep psidwaczego ogona nie dawał wciąż za wygraną. Ja swoje, on swoje. Chociaż moje komentarze były krótkie i konkretne, niespecjalnie zachęcające do dalszej dyskusji, nieobfitujące w pytania, on zawsze miał coś do powiedzenia. Ucinałam je więc, odpowiadając jedynie w myśli. Bo wskazówek nie mógł ujrzeć nawet w wyrazie twarzy – pilnowałam się, a przynajmniej tak mi się zdawało. Jeżeli zaś uda mu się cokolwiek upolować, czego właściwie nawet nie wykluczałam, zamierzałam przyjąć to z zadowoleniem, bo okaże się to dość zaskakujące, bo dokonałaby czegoś, co wykraczało poza moje niskie wobec niego oczekiwania. Mogłam nadawać tempo, mogłam szybko przystępować do kolejnych punktów zaplanowanej podróży, mogłam pragnąć porządnej realizacji, ale tak naprawdę zdawałam sobie sprawę, jak absurdalne było złożone tygodnie temu słowo, groźba czy obietnica. Chciałam go zobaczyć w butach łowcy i to się wkrótce miało dokonać. To jednak, jakim łowcą się miał okazać, pozostawało już zupełnie inną kwestią. Swoim nieprzychylnym dla niego myślom nie dawałam jednak zbytnio się zakorzenić. Potrafiłam bowiem być cholernie wymagająca – jak mój ojciec. Na szczęście - dla tego typa - swoim ojcem nie byłam. Najwięcej jednak oczekiwałam od siebie samej.
Odporna pozostawałam na zaczepki, patrzyłam na niego przez cały czas z podejrzeniem. Wolałam ignorować kłujące mnie pytania, wiedząc też, że zdarzało mi się nie wyłapywać prawdziwego ich sensu. Niektóre nie istniały po to, by miała nadejść odpowiedź, ale po to, by mnie podrażnić. On mógł mieć podobny cel w co drugim wypowiadanym zdaniu. Nie chciałam się potknąć, a niestety nie zawsze trafnie oceniałam skryte między słówkami przekazy. Nie zawsze w porę się przed nimi wybraniałam. Dlatego gasiłam pożar, jeszcze zanim zdołałam go zauważyć. Milczeniem, chłodem spojrzenia, które, miałam nadzieję, dobrze już poznał. Być może go nudziło, być może natrętnie się powtarzało, ale nie obchodziło mnie to. Dalej szłam wybranym przez siebie szlakiem. – Co to za zawód? Gadatliwy szef lokalnej speluny? – podpytałam tylko, na moment przyklejając do niego spojrzenie. – I tak piją te szczyny, które im podrzucasz. Do tego nie potrzeba gadania – wytknęłam, nie wiedząc, po co mu do takiego marnego interesu zdolności konwersacji. Wystarczyło płynne szczęście w postaci ohydnego alkoholu. Interes się przecież wyraźnie kręcił, a ja temu nie próbowałam nawet zaprzeczyć.
Nie umknął moim uszom komentarz, tym razem krótki i dość tajemniczy. W drodze nie było czasu rozwodzić się zbyt głośno na takie tematy. – Czy twojej to nie wiem – odpowiedziałam bardziej w przestrzeń, niż jemu. – Ale właściwiej z pewnością – uzupełniłam, pozwalając, by w głosie wybrzmiała odpowiednio zaakcentowana pewność. Za kim mógł się odpowiadać ktoś… taki? Mimo wszystko dobrze byłby dowiedzieć się, że podążaliśmy jednym głosem. Nawet jeżeli trudno mi było w to uwierzyć.
- Nieopodal jeziora Loch Lomond, w Szkocji – odpowiedziałam bez zawahania, obserwując przy tym mdło, jak rozsmakuje się znów w alkoholu. – Nie, nie płoszy – Niestety nie mogłam zaprzeczyć temu stwierdzeniu. Moi druhowie wiele razy na polowanie wybierali się zaopatrzeni w podobne trunki. Ja tego nie uznawałam. Widziałam, jak plątało im to ruchy i oszukiwało oczy. Ślepe strzały niweczyły starania i długa praca szła na marne. Wielu z nich miało to jednak w nosie. Gardziłam takim zachowaniem u łowców, ale bywało one tak powszechne, że już przestało robić na mnie większego wrażenia. Przez to coraz częściej wolałam wybierać się na polowanie w samotności. W gęstwinie drzew sama za siebie byłam odpowiedzialna. – Nie trzeba – odmówiłam poczęstunku, kręcąc lekko głową. – Mieliśmy polować, nie zalewać się w trupa – wypomniałam mu, gdy pochwalił się zawartością swojego zaopatrzenia. – Wziąłeś cokolwiek innego? Czy tylko to? – Chyba już znałam odpowiedź. Miał to szczęście, że ja musiałam być przygotowana za dwoje. Nie pierwszy raz. Torba kryła standardowe wyposażenie, które zabierałam ze sobą na takie wędrówki nauczona mniej lub bardziej przyjemnymi doświadczeniami. Nie było ważne, czy pałałam do niego jakąkolwiek sympatią czy nie – nie zamierzałam pozwolić mu zgnić w lesie, kiedy sama go do niego wciągałam. – Las jest pełen śladów, przyroda wskaże nam drogę. Na gwiazdy popatrzysz sobie, jak już coś upolujesz – objaśniłam sucho. Wątpiłam, że mój druh znajdzie cokolwiek przed zmrokiem. Wybierając się tutaj, nie zakładałam jednak, że wrócę prędko. Wolałam nawet nie przypuszczać, co miał w głowie on. Wciąż bezimienny.
Gdy wreszcie przestał smakować wnętrza swej piersiówki, mogliśmy ruszyć dalej. Posłuchał, no proszę. Spodziewałam się litanii pijaczego marudzenia, ale jednak otrzymałam zgodę. Pierwszy krok dawał szansę na współpracę. Niewielką, ale wciąż. Początek naszej drogi przeszliśmy w ciszy, którą przerwał wreszcie, sprawiając, że zatrzymałam się nagle, zostając w tyle. – To jest kusza, nie łuk – pouczyłam go srogo, wyjawiając nutę rozczarowania w głosie. Naprawdę nie widział różnicy? W kilku szybkich krokach nadrobiłam odległość i znów podążałam blisko niego. – Pokażę ci. Dam ci ją, pozwolę sprawdzić, jak działa – rozwiałam prędko jego… wątpliwość. Czy jednak zdawał sobie sprawę z tego, jak wielkie znaczenie miała dla mnie moja kusza? Że nie istniał żaden inny przedmiot bardziej mi drogi? – Znajdźmy odpowiednie miejsce – dodałam, patrząc przed siebie i wyprzedziłam go. Ja też musiałam poznać ten las, dla mnie pozostawał równie obcy jak dla niego. Mierzyliśmy się z jego tajemnicami. Różniła nas tylko umiejętność patrzenia i poruszenia się. A może chciał mnie zaskoczyć jakąś zdolnością, której kompletnie bym mu nie przypisała?
Miał rację, przed nami rozciągał się poprzecinany drzewami widok na jezioro. Było dość blisko. Ziemia pod stopami, gdyby tylko zagłębić w niej palce, podpowiedziałaby nam to samo. Woda tuż przed nami nęcić mogła wiele stworzeń. Szczególnie w godzinie letniego słońca. – Słusznie. Poprowadzisz nas – przyznałam, z zadowoleniem odkrywając, że miał coś mądrego do powiedzenia. Towarzyszyłam mu, ale to on miał znaleźć trop. On miał być drogą, po której przez chwilę będę szła. Ciekawe tylko jak na tym mogłam wyjść. – Ale najpierw się zatrzymaj. Chciałeś poznać moją kuszę. – Przystanęłam i zsunęłam z ramienia moją broń. Ów przedmiot jako jedyna rzecz na świecie liczyć mogła na mój czuły dotyk. Jej magia była moją siłą. Moje oko jej magią. Czułam się z nią związana. Stanęłam przed nim, dokonując szybkiej kalkulacji. Nie ufałam mu, a właśnie zamierzałam powierzyć w jego ręce swoją najważniejszą broń. To wcale nie było łatwe. Zacząć jednak należało od podstawy. – Zabija, dziurawi, rozwala. Jest groźniejsza od łuku. Odpowiednio poprowadzona, z właściwie dobranym bełtem poradzi sobie z uśmierceniem nawet większej istoty. Strzela się z niej wprost, osiąga ogromną prędkość wylotową. Kusza napina się magicznie, nie potrzeba do niej siły. Jedynie precyzyjnych oczu i wyczucia w dłoniach. Masz je? – zakończyłam część wypowiedzi pytaniem, spojrzenie utkwiłam w swoim rozmówcy. Miałam nadzieję, że słuchał uważnie. Nie zamierzałam powtarzać. Po chwili zaczęłam prowadzić dłonie po poszczególnych częściach broni. – Łuczysko, cięciwa, łoże i zamek. A to jest… - urwałam, odejmując palce od zamka i sięgając do torby po bełt. – Nasza obietnica śmierci. Bełt – dokończyłam, umieszczając strzałę we właściwym miejscu. Przybierając odpowiednią pozę, uniosłam moją kuszę i zmrużyłam jedno oko. Nigdy nie byłam dobrym nauczycielem, wolałam najpierw mu pokazać, a potem spróbować powtórzyć. Zanim znajdziemy jakikolwiek trop. Wycelowałam w drzewo znajdujące się jakieś dwadzieścia metrów od nas. Nacisnęłam spust i uwolniłam bełt. – Twoja kolej – obwieściłam poważnie, prostując się i opuszczając kuszę. Wręczyłam mu ją, gnębiąc w myśli ostatni moment wahania, a następnie podałam bełt. Stanęłam obok, by w razie co go pokierować.
Trzymał w dłoniach narzędzie śmierci. Ale czy potrafił zamordować?
Odporna pozostawałam na zaczepki, patrzyłam na niego przez cały czas z podejrzeniem. Wolałam ignorować kłujące mnie pytania, wiedząc też, że zdarzało mi się nie wyłapywać prawdziwego ich sensu. Niektóre nie istniały po to, by miała nadejść odpowiedź, ale po to, by mnie podrażnić. On mógł mieć podobny cel w co drugim wypowiadanym zdaniu. Nie chciałam się potknąć, a niestety nie zawsze trafnie oceniałam skryte między słówkami przekazy. Nie zawsze w porę się przed nimi wybraniałam. Dlatego gasiłam pożar, jeszcze zanim zdołałam go zauważyć. Milczeniem, chłodem spojrzenia, które, miałam nadzieję, dobrze już poznał. Być może go nudziło, być może natrętnie się powtarzało, ale nie obchodziło mnie to. Dalej szłam wybranym przez siebie szlakiem. – Co to za zawód? Gadatliwy szef lokalnej speluny? – podpytałam tylko, na moment przyklejając do niego spojrzenie. – I tak piją te szczyny, które im podrzucasz. Do tego nie potrzeba gadania – wytknęłam, nie wiedząc, po co mu do takiego marnego interesu zdolności konwersacji. Wystarczyło płynne szczęście w postaci ohydnego alkoholu. Interes się przecież wyraźnie kręcił, a ja temu nie próbowałam nawet zaprzeczyć.
Nie umknął moim uszom komentarz, tym razem krótki i dość tajemniczy. W drodze nie było czasu rozwodzić się zbyt głośno na takie tematy. – Czy twojej to nie wiem – odpowiedziałam bardziej w przestrzeń, niż jemu. – Ale właściwiej z pewnością – uzupełniłam, pozwalając, by w głosie wybrzmiała odpowiednio zaakcentowana pewność. Za kim mógł się odpowiadać ktoś… taki? Mimo wszystko dobrze byłby dowiedzieć się, że podążaliśmy jednym głosem. Nawet jeżeli trudno mi było w to uwierzyć.
- Nieopodal jeziora Loch Lomond, w Szkocji – odpowiedziałam bez zawahania, obserwując przy tym mdło, jak rozsmakuje się znów w alkoholu. – Nie, nie płoszy – Niestety nie mogłam zaprzeczyć temu stwierdzeniu. Moi druhowie wiele razy na polowanie wybierali się zaopatrzeni w podobne trunki. Ja tego nie uznawałam. Widziałam, jak plątało im to ruchy i oszukiwało oczy. Ślepe strzały niweczyły starania i długa praca szła na marne. Wielu z nich miało to jednak w nosie. Gardziłam takim zachowaniem u łowców, ale bywało one tak powszechne, że już przestało robić na mnie większego wrażenia. Przez to coraz częściej wolałam wybierać się na polowanie w samotności. W gęstwinie drzew sama za siebie byłam odpowiedzialna. – Nie trzeba – odmówiłam poczęstunku, kręcąc lekko głową. – Mieliśmy polować, nie zalewać się w trupa – wypomniałam mu, gdy pochwalił się zawartością swojego zaopatrzenia. – Wziąłeś cokolwiek innego? Czy tylko to? – Chyba już znałam odpowiedź. Miał to szczęście, że ja musiałam być przygotowana za dwoje. Nie pierwszy raz. Torba kryła standardowe wyposażenie, które zabierałam ze sobą na takie wędrówki nauczona mniej lub bardziej przyjemnymi doświadczeniami. Nie było ważne, czy pałałam do niego jakąkolwiek sympatią czy nie – nie zamierzałam pozwolić mu zgnić w lesie, kiedy sama go do niego wciągałam. – Las jest pełen śladów, przyroda wskaże nam drogę. Na gwiazdy popatrzysz sobie, jak już coś upolujesz – objaśniłam sucho. Wątpiłam, że mój druh znajdzie cokolwiek przed zmrokiem. Wybierając się tutaj, nie zakładałam jednak, że wrócę prędko. Wolałam nawet nie przypuszczać, co miał w głowie on. Wciąż bezimienny.
Gdy wreszcie przestał smakować wnętrza swej piersiówki, mogliśmy ruszyć dalej. Posłuchał, no proszę. Spodziewałam się litanii pijaczego marudzenia, ale jednak otrzymałam zgodę. Pierwszy krok dawał szansę na współpracę. Niewielką, ale wciąż. Początek naszej drogi przeszliśmy w ciszy, którą przerwał wreszcie, sprawiając, że zatrzymałam się nagle, zostając w tyle. – To jest kusza, nie łuk – pouczyłam go srogo, wyjawiając nutę rozczarowania w głosie. Naprawdę nie widział różnicy? W kilku szybkich krokach nadrobiłam odległość i znów podążałam blisko niego. – Pokażę ci. Dam ci ją, pozwolę sprawdzić, jak działa – rozwiałam prędko jego… wątpliwość. Czy jednak zdawał sobie sprawę z tego, jak wielkie znaczenie miała dla mnie moja kusza? Że nie istniał żaden inny przedmiot bardziej mi drogi? – Znajdźmy odpowiednie miejsce – dodałam, patrząc przed siebie i wyprzedziłam go. Ja też musiałam poznać ten las, dla mnie pozostawał równie obcy jak dla niego. Mierzyliśmy się z jego tajemnicami. Różniła nas tylko umiejętność patrzenia i poruszenia się. A może chciał mnie zaskoczyć jakąś zdolnością, której kompletnie bym mu nie przypisała?
