Światełka na wodzie
Według zwyczaju, po przeczytaniu wróżby jej tekst należy zastąpić osobistym życzeniem - dotyczącym własnej bądź innej osoby - a lampion puścić z powrotem na wodę. Zabranie go przez fale ma zapewniać, że zapisana prośba wkrótce się spełni.
Dryfujący na wodzie lampion można przywołać jedynie zaklęciem Accio. Aby to zrobić, należy napisać post, w którym postać decyduje się na kolor lampionu, w który celuje (czerwony, czarny lub szary) oraz rzucić dwiema kośćmi: k100 (na powodzenie rzuconego zaklęcia) oraz k10 (na określenie numeru wróżby przypisanej do danego koloru). Pole rzutu kością powinno wyglądać tak.
ST wyłowienia lampionu jest równe stopniowi trudności Accio i wynosi 40 (do rzutu dolicza się statystykę zaklęć). W razie niepowodzenia nic nie stoi na przeszkodzie, żeby spróbować jeszcze raz.
Każda postać może wylosować tylko jedną wróżbę (panowie mogą jednakże wyręczyć w tej czynności panie, losując w ich imieniu i przekazując im później lampion), jak również posłać na wodę jedno życzenie.
Post z wróżbą pojawi się z konta Ain Eingarp po każdym udanym rzucie. W razie wylosowania numeru, który przy danym kolorze pojawił się już wcześniej, organizator kierujący zabawą sam wybierze następną wolną wróżbę - nie ma potrzeby w takim wypadku rzucania kością jeszcze raz.
Wszelkie pytania i wątpliwości można kierować do Percivala Notta.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Coś w tym jest. - stwierdził, przytakując jej łbem - Nie musiałabyś, ale pewnie i tak by ci to weszło do głowy jakbym ciągle o tym gadał. I wszyscy dookoła też... Moja mama nigdy jakoś specjalnie nie interesowała się różdżkarstwem, ale pewnie potrafiłaby odpowiedzieć na podstawowe pytania. - wzruszył ramionami. Titus to polerował różdżki nawet przed snem, Pola by mu pewnie w tym pomagała, jakby faktycznie mieli kiedyś dzielić sypialnię. Pokręcił z rozbawieniem głową, słysząc o szkole różdżkarskiej, ale nie chciał jej wyprowadzać z błędu... Z drugiej strony pobierał przecież nauki w tym kierunku, jeno jego różdżkarska klasa liczyła aż jedną osobę - Przesadzasz, nawet wśród Ollivanderów są kobiety, które nie mają pojęcia o różdżkarstwie, one po prostu zajmują się innymi sprawami. Kobiecymi. - on by opowiadał dzieciom o różdżkach, a Polly by je uczyła stylu. To się chyba nazywa symbioza, albo coś w ten deseń.
- Goblińskiego? Jakoś nie ufam goblinom, one plują jadem. - nie wróżył sobie kariery w bankowości. O Merlinie! Oszalałby jakby całe dnie spędzał wśród takich maluszków z długimi paluchami, nosami i uszami. I z niezbyt przyjaznym wyrazem twarzy. Właściwie nie widział nigdy goblina, który by się uśmiechał; nie to, żeby był jakimś znawcą, ale te pracujące u Gringotta wcale nie wzbudzały jego zaufania. Dlatego zresztą swoje prywatne pieniądze chował w skarpecie.
- Oj, nie gniewaj się. - parsknął śmiechem bo Pola była taka słodka z naburmuszoną miną. Zupełnie jak ciasteczka, które sprzedawała w Słodkiej Próżności. Do schrupania. Zerknął na jej wróżbę...
- Widzisz? To przeznaczenie! - roześmiał się - Zaczekaj! Nie chcesz puścić życzenia na wodę? No wiesz, jak już przeczytamy swoje wróżby to mamy prawo do puszczenia życzeń w świat. - pokiwał głową, zaś kiedy zaproponowała powrót na salę, to machnął czerepem jeszcze bardziej energicznie.