Miał rację, przed nami rozciągał się poprzecinany drzewami widok na jezioro. Było dość blisko. Ziemia pod stopami, gdyby tylko zagłębić w niej palce, podpowiedziałaby nam to samo. Woda tuż przed nami nęcić mogła wiele stworzeń. Szczególnie w godzinie letniego słońca. – Słusznie. Poprowadzisz nas – przyznałam, z zadowoleniem odkrywając, że miał coś mądrego do powiedzenia. Towarzyszyłam mu, ale to on miał znaleźć trop. On miał być drogą, po której przez chwilę będę szła. Ciekawe tylko jak na tym mogłam wyjść. – Ale najpierw się zatrzymaj. Chciałeś poznać moją kuszę. – Przystanęłam i zsunęłam z ramienia moją broń. Ów przedmiot jako jedyna rzecz na świecie liczyć mogła na mój czuły dotyk. Jej magia była moją siłą. Moje oko jej magią. Czułam się z nią związana. Stanęłam przed nim, dokonując szybkiej kalkulacji. Nie ufałam mu, a właśnie zamierzałam powierzyć w jego ręce swoją najważniejszą broń. To wcale nie było łatwe. Zacząć jednak należało od podstawy. – Zabija, dziurawi, rozwala. Jest groźniejsza od łuku. Odpowiednio poprowadzona, z właściwie dobranym bełtem poradzi sobie z uśmierceniem nawet większej istoty. Strzela się z niej wprost, osiąga ogromną prędkość wylotową. Kusza napina się magicznie, nie potrzeba do niej siły. Jedynie precyzyjnych oczu i wyczucia w dłoniach. Masz je? – zakończyłam część wypowiedzi pytaniem, spojrzenie utkwiłam w swoim rozmówcy. Miałam nadzieję, że słuchał uważnie. Nie zamierzałam powtarzać. Po chwili zaczęłam prowadzić dłonie po poszczególnych częściach broni. – Łuczysko, cięciwa, łoże i zamek. A to jest… - urwałam, odejmując palce od zamka i sięgając do torby po bełt. – Nasza obietnica śmierci. Bełt – dokończyłam, umieszczając strzałę we właściwym miejscu. Przybierając odpowiednią pozę, uniosłam moją kuszę i zmrużyłam jedno oko. Nigdy nie byłam dobrym nauczycielem, wolałam najpierw mu pokazać, a potem spróbować powtórzyć. Zanim znajdziemy jakikolwiek trop. Wycelowałam w drzewo znajdujące się jakieś dwadzieścia metrów od nas. Nacisnęłam spust i uwolniłam bełt. – Twoja kolej – obwieściłam poważnie, prostując się i opuszczając kuszę. Wręczyłam mu ją, gnębiąc w myśli ostatni moment wahania, a następnie podałam bełt. Stanęłam obok, by w razie co go pokierować.
Trzymał w dłoniach narzędzie śmierci. Ale czy potrafił zamordować?
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zastanawiałem się czy wyprowadzić ją z błędu i powiedzieć czym naprawdę zajmowałem się na co dzień, lecz po co wychodzić przed szereg? Nie zadała żadnego konkretnego pytania, właściwie zdawała się wyjść z założenia, iż lokalna karczma to było jedyne co miałem pod opieką. Prawda była zgoła inna, ale wizja nie postrzegania mnie przez pewien pryzmat była nadzwyczaj intrygująca, dlatego jedynie wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie. -Dokładnie tak- odparłem na jej komentarz. Kłamałem, a nie byłem w tym nader biegły, lecz fakt, że sama zasugerowała ten zawód powinien wystarczyć, żeby dała temu wiarę. Spotkaliśmy się przypadkiem, nie znaliśmy nawet swoich imion, więc nie było podstaw do snucia podejrzeń. Czy ona parała się tylko łowiectwem? Dało się w ogóle z tego wyżyć? Była na tyle dobra, aby polować na coś większego jak fretki? Mógłbym o to zapytać, ale szczerze wątpiłem, że udzieliłby mi odpowiedzi – szczególnie w przypadku, gdyby faktycznie dopiero nabywała doświadczenia. Wyglądała na młodziutką, jej rysy były chłodne, acz delikatne i nieskalane. Wiedziałem jednak aby nie oceniać umiejętności po wieku, podobnie jak nie upewniać się w opinii na czyiś temat po pierwszym wrażeniu. To była złudna droga, każdy przyodziewał maski i dopiero czas był w stanie pokazać prawdziwe oblicze. Choć czasem i nawet on nie potrafił. -Lubię dużo mówić. To zła cecha?- uniosłem pytająco brew, jakobym co najmniej liczył na zaprzeczenie. Nie zależało mi na jej opinii; faktycznie byłem wygadany, ale też potrafiłem w odpowiedniej sytuacji zachować myśli dla siebie.
-Jaka jest właściwa?- odparłem nim świstolik przeniósł nas w szkockie rejony.
Uśmiechnąłem się pod nosem, gdy zdradziła miejsce w jaki się znaleźliśmy. Początkowo zakładałem, że nie będzie chciała tego powiedzieć, a przynajmniej nie od razu. Rad byłem, że nie robiła z tego tajemnicy, choć też pozostał w głowie cień wątpliwości, czy aby na pewno była to prawda. Po co jednak miałaby kłamać? Dla własnej uciechy? To nie miało większego sensu. -Dawno nie przekraczałem granicy- ostatni raz przeszło trzy lub nawet cztery miesiące temu. -Często tu polujesz?- spytałem bez krzty drwiny w głosie. Byłem po prostu ciekaw.
Przyznała, że nie płoszy, więc oburzenie było zbędne. Rzecz jasna wiedziałem, że chodziło głównie o mój stan i zachowanie; cisza, skupienie oraz trzeźwość zmysłów były niezbędne w trakcie przemieszczania się nieuczęszczanymi dróżkami. Zbyt głośny szelest, przegapienie śladu oraz bezcelowe, irracjonalne przemieszczanie się mogły nie tylko przepędzić potencjalną zwierzynę, ale i ściągnąć na głowę o wiele większy problem w postaci magicznej istoty. Niekoniecznie przyjaźnie nastawionej. -Tytoń, coś na ząb- odparłem z szelmowskim uśmiechem. -Zawsze można połączyć przyjemne z pożytecznym- wzruszyłem ramionami. -Ale masz rację, znajdźmy najpierw coś co nada się na ognisko- żartowałem, ale nie miałem pewności czy zdawała sobie z tego sprawę. Naprawdę byłem ciekaw jej umiejętności, samej sztuki, jaką miała mi zaprezentować, lecz po prostu trafiła w najgorszym momencie – siłą rzeczy wypiłem już sporo, nie spodziewałem się odwiedzin. Rzadko odmawiałem sobie kolejnej dawki alkoholu, jednak skoro ona dotrzymała słowa to i ja zamierzałem. Moim celem nie był sabotaż, dlatego grzecznie umieściłem piersiówkę w skórzanej torbie i skupiłem się na jej słowach. Każda nauka niosła za sobą tylko korzyści. Może i mi przyjdzie wynieść coś nowego z dzisiejszej lekcji?
-Popatrzysz razem ze mną?- spytałem próbując zachować powagę. Rzecz jasna nie byłem fanem trwonienia czasu na oglądanie nieba, lecz doświadczony własnymi podróżami wiedziałem, że dzięki nim zawsze można było odnaleźć właściwą drogę. Zgadzałem się z nią w kwestii natury, jaka zawsze pozostawiała wiele wskazówek, ale nie skomentowałem tego w żaden sposób. Niech prowadzi, niech będzie liderem. Ja mogłem jedynie obserwować, dorzucić coś od siebie, lecz to panna bezimienna grała dziś pierwsze skrzypce.
Srogi ton doszedł moich uszu na co wywróciłem oczyma. Szczęście, że tego nie widziała, bo zapewne znów pokazałby pazurki i skwitowała moją niewiedzę. Nie wstydziłem się własnego braku umiejętności w tym zakresie, bowiem każdy miał swoje pasje i specjalizował się w innych aspektach. -Kusza- powtórzyłem po niej. -Zapamiętam- dodałem i wygiąłem wargi w lekkim uśmiechu. -A pokażesz jak działa?- uniosłem pytająco brew. Cóż mi było po trzymaniu jej w dłoniach? Jeśli chciała obserwować postępy, to musiała zrobić małą prezentację. Chyba, że było to na tyle proste, iż jej wysiłki okazałyby się po prostu zbędne.
-Jak sobie życzysz- odparłem pozwalając, aby mnie minęła i ruszyła przodem. Jeśli planowała znaleźć miejsce, gdzie będziemy mogli potrenować, to z pewnością nie zbliżałbym się do jeziora, a udał bardziej w głąb lasu. Byłem niemal przekonany, iż przy brzegu znajdowała się zwierzyna i zdziwiłbym się, gdyby sama uważała inaczej.
Zmrużyłem oczy, gdy przyznała mi racje i zgodnie z jej poleceniem zatrzymałem się w miejscu. Oparłem się ramieniem o pień drzewa i skrzyżowałem ramiona na piersi. Byłem ciekaw, co miała mi do zaprezentowania. Podałaby mi kusze i kazała radzić sobie samemu, czy jednak na poważnie wejdzie w rolę nauczyciela? Byłem laikiem w strzelectwie, akurat w tej kwestii jej nie oszukiwałem. Gdy zsunęła broń z ramienia wyprostowałem się i schowałem różdżkę, którą trzymałem w pogotowiu – dla zwykłego bezpieczeństwa. Jak wspominała zaklęcia były zupełnie nieprzydatne, płoszyły i utrudniały odnalezienie kolejnych zwierząt, ale mimo wszystko wolałem skończyć z pustymi rękoma, jak z krwawiącymi ranami.
Wsłuchiwałem się w opis kuszy ze skupieniem. Opowiadała o niej z takim zaangażowaniem, że aż przyjemnie się tego słuchało. Nie czułem w głosie charakterystycznych nut złości, chłodu i goryczy, a pasję, która miała dla mnie samego ogromne znaczenie. Była niezwykle istotnym elementem codzienności; dawała radość, zapał do działania, a przede wszystkim budowała motywację. -To się okaże- odparłem na jej pytanie. Wiedziałem, iż moje oko było nadzwyczaj czujne, lecz czy nie zawiedzie mnie przy próbie oddania celnego strzału? Mogłem jedynie gdybać, a nie lubiłem wystawiać swych umiejętności na pokaz, tylko je udowodniać.
Wodziłem wzrokiem za dłonią wskazującą poszczególne elementy broni i starałem się je wszystkie zapamiętać. Rzecz jasna nie musiałem znać nazewnictwa, aby nauczyć się strzelać, ale z pewnością była to przydatna wiedza. Gdy sięgnęła po bełt wiedziałem już, że zaraz przyjdzie czas na praktykę. Przymknęła oko, pochyliła nieznacznie głowę i oddała strzał. Wspominana obietnica śmierci pomknęła pomiędzy drzewami i wbiła się wprost w pień tego, w którego prawdopodobnie celowała. Uniosłem brew i posłałem pełne uznania spojrzenie. Łatwiej było trafić nieruchomy cel, lecz odległość robiła wrażenie.
Przejąłem od niej kuszę, po czym przez moment badałem ją rękoma. Obracałem, przyglądałem się konstrukcji oraz próbowałem ocenić wagę. Spostrzegając jej zniecierpliwione spojrzenie uśmiechnąłem się pod nosem i chwyciłem nowy bełt, który umieściłem w tym samym miejscu co dziewczyna. Naśladując ruchy uniosłem broń, zamknąłem jedno oko i próbowałem poprzez kraniec grotu skupić się na pniu. Nie zwlekając pociągnąłem za spust.
-Jaka jest właściwa?- odparłem nim świstolik przeniósł nas w szkockie rejony.
Uśmiechnąłem się pod nosem, gdy zdradziła miejsce w jaki się znaleźliśmy. Początkowo zakładałem, że nie będzie chciała tego powiedzieć, a przynajmniej nie od razu. Rad byłem, że nie robiła z tego tajemnicy, choć też pozostał w głowie cień wątpliwości, czy aby na pewno była to prawda. Po co jednak miałaby kłamać? Dla własnej uciechy? To nie miało większego sensu. -Dawno nie przekraczałem granicy- ostatni raz przeszło trzy lub nawet cztery miesiące temu. -Często tu polujesz?- spytałem bez krzty drwiny w głosie. Byłem po prostu ciekaw.
Przyznała, że nie płoszy, więc oburzenie było zbędne. Rzecz jasna wiedziałem, że chodziło głównie o mój stan i zachowanie; cisza, skupienie oraz trzeźwość zmysłów były niezbędne w trakcie przemieszczania się nieuczęszczanymi dróżkami. Zbyt głośny szelest, przegapienie śladu oraz bezcelowe, irracjonalne przemieszczanie się mogły nie tylko przepędzić potencjalną zwierzynę, ale i ściągnąć na głowę o wiele większy problem w postaci magicznej istoty. Niekoniecznie przyjaźnie nastawionej. -Tytoń, coś na ząb- odparłem z szelmowskim uśmiechem. -Zawsze można połączyć przyjemne z pożytecznym- wzruszyłem ramionami. -Ale masz rację, znajdźmy najpierw coś co nada się na ognisko- żartowałem, ale nie miałem pewności czy zdawała sobie z tego sprawę. Naprawdę byłem ciekaw jej umiejętności, samej sztuki, jaką miała mi zaprezentować, lecz po prostu trafiła w najgorszym momencie – siłą rzeczy wypiłem już sporo, nie spodziewałem się odwiedzin. Rzadko odmawiałem sobie kolejnej dawki alkoholu, jednak skoro ona dotrzymała słowa to i ja zamierzałem. Moim celem nie był sabotaż, dlatego grzecznie umieściłem piersiówkę w skórzanej torbie i skupiłem się na jej słowach. Każda nauka niosła za sobą tylko korzyści. Może i mi przyjdzie wynieść coś nowego z dzisiejszej lekcji?
-Popatrzysz razem ze mną?- spytałem próbując zachować powagę. Rzecz jasna nie byłem fanem trwonienia czasu na oglądanie nieba, lecz doświadczony własnymi podróżami wiedziałem, że dzięki nim zawsze można było odnaleźć właściwą drogę. Zgadzałem się z nią w kwestii natury, jaka zawsze pozostawiała wiele wskazówek, ale nie skomentowałem tego w żaden sposób. Niech prowadzi, niech będzie liderem. Ja mogłem jedynie obserwować, dorzucić coś od siebie, lecz to panna bezimienna grała dziś pierwsze skrzypce.