- Racja, przyda nam się mała rozgrzewka. - to chyba znaczyło, że na jednej lampce się nie skończy - Ale najpierw życzenia. - postukał różdżką w swoją karteczkę, transmutując zebrane tam litery w inne zdania, szybko zgiął ją wpół, umieścił na nowo w swoim lampionie i puścił w świat, przez chwilę patrząc jak sunie po falującej tafli wody.
If they can do it,
why not us?
No ale jakby była jego zoną, to by się mogła poświęcić i skończyć jako polerowacza różdżek. To nawet mogłoby być dość romantyczne. Taki wieczór z różdżkami.
- Pewnie dlatego, że nikt nie mówi w ich języku, tylko wszyscy oczekują, że one nauczą się naszego. Patrzyłeś kiedyś na to w ten sposób? - niewinne podejście do życia wiele ułatwia, na przykład nie jest się obrazonym na rzeczy na które nie ma się wpływu.
- Um, no okej - zgodziła się, bo w sumie to racja, może jak puści życzenie to ono się spełni. Wcale nie trzeba być wróżką, Einsteinem czy gnomem, żeby wiedzieć czego sobie życzy Polly Havisham. Więc nawet się długo nie zastanawiała, ale tak się trochę odsuneła od Titusa i mówi: - Nie podgladaj! - bo on chciał złamać zasadę i pewnie spojrzeć. Ją też zżerało co on ma na swojej karteczce, ale nie odważyła się spojrzeć. Co jak przez to marzenie mu się nie spełni? Pola totalnie wierzy w takie akcje.
Tak więc kładą te papierki na wodzie i one odpływają, a oni jak się napatrzyli, to poszli się upić przed wielkim konkursem tanecznym. Który wygrają, oczywiście!
|zt
z.t
Akurat kiedy obejmuje wzrokiem znów jego twarz, Darcy łapie się na rzuconą wypowiedź. Pochyla się do niego bliżej, mimo, że stoją już bardzo blisko. Ona przytrzymuje się jego ramienia, a zaraz potem obejmuje je dłońmi.
Czegoś oczekujesz, lordzie? – jej wzrok pada na jego twarz. Nie pyta o nic głośno, ale Quentin wyraźnie zdaje się czegoś po niej się spodziewać. Nie jest w stanie określić czego. Możliwości kuszą, aby zajrzeć w jego umysł i wyciągnąć tą informację. Legilimencja mogłaby jednak zdradzić jej siłę. Darcy nie chce, żeby wszyscy wiedzieli, że nią włada. Lady Rosier lubi, kiedy mężczyzna otacza ją opieką, tak jak przyzwyczaił ją do tego Tristan w całym jej życiu. Nie chce dać Quentinowi powodów do sądzenia, że nie musi o nią dbać, bo Darcy poradzi sobie sama. Niewątpliwie, mogłaby, ale czy największą przyjemnością nie jest, kiedy ktoś ją w tym wyręcza? Nie powinien się do tego nadawać on – jej narzeczony?
Dlatego nie odczytuje jego myśli, chociaż chciałaby. Nie ulega pokusie. Spuszcza wzrok, a z nim dłoń, ocierając się palcami o odsłoniętą skórę pod mankietami burkowej koszuli. Chociaż palce zgrabnie wsuwają się pod nią, gest ten ma wyglądać na całkiem przypadkowy. Dlatego dłoń drży w powietrzu i cofa się w dół, kiedy Darcy stara się nadać temu odważnemu w towarzystwie gestowi całkowitej losowości. W końcu odpowiada mu, ani na moment nie zapominając, że zadał pytanie, nawet jeśli jakiś czas wydawało się, że już na takowe nie odpowie.
— A znajdziesz się w niej?
Mojej przyszłości.
— Wtedy tak.