Srogi ton doszedł moich uszu na co wywróciłem oczyma. Szczęście, że tego nie widziała, bo zapewne znów pokazałby pazurki i skwitowała moją niewiedzę. Nie wstydziłem się własnego braku umiejętności w tym zakresie, bowiem każdy miał swoje pasje i specjalizował się w innych aspektach. -Kusza- powtórzyłem po niej. -Zapamiętam- dodałem i wygiąłem wargi w lekkim uśmiechu. -A pokażesz jak działa?- uniosłem pytająco brew. Cóż mi było po trzymaniu jej w dłoniach? Jeśli chciała obserwować postępy, to musiała zrobić małą prezentację. Chyba, że było to na tyle proste, iż jej wysiłki okazałyby się po prostu zbędne.
-Jak sobie życzysz- odparłem pozwalając, aby mnie minęła i ruszyła przodem. Jeśli planowała znaleźć miejsce, gdzie będziemy mogli potrenować, to z pewnością nie zbliżałbym się do jeziora, a udał bardziej w głąb lasu. Byłem niemal przekonany, iż przy brzegu znajdowała się zwierzyna i zdziwiłbym się, gdyby sama uważała inaczej.
Zmrużyłem oczy, gdy przyznała mi racje i zgodnie z jej poleceniem zatrzymałem się w miejscu. Oparłem się ramieniem o pień drzewa i skrzyżowałem ramiona na piersi. Byłem ciekaw, co miała mi do zaprezentowania. Podałaby mi kusze i kazała radzić sobie samemu, czy jednak na poważnie wejdzie w rolę nauczyciela? Byłem laikiem w strzelectwie, akurat w tej kwestii jej nie oszukiwałem. Gdy zsunęła broń z ramienia wyprostowałem się i schowałem różdżkę, którą trzymałem w pogotowiu – dla zwykłego bezpieczeństwa. Jak wspominała zaklęcia były zupełnie nieprzydatne, płoszyły i utrudniały odnalezienie kolejnych zwierząt, ale mimo wszystko wolałem skończyć z pustymi rękoma, jak z krwawiącymi ranami.
Wsłuchiwałem się w opis kuszy ze skupieniem. Opowiadała o niej z takim zaangażowaniem, że aż przyjemnie się tego słuchało. Nie czułem w głosie charakterystycznych nut złości, chłodu i goryczy, a pasję, która miała dla mnie samego ogromne znaczenie. Była niezwykle istotnym elementem codzienności; dawała radość, zapał do działania, a przede wszystkim budowała motywację. -To się okaże- odparłem na jej pytanie. Wiedziałem, iż moje oko było nadzwyczaj czujne, lecz czy nie zawiedzie mnie przy próbie oddania celnego strzału? Mogłem jedynie gdybać, a nie lubiłem wystawiać swych umiejętności na pokaz, tylko je udowodniać.
Wodziłem wzrokiem za dłonią wskazującą poszczególne elementy broni i starałem się je wszystkie zapamiętać. Rzecz jasna nie musiałem znać nazewnictwa, aby nauczyć się strzelać, ale z pewnością była to przydatna wiedza. Gdy sięgnęła po bełt wiedziałem już, że zaraz przyjdzie czas na praktykę. Przymknęła oko, pochyliła nieznacznie głowę i oddała strzał. Wspominana obietnica śmierci pomknęła pomiędzy drzewami i wbiła się wprost w pień tego, w którego prawdopodobnie celowała. Uniosłem brew i posłałem pełne uznania spojrzenie. Łatwiej było trafić nieruchomy cel, lecz odległość robiła wrażenie.
Przejąłem od niej kuszę, po czym przez moment badałem ją rękoma. Obracałem, przyglądałem się konstrukcji oraz próbowałem ocenić wagę. Spostrzegając jej zniecierpliwione spojrzenie uśmiechnąłem się pod nosem i chwyciłem nowy bełt, który umieściłem w tym samym miejscu co dziewczyna. Naśladując ruchy uniosłem broń, zamknąłem jedno oko i próbowałem poprzez kraniec grotu skupić się na pniu. Nie zwlekając pociągnąłem za spust.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
powrót z szafki
Trudno było mi to zaakceptować, a jednak powoli, z oporem dochodziło do mnie, że mężczyzna, który tam, na londyńskim moście, najpierw posłał na dno rzeki moje łupy, a potem rozgniewał mnie do szpiku kości, teraz skierował bełt prosto w kark kaczora. W dodatku nie byle jakiego. Pod mocą uwolnionego bełtu gągol padł z głośnym kwaknięciem, tonąc w porośniętym, nieco błotnistym podłożu. W tej samej chwili ja ściskałam kaczkę, tonąc po kolana w wodzie. Skłócone ze sobą odczucia doprowadziły do tego, że ostatecznie postanowiła po prostu nie wyrazić żadnego z nich. Ciężkim, wodnym krokiem wypchnęłam ciało do brzegu, a potem wkroczyłam na piasek, pozostawiając w mokrej ziemi charakterystyczne rozmazane ślady. Kapało ze mnie, kapało z kaczki. Krwisty ślad naznaczył również skrawki mojego łowieckiego ubrania, ale nie dbałam o to. Z torby wyciągnęłam nóż. Przykucnęłam przy brzegu, jednocześnie kładąc na trawie swoją ofiarę.
– Przynieś go – odezwałam się w końcu, nieco zachrypniętym tonem. Trudno mi było mi wyrazić podziw, w pamięci wciąż miałam głęboki obraz tego, kim się stał w czasie pierwszego naszego zderzenia. Szło mu naprawdę nieźle, choć nieprzyjemne uczucie drażniło mnie w środku, kiedy tylko przywołałam widok tamtego majestatycznego dwurożca, który tak łatwo nam zwiał. Jednak nie powinnam oczekiwań po nowicjuszu triumfu w pojedynku z tak potężną bestią. Złapał gągola – to już samo w sobie stanowiło godne osiągnięcie. Ponad zwłokami mojej kaczki, w ciszy trawiłam chaos odczuć. Zamyślona obróciłam w dłoni nóż. Nie tak. Sięgnęłam po szmatę skrytą gdzieś na dnie miliona rzeczy ściśniętych w skórzanej skrytce. Owinęłam w nie moją i później również jego kaczkę. Materiał szybko pofarbował się na czerwono. – Trzeba będzie je oporządzić. Na pewno jesteś głośny. Rozbijemy obóz – zdecydowałam, wstając i wciągając mocnym uściskiem w górę dwa truchła. Żadne z nas raczej nie polowało tego dnia po to, by zanieść zdobycze do domu. Mogliśmy więc skorzystać z nich teraz. Chyba że on miał jakieś inne plany wobec swojego kaczora. – Nieźle, twój pierwszy łup – mruknęłam w końcu, kierując oczy mocno przed siebie. Szłam, rozglądając się za miejscem dobrym do odpoczynku i przygotowania obróbki kaczek. Nie liczyłam, że wiedział cokolwiek na ten temat, chociaż sprawił, że przestałam cokolwiek zakładać – a przynajmniej przestałam czynić to tak uparcie. Być może gdy dotknie noża, ponownie dobrze poradzi sobie z zadaniem. Miał dobre oko, radził sobie z poruszaniem się po lesie – nie jęczał nad uchem i nie wołał o ratunek. A znałam takich, którzy padliby szybko wplątani w podobną propozycję. On sobie radził, chociaż ja w niczym nie zamierzałam ustępować. Tylko przelotnie pozwoliłam sobie zaczepić spojrzeniem jego profil. Czego jeszcze nie wiedziałam? Odwróciłam prędko wzrok i zrobiłam kilka głębszych kroków do przodu, pozostawiając go za sobą. Chyba że pragnął mnie dogonić. – Może tutaj, wygląda dobrze – zawyrokowałam, przystając i szerokim spojrzeniem obejmując teren wokół. Znajdowaliśmy się kilkanaście metrów od brzegu, z dobrym widokiem na jezioro. Obok spoczywał porzucony pień, a materiałów do zrobienia ogniska nie brakowało. Było też miejsce na namiot. Zrzuciłam na trawę zawiniątko z kaczorami.
– Zajmę się nimi, a ty załatw ognisko. Robiłeś to już kiedyś? – zapytałam, by upewnić się, że nie potrzebował kolejnych instrukcji. A może nawet wolał się zamienić? Przestałam. Zmiękłam nieco, dając mu poniekąd wybór, porzucając na moment określone role dla mnie i dla niego. Dalej jednak trudno mi było w to wszystko uwierzyć. Usiadłam na trawie i zaczęłam grzebać w torbie. Poświata zachodzącego słońca odbiła się w szkle opisanym cyrylicą. Zaraz. Najpierw musiałam wyjąć wszystko, co było potrzebne. Charakterystyczne brzęczenie rozniosło się między czarownicą, czarodziejem i martwą parą kaczek.
– Podobało ci się – stwierdziłam, odważnie stawiając tezę. Nie pozwolił mi jednak odczuć, że było inaczej. Współpracował. To dało mi satysfakcję. Lubiłam odsłaniać przed ludźmi urok swojej pasji. Szczególnie gdy potrafili ją docenić. - Już rozumiesz? – dopytałam kontrolnie, podnosząc głowę. Już rozumiesz, czym jest polowanie? Już rozumiesz, co mi odebrałeś? Już nigdy więcej nie zakpisz z łowcy? Zawieszonemu w powietrzu pytaniu zawtórował ptasi śpiew. Utknęliśmy w samym środku natury. Uwielbiałam ten stan.
Trudno było mi to zaakceptować, a jednak powoli, z oporem dochodziło do mnie, że mężczyzna, który tam, na londyńskim moście, najpierw posłał na dno rzeki moje łupy, a potem rozgniewał mnie do szpiku kości, teraz skierował bełt prosto w kark kaczora. W dodatku nie byle jakiego. Pod mocą uwolnionego bełtu gągol padł z głośnym kwaknięciem, tonąc w porośniętym, nieco błotnistym podłożu. W tej samej chwili ja ściskałam kaczkę, tonąc po kolana w wodzie. Skłócone ze sobą odczucia doprowadziły do tego, że ostatecznie postanowiła po prostu nie wyrazić żadnego z nich. Ciężkim, wodnym krokiem wypchnęłam ciało do brzegu, a potem wkroczyłam na piasek, pozostawiając w mokrej ziemi charakterystyczne rozmazane ślady. Kapało ze mnie, kapało z kaczki. Krwisty ślad naznaczył również skrawki mojego łowieckiego ubrania, ale nie dbałam o to. Z torby wyciągnęłam nóż. Przykucnęłam przy brzegu, jednocześnie kładąc na trawie swoją ofiarę.
– Przynieś go – odezwałam się w końcu, nieco zachrypniętym tonem. Trudno mi było mi wyrazić podziw, w pamięci wciąż miałam głęboki obraz tego, kim się stał w czasie pierwszego naszego zderzenia. Szło mu naprawdę nieźle, choć nieprzyjemne uczucie drażniło mnie w środku, kiedy tylko przywołałam widok tamtego majestatycznego dwurożca, który tak łatwo nam zwiał. Jednak nie powinnam oczekiwań po nowicjuszu triumfu w pojedynku z tak potężną bestią. Złapał gągola – to już samo w sobie stanowiło godne osiągnięcie. Ponad zwłokami mojej kaczki, w ciszy trawiłam chaos odczuć. Zamyślona obróciłam w dłoni nóż. Nie tak. Sięgnęłam po szmatę skrytą gdzieś na dnie miliona rzeczy ściśniętych w skórzanej skrytce. Owinęłam w nie moją i później również jego kaczkę. Materiał szybko pofarbował się na czerwono. – Trzeba będzie je oporządzić. Na pewno jesteś głośny. Rozbijemy obóz – zdecydowałam, wstając i wciągając mocnym uściskiem w górę dwa truchła. Żadne z nas raczej nie polowało tego dnia po to, by zanieść zdobycze do domu. Mogliśmy więc skorzystać z nich teraz. Chyba że on miał jakieś inne plany wobec swojego kaczora. – Nieźle, twój pierwszy łup – mruknęłam w końcu, kierując oczy mocno przed siebie. Szłam, rozglądając się za miejscem dobrym do odpoczynku i przygotowania obróbki kaczek. Nie liczyłam, że wiedział cokolwiek na ten temat, chociaż sprawił, że przestałam cokolwiek zakładać – a przynajmniej przestałam czynić to tak uparcie. Być może gdy dotknie noża, ponownie dobrze poradzi sobie z zadaniem. Miał dobre oko, radził sobie z poruszaniem się po lesie – nie jęczał nad uchem i nie wołał o ratunek. A znałam takich, którzy padliby szybko wplątani w podobną propozycję. On sobie radził, chociaż ja w niczym nie zamierzałam ustępować. Tylko przelotnie pozwoliłam sobie zaczepić spojrzeniem jego profil. Czego jeszcze nie wiedziałam? Odwróciłam prędko wzrok i zrobiłam kilka głębszych kroków do przodu, pozostawiając go za sobą. Chyba że pragnął mnie dogonić. – Może tutaj, wygląda dobrze – zawyrokowałam, przystając i szerokim spojrzeniem obejmując teren wokół. Znajdowaliśmy się kilkanaście metrów od brzegu, z dobrym widokiem na jezioro. Obok spoczywał porzucony pień, a materiałów do zrobienia ogniska nie brakowało. Było też miejsce na namiot. Zrzuciłam na trawę zawiniątko z kaczorami.
– Zajmę się nimi, a ty załatw ognisko. Robiłeś to już kiedyś? – zapytałam, by upewnić się, że nie potrzebował kolejnych instrukcji. A może nawet wolał się zamienić? Przestałam. Zmiękłam nieco, dając mu poniekąd wybór, porzucając na moment określone role dla mnie i dla niego. Dalej jednak trudno mi było w to wszystko uwierzyć. Usiadłam na trawie i zaczęłam grzebać w torbie. Poświata zachodzącego słońca odbiła się w szkle opisanym cyrylicą. Zaraz. Najpierw musiałam wyjąć wszystko, co było potrzebne. Charakterystyczne brzęczenie rozniosło się między czarownicą, czarodziejem i martwą parą kaczek.
– Podobało ci się – stwierdziłam, odważnie stawiając tezę. Nie pozwolił mi jednak odczuć, że było inaczej. Współpracował. To dało mi satysfakcję. Lubiłam odsłaniać przed ludźmi urok swojej pasji. Szczególnie gdy potrafili ją docenić. - Już rozumiesz? – dopytałam kontrolnie, podnosząc głowę. Już rozumiesz, czym jest polowanie? Już rozumiesz, co mi odebrałeś? Już nigdy więcej nie zakpisz z łowcy? Zawieszonemu w powietrzu pytaniu zawtórował ptasi śpiew. Utknęliśmy w samym środku natury. Uwielbiałam ten stan.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Mimo dobrego oka celowałem nieco na ślepo, musiałem to otwarcie przyznać. Obawy ponownej utraty swojej szansy okazały się jednak bezpodstawne, bowiem grot ze świstem wbił się w skórę zwierzęcia, przeszył go dosłownie na wskroś. Głośny skowyt wywołał na mojej twarzy chwilowe zdumienie, zdawałem się zastygnąć w przyjętej wcześniej pozycji nie wiedząc właściwie, że prawdopodobnie był to jego ostatni wdech świeżego powietrza. Gągoł padł i dopiero wtem opuściłem kuszę i wytężyłem spojrzenie. Powiększająca się kałuża krwi i martwe truchło były zwiastunem zwycięstwa, małego triumfu, jaki od razu zagościł w moich oczach. Te zdawały się rozbłysnąć, napawać tym widokiem, jakobym co najmniej wygrał jedną z ważniejszych w swym życiu bitew. Rzecz jasna było to irracjonalne podekscytowanie – pchnięty w odmęty lasu z bronią w dłoniach nie liczyłem na nic, poza kpiącymi uśmieszkami mej towarzyszki, a przyszło mi się pozytywnie zaskoczyć. Prawdopodobnie był to po prostu fart nowicjusza lub wytrenowane oko, które mimo braku doświadczenia we władaniu kuszą znacznie ułatwiło zadanie.
Początkowo sądziłem, że wybierzemy się na wycieczkę; wypijemy trochę trunków, opróżnię wór kiepskich żartów, a następnie zderzę się z murem jej niewzruszonej miny i finalnie wrócę na Nokturn. Prawda okazała się brutalniejsza, dziewczyna wzięła swoje słowa wyjątkowo na poważnie i właściwie byłem jej za to wdzięczny. Wcześniej odbierałem tego typu zajęcie jako zwykłe marnowanie czasu i dopiero ta krótka przygoda uświadomiła mi jak w wielkim błędzie byłem. Był to ciekawy i zdecydowanie odbiegający od standardowej formy trening kształcący nie tylko celność oraz umiejętność bezszelestnego przemieszczenia się, ale przede wszystkim cierpliwość.
-Tylko, przynieś go?- ściągnąłem brwi zerkając na dziewczynę po pas umoczoną w wodzie. Nie liczyłem na słowa pochwały, ale chociaż pokiwanie głową w ramach niemych gratulacji. Wzruszyłem ramionami wzdychając po nosem, po czym położyłem kuszę na prostej przestrzeni tuż obok zarośli i ruszyłem po zwierzę. Chwyciłem je obiema rękoma i wróciłem do towarzyszki, która kucała nad własną zdobyczą i machała nożem. Nie sądziłem, że czeka mnie jeszcze pokaz oprawiania, ale najwyraźniej decyzja już zapadła. Sięgnąwszy po piersiówkę przyglądałem się jak wyciera pióra szmatą – po jaką cholerę? Mógłbym się nad tym zastanawiać, lecz zamiast tego upiłem sporej ilości trunku. Uśmiech mimowolnie pojawił się na moich ustach.
-Głośny? Zależy gdzie- zaśmiałem się pod nosem mając wrażenie, że nie do końca o to jej chodziło. Taki już jednak byłem, łapałem ludzi za słówka. -Obóz- pokiwałem wolno głową z wyraźną aprobatą. -W namiocie będzie czekać na mnie nagroda?- spytałem nieszczególnie obawiając się dwuznacznego wydźwięku. Nie zdziwiłbym się, gdyby kazała mi spać na brzegu, kiedy sama ułoży się w wygodnych pierzach.
Przerzuciłem pas kuszy przez ramię, a następnie przesunąłem ją na plecy, gdy dziewczyna postanowiła zmienić miejsce prowizorycznego obozowiska. Właściwie nie miałem pewności, co nie podobało jej się w tamtej, niewielkiej plaży, ale udowodniła mi już, że nie było sensu z nią polemizować. Szczególnie jak była przewodnikiem i miała ostatnie słowo. -W końcu. Już myślałem, że nie zauważyłaś tego strzału. Może będziemy razem chodzić na polowania? Nie spodziewałaś się takiego wybornego łowcy u boku- kpiłem, oczywiście, że grałem jej na nerwach. Z chęcią zagłębiłbym się ponownie w las i poszukał celu, ale nie wyobrażałem sobie czynić tego codziennie.
Wybrane miejsce było przyzwoite. Pasowała mi bliskość wody, szczególnie że po trudach całego dnia z chęcią zniknąłbym pod jej powierzchnią. Z krótkiego zamyślenia wyrwał mnie jednak łoskot rzuconych o ziemie trucheł, zmrużyłem oczy. -Trochę szacunku dla kolacji- wygiąłem wargi w kąśliwym wyrazie. Rzecz jasna nie uraziło mnie to, dalej się naigrywałem – i tak już nie żyły, bardziej boleć nie mogło. -Jasne- to akurat potrafiłem w przeciwieństwie do oprawiania. Kolejna zgoda, ponownie wykonywałem jej instrukcje bez zawahania, choć zapewne spodziewała się stanowczej odmowy. Wtem jednak sam zagrałbym sobie na nosie, bo z jedzenia byłby nici.
Nie musiałem zagłębiać się w las, aby w przeciągu zaledwie kilku minut zebrać sporą ilość mniejszych gałązek, jakie ułożyłem na spodzie, a następnie, już znacznie większe, w stożek. Pomiędzy drewno wcisnąłem jeszcze nieco kory oraz chrustu, które miały podtrzymać pierwszy płomień. Chwyciwszy różdżkę wypowiedziałem proste zaklęcie incendio celując w sam środek ogniska. Nim jednak powróciłem do dziewczyny przyciągnąłem kilka gałęzi na zapas tworząc nieopodal mały stos.
-Owszem- rzuciłem zgodnie z prawdą wycierając zielone dłonie w spodnie. -A tobie?- uniosłem pytająco brew, po czym moje wargi ozdobił ironiczny uśmiech. -Widzę w twoich oczach satysfakcję, nie oszukasz mnie- zaśmiałem się pod nosem. Nie odpowiedziałem jednak na kolejne stwierdzenie, bowiem postanowiłem zanurzyć się w końcu w chłodnej wodzie. Po całym dniu wędrówki, gorąca, które i tak ograniczały korony drzew, niezbędna była kąpiel. Nawet jeśli tak inna od tradycyjnej. Bez zawahania ruszyłem w kierunku jeziora pozbywając się po drodze wpierw koszuli, a następnie spodni. Zatrzymałem się dopiero na linii brzegu i obróciłem przez ramię. -Idziesz? Czy swoim smrodem będziesz umilać nam posiłek?- uniosłem kącik ust w szelmowskim uśmiechu, po czym wszedłem do wody i gdy tylko sięgnęła mego pasa zanurkowałem.
Początkowo sądziłem, że wybierzemy się na wycieczkę; wypijemy trochę trunków, opróżnię wór kiepskich żartów, a następnie zderzę się z murem jej niewzruszonej miny i finalnie wrócę na Nokturn. Prawda okazała się brutalniejsza, dziewczyna wzięła swoje słowa wyjątkowo na poważnie i właściwie byłem jej za to wdzięczny. Wcześniej odbierałem tego typu zajęcie jako zwykłe marnowanie czasu i dopiero ta krótka przygoda uświadomiła mi jak w wielkim błędzie byłem. Był to ciekawy i zdecydowanie odbiegający od standardowej formy trening kształcący nie tylko celność oraz umiejętność bezszelestnego przemieszczenia się, ale przede wszystkim cierpliwość.
-Tylko, przynieś go?- ściągnąłem brwi zerkając na dziewczynę po pas umoczoną w wodzie. Nie liczyłem na słowa pochwały, ale chociaż pokiwanie głową w ramach niemych gratulacji. Wzruszyłem ramionami wzdychając po nosem, po czym położyłem kuszę na prostej przestrzeni tuż obok zarośli i ruszyłem po zwierzę. Chwyciłem je obiema rękoma i wróciłem do towarzyszki, która kucała nad własną zdobyczą i machała nożem. Nie sądziłem, że czeka mnie jeszcze pokaz oprawiania, ale najwyraźniej decyzja już zapadła. Sięgnąwszy po piersiówkę przyglądałem się jak wyciera pióra szmatą – po jaką cholerę? Mógłbym się nad tym zastanawiać, lecz zamiast tego upiłem sporej ilości trunku. Uśmiech mimowolnie pojawił się na moich ustach.
-Głośny? Zależy gdzie- zaśmiałem się pod nosem mając wrażenie, że nie do końca o to jej chodziło. Taki już jednak byłem, łapałem ludzi za słówka. -Obóz- pokiwałem wolno głową z wyraźną aprobatą. -W namiocie będzie czekać na mnie nagroda?- spytałem nieszczególnie obawiając się dwuznacznego wydźwięku. Nie zdziwiłbym się, gdyby kazała mi spać na brzegu, kiedy sama ułoży się w wygodnych pierzach.
Przerzuciłem pas kuszy przez ramię, a następnie przesunąłem ją na plecy, gdy dziewczyna postanowiła zmienić miejsce prowizorycznego obozowiska. Właściwie nie miałem pewności, co nie podobało jej się w tamtej, niewielkiej plaży, ale udowodniła mi już, że nie było sensu z nią polemizować. Szczególnie jak była przewodnikiem i miała ostatnie słowo. -W końcu. Już myślałem, że nie zauważyłaś tego strzału. Może będziemy razem chodzić na polowania? Nie spodziewałaś się takiego wybornego łowcy u boku- kpiłem, oczywiście, że grałem jej na nerwach. Z chęcią zagłębiłbym się ponownie w las i poszukał celu, ale nie wyobrażałem sobie czynić tego codziennie.
Wybrane miejsce było przyzwoite. Pasowała mi bliskość wody, szczególnie że po trudach całego dnia z chęcią zniknąłbym pod jej powierzchnią. Z krótkiego zamyślenia wyrwał mnie jednak łoskot rzuconych o ziemie trucheł, zmrużyłem oczy. -Trochę szacunku dla kolacji- wygiąłem wargi w kąśliwym wyrazie. Rzecz jasna nie uraziło mnie to, dalej się naigrywałem – i tak już nie żyły, bardziej boleć nie mogło. -Jasne- to akurat potrafiłem w przeciwieństwie do oprawiania. Kolejna zgoda, ponownie wykonywałem jej instrukcje bez zawahania, choć zapewne spodziewała się stanowczej odmowy. Wtem jednak sam zagrałbym sobie na nosie, bo z jedzenia byłby nici.
Nie musiałem zagłębiać się w las, aby w przeciągu zaledwie kilku minut zebrać sporą ilość mniejszych gałązek, jakie ułożyłem na spodzie, a następnie, już znacznie większe, w stożek. Pomiędzy drewno wcisnąłem jeszcze nieco kory oraz chrustu, które miały podtrzymać pierwszy płomień. Chwyciwszy różdżkę wypowiedziałem proste zaklęcie incendio celując w sam środek ogniska. Nim jednak powróciłem do dziewczyny przyciągnąłem kilka gałęzi na zapas tworząc nieopodal mały stos.
-Owszem- rzuciłem zgodnie z prawdą wycierając zielone dłonie w spodnie. -A tobie?- uniosłem pytająco brew, po czym moje wargi ozdobił ironiczny uśmiech. -Widzę w twoich oczach satysfakcję, nie oszukasz mnie- zaśmiałem się pod nosem. Nie odpowiedziałem jednak na kolejne stwierdzenie, bowiem postanowiłem zanurzyć się w końcu w chłodnej wodzie. Po całym dniu wędrówki, gorąca, które i tak ograniczały korony drzew, niezbędna była kąpiel. Nawet jeśli tak inna od tradycyjnej. Bez zawahania ruszyłem w kierunku jeziora pozbywając się po drodze wpierw koszuli, a następnie spodni. Zatrzymałem się dopiero na linii brzegu i obróciłem przez ramię. -Idziesz? Czy swoim smrodem będziesz umilać nam posiłek?- uniosłem kącik ust w szelmowskim uśmiechu, po czym wszedłem do wody i gdy tylko sięgnęła mego pasa zanurkowałem.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Tylko.
Odpowiedź była jasna i prosta. Spodziewał się pochwalnej pieśni? Komplementy nie były w mojej naturze. Ani ich prawienie, ani przyjmowanie. Nie babrałam się w miłych słowach i nigdy też ich nie oczekiwałam. Wyniesione z domu przyzwyczajenie przybyło ze mną z dalekich zimnych krain i zostało, nie chcąc odejść nawet w angielskim słońcu. Siedziało głęboko, rozpuściło się we krwi. Tego nie dało się wyplenić, a ja po prostu pozostałam sobą. Wcale nie szukałam tutaj nowych form bycia, nowej angielskiej Varyi lub kogokolwiek nowego. Nie dałam mu więc niczego, choć wewnątrz czułam zadowolenie z jego poczynań. Zaskoczył mnie, zburzył ten łatwo uformowany przy pierwszym spotkaniu wizerunek. Zburzył przynajmniej częściowo, by natrętne myśli wciąż chciały się trzymać pewnych faktów. Miał przecież pozostać felernym przypadkiem z londyńskiego mostu. Nikim więcej.
Puściłam mimo uszu pobrzmiewające w śmiechu wytknięcie, kolejne, kolejne z wielu dzisiaj, którymi łaskawie mnie uraczył. Płynnie bawił się i pociągał za słówka. Musiałam być ostrożna, stawiał pułapki, w które wpadałam zbyt łatwo. Wcale mi się to podobało. – Nagroda jest tutaj – odpowiedziałam, wznosząc wyżej kacze zwłoki. – A jak chcesz jakąś inną, to będziesz musiał ją do tego namiotu zaciągnąć sam – mruknęłam wprost i wzruszyłam lekko ramionami. Czego chciał? Alkoholu? Owoców zdobiących mięsny posiłek? W takim razie niech chodzi wokoło i szuka. O tej porze roku nawet tutaj musiało się coś znaleźć. – Zresztą nie licz na to, że cię do tego namiotu wpuszczę – uzupełniłam po chwili, obdarzając go mdłym spojrzeniem. Wcale nie żartowałam. – Miałeś być przygotowany – zauważyłam z rozczarowaniem. Trudno, będzie spał na gołej ziemi. Dobrze mu to zrobi.