Długo milczysz, nie odpowiadając (czyżbyś powoli dostosowywała się do mnie?), a ja czynię to samo. Czas niesamowicie się rozciąga - na tyle, żeby zapomnieć o zadanym pytaniu. Twój głos wyrywa mnie z dziwnego letargu, w który popadłem dosłownie przed chwilą. Nie mogę powstrzymać cisnącego się na usta ledwie widocznego uśmiechu. Karmię się tymi słowami co najmniej, jak gdybyś nie umiała kłamać. Zdarza się, że bywam naprawdę naiwny. A może to jedynie paląca potrzeba uznania w oczach drugiej osoby - trudno mi to stwierdzić. Staram się przesadnie nie analizować własnego życia, gdyż zawsze wtedy popadam w spiralę skrajnej niechęci co do własnej osoby. To nie wpływa zbyt dobrze na moją prezencję oraz nikłe kontakty międzyludzkie.
- Naturalnie - odpowiadam po dłuższej pauzie. Odgarniam z twojej twarzy zabłąkany kosmyk włosów. Spoglądam na jezioro oraz gości przywołujących lampiony. - Chciałbym, żeby to była dobra przyszłość. - Ośmielam się dodać. Życzenie? Całkiem prawdopodobne. Delikatnie ciągnę cię za łokieć w kierunku samego brzegu. - Czerwony? - zadaję pytanie retoryczne. Wierzę, że nic się nie zmieniło i nadal jest to twój ulubiony kolor. Wyłapuję jeden z nich spojrzeniem, jednak nadal czekam na twój werdykt.
I powiedziała więcej niż słowa.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
— Nie znam lepszego koloru.
W końcu odezwała się, potwierdzając chwilowe zawahanie narzeczonego. Utrzymała jego dłoń w zgięciu swojej ręki jeszcze przez chwilę i wyłapała jego spojrzenie, palcami wolnej ręki dotykając jego policzka.
— Bądź ostrożny.
Zupełnie tak, jakby nikogo oprócz nich tu nie było. Poprawiła ujęcie jego podbródka i wyprostowała się, przykładając drugą dłoń do jego karku, kiedy stanęła na wprost niego, zniżając jego twarz ku dołowi, bliżej jej własnej, aż poziomy ich oczu niemalże się ze sobą zrównały.
— I nigdy nie celuj w szarości.
Złożyła subtelny pocałunek na jego policzku, zanim wróciła do swojej poprzedniej pozycji, cofając dłoń od jego twarzy. Stała dokładnie przed nim, utkwiwszy spojrzenie na jego ciemnych w tym świetle oczach. Czuła jak niesforny kosmyk włosów znów opada jej na twarz. Dłoń nawet drgnęła w chęci zgarnięcia go za ucho, ale zatrzymała się w pół-ruchu. Poczekała aż on to zrobi. Robił to tak zgrabnie, że niemalże nie dostrzegała w nim wtedy Burke’a.
Nadal wolę szarości, ale nie potrafię powiedzieć, żeby czerwień była brzydka. Czerwień róż, czerwień maków - to piękne barwy. Z gustem, klasą. Płomienne jak twój charakter. To nieważne, że teraz starasz się utrzymać emocje na wodzy, doskonale zdaję sobie sprawę z twojej przewrotności oraz nieprzewidywalności. To trochę nawet urokliwe, wywołujące przyjemne ciarki na skórze. Mniejsze, niż bezpośredni dotyk oraz prośba, może nawet ostrzeżenie. Kiwam głową, chcąc odchodzić, ale twoja bliskość skutecznie mnie od tego odwodzi. Kolejne kilka uderzeń serca w klatce piersiowej więcej. Patrzę w błękit twoich oczu starając się odczytać z nich jak najwięcej, ale wszystkie wnioski wydają mi się jedynie projekcją mojego własnego umysłu. Za to wzbiera we mnie determinacja.