Nieprzygotowany do wędrówki, niezaprawiony w łowach był zupełnie skazany na mnie. Prowadziłam go, nie wyobrażając sobie żadnego sprzeciwu. Miał się podporządkować, miał przyjąć moje rozwiązania i moje wybory. O dziwo, robił to, choć czasami spoglądałam z boku, by się upewnić, czy nie była to wyłącznie cisza przed burzą. Wiedziałam, że miał naturę złośliwca i raczej nie przypominał potulnego człowieka, który ze spokojem przyjmie moje racje. Tymczasem zachowywał się dość normalnie. Prawie. Przyspieszyłam kroku, słysząc propozycję łowieckiego partnerstwa. – Nie licz na to. Poluję sama – skomentowałam chłodno. Mojej decyzji nic nie mogło zmienić. Czyżby? – A ty wiele się musisz jeszcze nauczyć – sprowadziłam na ziemię jego entuzjazm. Ten wyborny łowca sam nie spodziewał się jakiegokolwiek triumfu. Być może i miał potencjał, ale tego głośno mówić nie zamierzałam. Drwiąca melodia jego głosu nie chciała jednak dać mi spokoju. Im dłużej jednak przebywałam w tym towarzystwie, tym bardziej przestawało robić to na mnie wrażenie. Zamierzałam ignorować zaczepki i skupić się na znalezieniu porządnego miejsca na obóz. Szłam więc uparcie do przodu, chętnie zostawiając go za sobą.
- Nagle masz szacunek dla upolowanego zwierza? – zapytałam, kryjąc irytację. Dobrze wiedział, do czego nawiązałam. Wszystko nieustannie komentował. W dodatku przeczył sam sobie. Kim on w ogóle był? Skąd się wziął? - Świetnie, czegoś się przynajmniej nauczyłeś – odezwałam się jeszcze, opuszczając głowę i wracając już do tej wspomnianej kolacji. Z ulgą przyjęłam fakt, że wreszcie się zamknął i zajął czymś pożytecznym, dając mi przestrzeń do faktycznego zajęcia się złapaną zwierzyną. Nawet nie wiedziałam, że moje ruchy ostrzem były bardziej energiczne, mocniejsze niż zazwyczaj, że wiedzione burzą myśli utraciły namiastkę finezji wypracowanej latami doświadczenia. Przez te chwilę dłonie gubiły drogę, choć tylko wprawne oko mogłoby wyłapać, że coś było nie tak. Tylko ktoś, kto wiedział, jak pracowałam przy oporządzaniu truchła. Próbowałam wrócić na spokojny, sumienny rytm. Próbowałam ugasić wściekłość stłumioną gdzieś za nieszczelnym zatrzaskiem myśli. Po polowaniu byłam zwykle wolna i zadowolona. Tak też zamierzałam się czuć i tego wieczoru. Kątem oka obserwowałam jego poczynania z ogniskiem. Zadanie proste, a jednak nie każdy pierwszy lepszy typ z miasta poradziłby sobie ze złożeniem paru patyków. Płomień oświetlił nas, a niedługo później rozprostowałam się, odciągając dłonie od mięsa, piór i innych zwierzęcych resztek. Naznaczone mocno trupem dłonie nie były dla mnie niczym nadzwyczajnym. Nie bałam się krwi, nie raził mnie smród. Dźwięk skwierczącego drewna przyjemnie załaskotał uszy. Potrzebowaliśmy płomienia, by upiec mięso, ale zbyt bliskie przebywanie w okręgu ciepła nie było dobrym pomysłem. Wciąż było duszno. Przetarłam przedramieniem czoło.
- Byłabym bardziej zadowolona, gdybyśmy złapali tego dwurożca. Niewiele ich wytropiłam. Są cennym łupem – odpowiedziałam szczerze, wcale na niego nie patrząc. Przez ten komentarz o oczach? Co on tam w nich widział? Jak to w ogóle możliwe? Bzdura. Wstałam, by pozbyć się odpowiednio ptasich resztek. Należało je zniszczyć, zanim zwabią niepotrzebne stworzenia. Jeżeli coś przepełniało mnie satysfakcją, to fakt, że osiągnęłam swoje zamierzenie, a nawet i coś ponad je. Przyprowadziłam go tutaj, by poznał smak łowów i przestał lekceważąco traktować polujących. Tymczasem on zaczął nawet snuć wizje kolejnych łowów. Kpiące kłamliwe wizje, czy naprawdę zamierzał po powrocie zaopatrzyć się w kuszę i wrócić do lasu jeszcze tego lata? Cóż, mogłam mu tylko życzyć powodzenia. Oczekując odpowiedzi, uniosłam brwi, dostrzegając, jak zaczął pozbywać się kolejnych części stroju, wystawiając ciało na resztki wciąż piekącego słońca. Bez głębszego namysłu, przyznałam temu pomysłowi słuszność. O wiele chłodniejsza od powietrza woda mogła ukoić wymęczone nieznośnymi temperaturami ciało. – Jezioro śmierdzi bardziej niż my – przyznałam tylko, niespecjalnie reagując na zupełnie durny argument. Podświadomie zamierzałam właśnie to robić. Po prostu ignorować wszystko, czym mnie raczył, omijać pułapki, nie szukać w tych słowach zupełnie niczego. Trudno mi było uwierzyć, że mógł tak bez przerwy, jak wiecznie nakręcone koło. Nie przestawał.
Ja jednak podążyłam za nim, uległam pokusie wrzucenia ciała w orzeźwiający chłód wody. Tak po prostu, zupełnie machinalnie zaczęłam zdejmować z ciała kolejne warstwy. Były szczelne, nawet w lecie nosiłam długie rękawy, nie odsłaniałam dekoltu, nie wystawiałam na pokaz łydek. Teraz, przez chwilę, chciałam tylko uciec w to jezioro. Zgasić żarzące się myśli. Odetchnąć. Ubranie znalazło się za plecami, ciało chętnie skryło się w lodowatej w pierwszym odczuciu wodzie. Nigdy nie dawałam sobie czasu na przyzwyczajenie. Przyjmowałam to uderzenie zimna z prawdziwą przyjemnością. Popłynęłam, wiedząc, że gdzieś tam był on. Nieznajomy. Warkocz po kilku chwilach rozplątał się, a twarz opatuliła kurtyna ciemnych włosów. Okręciłam się wokół, gdy stopy ledwo sięgały piaszczystego dna. Nie zastanawiałam się nad tym, co właśnie robiłam. I z kim. Gdy zaś jego łeb wreszcie wnurzył się z wody z charakterystycznym pluśnięciem, podpłynęłam nieco bliżej. - Mamy towarzystwo - zauważyłam, łapiąc jego spojrzenie. Niedaleko nas płynęła łódka z dwójką starszych pasażerów. Widziałam ich twarze obrócone w naszą stronę, zbyt ciekawskie, by skupić się na podziwianiu uroków natury. To miejsce jednak nie było tak opustoszałe, jak sądziłam.
Odpowiedź była jasna i prosta. Spodziewał się pochwalnej pieśni? Komplementy nie były w mojej naturze. Ani ich prawienie, ani przyjmowanie. Nie babrałam się w miłych słowach i nigdy też ich nie oczekiwałam. Wyniesione z domu przyzwyczajenie przybyło ze mną z dalekich zimnych krain i zostało, nie chcąc odejść nawet w angielskim słońcu. Siedziało głęboko, rozpuściło się we krwi. Tego nie dało się wyplenić, a ja po prostu pozostałam sobą. Wcale nie szukałam tutaj nowych form bycia, nowej angielskiej Varyi lub kogokolwiek nowego. Nie dałam mu więc niczego, choć wewnątrz czułam zadowolenie z jego poczynań. Zaskoczył mnie, zburzył ten łatwo uformowany przy pierwszym spotkaniu wizerunek. Zburzył przynajmniej częściowo, by natrętne myśli wciąż chciały się trzymać pewnych faktów. Miał przecież pozostać felernym przypadkiem z londyńskiego mostu. Nikim więcej.
Puściłam mimo uszu pobrzmiewające w śmiechu wytknięcie, kolejne, kolejne z wielu dzisiaj, którymi łaskawie mnie uraczył. Płynnie bawił się i pociągał za słówka. Musiałam być ostrożna, stawiał pułapki, w które wpadałam zbyt łatwo. Wcale mi się to podobało. – Nagroda jest tutaj – odpowiedziałam, wznosząc wyżej kacze zwłoki. – A jak chcesz jakąś inną, to będziesz musiał ją do tego namiotu zaciągnąć sam – mruknęłam wprost i wzruszyłam lekko ramionami. Czego chciał? Alkoholu? Owoców zdobiących mięsny posiłek? W takim razie niech chodzi wokoło i szuka. O tej porze roku nawet tutaj musiało się coś znaleźć. – Zresztą nie licz na to, że cię do tego namiotu wpuszczę – uzupełniłam po chwili, obdarzając go mdłym spojrzeniem. Wcale nie żartowałam. – Miałeś być przygotowany – zauważyłam z rozczarowaniem. Trudno, będzie spał na gołej ziemi. Dobrze mu to zrobi.
Nieprzygotowany do wędrówki, niezaprawiony w łowach był zupełnie skazany na mnie. Prowadziłam go, nie wyobrażając sobie żadnego sprzeciwu. Miał się podporządkować, miał przyjąć moje rozwiązania i moje wybory. O dziwo, robił to, choć czasami spoglądałam z boku, by się upewnić, czy nie była to wyłącznie cisza przed burzą. Wiedziałam, że miał naturę złośliwca i raczej nie przypominał potulnego człowieka, który ze spokojem przyjmie moje racje. Tymczasem zachowywał się dość normalnie. Prawie. Przyspieszyłam kroku, słysząc propozycję łowieckiego partnerstwa. – Nie licz na to. Poluję sama – skomentowałam chłodno. Mojej decyzji nic nie mogło zmienić. Czyżby? – A ty wiele się musisz jeszcze nauczyć – sprowadziłam na ziemię jego entuzjazm. Ten wyborny łowca sam nie spodziewał się jakiegokolwiek triumfu. Być może i miał potencjał, ale tego głośno mówić nie zamierzałam. Drwiąca melodia jego głosu nie chciała jednak dać mi spokoju. Im dłużej jednak przebywałam w tym towarzystwie, tym bardziej przestawało robić to na mnie wrażenie. Zamierzałam ignorować zaczepki i skupić się na znalezieniu porządnego miejsca na obóz. Szłam więc uparcie do przodu, chętnie zostawiając go za sobą.
- Nagle masz szacunek dla upolowanego zwierza? – zapytałam, kryjąc irytację. Dobrze wiedział, do czego nawiązałam. Wszystko nieustannie komentował. W dodatku przeczył sam sobie. Kim on w ogóle był? Skąd się wziął? - Świetnie, czegoś się przynajmniej nauczyłeś – odezwałam się jeszcze, opuszczając głowę i wracając już do tej wspomnianej kolacji. Z ulgą przyjęłam fakt, że wreszcie się zamknął i zajął czymś pożytecznym, dając mi przestrzeń do faktycznego zajęcia się złapaną zwierzyną. Nawet nie wiedziałam, że moje ruchy ostrzem były bardziej energiczne, mocniejsze niż zazwyczaj, że wiedzione burzą myśli utraciły namiastkę finezji wypracowanej latami doświadczenia. Przez te chwilę dłonie gubiły drogę, choć tylko wprawne oko mogłoby wyłapać, że coś było nie tak. Tylko ktoś, kto wiedział, jak pracowałam przy oporządzaniu truchła. Próbowałam wrócić na spokojny, sumienny rytm. Próbowałam ugasić wściekłość stłumioną gdzieś za nieszczelnym zatrzaskiem myśli. Po polowaniu byłam zwykle wolna i zadowolona. Tak też zamierzałam się czuć i tego wieczoru. Kątem oka obserwowałam jego poczynania z ogniskiem. Zadanie proste, a jednak nie każdy pierwszy lepszy typ z miasta poradziłby sobie ze złożeniem paru patyków. Płomień oświetlił nas, a niedługo później rozprostowałam się, odciągając dłonie od mięsa, piór i innych zwierzęcych resztek. Naznaczone mocno trupem dłonie nie były dla mnie niczym nadzwyczajnym. Nie bałam się krwi, nie raził mnie smród. Dźwięk skwierczącego drewna przyjemnie załaskotał uszy. Potrzebowaliśmy płomienia, by upiec mięso, ale zbyt bliskie przebywanie w okręgu ciepła nie było dobrym pomysłem. Wciąż było duszno. Przetarłam przedramieniem czoło.
- Byłabym bardziej zadowolona, gdybyśmy złapali tego dwurożca. Niewiele ich wytropiłam. Są cennym łupem – odpowiedziałam szczerze, wcale na niego nie patrząc. Przez ten komentarz o oczach? Co on tam w nich widział? Jak to w ogóle możliwe? Bzdura. Wstałam, by pozbyć się odpowiednio ptasich resztek. Należało je zniszczyć, zanim zwabią niepotrzebne stworzenia. Jeżeli coś przepełniało mnie satysfakcją, to fakt, że osiągnęłam swoje zamierzenie, a nawet i coś ponad je. Przyprowadziłam go tutaj, by poznał smak łowów i przestał lekceważąco traktować polujących. Tymczasem on zaczął nawet snuć wizje kolejnych łowów. Kpiące kłamliwe wizje, czy naprawdę zamierzał po powrocie zaopatrzyć się w kuszę i wrócić do lasu jeszcze tego lata? Cóż, mogłam mu tylko życzyć powodzenia. Oczekując odpowiedzi, uniosłam brwi, dostrzegając, jak zaczął pozbywać się kolejnych części stroju, wystawiając ciało na resztki wciąż piekącego słońca. Bez głębszego namysłu, przyznałam temu pomysłowi słuszność. O wiele chłodniejsza od powietrza woda mogła ukoić wymęczone nieznośnymi temperaturami ciało. – Jezioro śmierdzi bardziej niż my – przyznałam tylko, niespecjalnie reagując na zupełnie durny argument. Podświadomie zamierzałam właśnie to robić. Po prostu ignorować wszystko, czym mnie raczył, omijać pułapki, nie szukać w tych słowach zupełnie niczego. Trudno mi było uwierzyć, że mógł tak bez przerwy, jak wiecznie nakręcone koło. Nie przestawał.