- Accio - mówię, kiedy kieruję swoje kroki w kierunku brzegu. Różdżką wskazuję na czerwony lampion dryfujący najbliżej nas. Skoro to właśnie ten sobie wybrałaś, to ten chcę przywołać na swoje ręce, żeby później móc ci go oddać. Wszystko dla tego jednego życzenia, które ma spełnić los, nie ja, co może wprawiać mnie w lekkie zdenerwowanie, ale czasem tak bywa, że nie można mieć wszystkiego. I nie mogę być zawsze, na każde zawołanie, nawet jeśli bym chciał. Teraz chcę wspólnej przyszłości, później… później jest zbyt mgliste.
I powiedziała więcej niż słowa.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
#1 'k100' : 98
--------------------------------
#2 'k10' : 2
głośno o intencjach krzyczy;
obserwuj uważnie fałszoskop
- ktoś bliski źle Ci życzy.
Padło na stojącą w zaciszu nadbrzeżnego drzewa parkę. Wyglądającą niezwykle znajomo, dlategóż lady Burke podeszła do niej od razu, wyciągając zasuszoną rękę do mężczyzny, w którym rozpoznała swego krewnego.
- Edgarze, jakiś ty słodziutki, pamiętam cię jako takiego małego młodzieńca, ot, niewiele większego od diamentu, jaki otrzymałam na zaręczyny! - powitała go jowialnie i entuzjastycznie, zerkając w bok, by zmrużyć oczy i lepiej przyjrzeć się towarzyszce Edgara. Nieco mieszało się jej w głowie a wzrok nie pozwalał na poprawne powiązanie młodych twarzy z imionami. - Och, z tego co widzę po, ekhem, karnacji, to nie jest twa droga, egzotyczna Ziva...to nie przystoi, nie przystoi tak bałamucić dziewczęta na widoku żony! - wychrypiała teatralnym szeptem, od razu ciągnąc Quentina w drugą stronę, ku zakamarkom ogrodu, by uratować kobiecy honor Zivy. Może i była dzikuską, może i wyglądała dziwacznie, ale żona - to żona. A Eleonora Burke nie pozwoli, by jej drogi chrześniak wysyłał tęskne spojrzenia w kierunku jakiejś niepełnoletniej dzierlatki. - I jeszcze pisać do niej jakieś dwuznaczne wierszydła - jęknęła zawstydzona, wyrywając z dłoni Quentina kremowy blankiecik.
- Ktoś bliski źle ci życzy - mówię na głos, przekazując tylko najistotniejszą część. Obracam głowę w kierunku mej towarzyszki posyłając jej pytające spojrzenie. Może wie, o kogo chodzi? Cóż, być może nawet przez tą osobę wróci do rodzinnej Francji, chociaż tego naturalnie jeszcze nie wiem. Mnę bilecik dłużej niż powinienem nie wiedząc, jak zabawić kobietę rozmową, kiedy nagle przychodzi pozorne wybawienie. Mocny uścisk na ręce budzi mnie z chwilowego odrętwienia. Patrzę na dół widząc lady Burke, nadal olśniewającą. Chcę ją nawet należycie przywitać, ale pomimo wieku kobiecina jest szybsza ode mnie - nim z moich otwartych ust wydobywa się cokolwiek, zostaję zasypany stertą różnych nieskładnych zdań.
- Mam na imię Quentin, ciociu. - Przedzieram się przez jej potok słów. Jeszcze z pewnością oraz mocą w głosie; niestety każda kolejna informacja zapędza mnie w kozi róg. Czuję się jak kilkulatek bez prawa głosu, za to przytłoczony nachalnością bezpośredniej ciotki. Moja twarz nabiera zbolałego wyrazu, a spojrzenie wręcz krzyczy ratuj, ale niestety ten ratunek nie nadchodzi.
- Ciociu, chciałbym ci przedstawić lady Rosier… - zaczynam, ale nie kończę pociągnięty w zupełnie inną stronę. Jestem w kropce, bo przecież nie wypada zostawiać swoją towarzyszkę bez partnera na takiej uroczystości. Krzyczeć też nie wypada, dlatego pozostaje wysyłać znaki rękoma, że zaraz przyjdę. Tak. Mam mocne postanowienie rozmówić się z lady Eleonorą oraz wrócić na brzeg jeziora. Mam nadzieję, że moja partnerka mi to wybaczy, ale niestety czasem jest tak, że rodzina nie daje ci żyć.
W tym samym czasie tracę czujność, przez której brak zostaje mi odebrany bilecik, który miałem złożyć na ręce Darcy.
- To jest pergamin z wróżbą - tłumaczę się jak z jakiegoś największego przewinienia, nieco rozpaczliwym głosem. Niech nie myśli, że ja kogokolwiek bałamucę! Daleko mi do tego! Zresztą, wątpię, żeby była w stanie coś przeczytać będąc w połowie ślepą. - Skoro już ustaliliśmy, że nie jestem Edgarem, może opowie mi lady Burke o swoim samopoczuciu, a ja wrócę do pozostawionej samej sobie damy? - pytam z lekką nadzieją w głosie. Chyba jeszcze nie jest ze mną tak źle, skoro lepiej odnajduję się w towarzystwie młodszych osób.
I powiedziała więcej niż słowa.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
- Och, Edgarze, ale z ciebie żartowniś! - wydusiła z siebie, gdy zdołała zaczerpnąć oddechu. - Nic dziwnego, że taki zabawny fircyk jak ty ściąga na siebie uwagę młodziutkich panienek, ale, nie sądzisz, mój drogi, że to NIE PRZYSTOI? - I chociaż wypowiedź zaczęła od słodkiego komplementu, to ostatnie słowa zabrzmiały ponowionym gromem. Prosto z ciemniejącego nad posiadłością nieba. - Masz już swoje lata i masz żonę, no doprawdy, kto jak kto, ale ty powinieneś wykazać się większą klasą. Nikt nie zabrania ci realizowania swych męskich przyjemności, mój świętej pamięci małżonek miał setkę kochanek, jak Merlina kocham, ale nigdy nie pojawiał się w ich towarzystwie na szlacheckich spotkaniach! To jak potwarz dla tej, wybranej ci przez serce i rodzinę! - perorowała dalej, ślepa na migowe znaki Quentina. Uparcie szła dalej, byle uciec od zwodniczego czaru brunetki. Nie umknęło jej jednak urwane przedstawienie: dopiero, kiedy usłyszała nazwisko, stanęła jak wryta, wytrzeszczając maleńkie oczka. - Edgarze, do tego to panienka Rosier, róża z ogrodu doskonałej szlachty, przecież lord Corentin by cię zabił. Wyzwał na pojedynek, połamał twój rapier, zniszczył różdżkę a prochami z twego ciała podsypałby krzewy ukochanych kwiatów - jęknęła dramatycznie, po chwili znów, z jeszcze większą werwą, ciągnąc za sobą Quentina. Byle dalej od arystokratycznego dramatu. Machinalnie, wolną dłonią, podarła karteczkę - zdenerwowana coraz bardziej i przez to przygłucha; ostatnie zdania Burke'a dotarły do niej w dziwnym poszatkowaniu. - Oj, mój drogi, nigdzie nie wrócisz, chyba, że do żony. Zaraz znajdziemy Zivę - no cóż, nietrudno wyłapać ją z tłumu, nieprawdaż? - a potem zatańczysz z nią walca i już nigdy nie będziesz hańbił swej wybranki. Może i jest odrobinę czarnawa, ale to matka twych dzieci, na Slytherina! - zadecydowała, zakręcając gwałtownie, tym razem kierując swe kroki w stronę weselnego namiotu.