Ja jednak podążyłam za nim, uległam pokusie wrzucenia ciała w orzeźwiający chłód wody. Tak po prostu, zupełnie machinalnie zaczęłam zdejmować z ciała kolejne warstwy. Były szczelne, nawet w lecie nosiłam długie rękawy, nie odsłaniałam dekoltu, nie wystawiałam na pokaz łydek. Teraz, przez chwilę, chciałam tylko uciec w to jezioro. Zgasić żarzące się myśli. Odetchnąć. Ubranie znalazło się za plecami, ciało chętnie skryło się w lodowatej w pierwszym odczuciu wodzie. Nigdy nie dawałam sobie czasu na przyzwyczajenie. Przyjmowałam to uderzenie zimna z prawdziwą przyjemnością. Popłynęłam, wiedząc, że gdzieś tam był on. Nieznajomy. Warkocz po kilku chwilach rozplątał się, a twarz opatuliła kurtyna ciemnych włosów. Okręciłam się wokół, gdy stopy ledwo sięgały piaszczystego dna. Nie zastanawiałam się nad tym, co właśnie robiłam. I z kim. Gdy zaś jego łeb wreszcie wnurzył się z wody z charakterystycznym pluśnięciem, podpłynęłam nieco bliżej. - Mamy towarzystwo - zauważyłam, łapiąc jego spojrzenie. Niedaleko nas płynęła łódka z dwójką starszych pasażerów. Widziałam ich twarze obrócone w naszą stronę, zbyt ciekawskie, by skupić się na podziwianiu uroków natury. To miejsce jednak nie było tak opustoszałe, jak sądziłam.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wygiąłem wargi w kąśliwym wyrazie, gdy niezgrabnie ominęła słowną pomyłkę. Nie do końca wiedziałem co miała na myśli, natomiast zabrzmiało to wyjątkowo zabawnie w perspektywie wspominanego namiotu. Nie liczyłem na żadną nagrodę, zdawałem sobie sprawę, że szybciej wróciłaby do domu niżeli uraczyła mnie miłym słowem. Pochwały nie były mi jednak do niczego potrzebne, nie zrażał mnie też poważny wyraz jej twarzy. Właściwie zdążyłem się do tego przyzwyczaić i porzucić nadzieję, że przyjdzie mi zobaczyć jej uśmiech. Pozornie wyglądała na delikatną kobietę, ale w środku drzemał niezwykle silny charakter, dlatego opinia wydana po pierwszym wrażeniu z pewnością byłaby błędna. Czyż nie było podobnie w moim przypadku? Chwyciła się spotkania na moście, zapamiętała pewien obraz i kurczowo się go trzymała, choć z pewnością wiele razy na własnej skórze przekonała się jak bardzo ludzie mylili się co do niej. Unikałem ocen po okładce, nigdy nikogo nie skreślałem po pierwszej rozmowie.
-Wiedziałem, że weźmiesz ze sobą namiot to na cholerę miałem brać drugi? Nie zmieścimy się?- uniosłem brew w pytającym wyrazie. Dlaczego niby miałem spać pod gołym niebem? W przeszłości zdarzało mi się to niejednokrotnie, ale nieszczególnie miałem ochotę na powrót do tych wspomnień. Bolące plecy to jedno, ale pozostawała kwestia robactwa, jakiego szczególnie przy brzegu nie brakowało. Nie miała litości. -Gościnność zostawiłaś na wschodzie?- zaśmiałem się pod nosem. Tamtejsi mieszkańcy przykładali o wiele mniejszą wagę do tej cechy, gotów byłem nawet stwierdzić, że zwykli stronić od towarzystwa we własnych czterech kątach. Lubili napić się wódki, zjeść wspólnie tłusty posiłek, ale w karczmach tudzież innych miejscach stanowiących neutralny grunt. Dom oznaczał oazę, swego rodzaju samotnię, a przynajmniej było tak w Tarze, gdzie przyszło mi spędzić przeszło dekadę. Moja ówczesna partnerka praktycznie od razu dała mi to do zrozumienia.
Potrafiłem uszanować komendy, gdy wydawali je ludzie bardziej doświadczeni w wykonywanej przez nas czynności. Nie widziałem sensu w unoszeniu się, wymądrzaniu lub irracjonalnej chęci zaimponowania, choć na dobrą sprawę zupełnie nie było czym. Podróże po lesie nie były dla mnie niczym nowym; wiedziałem, iż należało uważać na niektóre rośliny i dziką zwierzynę, ale nigdy wcześniej nie łączyłem tego z polowaniem. Byłbym zadufanym głupcem, gdybym zaczął się sprzeciwiać, pokazywać palcami i na siłę afiszować własną pozycją, która nie miała żadnego związku z kuszą i bełtami. -Zatem naucz mnie- zaproponowałem. -Zapłacę- dodałem właściwie od razu. Wyglądała na osobę, dla jakiej żaden galeon nie śmierdział i był wart wysiłku, a w tej sytuacji po prostu schylenia się po niego. Nie sądziłem, że jej hobby i zarazem praca może przynosić tyle satysfakcji oraz psychicznego, przynajmniej dla mnie, odpoczynku, co w obecnym wirze wydarzeń było niezwykle istotne. Musiałem znaleźć czas dla siebie, mieć tych kilka godzin na przemyślenia, odcięcie od natłoku obowiązków. W polowaniu odnalazłem na to sposób, a przynajmniej tak mi się wydawało.
-Jestem pojętnym uczniem- pokiwałem wolno głową zachowując powagę, choć nie było to łatwe. Przeczuwałem, że jeszcze nim dotarła do Mantykory pogodziła się z wizją nieudanych łowów, paskudnego towarzystwa, niewybrednych żartów i sprzeciwów, co wówczas musiała na nowo zweryfikować. Nie robiłem tego celowo – po prostu taki byłem. Potrafiłem się dostosować.
Gdy układałem ognisko kątem oka obserwowałem jak skórowała zwierzynę. Energicznie i bez większego zastanowienia prowadziła ostrze ignorując tryskającą krew, podobnie jak barwiące się szkarłatem ubranie. Uniosłem nieznacznie brew, gdy z impetem zaczęła wyciągać pióra. Nie wyglądała na zadowoloną. -Źle ułożyłem to drewno, że dalej się tak dąsasz?- mruknąłem rozkładając bezradnie ręce. -Gdy podróżowałem to zawsze przygotowywałem je w ten sposób- wzruszyłem ramionami. Paliło się? Paliło i nawet nie trzeba było długo czekać, aby płomień objął wszystkie ułożone gałęzie. Zdałem sobie sprawę, że pierwszy raz poruszyłem kwestię własnych doświadczeń związanych z przemierzaniem lasów, ale wątpiłem żeby zwróciła na to szczególną uwagę.
Dwurożec zwiał na skutek mojej pomyłki. Pierwszy strzał okazał się nieudany, bełt poleciał nad jego porożem i tym samym zaalarmował do ucieczki. Dziewczyna próbowała naprawić sytuację, ale na niewiele się to zdało – zwierz był zbyt szybki, abyśmy mogli cieszyć się z równie udanego łupu. Nie sądziłem, że były rzadkie i przez chwilę zastanowiłem się nad powodem przekazania mi kuszy. Mogła sama się nim zająć, a dla mnie znaleźć prostszy cel. Ufała, że mi się uda, czy chciała mieć powód do złości? -Nie spodziewałaś się chyba cudu. Nie kłamałem twierdząc, że polowanie to dla mnie nowość- zacząłem zerkając na nią. -Może warto udać się tam wczesnym rankiem i sprawdzić, czy nie wrócił?- nie znałem zachowania tych istot, nie wiedziałem czy przemieszczały się po lasach bez celu, czy też miały gdzieś swe legowiska. Zasugerowałem jedynie rozwiązanie czując, że trofeum w postaci rogu pozwoliłoby zachować przyjemniejsze wspomnienie o tej krótkiej wyprawie.
-Niż ty!- krzyknąłem znajdując się już po pas w chłodnej, niezwykle przyjemnej wodzie. Była w błędzie, bowiem jezioro sprawiało wrażenie czystego. Tylko gdzieniegdzie woda miała nieznacznie bardziej zieloną poświatę sugerującą sporą ilość glonów, lecz poza tym nie wydzielało żadnego brzydkiego zapachu.
Nie spodziewałem się, iż ruszy za mną, co dotarło do mnie dopiero, gdy się wynurzyłem. Wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie i zachęciłem ją gestem, aby weszła nieco głębiej. -Tego się nie spodziewałem- stwierdziłem. Tylko przez moment żałowałem, że ominął mnie widok zrzucanej garderoby, lecz przecież… musiała w końcu wyjść i tym samym odkryć swoje atuty. Nabrałem w dłonie wody i przesunąłem nimi wzdłuż twarzy z wyraźną ulgą. Żar lejący się z nieba każdemu dawał się we znaki, a zatem podobna kąpiel była zbawienna.
Obróciłem się przez ramię, gdy wspomniała o towarzystwie. Skłamałbym twierdząc, że spodziewałem się czyjejś obecności, ale w końcu nie mieliśmy tego terenu na wyłączność. Wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie i uniosłem rękę zaczynając machać wścibskim staruszkom. Niech wiedzą, że ich obecność nie była dla nas tajemnicą. -Może zaprosimy ich na ognisko? Czy chcesz mieć mnie na wyłączność?- zaśmiałem się pod nosem, po czym bezceremonialnie chlusnąłem ją wodą.
-Wiedziałem, że weźmiesz ze sobą namiot to na cholerę miałem brać drugi? Nie zmieścimy się?- uniosłem brew w pytającym wyrazie. Dlaczego niby miałem spać pod gołym niebem? W przeszłości zdarzało mi się to niejednokrotnie, ale nieszczególnie miałem ochotę na powrót do tych wspomnień. Bolące plecy to jedno, ale pozostawała kwestia robactwa, jakiego szczególnie przy brzegu nie brakowało. Nie miała litości. -Gościnność zostawiłaś na wschodzie?- zaśmiałem się pod nosem. Tamtejsi mieszkańcy przykładali o wiele mniejszą wagę do tej cechy, gotów byłem nawet stwierdzić, że zwykli stronić od towarzystwa we własnych czterech kątach. Lubili napić się wódki, zjeść wspólnie tłusty posiłek, ale w karczmach tudzież innych miejscach stanowiących neutralny grunt. Dom oznaczał oazę, swego rodzaju samotnię, a przynajmniej było tak w Tarze, gdzie przyszło mi spędzić przeszło dekadę. Moja ówczesna partnerka praktycznie od razu dała mi to do zrozumienia.
Potrafiłem uszanować komendy, gdy wydawali je ludzie bardziej doświadczeni w wykonywanej przez nas czynności. Nie widziałem sensu w unoszeniu się, wymądrzaniu lub irracjonalnej chęci zaimponowania, choć na dobrą sprawę zupełnie nie było czym. Podróże po lesie nie były dla mnie niczym nowym; wiedziałem, iż należało uważać na niektóre rośliny i dziką zwierzynę, ale nigdy wcześniej nie łączyłem tego z polowaniem. Byłbym zadufanym głupcem, gdybym zaczął się sprzeciwiać, pokazywać palcami i na siłę afiszować własną pozycją, która nie miała żadnego związku z kuszą i bełtami. -Zatem naucz mnie- zaproponowałem. -Zapłacę- dodałem właściwie od razu. Wyglądała na osobę, dla jakiej żaden galeon nie śmierdział i był wart wysiłku, a w tej sytuacji po prostu schylenia się po niego. Nie sądziłem, że jej hobby i zarazem praca może przynosić tyle satysfakcji oraz psychicznego, przynajmniej dla mnie, odpoczynku, co w obecnym wirze wydarzeń było niezwykle istotne. Musiałem znaleźć czas dla siebie, mieć tych kilka godzin na przemyślenia, odcięcie od natłoku obowiązków. W polowaniu odnalazłem na to sposób, a przynajmniej tak mi się wydawało.
-Jestem pojętnym uczniem- pokiwałem wolno głową zachowując powagę, choć nie było to łatwe. Przeczuwałem, że jeszcze nim dotarła do Mantykory pogodziła się z wizją nieudanych łowów, paskudnego towarzystwa, niewybrednych żartów i sprzeciwów, co wówczas musiała na nowo zweryfikować. Nie robiłem tego celowo – po prostu taki byłem. Potrafiłem się dostosować.
Gdy układałem ognisko kątem oka obserwowałem jak skórowała zwierzynę. Energicznie i bez większego zastanowienia prowadziła ostrze ignorując tryskającą krew, podobnie jak barwiące się szkarłatem ubranie. Uniosłem nieznacznie brew, gdy z impetem zaczęła wyciągać pióra. Nie wyglądała na zadowoloną. -Źle ułożyłem to drewno, że dalej się tak dąsasz?- mruknąłem rozkładając bezradnie ręce. -Gdy podróżowałem to zawsze przygotowywałem je w ten sposób- wzruszyłem ramionami. Paliło się? Paliło i nawet nie trzeba było długo czekać, aby płomień objął wszystkie ułożone gałęzie. Zdałem sobie sprawę, że pierwszy raz poruszyłem kwestię własnych doświadczeń związanych z przemierzaniem lasów, ale wątpiłem żeby zwróciła na to szczególną uwagę.
Dwurożec zwiał na skutek mojej pomyłki. Pierwszy strzał okazał się nieudany, bełt poleciał nad jego porożem i tym samym zaalarmował do ucieczki. Dziewczyna próbowała naprawić sytuację, ale na niewiele się to zdało – zwierz był zbyt szybki, abyśmy mogli cieszyć się z równie udanego łupu. Nie sądziłem, że były rzadkie i przez chwilę zastanowiłem się nad powodem przekazania mi kuszy. Mogła sama się nim zająć, a dla mnie znaleźć prostszy cel. Ufała, że mi się uda, czy chciała mieć powód do złości? -Nie spodziewałaś się chyba cudu. Nie kłamałem twierdząc, że polowanie to dla mnie nowość- zacząłem zerkając na nią. -Może warto udać się tam wczesnym rankiem i sprawdzić, czy nie wrócił?- nie znałem zachowania tych istot, nie wiedziałem czy przemieszczały się po lasach bez celu, czy też miały gdzieś swe legowiska. Zasugerowałem jedynie rozwiązanie czując, że trofeum w postaci rogu pozwoliłoby zachować przyjemniejsze wspomnienie o tej krótkiej wyprawie.
-Niż ty!- krzyknąłem znajdując się już po pas w chłodnej, niezwykle przyjemnej wodzie. Była w błędzie, bowiem jezioro sprawiało wrażenie czystego. Tylko gdzieniegdzie woda miała nieznacznie bardziej zieloną poświatę sugerującą sporą ilość glonów, lecz poza tym nie wydzielało żadnego brzydkiego zapachu.
Nie spodziewałem się, iż ruszy za mną, co dotarło do mnie dopiero, gdy się wynurzyłem. Wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie i zachęciłem ją gestem, aby weszła nieco głębiej. -Tego się nie spodziewałem- stwierdziłem. Tylko przez moment żałowałem, że ominął mnie widok zrzucanej garderoby, lecz przecież… musiała w końcu wyjść i tym samym odkryć swoje atuty. Nabrałem w dłonie wody i przesunąłem nimi wzdłuż twarzy z wyraźną ulgą. Żar lejący się z nieba każdemu dawał się we znaki, a zatem podobna kąpiel była zbawienna.