- Quentin. Jestem Quentin - idę w zaparte, ściskając zęby. Zachować spokój, to najważniejsze. - Nie jestem fircykiem. Co więcej, to była jedna kobieta - prostuję wszelakie pomówienia. Nie wiem po co, to i tak nie ma teraz znaczenia. Dotarcie do wypełnionego demencją umysłu lady Burke jest niemożliwe. Niby to oczywiste, ale absurdalna chęć naprostowania wszystkich pomówień jest w mnie silniejsza. Jestem masochistą.
- Lady Burke. Jestem kawalerem, szukam narzeczonej, jak rodzina przykazała - mruczę już pod nosem bez przekonania. Naprawdę nie wiem po co się tak uzewnętrzniam. Chyba zostałem po prostu zepchnięty w kozi róg oraz przygwożdżony do ściany. Zaciskam zatem usta w wąską linię nie mówiąc już nic. Po prostu idę słuchając kolejnych tyrad oraz kręcąc przecząco głową. Starość to naprawdę okrutny stan nie tylko ciała, ale przede wszystkim umysłu. Biedny Edgar - oby tylko nie miał problemów z powodu tej konwersacji. Jakoś przełknę werbalną kastrację moich umiejętności w starciu z lordem Rosierem, który podobno jest w naprawdę ciężkim stanie. Widocznie nie mam szans nawet z mężczyzną przykutym do łóżka.
- Dobrze, znajdźmy Zivę - rzucam zrezygnowany. Jeśli znajdziemy ją z mężem u boku, cała farsa się skończy. Zresztą, lady Rosier chyba jest już na mnie wściekła, bo nie widzę jej z oddali. Najpewniej wyszła z wesela. Co za niefart.
I powiedziała więcej niż słowa.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
Na razie Eleonora nie sprawiała wrażenia rozbawionej zachowaniem Edgara i chociaż ponowny, cichy sprzeciw Quentina dotarł do jej uszu, to nie zatrzymała się, idąc dalej z zadziwiającą werwą. - To, że jestem w kwiecie wieku nie znaczy, że musisz powtarzać żarty dwukrotnie, Edgarze. Słyszałam go za pierwszym razem, Quentin, ha, dobre sobie - skarciła go, odbierając powtórzenie za niekulturalny przytyk. - Jeszcze może powiedz, że jesteś Wynonną! - wywróciła oczami, co nie było w ogóle widoczne spod opadających powiek i spulchnionych zmarszczek. - Gdybyś był Quentinem, nie szalałbyś w ten sposób - kontynuowała subtelne karcenie, chociaż z każdym szybszym krokiem trudności w mówieniu stawały się coraz bardziej słyszalne. Finalnie, uznając, że oddalili się w bezpieczną odległość od panienki Rosier, Eleonora gwałtownie przystanęła, kasłając suchotniczo. - Quentin to nieśmiały, cichy młodzieniec, który z pewnością wie, że narzeczonej nie szuka się w ciemności nad brzegiem jeziora! W ogóle się jej nie szuka, ród ją znajduje - mruknęła zrezygnowana, gdy już przestała wypluwać z siebie płuca. Odkaszlnęła raz jeszcze, po czym z uśmiechem przyjęła zgodę Edgara. - No, w końcu mądrzejesz, mój drogi. Puścimy to chwilowe zaćmienie w niepamięć, prawda? - zaproponowała łaskawie: z pewnością nie wspomni o tym Zivie ani nikomu; co jak co, ale sekrety były u lady Eleonory bezpieczne. Zachowywała je dla siebie...i równie szybko zapominała, że podobne sytuacje miały miejsce. Pokiwała głową, po czym ponownie ujęła ramię Quentina i razem z nim ruszyła w stronę weselnego namiotu, usilnie wypatrując wśród śnieżnolicych panienek tą jedną, ciemniejszą twarzyczkę.
| ciocia zt
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3