Obróciłem się przez ramię, gdy wspomniała o towarzystwie. Skłamałbym twierdząc, że spodziewałem się czyjejś obecności, ale w końcu nie mieliśmy tego terenu na wyłączność. Wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie i uniosłem rękę zaczynając machać wścibskim staruszkom. Niech wiedzą, że ich obecność nie była dla nas tajemnicą. -Może zaprosimy ich na ognisko? Czy chcesz mieć mnie na wyłączność?- zaśmiałem się pod nosem, po czym bezceremonialnie chlusnąłem ją wodą.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Rzuciłam mu kolejne gniewne spojrzenie, w duchu kpiąc z wiedzy, o której mówił, a której wcale nie posiadał. Gdy rozmawialiśmy w jego zapyziałej knajpie, ani razu nie wspomniałam o namiocie. Oczekiwałam, że stosownie przygotuje się do wyprawy, która nie miała trwać trzech kwadransów, ale znacznie dłużej. Zawiódł, wnosząc do tej wycieczki zaledwie alkohol. Dobrze, że chociaż przy kuszy nieźle sobie poradził. Mimo to moje spojrzenie nie chciało mieć dla niego ani grama litości. – Nie. W namiocie śpię sama. Możesz już zacząć budować szałas, jeżeli nie podoba ci się wizja drzemki pod gołym niebem – oświadczyłam śmiertelnie poważnie, nieco wściekła na absurdalne propozycje. Namiot był dość niewielki, wystarczający do moich samotnych wędrówek. On nie miał tam wstępu. Miałam nadzieję, że sprawę postawiłam jasno i nie będzie więcej wracał do tematu. Wcale mi się nie podobało dzielenie z nim tak skąpej przestrzeni. Żebyś wiedział, burknęłam w myślach, gdy wykpił rosyjską gościnność. Skoro znał mentalność moich rodaków, tym bardziej nie powinien spodziewać się serdecznego przyjęcia. – Zostawię ci pióra z kaczek, może nie zmarzniesz – skomentowałam tylko wrednie, odpłacając się za to złośliwe wytknięcie. Tyle mogłam zrobić. Tym razem puch nie był mi do niczego potrzebny. Zamierzaliśmy się jedynie posilić i zaznać… przyjemności związanej z polowaniem.
Z chłodnym dystansem przyjęłam dość niespodziewaną propozycję. To miała być jednorazowa sprawa. Sprowadziłam go tutaj, by przedstawić mu coś, z czego jawnie zakpił, wzburzając we mnie falę gniewu. Nie sądziłam jednak, że raz wyciągnięty w ten świat zachłyśnie się nim na tyle, by nabrać ochoty na więcej. Nie był w tym najgorszy, a nawet radził sobie lepiej niż wielu innych, którzy podobnie jak on doświadczali przygody łowów po raz pierwszy. Niczyją niańką być nie zamierzałam. A już na pewno nie za pieniądze. Nawet jeżeli – jak sam jakże śmiało podkreślał – pozostawał uczniem, na którego warto było postawić. Najpierw chciał być mi towarzyszem, teraz prosił o lekcje, a to wiązało się z wizją spędzania razem jeszcze większej ilości czasu. Dniem i nocą. – Nie uczę polować. Ani za darmo ani za pieniądze. Zapamiętaj to sobie – podkreśliłam, stając przy nim twarzą w twarz. Ton głosu szedł w parze z jasno manifestowanym hasłem. Czego nie rozumiał, gdy wcześniej przyznałam, że poluję w samotności? Patrzyłam napastliwie, miałam ochotę pociąć go i wsadzić do tego przeklętego ogniska razem z kaczorami. Z drugiej strony nawet podobało mi się to, że tak bardzo zaraził się sztuką łowów. Parsknęłam, odrywając gwałtownie spojrzenie. Mogłam wywlec na wierzch mnóstwo argumentów, ale ze złością odkryłam, że większość nich była już nieaktualna. Że on pokazywał mi się od całkiem nowej strony. Dlaczego jednak miałabym robić dla niego wyjątek? Nieliczne było grono osób, z którymi dzieliłam wyprawy. Ojciec wytrenował mnie tak, bym liczyła na siebie i radziła sobie w samotności. Posiadanie kompana na dłuższą metę oznaczałoby torturę.
- Wygląda w porządku – odparłam szorstko, choć w tonie pochwały. Nie miałam powodów, by krytykować dobrze przygotowane ognisko. Potrafił to zrobić. Bez pouczania i ciągnięcia za rękę. – Dokąd podróżowałeś? – zapytałam, przyłapując się nagle na zainteresowaniu. Lubiłam wędrówki, ceniłam ludzi doświadczonych podróżą i zgłębianiem tajemniczych terenów. To było całe moje życie, choć dotąd ograniczało się do badania nieskończonej Rosji. Anglia była jak zupełnie nowy oddech, świeża i całkowicie niezbadana. On, bezimienny, wiedział o tych ziemiach znacznie więcej ode mnie. Przez te godziny zdołał udowodnić, że nie był zupełnie wyrwany ze świata, w którym poruszałam się na co dzień. Z lasów i wędrówek. Teraz jeszcze bardziej czułam, że coś się za tym kryło.
- Prawdę mówiąc, sądziłam, że odpadniesz w przedbiegach – odparłam bez owijania w bawełnę. – Niewiele o tobie wiem, a zdecydowanie nie zrobiłeś najlepszego pierwszego wrażenia – zaznaczyłam, unosząc lekko brwi. – Ten dwurożec… to raczej nie mogło się udać, ale masz rację. Możemy się rozejrzeć rano. Na nowo złapać trop. Sądzę, że nie oddalił się aż tak. – Akceptowałam jego propozycję. Obydwoje chyba gdzieś podświadomie nie chcieliśmy dać mu się tak po prostu wymknąć. To trofeum było zbyt obiecujące. Nawet on to wiedział.
Dobrze, że mroźny dotyk jeziora ostudził mój gniew, bo byłam gotowa przekląć go kolejny raz. Tym razem głośno i bardziej zgryźliwie. Tak się jednak nie stało. Z ulgą weszłam głębiej do jeziora, za sobą zostawiając część myśli próbujących mnie do tego zniechęcić. Poddałam się zimnej wodzie, ignorując mułowate dno i swobodnie dryfującą roślinność. Natura mnie nie raziła. Wolałam ją znacznie bardziej od przemęczonych, ciasnych miast. Popłynęłam chętnie. Dotarła do mnie wyrażająca zdziwienie uwaga. - Nie znoszę słońca – odezwałam się tylko w odpowiedzi, jakby to wszystko miało wytłumaczyć. Urodziłam się w samym środku płomiennego lata, ale byłam zimą. Ascetyczną, srogą i brutalną. Pora wakacji zawsze wiązała się z męką. Schowałam się cała w wodzie, na moment wszystko zniknęło. Orzeźwiające doświadczenie pozwoliło zniwelować skutki żaru. Wcale nie chciałam stąd wychodzić.
Potem patrzyłam, jak głupio machał, mając ochotę na zawarcie znajomości z przypadkowymi ludźmi. Świetnie. – Ty najwyraźniej bardzo chcesz się zaprzyjaźnić. Śmiało – gorzko skomentowałam jego zadowolenie. – Ja w takim razie wracam do ogniska. Daj znać, jak… - urwałam, gdy tylko woda za jego sprawą wzbiła się w powietrze, atakując mnie zaczepnie. – Ej! – Odruchowo zrobiłam dokładnie to samo. Wciśnięte w wodę dłonie wznieciły fale kropli, które miały mu się odpłacić. Gdzieś w tej samej chwili łódka znalazła się jeszcze bliżej nas, ale kompletnie nie zwróciłam na to uwagi.
– Koniec tego – burknęłam w końcu, odpływając kawałek od mojego towarzysza. – Wyłaź z wody – rozkazałam. Nie było mowy, bym zrobiła to pierwsza. Wolałam, by znalazł się dwie mile stąd, kiedy ja będę zakładać na mokre ciało porzucone na brzegu ubranie. Zacisnęłam lekko usta, gdy zaczęło do mnie to wszystko docierać. Psidwacza mać.
Z chłodnym dystansem przyjęłam dość niespodziewaną propozycję. To miała być jednorazowa sprawa. Sprowadziłam go tutaj, by przedstawić mu coś, z czego jawnie zakpił, wzburzając we mnie falę gniewu. Nie sądziłam jednak, że raz wyciągnięty w ten świat zachłyśnie się nim na tyle, by nabrać ochoty na więcej. Nie był w tym najgorszy, a nawet radził sobie lepiej niż wielu innych, którzy podobnie jak on doświadczali przygody łowów po raz pierwszy. Niczyją niańką być nie zamierzałam. A już na pewno nie za pieniądze. Nawet jeżeli – jak sam jakże śmiało podkreślał – pozostawał uczniem, na którego warto było postawić. Najpierw chciał być mi towarzyszem, teraz prosił o lekcje, a to wiązało się z wizją spędzania razem jeszcze większej ilości czasu. Dniem i nocą. – Nie uczę polować. Ani za darmo ani za pieniądze. Zapamiętaj to sobie – podkreśliłam, stając przy nim twarzą w twarz. Ton głosu szedł w parze z jasno manifestowanym hasłem. Czego nie rozumiał, gdy wcześniej przyznałam, że poluję w samotności? Patrzyłam napastliwie, miałam ochotę pociąć go i wsadzić do tego przeklętego ogniska razem z kaczorami. Z drugiej strony nawet podobało mi się to, że tak bardzo zaraził się sztuką łowów. Parsknęłam, odrywając gwałtownie spojrzenie. Mogłam wywlec na wierzch mnóstwo argumentów, ale ze złością odkryłam, że większość nich była już nieaktualna. Że on pokazywał mi się od całkiem nowej strony. Dlaczego jednak miałabym robić dla niego wyjątek? Nieliczne było grono osób, z którymi dzieliłam wyprawy. Ojciec wytrenował mnie tak, bym liczyła na siebie i radziła sobie w samotności. Posiadanie kompana na dłuższą metę oznaczałoby torturę.
- Wygląda w porządku – odparłam szorstko, choć w tonie pochwały. Nie miałam powodów, by krytykować dobrze przygotowane ognisko. Potrafił to zrobić. Bez pouczania i ciągnięcia za rękę. – Dokąd podróżowałeś? – zapytałam, przyłapując się nagle na zainteresowaniu. Lubiłam wędrówki, ceniłam ludzi doświadczonych podróżą i zgłębianiem tajemniczych terenów. To było całe moje życie, choć dotąd ograniczało się do badania nieskończonej Rosji. Anglia była jak zupełnie nowy oddech, świeża i całkowicie niezbadana. On, bezimienny, wiedział o tych ziemiach znacznie więcej ode mnie. Przez te godziny zdołał udowodnić, że nie był zupełnie wyrwany ze świata, w którym poruszałam się na co dzień. Z lasów i wędrówek. Teraz jeszcze bardziej czułam, że coś się za tym kryło.
- Prawdę mówiąc, sądziłam, że odpadniesz w przedbiegach – odparłam bez owijania w bawełnę. – Niewiele o tobie wiem, a zdecydowanie nie zrobiłeś najlepszego pierwszego wrażenia – zaznaczyłam, unosząc lekko brwi. – Ten dwurożec… to raczej nie mogło się udać, ale masz rację. Możemy się rozejrzeć rano. Na nowo złapać trop. Sądzę, że nie oddalił się aż tak. – Akceptowałam jego propozycję. Obydwoje chyba gdzieś podświadomie nie chcieliśmy dać mu się tak po prostu wymknąć. To trofeum było zbyt obiecujące. Nawet on to wiedział.
Dobrze, że mroźny dotyk jeziora ostudził mój gniew, bo byłam gotowa przekląć go kolejny raz. Tym razem głośno i bardziej zgryźliwie. Tak się jednak nie stało. Z ulgą weszłam głębiej do jeziora, za sobą zostawiając część myśli próbujących mnie do tego zniechęcić. Poddałam się zimnej wodzie, ignorując mułowate dno i swobodnie dryfującą roślinność. Natura mnie nie raziła. Wolałam ją znacznie bardziej od przemęczonych, ciasnych miast. Popłynęłam chętnie. Dotarła do mnie wyrażająca zdziwienie uwaga. - Nie znoszę słońca – odezwałam się tylko w odpowiedzi, jakby to wszystko miało wytłumaczyć. Urodziłam się w samym środku płomiennego lata, ale byłam zimą. Ascetyczną, srogą i brutalną. Pora wakacji zawsze wiązała się z męką. Schowałam się cała w wodzie, na moment wszystko zniknęło. Orzeźwiające doświadczenie pozwoliło zniwelować skutki żaru. Wcale nie chciałam stąd wychodzić.
Potem patrzyłam, jak głupio machał, mając ochotę na zawarcie znajomości z przypadkowymi ludźmi. Świetnie. – Ty najwyraźniej bardzo chcesz się zaprzyjaźnić. Śmiało – gorzko skomentowałam jego zadowolenie. – Ja w takim razie wracam do ogniska. Daj znać, jak… - urwałam, gdy tylko woda za jego sprawą wzbiła się w powietrze, atakując mnie zaczepnie. – Ej! – Odruchowo zrobiłam dokładnie to samo. Wciśnięte w wodę dłonie wznieciły fale kropli, które miały mu się odpłacić. Gdzieś w tej samej chwili łódka znalazła się jeszcze bliżej nas, ale kompletnie nie zwróciłam na to uwagi.
– Koniec tego – burknęłam w końcu, odpływając kawałek od mojego towarzysza. – Wyłaź z wody – rozkazałam. Nie było mowy, bym zrobiła to pierwsza. Wolałam, by znalazł się dwie mile stąd, kiedy ja będę zakładać na mokre ciało porzucone na brzegu ubranie. Zacisnęłam lekko usta, gdy zaczęło do mnie to wszystko docierać. Psidwacza mać.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Doskonale wiedziałem jak przygotować się do długiej wyprawy, bowiem niejedną już przyszło mi przejść, jednak nie zakładałem, iż polowanie rozwlecze się na podobną ilość godzin. Wcale mi to nie przeszkadzało, towarzystwo dziewczyny nie okazało się parszywe, a nawet całkiem znośne, co było dość zaskakujące po pierwszych słowach skierowanych w moją stronę. Butna, zniechęcona, wręcz oburzona moim towarzystwem, jak i trzymanym w dłoni trunkiem wykreowała wizję nudnej wyprawy, jaką czym prędzej będę chciał zakończyć. Finalnie okazało się inaczej, za co poniekąd byłem jej wdzięczny. Spędzony czas nie tylko pozwolił nabyć nowych umiejętności, ale przede wszystkim odpocząć od miejskiego zgiełku.
Prychnąłem pod nosem na wieść, że mam budować szałas. Szybciej zaakceptowałbym przyjemny chłód nocy niżeli spędzenie kilku kolejnych kwadransów na poszukiwaniu odpowiednich gałęzi. Zupełnie nie miałem na to ochoty. Nie zmieni to ani wygodny, a tym bardziej izolacji przed wszelkiej maści zwierzyną i robactwem. -Odwdzięczę się- odparłem z kpiącym uśmiechem. Jeśli myślała, że będę ją prosił to była w wielkim błędzie. Nie kreowałem jeszcze planów zemsty, te najczęściej pojawiały się znienacka i wtem okazywały wyjątkowo dotkliwe, a przy tym zabawne i satysfakcjonujące. -Zamarznąć w takiej temperaturze?- zaśmiałem się pod nosem. W samym środku gorącego lata było to niemożliwe, nawet w najzimniejszy ze wszystkich dni. -Faktycznie chłodna z ciebie kobieta- dodałem uszczypliwie, acz z szerokim uśmiechem. Nie znała się na żartach, to już zdążyłem zauważyć, choć na dobrą sprawę dla niej mógł być to komplement.
Westchnąłem przeciągle pod nosem, kiedy nawet galeony nie skusiły jej do pomocy. Cóż – bez niej czy z nią i tak zamierzałem kontynuować naukę, i być może z czasem gotów bym był rzucić rękawicę. Pojedynek na łupy brzmiał uczciwie. Gdzieś podświadomie byłem pewien, że przyjmie wyzwanie, bowiem odmowa świadczyłaby o tchórzostwie, a o takowe jej nie posądzałem. Uznałaby to za ujmę na honorze, a sprawiała wrażenie osoby, która o ten aspekt wyjątkowo dbała. -W takim razie zarobi ktoś inny- oparłem wzruszając ramionami. -Obawiasz się, że uczeń przerośnie mistrza? Rozumiem- uniosłem brew krzyżując ręce na piersi. Przyjąłem postawę pewnego siebie tylko po to, aby ją zirytować. Na próżno było szukać faktycznego przekonania o zwycięstwie. Przemawiało za nią doświadczenie, dobre oko i umiejętność przemieszczania się po lesie, czego z pewnością nie nauczyła się w kilka tygodni, a nawet miesięcy. Wychodziłem z założenia, iż nawet intuicja potrzebowała czasu; fart nowicjusza nie miał z nią nic wspólnego. -Mam wyjątkowo dobrą pamięć- puściłem jej oczko, tym razem akurat mijając się z prawdą. Krótkotrwała zawodziła mnie o wielu lat, czego zaś nie można było powiedzieć o tej rozgrzebującej zatęchłą przeszłość. Młodzieńcze dni, których wspomnień od lat chciałem się pozbyć. Zatarte, może nieco podkoloryzowane, acz wciąż żywe. Nie pomogło nic – nawet wymierzenie sprawiedliwości.
Ponownie otrzepałem dłonie, a następnie wytarłem je w materiał spodni. Zieleń nie chciała zniknąć, ale nie zamierzałem się tym nadto przejmować. -Cudownie- zacisnąłem wargi starając się nie roześmiać. Ta oschłość była wyjątkowo interesująca – skąd się brała? Co było jej powodem? Można było przyjąć niewielkie pokłady, ale ona zdawała się nimi przesiąknąć. Do szpiku kości. Ciągle poważna, zaskakująco sztywna i zniechęcona do innych osób. Może zaś tylko do mnie? Cóż, życie.
-Wiesz gdzie- odparłem rzucając jej krótkie spojrzenie. -Przeszło dekadę zwiedzałem wschodnie ziemie- dodałem nie wdając się w szczegóły odnośnie konkretnych lokalizacji.
-Pasjonowały mnie- zmilknąłem na moment -pasjonują artefakty- poprawiłem się. To się nie zmieniło, choć obecnie nie miałem wielu możliwości do ich poszukiwań. -Długie wędrówki, poszukiwania, walka z naturą, pogodą to dla mnie nic nowego- przyznałem w końcu. -Ale nigdy nie polowałem, naprawdę- sprecyzowałem, aby nie myślała, że cała ta podróż była żartem, podobnie jak moja niewiedza w tej kwestii. -Co do tego pewnie nie masz żadnych wątpliwości- uniosłem brew i wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie. Brakowało mi tego i prawdopodobnie ta dzisiejsza namiastka skłoniła mnie do pozostania w obrębie jeziora. Do spędzenia nocy pod – prawdopodobnie – gołym niebem. Miły powrót do przeszłości i momentów, o których warto było pamiętać.
Pokiwałem wolno głową, gdy wspomniała o przedbiegach, bowiem zakładałem takie przeświadczenie. -Podoba mi się ta bezpośredniość- odparłem zgodnie z prawdą. Lubiłem ludzi szczerych, nieowijających w bawełnę. Ludzi, którzy nie kryli za pięknymi słówkami własnych myśli i epitetów muszących zatrzymać się na końcu języka. -Nie ty pierwsza i nie ostatnia- zaśmiałem się pod nosem doskonale zdając sobie z tego sprawę. Nigdy nie zależało mi na pierwszym wrażeniu, nie dbałem o zdanie innych – robiłem wszystko zgodnie z sobą samym i nie potrzebowałem oklasków, aby trwać w przekonaniu, że to było słuszniejsze niżeli sztuczność. Wyuczona grzeczność. Miałem swoje zasady.
-Przyznałaś mi rację, jestem w szoku- celowo zatrzymałem na niej spojrzenie i posłałem szelmowski uśmiech. W głowie jednak miałem już tylko kąpiel, a zatem kontakt wzrokowy trwał zaledwie chwilę, właściwie do czasu nim nie pozbyłem się resztek wierzchniego odzienia.
Kilka ruchów ramion, kilkukrotne zanurzenie i wynurzenie z chłodnej wody przyniosło oczekiwane orzeźwienie. Zerknąłem w kierunku brzegu, gdzie powierzchnia wody wyraźnie zafalowała, a zaraz po tym taflę przecięła głowa towarzyszki. Wygiąłem wargi w szerokim uśmiechu i położyłem się na plecach, aby móc swobodnie unosić się na powierzchni. Gorąc dał się nam dzisiaj we znaki, mimo tego że byliśmy skryci pod koronami drzew. -Wiadomo, wtedy lód się topi- zaśmiałem się pod nosem nawet nie zerkając na prawdopodobne, złośliwe spojrzenie.
Gwizdnąłem do przypadkowych ludzi i gestem dłoni nakłoniłem ich, aby zbliżyli się do nas. Oczywiście sam z siebie bym tego nie uczynił, lecz jej irytacja była wyjątkowo dobrym motywatorem. Nie obawiałem się ich – jeśli byli wrogiem nie mogli nic uczynić, jeśli zaś rabusiami, to ich truchła miały wkrótce użyźnić tutejszą ziemię.
Skryłem w dłoniach twarz, kiedy dosięgnęły mnie krople wody. -Kolejne zaskoczenie, potrafisz się bawić- uniosłem brew przesuwając rękami wzdłuż włosów do samego karku. -Czym dziś jeszcze mnie zaskoczysz? Śpiewem? Może tańcem?- zacisnąłem wargi nie mogąc się powstrzymać przed złośliwościami.
Już chciałem wykonać odwet, kiedy to z jej ust padł rozkaz.-Jak sobie panienka życzy- skinąłem głową. Stało się. Pomysł na zemstę. Posyłając jej przesłodzony uśmiech podpłynąłem do brzegu, wyszedłem z jeziora, po czym zgarnąłem damskie ciuszki w dłoń. Zaraz po tym podniosłem też swoje, własną torbę i tą należącą do dziewczyny. Odwróciwszy się przez ramię pomachałem jej i udałem się w głąb lasu zostawiając za sobą tylko kuszę.
Prychnąłem pod nosem na wieść, że mam budować szałas. Szybciej zaakceptowałbym przyjemny chłód nocy niżeli spędzenie kilku kolejnych kwadransów na poszukiwaniu odpowiednich gałęzi. Zupełnie nie miałem na to ochoty. Nie zmieni to ani wygodny, a tym bardziej izolacji przed wszelkiej maści zwierzyną i robactwem. -Odwdzięczę się- odparłem z kpiącym uśmiechem. Jeśli myślała, że będę ją prosił to była w wielkim błędzie. Nie kreowałem jeszcze planów zemsty, te najczęściej pojawiały się znienacka i wtem okazywały wyjątkowo dotkliwe, a przy tym zabawne i satysfakcjonujące. -Zamarznąć w takiej temperaturze?- zaśmiałem się pod nosem. W samym środku gorącego lata było to niemożliwe, nawet w najzimniejszy ze wszystkich dni. -Faktycznie chłodna z ciebie kobieta- dodałem uszczypliwie, acz z szerokim uśmiechem. Nie znała się na żartach, to już zdążyłem zauważyć, choć na dobrą sprawę dla niej mógł być to komplement.
Westchnąłem przeciągle pod nosem, kiedy nawet galeony nie skusiły jej do pomocy. Cóż – bez niej czy z nią i tak zamierzałem kontynuować naukę, i być może z czasem gotów bym był rzucić rękawicę. Pojedynek na łupy brzmiał uczciwie. Gdzieś podświadomie byłem pewien, że przyjmie wyzwanie, bowiem odmowa świadczyłaby o tchórzostwie, a o takowe jej nie posądzałem. Uznałaby to za ujmę na honorze, a sprawiała wrażenie osoby, która o ten aspekt wyjątkowo dbała. -W takim razie zarobi ktoś inny- oparłem wzruszając ramionami. -Obawiasz się, że uczeń przerośnie mistrza? Rozumiem- uniosłem brew krzyżując ręce na piersi. Przyjąłem postawę pewnego siebie tylko po to, aby ją zirytować. Na próżno było szukać faktycznego przekonania o zwycięstwie. Przemawiało za nią doświadczenie, dobre oko i umiejętność przemieszczania się po lesie, czego z pewnością nie nauczyła się w kilka tygodni, a nawet miesięcy. Wychodziłem z założenia, iż nawet intuicja potrzebowała czasu; fart nowicjusza nie miał z nią nic wspólnego. -Mam wyjątkowo dobrą pamięć- puściłem jej oczko, tym razem akurat mijając się z prawdą. Krótkotrwała zawodziła mnie o wielu lat, czego zaś nie można było powiedzieć o tej rozgrzebującej zatęchłą przeszłość. Młodzieńcze dni, których wspomnień od lat chciałem się pozbyć. Zatarte, może nieco podkoloryzowane, acz wciąż żywe. Nie pomogło nic – nawet wymierzenie sprawiedliwości.
Ponownie otrzepałem dłonie, a następnie wytarłem je w materiał spodni. Zieleń nie chciała zniknąć, ale nie zamierzałem się tym nadto przejmować. -Cudownie- zacisnąłem wargi starając się nie roześmiać. Ta oschłość była wyjątkowo interesująca – skąd się brała? Co było jej powodem? Można było przyjąć niewielkie pokłady, ale ona zdawała się nimi przesiąknąć. Do szpiku kości. Ciągle poważna, zaskakująco sztywna i zniechęcona do innych osób. Może zaś tylko do mnie? Cóż, życie.
-Wiesz gdzie- odparłem rzucając jej krótkie spojrzenie. -Przeszło dekadę zwiedzałem wschodnie ziemie- dodałem nie wdając się w szczegóły odnośnie konkretnych lokalizacji.
-Pasjonowały mnie- zmilknąłem na moment -pasjonują artefakty- poprawiłem się. To się nie zmieniło, choć obecnie nie miałem wielu możliwości do ich poszukiwań. -Długie wędrówki, poszukiwania, walka z naturą, pogodą to dla mnie nic nowego- przyznałem w końcu. -Ale nigdy nie polowałem, naprawdę- sprecyzowałem, aby nie myślała, że cała ta podróż była żartem, podobnie jak moja niewiedza w tej kwestii. -Co do tego pewnie nie masz żadnych wątpliwości- uniosłem brew i wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie. Brakowało mi tego i prawdopodobnie ta dzisiejsza namiastka skłoniła mnie do pozostania w obrębie jeziora. Do spędzenia nocy pod – prawdopodobnie – gołym niebem. Miły powrót do przeszłości i momentów, o których warto było pamiętać.
Pokiwałem wolno głową, gdy wspomniała o przedbiegach, bowiem zakładałem takie przeświadczenie. -Podoba mi się ta bezpośredniość- odparłem zgodnie z prawdą. Lubiłem ludzi szczerych, nieowijających w bawełnę. Ludzi, którzy nie kryli za pięknymi słówkami własnych myśli i epitetów muszących zatrzymać się na końcu języka. -Nie ty pierwsza i nie ostatnia- zaśmiałem się pod nosem doskonale zdając sobie z tego sprawę. Nigdy nie zależało mi na pierwszym wrażeniu, nie dbałem o zdanie innych – robiłem wszystko zgodnie z sobą samym i nie potrzebowałem oklasków, aby trwać w przekonaniu, że to było słuszniejsze niżeli sztuczność. Wyuczona grzeczność. Miałem swoje zasady.
-Przyznałaś mi rację, jestem w szoku- celowo zatrzymałem na niej spojrzenie i posłałem szelmowski uśmiech. W głowie jednak miałem już tylko kąpiel, a zatem kontakt wzrokowy trwał zaledwie chwilę, właściwie do czasu nim nie pozbyłem się resztek wierzchniego odzienia.
Kilka ruchów ramion, kilkukrotne zanurzenie i wynurzenie z chłodnej wody przyniosło oczekiwane orzeźwienie. Zerknąłem w kierunku brzegu, gdzie powierzchnia wody wyraźnie zafalowała, a zaraz po tym taflę przecięła głowa towarzyszki. Wygiąłem wargi w szerokim uśmiechu i położyłem się na plecach, aby móc swobodnie unosić się na powierzchni. Gorąc dał się nam dzisiaj we znaki, mimo tego że byliśmy skryci pod koronami drzew. -Wiadomo, wtedy lód się topi- zaśmiałem się pod nosem nawet nie zerkając na prawdopodobne, złośliwe spojrzenie.
Gwizdnąłem do przypadkowych ludzi i gestem dłoni nakłoniłem ich, aby zbliżyli się do nas. Oczywiście sam z siebie bym tego nie uczynił, lecz jej irytacja była wyjątkowo dobrym motywatorem. Nie obawiałem się ich – jeśli byli wrogiem nie mogli nic uczynić, jeśli zaś rabusiami, to ich truchła miały wkrótce użyźnić tutejszą ziemię.
Skryłem w dłoniach twarz, kiedy dosięgnęły mnie krople wody. -Kolejne zaskoczenie, potrafisz się bawić- uniosłem brew przesuwając rękami wzdłuż włosów do samego karku. -Czym dziś jeszcze mnie zaskoczysz? Śpiewem? Może tańcem?- zacisnąłem wargi nie mogąc się powstrzymać przed złośliwościami.
Już chciałem wykonać odwet, kiedy to z jej ust padł rozkaz.-Jak sobie panienka życzy- skinąłem głową. Stało się. Pomysł na zemstę. Posyłając jej przesłodzony uśmiech podpłynąłem do brzegu, wyszedłem z jeziora, po czym zgarnąłem damskie ciuszki w dłoń. Zaraz po tym podniosłem też swoje, własną torbę i tą należącą do dziewczyny. Odwróciwszy się przez ramię pomachałem jej i udałem się w głąb lasu zostawiając za sobą tylko kuszę.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Jezioro Loch Lomond
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja