Budynek administracji
AutorWiadomość
Budynek administracji
Dwie mile od głównej bramy rezerwatu, we wschodniej jego części, znajduje się rozłożysty, kamienny budynek, który tylko oficjalnie nosi nazwę Siedziby Administracji. Większość pracowników nazywa go po prostu Gniazdem: to tutaj znajduje się serce Peak District. W rozbudowywanych rok po roku wnętrzach mieści się gabinet głównego zarządcy oraz nadzorców obydwu obszarów rezerwatu, a także pośrednie gabinety, miniaturowa sowia poczta, kominki sieci Fiuu, niezwykle bogata biblioteka z wspaniałym zasobem książkowej wiedzy o smokach i pieczołowicie prowadzone archiwum. Chcąc załatwić przepustkę albo inne sprawy wagi niemalże państwowej, należy udać się właśnie w to miejsce, w którym opiekunowie smoków zaczynają i kończą pracę, składając raporty lub znosząc ministerialne kontrole.
| końcówka kwietnia dodookreśleniaczasowego
Jeszcze żaden kwiecień, którego mógł doświadczyć w swym ponad trzydziestoletnim życiu, nie doświadczył go tak mocno, jak ten. Wyjątkowy miesiąc, wydobywający z Benjamina więcej niż lata nauki w Hogwarcie, więcej niż setki niebezpiecznych przygód, zarówno na boisku jak i dalekich bezdrożach, więcej niż wcześniejsze ciężkie dni, zdające się z obecnej perspektywy żenującą zabawą w bolesną powagę. Zdążył utracić sens życia i zdobyć go na nowo, zasmakować narkotycznej rozkoszy i udławić się nią aż do mało estetycznej zapaści, zawieść tych, których kochał, i mozolnie odbudować zaufanie. Dbał o te kruche fundamenty z troską dotyczącą dotychczas wyłącznie smoków; doglądał swojej świeżo wyklutej dojrzałości, przejęty, wzruszony, zaniepokojony i przerażony. Czuł się tak nieznośnie wrażliwy, obdarty z każdej warstwy ochronnej, wystawiony na ostre promienie słońca i lodowate podmuchy wiatru. To normalne, mówiła mu Tonks, to normalne, że okrutnie poparzona skóra raz pali żywym ogniem, by po sekundzie przebijać nerwy igiełkami chłodu, że połamany bark promieniuje takim bólem, jakby ktoś wcisnął mu między kości długi sztylet. Akceptował nadwyrężenie ciała – przeszło w ciągu tygodni naprawdę wiele – tak samo jak godził się z wypełniającym go wewnętrznie zmęczeniem. Rezygnacją. Smutną, rozżaloną, zranioną, lecz w pewnym sensie spokojną. Porzucił rozpaczliwe szarpanie się z uczuciami do Harriett i wyrzutami sumienia, lecząc je myślami o czymś większym. O tym, co czeka go dalej, co czeka ich, Gwardię, Zakon; rodzinę i przyjaciół. Na razie lizali rany; wiedział, że każde z nich potrzebuje czasu, by ochłonąć po podjętych decyzjach, i choć rozumiał to doskonale, to niecierpliwie wyczekiwał działania. By odpokutować bardziej, by jak najszybciej przeciwdziałać kiełkującemu złu, lecz także – nieco egoistycznie? – by skoncentrować się na czymś więcej niż na pielęgnowaniu rachitycznej dorosłości.
Na razie jedynie rezerwat odciągał skutecznie jego myśli, stanowiąc lek na powracający regularnymi falami głód i smutek. Odkąd awansował, pracownicza codzienność mocno się zmieniła. Nowe stanowisko, własny gabinet, stosy papierkowej roboty; ciągle czuł się nieco obco i niepewnie w nowej roli, choć otrzymywał wsparcie od wszystkich dawnych współpracowników. Spędzał całe dnie w Peak District, najpierw wdrażając się w nowe obowiązki a potem: wykonując stare, przyziemne, dające mu ukojenie i przywołujące na zmęczonej twarzy lekki uśmiech. Okruszek uspokoił się i rósł jak na drożdżach a Ogniomioty Katalońskie wyczuwały nadejście wiosny, stając się coraz bardziej żywiołowe. Dobrze, powinny się ruszać, zbyt długi odpoczynek sprzyjał marazmowi i depresji. Znał to z autopsji, dlatego brał na siebie dużo więcej, niż powinien. Zbliżało się popołudnie, powinien siedzieć w gabinecie, a zamiast tego śpiesznie wracał z przedszkolnego terrarium. Chciał dopilnować wizyty uzdrowicieli – ach, to ojcowskie przekonanie, że jeśli nie będzie patrzył im na ręce, to nie będą wiedzieli co dolega jego dzieciom – i było to ważniejsze od papierkowej roboty, od której jednak nie mógł uciec. Nie, żeby narzekał; rozumiał, że z awansem dopadną go mniej atrakcyjne obowiązki, które jednak sumiennie wypełniał.
Nieco wolniej niż zwykle wbiegł po schodach i otworzył boczne drzwi do swojego gabinetu, przesyconego jeszcze zapachem dawnego lokatora: eliksir na mole, ognista, maść hamująca łysienie i...woda kolońska, której używał on.
Stanął jak wryty, najpierw czując, że coś jest nie tak, dopiero później zauważając wygodnie rozłożonego w fotelu Percivala. Siedział naprzeciwko biurka, ale Wright nie był pewien, czy to nie jest kolejna projekcja jego wygłodniałego umysłu. Zrobił natychmiastowy rachunek sumienia: wziął rano łagodzący eliksir, wczoraj wieczorem także, nie, nie miał do czynienia z żadną Złotą Rybką, mogącą podsunąć mu ten tęskny obraz. A może za dużo środka przeciwbólowego? Mimowolnie potarł lewe przedramię; ból rozbłysnął mu pod powiekami setką iskierek – nie, skoro cierpiał, to nie mogło być działanie ekstremalnej narkozy. Naprawdę, po prawie czterech miesiącach, znajdował się półtora metra od Percivala Notta. Z obrączką na palcu.
Nie patrz, powtarzał sobie niczym mantrę, jak wtedy, gdy obydwaj mieli po czternaście lat i przebierali się z mokrych ciuchów tuż po przegraniu zakładu z Ollivanderem, który skutkował krótką kwietniową kąpielą w jeziorze tuż przy zamku. Nie patrz, nie chcesz wyjść na dziwaka, nie chcesz zawracać sobie głowy, nie chcesz znów dławić się obrzydzeniem do samego siebie. Nie patrzył więc i teraz, w dół, na jego dłoń, na złoty krążek, widząc jednak przed sobą widmowo szczuplejszego, niższego Percivala; blada skóra brzucha, poskręcany materiał podkoszulka pobrudzony wilgotnym piaskiem i wstęgami zielonych roślin, zaczerwienione z chłodu policzki, śmiech przerywany drżeniem z zimna. Zabolało i tak, a przecież nie patrzył; spojrzenie utkwione prosto w jego zielonych oczach. Usunięcie wyzwalacza z zasięgu wzroku powinno pomóc, czyż nie tak postąpił z narkotykami?, ale i tak był okrutnie świadomy swej nieudolności. Nie mógł sobie wmówić, że obrączki – razem z dodatkiem w postaci całego Percivala – tutaj nie ma. Milczał jednak, stojąc ciągle w pół kroku za biurkiem, zupełnie, jakby po prostu pomylił pokoje i wpadł tutaj przypadkiem, mając za chwilę wycofać się szybko do drzwi.
Jeszcze żaden kwiecień, którego mógł doświadczyć w swym ponad trzydziestoletnim życiu, nie doświadczył go tak mocno, jak ten. Wyjątkowy miesiąc, wydobywający z Benjamina więcej niż lata nauki w Hogwarcie, więcej niż setki niebezpiecznych przygód, zarówno na boisku jak i dalekich bezdrożach, więcej niż wcześniejsze ciężkie dni, zdające się z obecnej perspektywy żenującą zabawą w bolesną powagę. Zdążył utracić sens życia i zdobyć go na nowo, zasmakować narkotycznej rozkoszy i udławić się nią aż do mało estetycznej zapaści, zawieść tych, których kochał, i mozolnie odbudować zaufanie. Dbał o te kruche fundamenty z troską dotyczącą dotychczas wyłącznie smoków; doglądał swojej świeżo wyklutej dojrzałości, przejęty, wzruszony, zaniepokojony i przerażony. Czuł się tak nieznośnie wrażliwy, obdarty z każdej warstwy ochronnej, wystawiony na ostre promienie słońca i lodowate podmuchy wiatru. To normalne, mówiła mu Tonks, to normalne, że okrutnie poparzona skóra raz pali żywym ogniem, by po sekundzie przebijać nerwy igiełkami chłodu, że połamany bark promieniuje takim bólem, jakby ktoś wcisnął mu między kości długi sztylet. Akceptował nadwyrężenie ciała – przeszło w ciągu tygodni naprawdę wiele – tak samo jak godził się z wypełniającym go wewnętrznie zmęczeniem. Rezygnacją. Smutną, rozżaloną, zranioną, lecz w pewnym sensie spokojną. Porzucił rozpaczliwe szarpanie się z uczuciami do Harriett i wyrzutami sumienia, lecząc je myślami o czymś większym. O tym, co czeka go dalej, co czeka ich, Gwardię, Zakon; rodzinę i przyjaciół. Na razie lizali rany; wiedział, że każde z nich potrzebuje czasu, by ochłonąć po podjętych decyzjach, i choć rozumiał to doskonale, to niecierpliwie wyczekiwał działania. By odpokutować bardziej, by jak najszybciej przeciwdziałać kiełkującemu złu, lecz także – nieco egoistycznie? – by skoncentrować się na czymś więcej niż na pielęgnowaniu rachitycznej dorosłości.
Na razie jedynie rezerwat odciągał skutecznie jego myśli, stanowiąc lek na powracający regularnymi falami głód i smutek. Odkąd awansował, pracownicza codzienność mocno się zmieniła. Nowe stanowisko, własny gabinet, stosy papierkowej roboty; ciągle czuł się nieco obco i niepewnie w nowej roli, choć otrzymywał wsparcie od wszystkich dawnych współpracowników. Spędzał całe dnie w Peak District, najpierw wdrażając się w nowe obowiązki a potem: wykonując stare, przyziemne, dające mu ukojenie i przywołujące na zmęczonej twarzy lekki uśmiech. Okruszek uspokoił się i rósł jak na drożdżach a Ogniomioty Katalońskie wyczuwały nadejście wiosny, stając się coraz bardziej żywiołowe. Dobrze, powinny się ruszać, zbyt długi odpoczynek sprzyjał marazmowi i depresji. Znał to z autopsji, dlatego brał na siebie dużo więcej, niż powinien. Zbliżało się popołudnie, powinien siedzieć w gabinecie, a zamiast tego śpiesznie wracał z przedszkolnego terrarium. Chciał dopilnować wizyty uzdrowicieli – ach, to ojcowskie przekonanie, że jeśli nie będzie patrzył im na ręce, to nie będą wiedzieli co dolega jego dzieciom – i było to ważniejsze od papierkowej roboty, od której jednak nie mógł uciec. Nie, żeby narzekał; rozumiał, że z awansem dopadną go mniej atrakcyjne obowiązki, które jednak sumiennie wypełniał.
Nieco wolniej niż zwykle wbiegł po schodach i otworzył boczne drzwi do swojego gabinetu, przesyconego jeszcze zapachem dawnego lokatora: eliksir na mole, ognista, maść hamująca łysienie i...woda kolońska, której używał on.
Stanął jak wryty, najpierw czując, że coś jest nie tak, dopiero później zauważając wygodnie rozłożonego w fotelu Percivala. Siedział naprzeciwko biurka, ale Wright nie był pewien, czy to nie jest kolejna projekcja jego wygłodniałego umysłu. Zrobił natychmiastowy rachunek sumienia: wziął rano łagodzący eliksir, wczoraj wieczorem także, nie, nie miał do czynienia z żadną Złotą Rybką, mogącą podsunąć mu ten tęskny obraz. A może za dużo środka przeciwbólowego? Mimowolnie potarł lewe przedramię; ból rozbłysnął mu pod powiekami setką iskierek – nie, skoro cierpiał, to nie mogło być działanie ekstremalnej narkozy. Naprawdę, po prawie czterech miesiącach, znajdował się półtora metra od Percivala Notta. Z obrączką na palcu.
Nie patrz, powtarzał sobie niczym mantrę, jak wtedy, gdy obydwaj mieli po czternaście lat i przebierali się z mokrych ciuchów tuż po przegraniu zakładu z Ollivanderem, który skutkował krótką kwietniową kąpielą w jeziorze tuż przy zamku. Nie patrz, nie chcesz wyjść na dziwaka, nie chcesz zawracać sobie głowy, nie chcesz znów dławić się obrzydzeniem do samego siebie. Nie patrzył więc i teraz, w dół, na jego dłoń, na złoty krążek, widząc jednak przed sobą widmowo szczuplejszego, niższego Percivala; blada skóra brzucha, poskręcany materiał podkoszulka pobrudzony wilgotnym piaskiem i wstęgami zielonych roślin, zaczerwienione z chłodu policzki, śmiech przerywany drżeniem z zimna. Zabolało i tak, a przecież nie patrzył; spojrzenie utkwione prosto w jego zielonych oczach. Usunięcie wyzwalacza z zasięgu wzroku powinno pomóc, czyż nie tak postąpił z narkotykami?, ale i tak był okrutnie świadomy swej nieudolności. Nie mógł sobie wmówić, że obrączki – razem z dodatkiem w postaci całego Percivala – tutaj nie ma. Milczał jednak, stojąc ciągle w pół kroku za biurkiem, zupełnie, jakby po prostu pomylił pokoje i wpadł tutaj przypadkiem, mając za chwilę wycofać się szybko do drzwi.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Charakterystyczna woń unosząca się nad rezerwatem, poprawiała mu nastrój już z daleka, drażniąc nos zapachową mieszanką siarki, nagrzanych słońcem kamieni i przestrzeni. Aportował się tuż przy głównej bramie, od Gniazda dzieliły go więc całe dwie mile marszu, które pokonywał wyjątkowo niespiesznie, po drodze wesoło zagadując dwóch znajomych pracowników. Miał mnóstwo czasu; z ministerstwa urwał się wcześniej, tłumacząc się koniecznością wizyty w Peak District i biorąc wolne już do końca dnia. Ostatnimi czasy zdarzało mu się to częściej niż zwykle, oficjalnie dlatego, że nie miał pod swoimi skrzydłami stażystki, która mogłaby załatwiać takie sprawy za niego. Nieoficjalnie, była to prawda tylko po części; w rzeczywistości wcale nie kwapił się z szukaniem zastępstwa, lekką ręką odrzucając kolejnych kandydatów i wykorzystując każdą możliwą okazję do wyrwania się z biura. Wyjątkowo nieznośnego; opuszczenie Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów wywołało w departamencie przysłowiową burzę w kociołku alchemika, zmuszając Percivala do unikania niekończących się serii pytań, na które zwyczajnie nie znał odpowiedzi.
Naprzykrzające się obowiązki były jednak jedną z niewielu rzeczy, na które obecnie mógł narzekać, bo kwiecień okazał się dla niego wyjątkowo łaskawy. Już dawno nie czuł się tak wewnętrznie w porządku; grudniowo-styczniowa tragedia w trzech aktach zdawała się należeć wreszcie do zamkniętej przeszłości, pozwalając mu na przewrócenie strony i otwarcie w życiu nowego rozdziału. Jaśniejszego, lżejszego, bardziej sensownego? Nie był pewien, jednak przeczucia miał dobre; nie trzymał się już starych przyzwyczajeń tak kurczowo jak do tej pory, a świadomość nadchodzących zmian nie budziła odruchowej chęci do ucieczki. Nie zawsze było mu łatwo, powoli uczył się jednak funkcjonować inaczej, zaczynając od rzeczy zupełnie błahych i drobnych: przyzwyczajał się do nowego domu, jednocześnie odzwyczajając się od samotności; uczył się odpowiadać na pytanie o to, jak mu minął dzień, czymś więcej niż niemiłym burknięciem; zaczął wstawać wcześniej, tylko po to, żeby zdążyć wypić poranną kawę w towarzystwie Inary, a nie podstarzałej mapy we własnym gabinecie. Jego dłoń coraz częściej wędrowała do tkwiącej na palcu obrączki, żeby obrócić nią kilka razy w geście, którym – jak zauważył – odganiał od siebie stres i nadszarpnięte nerwy. Skłamałby co prawda, gdyby powiedział, że wspomnienia nigdy do niego nie wracały, i że umysł nie bombardował go pytaniami o źle podjęte decyzje, ale odpędzał je od siebie bez większego problemu, wypełniając swój wolny czas od pierwszej do ostatniej minuty. I nie były to minuty spędzone na jednoosobowym opróżnianiu kolejnych szklanek ognistej.
Dotarłszy do głównego budynku, wbiegł lekko po kamiennym pochyleniu i bezwiednie skierował się do gabinetu Jouswella. Drogę znał na pamięć, zresztą – niemal równie dobrze znał i samego nadzorcę, spotkawszy go po raz pierwszy jeszcze w czasach własnego stażu. Mężczyzna, teraz już starszy wiekiem, był osobą konkretną i obowiązkową, ale też nadzwyczaj gadatliwą i prawie nigdy nie tracił okazji, żeby zaprosić Notta na szklaneczkę ognistej. Do drewnianych drzwi zapukał więc jedynie z przyzwyczajenia, naciskając klamkę sekundę później i nie zrażając się, gdy w pokoju nie zastał nikogo. Nie spieszyło mu się nigdzie, mógł zaczekać; rzucił na blat teczkę z brakującym raportem, a sam usiadł wygodnie w fotelu naprzeciwko biurka, opierając się plecami o oparcie i zakładając nogę za nogę. Podejrzewał, że Jouswell pojawi się lada moment, więc gdy podnosił głowę w reakcji na skrzypnięcie bocznych drzwi, nie spodziewał się zobaczyć nikogo innego.
A już na pewno nie spodziewał się zobaczyć Benjamina Wrighta.
W pierwszej sekundzie zamarł w kompletnym bezruchu, jakby jego mózg potrzebował dłuższej chwili na przetrawienie tego, co widziały oczy. Zawiesił spojrzenie na znajomej twarzy, mimowolnie wstrzymując oddech i czekając na nadejście fali skrajnych, gwałtownych emocji; na uderzenie, które bez problemu rozkruszy pozorne opanowanie, znów spychając go na ruchome piaski uczuciowego rozedrgania, dokładnie tak, jak dziesiątki razy wcześniej, ale… nie wydarzyło się nic podobnego. Sekundy mijały, a on wciąż patrzył na Bena z takim samym spokojem, zalewany co prawda emocjami o temperaturze znacznie wyższej niż pokojowa, ale znajdującymi się na podobnym, równym poziomie; czuł troskę, gdy jego spojrzenie przesuwało się po nieco szczuplejszej, nietypowo przygarbionej sylwetce, po głębokich cieniach pod oczami, po nowej bliźnie, słabo widocznej na pokrytej krótkim zarostem żuchwie; czuł żal, gdy obserwował jego zastygnięte w wyraźnej dezorientacji rysy; czuł ciepło, tylko trochę przytłumione przez całą resztę; wreszcie – czuł wstyd, ciężki i palący, przychodzący razem ze wspomnieniami z ich styczniowego spotkania, w czasie którego potraktował go okropnie, chwilę później prawie umierając na brudnym Nokturnie, żeby następnie zapaść się pod ziemię na długie cztery miesiące. Obiecał, tak sobie to tłumaczył; obiecał, że nie pojawi się więcej w jego życiu, ale czy rzeczywiście było to przyrzeczenie złożone z myślą o nim, czy raczej podyktowane egoistycznymi pobudkami postanowienie?
Jego ruchy były nieznośnie powolne, gdy wreszcie się ocknął, prostując się mechanicznie i opuszczając obie stopy na podłogę. – Jaimie – odezwał się, z odbijającym się w głosie zaskoczeniem. Zmieszaniem. Niezręcznością. Radością? Wplecionymi między sylaby przeprosinami? – Ja, uhm. Czekałem na Jouswella – wyjaśnił krótko, ponownie zamierając z dłońmi zaciśniętymi na podłokietnikach, jakby zastanawiał się, czy wstać czy nie, podczas gdy tak naprawdę rozważał w myślach tchórzliwą ucieczkę.
Naprzykrzające się obowiązki były jednak jedną z niewielu rzeczy, na które obecnie mógł narzekać, bo kwiecień okazał się dla niego wyjątkowo łaskawy. Już dawno nie czuł się tak wewnętrznie w porządku; grudniowo-styczniowa tragedia w trzech aktach zdawała się należeć wreszcie do zamkniętej przeszłości, pozwalając mu na przewrócenie strony i otwarcie w życiu nowego rozdziału. Jaśniejszego, lżejszego, bardziej sensownego? Nie był pewien, jednak przeczucia miał dobre; nie trzymał się już starych przyzwyczajeń tak kurczowo jak do tej pory, a świadomość nadchodzących zmian nie budziła odruchowej chęci do ucieczki. Nie zawsze było mu łatwo, powoli uczył się jednak funkcjonować inaczej, zaczynając od rzeczy zupełnie błahych i drobnych: przyzwyczajał się do nowego domu, jednocześnie odzwyczajając się od samotności; uczył się odpowiadać na pytanie o to, jak mu minął dzień, czymś więcej niż niemiłym burknięciem; zaczął wstawać wcześniej, tylko po to, żeby zdążyć wypić poranną kawę w towarzystwie Inary, a nie podstarzałej mapy we własnym gabinecie. Jego dłoń coraz częściej wędrowała do tkwiącej na palcu obrączki, żeby obrócić nią kilka razy w geście, którym – jak zauważył – odganiał od siebie stres i nadszarpnięte nerwy. Skłamałby co prawda, gdyby powiedział, że wspomnienia nigdy do niego nie wracały, i że umysł nie bombardował go pytaniami o źle podjęte decyzje, ale odpędzał je od siebie bez większego problemu, wypełniając swój wolny czas od pierwszej do ostatniej minuty. I nie były to minuty spędzone na jednoosobowym opróżnianiu kolejnych szklanek ognistej.
Dotarłszy do głównego budynku, wbiegł lekko po kamiennym pochyleniu i bezwiednie skierował się do gabinetu Jouswella. Drogę znał na pamięć, zresztą – niemal równie dobrze znał i samego nadzorcę, spotkawszy go po raz pierwszy jeszcze w czasach własnego stażu. Mężczyzna, teraz już starszy wiekiem, był osobą konkretną i obowiązkową, ale też nadzwyczaj gadatliwą i prawie nigdy nie tracił okazji, żeby zaprosić Notta na szklaneczkę ognistej. Do drewnianych drzwi zapukał więc jedynie z przyzwyczajenia, naciskając klamkę sekundę później i nie zrażając się, gdy w pokoju nie zastał nikogo. Nie spieszyło mu się nigdzie, mógł zaczekać; rzucił na blat teczkę z brakującym raportem, a sam usiadł wygodnie w fotelu naprzeciwko biurka, opierając się plecami o oparcie i zakładając nogę za nogę. Podejrzewał, że Jouswell pojawi się lada moment, więc gdy podnosił głowę w reakcji na skrzypnięcie bocznych drzwi, nie spodziewał się zobaczyć nikogo innego.
A już na pewno nie spodziewał się zobaczyć Benjamina Wrighta.
W pierwszej sekundzie zamarł w kompletnym bezruchu, jakby jego mózg potrzebował dłuższej chwili na przetrawienie tego, co widziały oczy. Zawiesił spojrzenie na znajomej twarzy, mimowolnie wstrzymując oddech i czekając na nadejście fali skrajnych, gwałtownych emocji; na uderzenie, które bez problemu rozkruszy pozorne opanowanie, znów spychając go na ruchome piaski uczuciowego rozedrgania, dokładnie tak, jak dziesiątki razy wcześniej, ale… nie wydarzyło się nic podobnego. Sekundy mijały, a on wciąż patrzył na Bena z takim samym spokojem, zalewany co prawda emocjami o temperaturze znacznie wyższej niż pokojowa, ale znajdującymi się na podobnym, równym poziomie; czuł troskę, gdy jego spojrzenie przesuwało się po nieco szczuplejszej, nietypowo przygarbionej sylwetce, po głębokich cieniach pod oczami, po nowej bliźnie, słabo widocznej na pokrytej krótkim zarostem żuchwie; czuł żal, gdy obserwował jego zastygnięte w wyraźnej dezorientacji rysy; czuł ciepło, tylko trochę przytłumione przez całą resztę; wreszcie – czuł wstyd, ciężki i palący, przychodzący razem ze wspomnieniami z ich styczniowego spotkania, w czasie którego potraktował go okropnie, chwilę później prawie umierając na brudnym Nokturnie, żeby następnie zapaść się pod ziemię na długie cztery miesiące. Obiecał, tak sobie to tłumaczył; obiecał, że nie pojawi się więcej w jego życiu, ale czy rzeczywiście było to przyrzeczenie złożone z myślą o nim, czy raczej podyktowane egoistycznymi pobudkami postanowienie?
Jego ruchy były nieznośnie powolne, gdy wreszcie się ocknął, prostując się mechanicznie i opuszczając obie stopy na podłogę. – Jaimie – odezwał się, z odbijającym się w głosie zaskoczeniem. Zmieszaniem. Niezręcznością. Radością? Wplecionymi między sylaby przeprosinami? – Ja, uhm. Czekałem na Jouswella – wyjaśnił krótko, ponownie zamierając z dłońmi zaciśniętymi na podłokietnikach, jakby zastanawiał się, czy wstać czy nie, podczas gdy tak naprawdę rozważał w myślach tchórzliwą ucieczkę.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Wizyta Percivala wydawała mu się czymś niemożliwym a głowę wypełniały żenująco histeryczne - i równie bezsensowne - pytania. Jak, dlaczego, skąd, po co? Znał na nie odpowiedzi, były więcej niż oczywiste, ale i tak nie mógł pozbyć się nieznośnego wrażenia nierzeczywistości. Absurdu. Narkotycznego złudzenia. Przeniesienia do innego wymiaru, gdzie pojawienie się organizatora smoczych wypraw badawczych i, przy okazji, pracownika Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, w smoczym rezerwacie zakrawało na nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Mniej zdziwiłby się, gdyby na wytartym fotelu siedział ludzkich rozmiarów nieśmiałek, w zniecierpliwieniu przegryzający wyjątkowo pulchnego kornika albo przeczesująca długie, czarne pukle, Cressie. Przywykł przecież do irracjonalnych obrazów, które podsuwał mu rozkołysany narkotykami umysł, a wizje martwych przyjaciół powracały regularnie od dnia Próby, i o ile pierwszą serię dławiących wizualizacji zdołał pożegnać, akceptując krótkotrwałe nawroty podczas koszmarów, to już spotkania trzeciego stopnia z przedstawicielami zaświatów traktował jako normalny element codzienności. Percival nie należał do żadnego z tych akceptowanych stanów, burząc negocjowany boleśnie układ z własną wyobraźnią. Benjamin nie tego się spodziewał, nie tego pragnął i nie na to był przygotowany.
Ostatnio nie myślał o nim zbyt wiele, pogrążony w rozterkach cięższego kalibru i chaotycznych próbach złożenia swojego życia na nowo w jakąś sensowną całość. Odkąd oprzytomniał, budząc się w płomieniach własnych grzechów, uparcie parł do przodu, zbierając po drodze wyłącznie te resztki przeszłości, mogące mu pomóc w stanięciu na nogi. Wspomnienia Notta nie należały do tego wybiórczego zbioru; gdy tylko musnął je palcami - zawsze przypadkowo, nigdy z premedytacją; szlacheckie nazwisko podkreślone w artykule Proroka, szara kartka z kalendarza przypominająca o siódmym kwietnia, zapomniany podręcznik ONMS do szóstej klasy, znaleziony przy próbie odkopania na dnie szafy czystych ubrań - od razu wzdrygał się i odrzucał je jak najdalej potrafił, wiedząc, że ta część historii uległa całkowitemu skażeniu. Gdyby poświęcił jej choć odrobinę więcej uwagi, toksyczne wyziewy na nowo rozpostarłyby się trującą mgłą w płucach, przejmując kontrolę nad działaniami. Bez wątpienia prowadzącymi go ponownie prosto w objęcia narkotyków. Łaskawych, łagodnych, pieszczących złamane serce, pozwalających na odmienienie biegu wydarzeń. Pamiętał tamto rozkoszne ukojenie, zachwycającą ulgę po dniach potwornego bólu. Pamiętał dokładnie odgrywane w nieskończoność scenki z przeszłości: parę wodną wypełniającą miotlarską szatnię, twardą, drewnianą podłogę Pokoju Życzeń, posklejane sokiem dyniowym kartki atlasów geograficznych, spierzchnięte usta smakujące nikotyną i deszczem. Pamiętał ujście gniewu: rozbite na kawałki lustro, roztrzaskane krzesło, połamany stolik, a każde z nich pękało pod naporem jego pięści z cichym trzaskiem ludzkich kości. Pamiętał w końcu spokój zaprzeczenia, zinternalizowanie narzuconej mantry o absolutnym braku uczuć. To wszystko gwarantowały mu smocze pazury, złote rybki zaklęte w proszku, mieniące się nad ogniem łuski tęgoskóra, lecz to, co było mu kiedyś ratunkiem, znajdowało się obecnie poza zasięgiem - w odróżnieniu od namacalnie rzeczywistego Percivala, którego mógłby dotknąć, gdyby tylko zrobił dwa kroki do przodu i wyciągnął dłoń.
Być może to właśnie początkowemu niedowierzaniu zawdzięczał to zaskakujące opanowanie. Ból nie podpalił jego wnętrzności; płomienie ledwie lizały wrażliwe miejsca, owszem, przywołując go do stanu gotowości - na co? na nadejście najgorszego? rozpędzenie na nowo karuzeli rozpaczy? fizyczne wyzwanie, polegające na wykopaniu Notta za drzwi? - ale nie odbierając władzy. Nad fizycznymi odruchami i niespokojnymi myślami. Jedyną oznaką wzburzenia było praktycznie niezauważalne głębsze nabranie powietrza i wypuszczenie go nosem z cichym, złowieszczym poświstem: specyficzna technika oddechowa, stosowana przez Bena w chwilach napięcia. Pewniej stanął na nogach, już nie rozważając opuszczenia gabinetu, nawet wtedy, gdy w powietrzu zabrzmiało Jaimie; wieloznaczne, podszyte tyloma szarpanymi emocjami, że w oczach Wrighta zalśniło pewne obrzydzenie. Jakby Percival przywołał z przeszłości zakazane, wyjątkowo szpetne przekleństwo albo przesunął brudnymi dłońmi po jego ledwie zasklepionych ranach, uśmiechając się triumfalnie na widok zanieczyszczonej krwi i pęczniejących zrostów.
Krótki grymas bólu wykrzywił usta Benjamina, ale zniknął równie szybko, jak się pojawił, pozostawiając jego twarz w stabilnym wyrazie zmęczenia. Nigdy nie potrafił udawać obojętności i choć bardzo chciał ukryć się za maską profesjonalnego dystansu, to było to ukrycie nieosiągalne. Zamiast tego ruszył w kierunku swojej strony biurka i usiadł za nim, od razu sięgając do pierwszej szuflady, z której wyciągnął zmiętego papierosa i paczkę zapałek. - Jouswell przeszedł na emeryturę - powiedział sucho, nie wierząc w to, co właśnie się działo; w to, że pierwsze słowa, które wypowiedział do niego po tym wszystkim brzmiały właśnie tak i dotyczyły starego opiekuna smoków. Nieporadnie zapalił zapałkę, pierwszą, drugą, piątą; dłonie mu nie drżały, ale poruszał rękami z jakąś niespotykaną wcześniej ociężałością i wyważeniem. Nie powinien pracować fizycznie, ból w chwili spoczynku przybierał na sile, dekoncentrując go na równi ze świadomością, że Nott mu się przygląda. W końcu, gdy kolejne drewienko dołączyło do reszty rozsypanych na podłodze świadectw złej formy Wrighta, udało mu się zapalić papierosa. Zaciągnął się mocno i dopiero, kiedy szary dym nieco przesłonił mu widok, podniósł powoli wzrok na siedzącego na przeciwko Percivala.
Dopiero teraz uderzyło go, jak bardzo za nim tęsknił. Jak bardzo mu go brakowało, jak bardzo go nienawidził. Jak wiele chciałby mu powiedzieć. Jak wiele chciałby się dowiedzieć. Skala tych emocji przygniotła go i zgarbił się jeszcze odrobinę, postanawiając dać sobie chwilę, zanim rzeczowo spyta o co chodzi. Nie mógł pozwolić sobie na to, by głos mu się załamał, niezależnie, czy miał przejść w wrogi warkot czy żałosną suchość - każda zmiana tonacji oznaczałaby zaserwowanie kolejnej porcji trudnego do zniesienia dyskomfortu.
Ostatnio nie myślał o nim zbyt wiele, pogrążony w rozterkach cięższego kalibru i chaotycznych próbach złożenia swojego życia na nowo w jakąś sensowną całość. Odkąd oprzytomniał, budząc się w płomieniach własnych grzechów, uparcie parł do przodu, zbierając po drodze wyłącznie te resztki przeszłości, mogące mu pomóc w stanięciu na nogi. Wspomnienia Notta nie należały do tego wybiórczego zbioru; gdy tylko musnął je palcami - zawsze przypadkowo, nigdy z premedytacją; szlacheckie nazwisko podkreślone w artykule Proroka, szara kartka z kalendarza przypominająca o siódmym kwietnia, zapomniany podręcznik ONMS do szóstej klasy, znaleziony przy próbie odkopania na dnie szafy czystych ubrań - od razu wzdrygał się i odrzucał je jak najdalej potrafił, wiedząc, że ta część historii uległa całkowitemu skażeniu. Gdyby poświęcił jej choć odrobinę więcej uwagi, toksyczne wyziewy na nowo rozpostarłyby się trującą mgłą w płucach, przejmując kontrolę nad działaniami. Bez wątpienia prowadzącymi go ponownie prosto w objęcia narkotyków. Łaskawych, łagodnych, pieszczących złamane serce, pozwalających na odmienienie biegu wydarzeń. Pamiętał tamto rozkoszne ukojenie, zachwycającą ulgę po dniach potwornego bólu. Pamiętał dokładnie odgrywane w nieskończoność scenki z przeszłości: parę wodną wypełniającą miotlarską szatnię, twardą, drewnianą podłogę Pokoju Życzeń, posklejane sokiem dyniowym kartki atlasów geograficznych, spierzchnięte usta smakujące nikotyną i deszczem. Pamiętał ujście gniewu: rozbite na kawałki lustro, roztrzaskane krzesło, połamany stolik, a każde z nich pękało pod naporem jego pięści z cichym trzaskiem ludzkich kości. Pamiętał w końcu spokój zaprzeczenia, zinternalizowanie narzuconej mantry o absolutnym braku uczuć. To wszystko gwarantowały mu smocze pazury, złote rybki zaklęte w proszku, mieniące się nad ogniem łuski tęgoskóra, lecz to, co było mu kiedyś ratunkiem, znajdowało się obecnie poza zasięgiem - w odróżnieniu od namacalnie rzeczywistego Percivala, którego mógłby dotknąć, gdyby tylko zrobił dwa kroki do przodu i wyciągnął dłoń.
Być może to właśnie początkowemu niedowierzaniu zawdzięczał to zaskakujące opanowanie. Ból nie podpalił jego wnętrzności; płomienie ledwie lizały wrażliwe miejsca, owszem, przywołując go do stanu gotowości - na co? na nadejście najgorszego? rozpędzenie na nowo karuzeli rozpaczy? fizyczne wyzwanie, polegające na wykopaniu Notta za drzwi? - ale nie odbierając władzy. Nad fizycznymi odruchami i niespokojnymi myślami. Jedyną oznaką wzburzenia było praktycznie niezauważalne głębsze nabranie powietrza i wypuszczenie go nosem z cichym, złowieszczym poświstem: specyficzna technika oddechowa, stosowana przez Bena w chwilach napięcia. Pewniej stanął na nogach, już nie rozważając opuszczenia gabinetu, nawet wtedy, gdy w powietrzu zabrzmiało Jaimie; wieloznaczne, podszyte tyloma szarpanymi emocjami, że w oczach Wrighta zalśniło pewne obrzydzenie. Jakby Percival przywołał z przeszłości zakazane, wyjątkowo szpetne przekleństwo albo przesunął brudnymi dłońmi po jego ledwie zasklepionych ranach, uśmiechając się triumfalnie na widok zanieczyszczonej krwi i pęczniejących zrostów.
Krótki grymas bólu wykrzywił usta Benjamina, ale zniknął równie szybko, jak się pojawił, pozostawiając jego twarz w stabilnym wyrazie zmęczenia. Nigdy nie potrafił udawać obojętności i choć bardzo chciał ukryć się za maską profesjonalnego dystansu, to było to ukrycie nieosiągalne. Zamiast tego ruszył w kierunku swojej strony biurka i usiadł za nim, od razu sięgając do pierwszej szuflady, z której wyciągnął zmiętego papierosa i paczkę zapałek. - Jouswell przeszedł na emeryturę - powiedział sucho, nie wierząc w to, co właśnie się działo; w to, że pierwsze słowa, które wypowiedział do niego po tym wszystkim brzmiały właśnie tak i dotyczyły starego opiekuna smoków. Nieporadnie zapalił zapałkę, pierwszą, drugą, piątą; dłonie mu nie drżały, ale poruszał rękami z jakąś niespotykaną wcześniej ociężałością i wyważeniem. Nie powinien pracować fizycznie, ból w chwili spoczynku przybierał na sile, dekoncentrując go na równi ze świadomością, że Nott mu się przygląda. W końcu, gdy kolejne drewienko dołączyło do reszty rozsypanych na podłodze świadectw złej formy Wrighta, udało mu się zapalić papierosa. Zaciągnął się mocno i dopiero, kiedy szary dym nieco przesłonił mu widok, podniósł powoli wzrok na siedzącego na przeciwko Percivala.
Dopiero teraz uderzyło go, jak bardzo za nim tęsknił. Jak bardzo mu go brakowało, jak bardzo go nienawidził. Jak wiele chciałby mu powiedzieć. Jak wiele chciałby się dowiedzieć. Skala tych emocji przygniotła go i zgarbił się jeszcze odrobinę, postanawiając dać sobie chwilę, zanim rzeczowo spyta o co chodzi. Nie mógł pozwolić sobie na to, by głos mu się załamał, niezależnie, czy miał przejść w wrogi warkot czy żałosną suchość - każda zmiana tonacji oznaczałaby zaserwowanie kolejnej porcji trudnego do zniesienia dyskomfortu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był idiotą.
Prosty, drastycznie oczywisty wniosek pojawił się w jego umyśle bez ostrzeżenia, wyrastając nagle idealnie pośrodku kryształowej, budowanej przez ostatnie miesiące konstrukcji złudzeń i gwałtownymi, mało subtelnymi ruchami niszcząc trącające fałszem dzieło, z którego autor – siedzący w wysiedzianym fotelu kompletnie nieruchomo – do tej pory był niezwykle dumny. Delikatne kłamstwa, szeptane porankami do własnego odbicia w oprawionym w złoconą ramę lustrze łazienki, pękały jak kruche kule z cienkiego szkła, raniąc odłamkami świeżo posklejaną i zabezpieczoną pamięć; lekka zasłona zapomnienia, opuszczana starannie i dokładnie jak masywne wieka ciężkich kufrów ze zdobionymi okuciami, rwała się na strzępy, pozostawiając po sobie tylko żałosne, nieprzydatne resztki; perfekcyjne ściany bezpiecznej ignorancji, oddzielające grożącą zachwianiem emocjonalnej równowagi przeszłość od zaprojektowanej precyzyjnie przyszłości, rysowały się i kruszyły, obsypując go wyrywkowymi wspomnieniami o źle podjętych decyzjach, wizjami szczęśliwych popołudni, uczuciem gorzkiej przegranej w meczu Quidditcha, rozgrywanym w siekącym, lodowatym deszczu.
Zmagał się z tym wszystkim w milczeniu, jednocześnie nie mogąc uwierzyć, że wystarczyło proste spojrzenie i kilka dziwnie zwyczajnych słów, żeby zniweczyć miesiące skrupulatnej pracy, jak i zastanawiając się, dlaczego właściwie tego nie przewidział; nie wyjechał przecież do innego miasta, nie opuścił na stałe kraju, nie zmienił nawet pracy – czy naprawdę sądził, że jeżeli unicestwi coś we własnych myślach, to w jakiś magiczny sposób przestanie to również istnieć w świecie rzeczywistym? Absurdalność założenia uderzyła w niego z nową mocą, odbijając się w umyśle nieprzyjemnym echem, choć na zewnątrz wciąż pozostawał nienaturalnie wręcz spokojny; skrajny dysonans, rozlegający się w przestrzeni przeszywającym zgrzytem, gryzącym się z sielankowym krajobrazem za pokrytym pyłem oknem prawie tak samo mocno, jak pojawiające się w jego w myślach zestawienie wciąż świeżych obrazów z przygarbioną, jakby skurczoną sylwetką Benjamina. Nie wiedział, dlaczego ostatnie tygodnie wracały do niego właśnie teraz, ale miał przez oczami to wszystko: nieskazitelną biel koronkowej sukni i pomiętą koszulę z długim rękawem; pierwszy ogień w kominku w przytulnym salonie i gasnące zbyt szybko zapałki, opadające na podłogę jedna po drugiej; delikatną, porcelanową skórę przysłoniętą niebieskawym dymem znad kociołka i pokrytą zarostem, szeroką szczękę, muskaną szarą, papierosową mgiełką.
Nie, nie wycofywał się z niczego, wiedział, dlaczego oddzielił te oba skrajnie różne światy grubą kreską, pamiętał wciąż listę niepodważalnych powodów, ale nie potrafił odegnać od siebie palącego poczucia niesprawiedliwości, przedzierającego się przez szklaną fasadę. Nie mógł nawet powiedzieć, że żałował – bo żal był ostatnim uczuciem, jakie przychodziło mu do głowy, gdy wędrował myślami do nowego życia, które właśnie zaczynał budować – ale oddzielony od Bena jedynie drewnianym blatem biurka, nie był w stanie okłamywać samego siebie, wmawiając sobie, że mu go nie brakowało. Owszem, z jednej strony po raz pierwszy od niepamiętnych czasów (od zawsze?) czuł, że znajdował się w miejscu, do którego po prostu pasował, ale z drugiej – tęsknił; nawet jeśli już nie za niedorosłymi wyprawami, młodzieńczymi mrzonkami, ani nokturnowym mieszkaniem. Tamte elementy przeszłości zniknęły za zamkniętymi szczelnie drzwiami z obdrapaną z farby futryną i mimo że nie pożegnał się z nimi tak, jak należało to zrobić, nie przehandlowałby w zamian za nie tego, co miał teraz. Nie chciał dłużej szamotać się wśród własnych przekonań i choć jeszcze do niedawna ruszenie dalej wydawało mu się niemożliwe, to gdzieś w przeciągu tych czterech miesięcy zmian i izolacji, ruszył. Ostre cięcie nie było po prostu tak gładkie i uzdrowicielsko sterylne, jak pierwotnie sądził i wciąż wracały do niego bolesne okruchy; brakowało mu naznaczonych drwiną przytyków, donośnego śmiechu wypełniającego szczelnie całe pomieszczenie, głupich zakładów i wzajemnego wypominania szkolnych upokorzeń. Uświadamiał sobie – przez cały czas pozostając w tej ciężkiej, prawie lepkiej ciszy – że było milion pytań, które chciał zadać, i niemal tyle samo, na które chciałby odpowiedzieć. Niezaspokojone, mnożyły się wraz z każdą zapałką, która łamała się w niepokojąco sztywnych palcach; przesiąkały troską, na którą nie zasługiwał, i wsparciem, którego nikt od niego nie chciał.
Rozluźnił wreszcie dłonie, zapadając się głębiej w fotel i ostatecznie odsuwając od siebie myśl o ucieczce. Nie tylko dlatego, że nie mógł; nie czekał już na Jouswella, między wierszami i w pewności, w jakiej Ben zajął miejsce starego czarodzieja za biurkiem, wyczytał oczywistą prawdę i musiał siłą zdusić w zarodku cisnące mu się na usta gratulacje, przypominając sobie brutalnie, że ich również nikt nie oczekiwał. Nie zapytał, czy wszystko było w porządku, nie zaproponował mu odpalenia papierosa; nie powiedział nic, bo nagle zorientował się, że wcale nie chciał rozmawiać, choć jednocześnie tysiące słów kotłowało się gdzieś na poziomie jego krtani. Bał się – tknięty jakąś irracjonalną, abstrakcyjną myślą – że za moment się nimi udusi; zakasłał nawet cicho, chociaż nie przyniosło mu to żadnej ulgi.
Nie potrafiąc znieść myśli o kolejnej sekundzie spędzonej na milczącym wpatrywaniu się w zamglone tęczówki o barwie, którą nadal potrafiłby bezbłędnie przywołać z pamięci, opuścił spojrzenie na własne dłonie. – Nie wiedziałem – mruknął wreszcie, czując się w ciszy niesamowicie głupio, jednak gdy tylko słowa opuściły jego usta, poczuł się jeszcze gorzej. Znów brzmiał, jakby go przepraszał – za to, że przyszedł, bo na pewno nie zrobiłby tego, gdyby tylko wiedział, że go spotka? Wykrzywił nieznacznie wargi, pod osłoną spokoju i neutralności, czując rosnące obrzydzenie do samego siebie. Za to, że wciąż chciał mieć prawo, żeby martwić się jego stanem, i za to, że być może był tym, który dodatkowo mu dokopał.
Prosty, drastycznie oczywisty wniosek pojawił się w jego umyśle bez ostrzeżenia, wyrastając nagle idealnie pośrodku kryształowej, budowanej przez ostatnie miesiące konstrukcji złudzeń i gwałtownymi, mało subtelnymi ruchami niszcząc trącające fałszem dzieło, z którego autor – siedzący w wysiedzianym fotelu kompletnie nieruchomo – do tej pory był niezwykle dumny. Delikatne kłamstwa, szeptane porankami do własnego odbicia w oprawionym w złoconą ramę lustrze łazienki, pękały jak kruche kule z cienkiego szkła, raniąc odłamkami świeżo posklejaną i zabezpieczoną pamięć; lekka zasłona zapomnienia, opuszczana starannie i dokładnie jak masywne wieka ciężkich kufrów ze zdobionymi okuciami, rwała się na strzępy, pozostawiając po sobie tylko żałosne, nieprzydatne resztki; perfekcyjne ściany bezpiecznej ignorancji, oddzielające grożącą zachwianiem emocjonalnej równowagi przeszłość od zaprojektowanej precyzyjnie przyszłości, rysowały się i kruszyły, obsypując go wyrywkowymi wspomnieniami o źle podjętych decyzjach, wizjami szczęśliwych popołudni, uczuciem gorzkiej przegranej w meczu Quidditcha, rozgrywanym w siekącym, lodowatym deszczu.
Zmagał się z tym wszystkim w milczeniu, jednocześnie nie mogąc uwierzyć, że wystarczyło proste spojrzenie i kilka dziwnie zwyczajnych słów, żeby zniweczyć miesiące skrupulatnej pracy, jak i zastanawiając się, dlaczego właściwie tego nie przewidział; nie wyjechał przecież do innego miasta, nie opuścił na stałe kraju, nie zmienił nawet pracy – czy naprawdę sądził, że jeżeli unicestwi coś we własnych myślach, to w jakiś magiczny sposób przestanie to również istnieć w świecie rzeczywistym? Absurdalność założenia uderzyła w niego z nową mocą, odbijając się w umyśle nieprzyjemnym echem, choć na zewnątrz wciąż pozostawał nienaturalnie wręcz spokojny; skrajny dysonans, rozlegający się w przestrzeni przeszywającym zgrzytem, gryzącym się z sielankowym krajobrazem za pokrytym pyłem oknem prawie tak samo mocno, jak pojawiające się w jego w myślach zestawienie wciąż świeżych obrazów z przygarbioną, jakby skurczoną sylwetką Benjamina. Nie wiedział, dlaczego ostatnie tygodnie wracały do niego właśnie teraz, ale miał przez oczami to wszystko: nieskazitelną biel koronkowej sukni i pomiętą koszulę z długim rękawem; pierwszy ogień w kominku w przytulnym salonie i gasnące zbyt szybko zapałki, opadające na podłogę jedna po drugiej; delikatną, porcelanową skórę przysłoniętą niebieskawym dymem znad kociołka i pokrytą zarostem, szeroką szczękę, muskaną szarą, papierosową mgiełką.
Nie, nie wycofywał się z niczego, wiedział, dlaczego oddzielił te oba skrajnie różne światy grubą kreską, pamiętał wciąż listę niepodważalnych powodów, ale nie potrafił odegnać od siebie palącego poczucia niesprawiedliwości, przedzierającego się przez szklaną fasadę. Nie mógł nawet powiedzieć, że żałował – bo żal był ostatnim uczuciem, jakie przychodziło mu do głowy, gdy wędrował myślami do nowego życia, które właśnie zaczynał budować – ale oddzielony od Bena jedynie drewnianym blatem biurka, nie był w stanie okłamywać samego siebie, wmawiając sobie, że mu go nie brakowało. Owszem, z jednej strony po raz pierwszy od niepamiętnych czasów (od zawsze?) czuł, że znajdował się w miejscu, do którego po prostu pasował, ale z drugiej – tęsknił; nawet jeśli już nie za niedorosłymi wyprawami, młodzieńczymi mrzonkami, ani nokturnowym mieszkaniem. Tamte elementy przeszłości zniknęły za zamkniętymi szczelnie drzwiami z obdrapaną z farby futryną i mimo że nie pożegnał się z nimi tak, jak należało to zrobić, nie przehandlowałby w zamian za nie tego, co miał teraz. Nie chciał dłużej szamotać się wśród własnych przekonań i choć jeszcze do niedawna ruszenie dalej wydawało mu się niemożliwe, to gdzieś w przeciągu tych czterech miesięcy zmian i izolacji, ruszył. Ostre cięcie nie było po prostu tak gładkie i uzdrowicielsko sterylne, jak pierwotnie sądził i wciąż wracały do niego bolesne okruchy; brakowało mu naznaczonych drwiną przytyków, donośnego śmiechu wypełniającego szczelnie całe pomieszczenie, głupich zakładów i wzajemnego wypominania szkolnych upokorzeń. Uświadamiał sobie – przez cały czas pozostając w tej ciężkiej, prawie lepkiej ciszy – że było milion pytań, które chciał zadać, i niemal tyle samo, na które chciałby odpowiedzieć. Niezaspokojone, mnożyły się wraz z każdą zapałką, która łamała się w niepokojąco sztywnych palcach; przesiąkały troską, na którą nie zasługiwał, i wsparciem, którego nikt od niego nie chciał.
Rozluźnił wreszcie dłonie, zapadając się głębiej w fotel i ostatecznie odsuwając od siebie myśl o ucieczce. Nie tylko dlatego, że nie mógł; nie czekał już na Jouswella, między wierszami i w pewności, w jakiej Ben zajął miejsce starego czarodzieja za biurkiem, wyczytał oczywistą prawdę i musiał siłą zdusić w zarodku cisnące mu się na usta gratulacje, przypominając sobie brutalnie, że ich również nikt nie oczekiwał. Nie zapytał, czy wszystko było w porządku, nie zaproponował mu odpalenia papierosa; nie powiedział nic, bo nagle zorientował się, że wcale nie chciał rozmawiać, choć jednocześnie tysiące słów kotłowało się gdzieś na poziomie jego krtani. Bał się – tknięty jakąś irracjonalną, abstrakcyjną myślą – że za moment się nimi udusi; zakasłał nawet cicho, chociaż nie przyniosło mu to żadnej ulgi.
Nie potrafiąc znieść myśli o kolejnej sekundzie spędzonej na milczącym wpatrywaniu się w zamglone tęczówki o barwie, którą nadal potrafiłby bezbłędnie przywołać z pamięci, opuścił spojrzenie na własne dłonie. – Nie wiedziałem – mruknął wreszcie, czując się w ciszy niesamowicie głupio, jednak gdy tylko słowa opuściły jego usta, poczuł się jeszcze gorzej. Znów brzmiał, jakby go przepraszał – za to, że przyszedł, bo na pewno nie zrobiłby tego, gdyby tylko wiedział, że go spotka? Wykrzywił nieznacznie wargi, pod osłoną spokoju i neutralności, czując rosnące obrzydzenie do samego siebie. Za to, że wciąż chciał mieć prawo, żeby martwić się jego stanem, i za to, że być może był tym, który dodatkowo mu dokopał.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Benjamin mógł znieść wiele. Naprawdę wiele. W kwestii wytrzymałości istniało niewielu ludzi, gotowych stanąć w szranki z dwumetrowym brodaczem. Potrafił wędrować wiele mil, niosąc na plecach ciężki worek, z upchanymi pomiędzy ubraniami niezwykle wartościowymi skarbami (dla większości przypominających zwykłe śmiecie). Potrafił bić się tak długo, aż nawet równie zacietrzewiony przeciwnik opadł z sił. Potrafił podnosić ciężary, otwierać metalowe bramy, mocować się ze zwierzętami, biec w upale przez podnoszący się z gruntowej drogi kurz. Potrafił też podnosić się z kolan po ostatecznym ciosie, wstawać w nieskończoność po każdym potknięciu, odnajdywać utraconą bezpowrotnie nadzieję. Żyć dalej, pomimo bólu, oddychać trującym powietrzem przynoszącym narkotyczną ulgę, patrzeć w oczy przyjaciół, których skazał na śmierć i poświęcił w imię nieokreślonego dobra. Próba nauczyła go pokory, cierpliwości, spokoju, pogodzenia się z własnymi grzechami, zaakceptowania błędów. Przeszłość istniała, pulsowała powoli pod zdrowiejącą tkanką, już bez żółci i zakażenia. Byłby jednak głupcem, gdyby uznał, że stał się nieśmiertelny, że nic nie jest w stanie naruszyć zasklepionych cięć i otworzyć na nowo rozciętych żył. Tak dosłownie, jak i w przenośni. To, co ukrywał pod materiałem koszuli - te dwie krzywe linie sięgające od nadgarstków aż do zgięć łokci i obrzydliwa plama oparzeń, zmieniająca skórę lewej ręki w odrzucające arcydzieło piekielnej destrukcji - stanowiło przestrogę i kojące przypomnienie. Miał dla kogo walczyć, wytrzymał tak wiele, nie podda się, w końcu znalazł swój cel, na razie nieśmiało oświetlający zaledwie kilka stóp krętej ścieżki tuż przed nim, ale i ta odrobina światła była cudem dla kogoś, kto ostatnie miesiące spędził na czołganiu się przez absolutny mrok. Rozpostarty nad nim przez mężczyznę, siedzącego tak blisko, że pod palcami czuł fantomowo fakturę nieco szorstkiej skóry.
A może to wcale nie była wina Notta? Tylko jego? Uwierzył przecież w te mrzonki tak samo, jak uwierzył mu przed laty. Nic się nie zmieniło, ta sama kalka, przekładana raz po raz na nową czasowo rzeczywistość. Całkowite zaangażowanie Benjamina, ostrożny dystans Percivala. Nadzieja i drobiazgowość, paląca się pewność i subtelne wątpliwości, gotowość ofiarowania wszystkiego dla szalonego konceptu ich i...z góry skazanie go na porażkę? Wstydził się swojej naiwności, tego straceńczego pędu, z jakim ponownie biegł w stronę przyjaciela, ślepy na poprzednie, jasne sugestie od losu, każące mu trzymać się od szlachcica jak najdalej. Wierzył w naprawianie błędów, poniekąd także w przeznaczenie, prowadzące ich wspólnie przez te wszystkie lata i zderzające na nowo w przypadkowych okolicznościach. Takich jak ta, inna jednak od poprzednich. Cięższa. Agonalna. Już nie czuł wściekłości, gniew nie spalał go od środka, dłonie nie zaciskały się na krawędzi biurka, by wywrócić je w dramatycznym geście, z nadzieją, że spadający mebel połamie Percivalowi obydwie nogi i będzie mógł obserwować jak arystokrata czołga się do drzwi. Wypełniał go jedynie żal i ból, mieszanka niestety niewybuchowa, sugerująca raczej implozję. Zapadnięcie się w sobie jeszcze bardziej. Musiał z tym walczyć, dlatego zaciągał się szybko i nerwowo, udając przed sobą, że to najlepszej jakości Diable Ziele, które za chwilę złagodzi szarpanie w okolicy klatki piersiowej, umożliwiając mu podjęcie normalnej rozmowy.
Cieszył się - o ile tak abstrakcyjna emocja mogła być obecnie w jego zasięgu - że to Nott odwrócił wzrok, lecz to mikroskopijne zwycięstwo szybko przemieniło się w kolejne dźgnięcie upokorzenia. Zniósłby wrogość, zniósłby pogardę, zniósłby wściekłość, ba, nawet obojętność wydawała mu się do zaakceptowania, ale przez krótką chwilę odczytał z ciemnozielonych tęczówek litość. Podszytą troską, od razu spychającą Benjamina w otchłań żałosności. Współczuł mu, litował się nad nim, martwił się o niego; o biednego, słabego Jaimiego, wyglądającego jak siedem nieszczęść. Gorąca fala niezgody na takie upokarzające traktowanie przepłynęła niepowstrzymanie przez struny głosowe Wrighta. - I na co się, kurwa, gapisz? - warknął, a wraz ze słowami, z ust uleciał kłąb szarego dymu. I nawet natychmiastowe wizje szalonych odpowiedzi na swoje dłonie, idioto, na dzieło mej szlacheckiej destrukcji oraz na, kurwa, nic, nie były w stanie go rozbawić. Kiedyś ten fałszywy wystrzał armatni rozładowałby napiętą atmosferę prawie tak dobrze, jak pięść wymierzona w szczękę, ale obecnie nic już nie było takie, jak niegdyś, i Ben jedynie mocniej się najeżył, zagryzając w ustach filtr. Nienawidził litości. Nienawidził tego dziwnego zakłopotania, które aż buchało od Percivala. Jakby obserwował wyjątkowo nieprzyjemną, chodzącą, poranioną porażkę.
Wright nakazał sobie opanowanie, lecz z każdą chwilą milczenia czuł, jak coraz mniej pewnie balansuje na krawędzi własnej wytrzymałości. Zdawał sobie sprawę z tego, jak żałośnie wygląda i jak się czuje, lecz nie mógł już uciekać w samczą agresję, mającą przykryć widoczny ból. Nosił go tym razem na zewnątrz, prowokując nie tyle do ataku, co do litości, od której wolałby okrucieństwo.
- Nie wiedziałeś, bo tchórzliwie wypierdoliłeś mnie ze swojego życia - odparł już spokojniej, bez wyrzutów, wyłącznie wyjaśniająco, choć ciągle przez zaciśnięte zęby, przestając przyszpilać go wzrokiem do niewygodnego fotela. Przeniósł spojrzenie na stertę dokumentów i nieporadnie przesunął je z jednego końca biurka na drugi, tylko po to, by zająć czymś ręce. - Ale z pewnością nie przyszedłeś tutaj tego naprawiać, więc? O co chodzi? - rzucił szorstko, biorąc do ręki pierwszy lepszy plik dokumentów, który pobieżnie przejrzał, naśladując wspaniały gest zajętości, podpatrzony kiedyś w Ministerstwie. Zerknął ponad nim na Percivala, nagle zastanawiając się, czy wiedział o niedawnej wizycie Inary. Oczy zalśniły mu wrogo i boleśnie a szczęki zacisnęły się z głośnym trzaskiem.
A może to wcale nie była wina Notta? Tylko jego? Uwierzył przecież w te mrzonki tak samo, jak uwierzył mu przed laty. Nic się nie zmieniło, ta sama kalka, przekładana raz po raz na nową czasowo rzeczywistość. Całkowite zaangażowanie Benjamina, ostrożny dystans Percivala. Nadzieja i drobiazgowość, paląca się pewność i subtelne wątpliwości, gotowość ofiarowania wszystkiego dla szalonego konceptu ich i...z góry skazanie go na porażkę? Wstydził się swojej naiwności, tego straceńczego pędu, z jakim ponownie biegł w stronę przyjaciela, ślepy na poprzednie, jasne sugestie od losu, każące mu trzymać się od szlachcica jak najdalej. Wierzył w naprawianie błędów, poniekąd także w przeznaczenie, prowadzące ich wspólnie przez te wszystkie lata i zderzające na nowo w przypadkowych okolicznościach. Takich jak ta, inna jednak od poprzednich. Cięższa. Agonalna. Już nie czuł wściekłości, gniew nie spalał go od środka, dłonie nie zaciskały się na krawędzi biurka, by wywrócić je w dramatycznym geście, z nadzieją, że spadający mebel połamie Percivalowi obydwie nogi i będzie mógł obserwować jak arystokrata czołga się do drzwi. Wypełniał go jedynie żal i ból, mieszanka niestety niewybuchowa, sugerująca raczej implozję. Zapadnięcie się w sobie jeszcze bardziej. Musiał z tym walczyć, dlatego zaciągał się szybko i nerwowo, udając przed sobą, że to najlepszej jakości Diable Ziele, które za chwilę złagodzi szarpanie w okolicy klatki piersiowej, umożliwiając mu podjęcie normalnej rozmowy.
Cieszył się - o ile tak abstrakcyjna emocja mogła być obecnie w jego zasięgu - że to Nott odwrócił wzrok, lecz to mikroskopijne zwycięstwo szybko przemieniło się w kolejne dźgnięcie upokorzenia. Zniósłby wrogość, zniósłby pogardę, zniósłby wściekłość, ba, nawet obojętność wydawała mu się do zaakceptowania, ale przez krótką chwilę odczytał z ciemnozielonych tęczówek litość. Podszytą troską, od razu spychającą Benjamina w otchłań żałosności. Współczuł mu, litował się nad nim, martwił się o niego; o biednego, słabego Jaimiego, wyglądającego jak siedem nieszczęść. Gorąca fala niezgody na takie upokarzające traktowanie przepłynęła niepowstrzymanie przez struny głosowe Wrighta. - I na co się, kurwa, gapisz? - warknął, a wraz ze słowami, z ust uleciał kłąb szarego dymu. I nawet natychmiastowe wizje szalonych odpowiedzi na swoje dłonie, idioto, na dzieło mej szlacheckiej destrukcji oraz na, kurwa, nic, nie były w stanie go rozbawić. Kiedyś ten fałszywy wystrzał armatni rozładowałby napiętą atmosferę prawie tak dobrze, jak pięść wymierzona w szczękę, ale obecnie nic już nie było takie, jak niegdyś, i Ben jedynie mocniej się najeżył, zagryzając w ustach filtr. Nienawidził litości. Nienawidził tego dziwnego zakłopotania, które aż buchało od Percivala. Jakby obserwował wyjątkowo nieprzyjemną, chodzącą, poranioną porażkę.
Wright nakazał sobie opanowanie, lecz z każdą chwilą milczenia czuł, jak coraz mniej pewnie balansuje na krawędzi własnej wytrzymałości. Zdawał sobie sprawę z tego, jak żałośnie wygląda i jak się czuje, lecz nie mógł już uciekać w samczą agresję, mającą przykryć widoczny ból. Nosił go tym razem na zewnątrz, prowokując nie tyle do ataku, co do litości, od której wolałby okrucieństwo.
- Nie wiedziałeś, bo tchórzliwie wypierdoliłeś mnie ze swojego życia - odparł już spokojniej, bez wyrzutów, wyłącznie wyjaśniająco, choć ciągle przez zaciśnięte zęby, przestając przyszpilać go wzrokiem do niewygodnego fotela. Przeniósł spojrzenie na stertę dokumentów i nieporadnie przesunął je z jednego końca biurka na drugi, tylko po to, by zająć czymś ręce. - Ale z pewnością nie przyszedłeś tutaj tego naprawiać, więc? O co chodzi? - rzucił szorstko, biorąc do ręki pierwszy lepszy plik dokumentów, który pobieżnie przejrzał, naśladując wspaniały gest zajętości, podpatrzony kiedyś w Ministerstwie. Zerknął ponad nim na Percivala, nagle zastanawiając się, czy wiedział o niedawnej wizycie Inary. Oczy zalśniły mu wrogo i boleśnie a szczęki zacisnęły się z głośnym trzaskiem.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaklęta w ostrych słowach wrogość, emanująca od Benjamina w sposób niemalże namacalny, dotarła do niego w formie ostrego, fantomowego policzka; proste, niepozostawiające miejsca na wątpliwości stwierdzenia zapiekły, jakimś cudem jednocześnie lodowate i boleśnie palące, ale może to właśnie jawnej wrogości potrzebował, żeby otrząsnąć się z gęstego, emocjonalnego bagna, w którym od kilku ostatnich minut samodzielnie się pogrążał. Dokładnie tego przecież powinien był oczekiwać; na nic więcej nie zasłużył, opuszczając nokturnowe mieszkanie i rozpływając się w nieprzeniknionej mgiełce milczenia z pełną świadomością konsekwencji, jakie miało przynieść jego odejście. Nie była to decyzja łatwa – ani wtedy, ani tym bardziej teraz, gdy jedyny prawdziwy przyjaciel, jakiego kiedykolwiek posiadał, siedział dokładnie naprzeciwko, wyglądając jak tuzin nieszczęść i mierząc go spojrzeniem o temperaturze lodowej rzeźby – ale nie mógł już wykonać niepewnych, błagalnych kroków w tył. Wbrew pozorom, sprawa (jeżeliby pominąć trzy metry obyczajowego dramatu, przysypanego pokruszonym sentymentem) była stosunkowo prosta: Jaimiego nie interesowały półśrodki, dał mu to do zrozumienia wystarczająco wyraźnie; Percival z kolei nie był w stanie zaoferować mu wszystkiego. Kolejne zakończone porażką próby wyrwania się z arystokratycznego światka tylko potwierdzały tę regułę i nawet Nott nie był na tyle głupi, żeby nie zauważyć oczywistego schematu; owszem, mógłby starać się o odbudowanie rozbitej w drobny mak relacji, ale czy to wciąż miało sens, skoro tak naprawdę wcale nie chciał zostawiać za sobą swojego aktualnego życia?
Odpowiedź pojawiła się w jego umyśle samoistnie, wymiatając ze spojrzenia naturalną troskę i sprawiając, że wyprostował się machinalnie, przyjmując na twarz neutralne rysy obojętnego urzędnika Ministerstwa, który wpadł do zarządcy rezerwatu upomnieć się o zaległy raport. Jego mięśnie i nerwy jęknęły prawie boleśnie, mocno protestując przed nagłą, kłócącą się z logiką zmianą, ale nie pozwolił, żeby kącik ust drgnął mu choćby odrobinę. Skoro Wright nie chciał jego zainteresowania ani, cóż, jego obecności, miał zamiar skrócić ich cierpienia tak bardzo, jak to tylko było możliwe, nawet (szczególnie?) jeżeli nienawiść i obrzydzenie do samego siebie już zaczynało przyprawiać go o mdłości. Opuścił spojrzenie na blat, stanowczo przykazując sobie nie widzieć: znajomych oczu, blizny na żuchwie, pomiętej koszuli, drżących dłoni, przygarbionej sylwetki, tkwiącego pomiędzy wargami papierosa. Każda z tych rzeczy z osobna zagrażała marmurowej fasadzie pozorów, mogąc wywołać na niej brzydkie rysy; pozostawiał je więc bezpiecznie poza polem widzenia, hamując palącą potrzebę przechylenia się przez biurko, zaciśnięcia dłoni na wymiętej tkaninie i potrząśnięcia Benjaminem z całej siły. Jednocześnie starał się oddychać przez usta, bo nawet przeklęty zapach dymu i jego przywoływał wspomnienia, których nie chciał teraz oglądać.
Nie odpowiedział na rzucone w jego stronę pytania, udając – zarówno przed nim, jak i przed samym sobą – że nie usłyszał niczego poza szorstkim o co chodzi? Odchrząknął, naśladując gest zajętości Jaimiego niemalże idealnie i otwierając teczkę, z którą przyszedł, na pierwszej stronie. – W listopadzie dostaliście trzy pisklęta trójogonów edalskich, przechwycone w Turcji od nielegalnych handlarzy – wyjaśnił, wymawiając słowa starannie i wyraźnie, ale już bez emocjonalnej, drgającej niekontrolowanie podszewki. Kiedy na niego nie patrzył, udawanie, że tak naprawdę wyłuszcza sprawę komuś zupełnie nieznajomemu, było znacznie łatwiejsze. Albo przynajmniej tak sobie wmawiał, potrzebując solidnego powodu, żeby nie zerwać się z fotela i nie zrobić jednej z dwóch rzeczy, które nagląco domagały się uwagi: zamknięcia Wrighta w silnym, przyjacielskim uścisku albo wybiegnięcia za drzwi i zatrzymania się dopiero za bramą, wyznaczającą granicę zabezpieczonej przed deportacją strefy. – Jouswell regularnie co miesiąc przysyłał mi raport z aktualnego stanu smoków i dotychczasowego przebiegu ich rozwoju. Przyszedłem, bo musimy zamknąć kwartał, a nie dostaliśmy jeszcze podsumowania za marzec. – Zmarszczył nos; zapach dymu drażnił mu zmysły, w jakiś sposób tylko dodając rozgrywającej się scence dodatkowej, surrealistycznej otoczki. Zawiesił spojrzenie na rozmazujących mu się przed oczami linijkach starannie wykaligrafowanego jego własną dłonią tekstu, ale wcale ich nie widział; przez moment – krótką, absurdalną chwilę – miał wrażenie, że nie jest sobą, a jedynie stoi z boku, patrząc na obu mężczyzn z bezpiecznego dystansu biernego obserwatora. Pochyleni nienaturalnie nad dokumentami, oddzieleni blatem drewnianego biurka, przedstawiali sobą obraz jakby żywcem wyjęty z nieśmiesznych, ironicznych żartów; był pewien, że gdyby opowiedział o tej scence piętnastoletniemu Benowi, obaj umarliby ze śmiechu, wznosząc dźwięczny toast przy pomocy pełnych kufli kremowego piwa. Jakim cudem udało im się sprawić, że irracjonalne wizje stały się rzeczywistością?
Westchnął ciężko, sięgając dłonią do twarzy i bezwiednie pocierając palcami lewą skroń – dokładnie w miejscu, gdzie zaczynał ogniskować pulsujący ból, zwiastujący nieuchronnie nadchodzącą migrenę. Beztroski spacer należącą do rezerwatu ścieżką i lekkie pogawędki z pracownikami wydały mu się nagle oddalone o długie godziny, choć odbyły się zaledwie kilkanaście minut temu. – Tu masz kopie poprzednich raportów, możesz je wykorzystać jako wzór – ciągnął sucho, tym samym mechanicznym, sztucznie wyrównanym tonem, trącącym odrobinę charakterystycznymi nutami wyższości, jakich czasami zdarzało mu się używać przy wydawaniu służbowych poleceń. Gładkim ruchem zamknął teczkę, przesuwając ją w stronę przeciwległej krawędzi biurka. Dopiero wtedy odważył się podnieść spojrzenie, choć i tak nie spojrzał Benjaminowi w oczy; zawiesił wzrok gdzieś na wysokości jego czoła. – Dobrze by było, żeby znalazło się to u nas jak najszybciej – dodał jeszcze, zaciskając usta w cienką linię – bo znów musiał siłą powstrzymać się przed wyrzuceniem z siebie kolejnych słów, tym razem o zdecydowanie mniej urzędowym brzmieniu.
Odpowiedź pojawiła się w jego umyśle samoistnie, wymiatając ze spojrzenia naturalną troskę i sprawiając, że wyprostował się machinalnie, przyjmując na twarz neutralne rysy obojętnego urzędnika Ministerstwa, który wpadł do zarządcy rezerwatu upomnieć się o zaległy raport. Jego mięśnie i nerwy jęknęły prawie boleśnie, mocno protestując przed nagłą, kłócącą się z logiką zmianą, ale nie pozwolił, żeby kącik ust drgnął mu choćby odrobinę. Skoro Wright nie chciał jego zainteresowania ani, cóż, jego obecności, miał zamiar skrócić ich cierpienia tak bardzo, jak to tylko było możliwe, nawet (szczególnie?) jeżeli nienawiść i obrzydzenie do samego siebie już zaczynało przyprawiać go o mdłości. Opuścił spojrzenie na blat, stanowczo przykazując sobie nie widzieć: znajomych oczu, blizny na żuchwie, pomiętej koszuli, drżących dłoni, przygarbionej sylwetki, tkwiącego pomiędzy wargami papierosa. Każda z tych rzeczy z osobna zagrażała marmurowej fasadzie pozorów, mogąc wywołać na niej brzydkie rysy; pozostawiał je więc bezpiecznie poza polem widzenia, hamując palącą potrzebę przechylenia się przez biurko, zaciśnięcia dłoni na wymiętej tkaninie i potrząśnięcia Benjaminem z całej siły. Jednocześnie starał się oddychać przez usta, bo nawet przeklęty zapach dymu i jego przywoływał wspomnienia, których nie chciał teraz oglądać.
Nie odpowiedział na rzucone w jego stronę pytania, udając – zarówno przed nim, jak i przed samym sobą – że nie usłyszał niczego poza szorstkim o co chodzi? Odchrząknął, naśladując gest zajętości Jaimiego niemalże idealnie i otwierając teczkę, z którą przyszedł, na pierwszej stronie. – W listopadzie dostaliście trzy pisklęta trójogonów edalskich, przechwycone w Turcji od nielegalnych handlarzy – wyjaśnił, wymawiając słowa starannie i wyraźnie, ale już bez emocjonalnej, drgającej niekontrolowanie podszewki. Kiedy na niego nie patrzył, udawanie, że tak naprawdę wyłuszcza sprawę komuś zupełnie nieznajomemu, było znacznie łatwiejsze. Albo przynajmniej tak sobie wmawiał, potrzebując solidnego powodu, żeby nie zerwać się z fotela i nie zrobić jednej z dwóch rzeczy, które nagląco domagały się uwagi: zamknięcia Wrighta w silnym, przyjacielskim uścisku albo wybiegnięcia za drzwi i zatrzymania się dopiero za bramą, wyznaczającą granicę zabezpieczonej przed deportacją strefy. – Jouswell regularnie co miesiąc przysyłał mi raport z aktualnego stanu smoków i dotychczasowego przebiegu ich rozwoju. Przyszedłem, bo musimy zamknąć kwartał, a nie dostaliśmy jeszcze podsumowania za marzec. – Zmarszczył nos; zapach dymu drażnił mu zmysły, w jakiś sposób tylko dodając rozgrywającej się scence dodatkowej, surrealistycznej otoczki. Zawiesił spojrzenie na rozmazujących mu się przed oczami linijkach starannie wykaligrafowanego jego własną dłonią tekstu, ale wcale ich nie widział; przez moment – krótką, absurdalną chwilę – miał wrażenie, że nie jest sobą, a jedynie stoi z boku, patrząc na obu mężczyzn z bezpiecznego dystansu biernego obserwatora. Pochyleni nienaturalnie nad dokumentami, oddzieleni blatem drewnianego biurka, przedstawiali sobą obraz jakby żywcem wyjęty z nieśmiesznych, ironicznych żartów; był pewien, że gdyby opowiedział o tej scence piętnastoletniemu Benowi, obaj umarliby ze śmiechu, wznosząc dźwięczny toast przy pomocy pełnych kufli kremowego piwa. Jakim cudem udało im się sprawić, że irracjonalne wizje stały się rzeczywistością?
Westchnął ciężko, sięgając dłonią do twarzy i bezwiednie pocierając palcami lewą skroń – dokładnie w miejscu, gdzie zaczynał ogniskować pulsujący ból, zwiastujący nieuchronnie nadchodzącą migrenę. Beztroski spacer należącą do rezerwatu ścieżką i lekkie pogawędki z pracownikami wydały mu się nagle oddalone o długie godziny, choć odbyły się zaledwie kilkanaście minut temu. – Tu masz kopie poprzednich raportów, możesz je wykorzystać jako wzór – ciągnął sucho, tym samym mechanicznym, sztucznie wyrównanym tonem, trącącym odrobinę charakterystycznymi nutami wyższości, jakich czasami zdarzało mu się używać przy wydawaniu służbowych poleceń. Gładkim ruchem zamknął teczkę, przesuwając ją w stronę przeciwległej krawędzi biurka. Dopiero wtedy odważył się podnieść spojrzenie, choć i tak nie spojrzał Benjaminowi w oczy; zawiesił wzrok gdzieś na wysokości jego czoła. – Dobrze by było, żeby znalazło się to u nas jak najszybciej – dodał jeszcze, zaciskając usta w cienką linię – bo znów musiał siłą powstrzymać się przed wyrzuceniem z siebie kolejnych słów, tym razem o zdecydowanie mniej urzędowym brzmieniu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Ściskane w ręku dokumenty ciążyły mu niemiłosiernie, jakby cienki pergamin przesadnie nasączył się niesamowitą ilością tuszu, mającego zaraz wypłynąć z ciemnożółtego folderu pełnego zapisanych kartek. Nie odkładał go jednak, wertując z masochistyczną powolnością kolejne strony, pełne istotnych - z punktu widzenia nadzorcy - informacji, które dla Benjamina zlewały się w jeden strumień bezsensownego bełkotu. Zazwyczaj z pełnym zainteresowaniem śledził nawet najbardziej skomplikowane zapiski dotyczące życia rezerwatu, nie mogąc nadziwić się pieczołowicie zebranym informacjom, przydającym się w najmniej spodziewanych momentach, ale w tej chwili nawet najciekawsza wzmianka o długotrwałej chorobie Okruszka, wraz z nieporadnymi rycinami zakażonych łusek, nie przyciągnęła jego uwagi. Równie dobrze mógłby trzymać w ręku cegłówkę i właściwie żałował, że nie ściska w dłoni czegoś podobnego kalibru, co mogłoby porządnie uszkodzić Percivala. Rozmarzenie nad wykonaniem agresywnego ruchu, pozwalającego mu na chociaż chwilowe wyzbycie się nagromadzonych emocji, nie trwało jednak - o dziwo - długo, a po wyobrażeniu krwawiącego Notta Benjamin nie poczuł ulgi, a wręcz przeciwnie: jeszcze większy żal.
Przełknął go głośno razem ze śliną - nagle potwornie zaschło mu w gardle, ale obawiał się, że gdy sięgnie po dzbanek z niezbyt świeżą wodą, Percy na pewno zauważy jego trzęsące się palce - dalej jednak wbijając w mężczyznę uporczywy wzrok. Patrzył na niego masochistycznie, czując, jak wewnętrzne rany rozklejają się z lekkim pieczeniem, nie zalewając się jednak krwią. Tą przelał w innej, ważniejszej sprawie; oddanie się czemuś wyższemu, dobremu, czemuś, w co tak mocno wierzył, wbrew pozorom pozwoliło mu spokojniej podchodzić do niedawnych katastrof. Owszem, obecność Percivala sprawiała mu ból, lecz ten już nie obejmował go całego, wpędzając w spiralę żałosnego cierpienia. Obserwował go raczej z boku, świadomy swoich czynów, konsekwencji i łączącej ich historii, obiektywnie oceniając przewiny każdego z nich. I chociaż nie sądził, że kiedykolwiek będzie do tego zdolny, to w tej krótkiej chwili, gdy Nott przyjmował jego ostre słowa milczeniem i umykał wzrokiem, sięgając po papierowe koło ratunkowe - wspaniały nawyk urzędnika; czy on sam też kiedyś się go nauczy? - Wright poza pulsującym bólem poczuł też nagłą chęć zrozumienia.
Nie wybaczenia, na to było jeszcze za wcześnie a z niechlujnie rozerwanego na kawałki serca dalej sączyła się odrzucająca wydzielina, parująca gniewem, lecz ten dziwny ułamek sekundy, gra świateł na ciemnobrązowych włosach i wycofanie się Percivala za urzędniczą barierę profesjonalizmu, pozwoliły Benowi zaczerpnąć chłodniejszego powietrza. Mógł dalej go obserwować, machinalnie kartkując trzymane w ręku pergaminy, i chociaż każdy detal przystojnej twarzy - zmarszczka na czole, jaśniejsze, prawie niewidoczne pasmo blizn na dole żuchwy, przekrzywiony włosek rozczochranej brwi, zagięcie skóry nad lewym kącikiem ust - podsycał tylko ogień emocjonalnego bólu, to ścieranie się z tą nagłą rzeczywistością działało na Jaimie'go uspokajająco. Potrafił już zapanować nad gniewem, potrafił wybaczać sobie skrajne uczucia i potrafił odcinać się od chaotycznej kotłowaniny myśli. Słodko-gorzkich; zmrużył nieco oczy, co pozornie mogło tylko wzmocnić obraz mocno zirytowanego, szarżującego brodacza. Słuchał rzeczowej wypowiedzi Notta niezbyt uważnie, zastanawiając się raczej nad tym, dlaczego się tutaj znaleźli. Tak daleko od siebie. To przecież z nim powinien świętować swój awans, to jemu powinien - niepewnie, żartobliwie, zawsze pod przykrywką nonszalancji - zwierzać się z ciężaru odpowiedzialności, to z nim powinien wykłócać się na polityczne tematy, o których nie miał zielonego pojęcia, a które poruszał, bo lubił słuchać pewnego siebie tonu Percy'ego. I to on sam powinien gratulować mu ślubu, szczerze szczęśliwy pomimo bólu rozrywającego serce. Nic nie ułożyło się tak, jak powinno i Wright z autentycznym zdziwieniem orientował się, że gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, mogliby być teraz gdzieś daleko, na obiecanych wakacjach, ucieczce z Londynu, pierwszej wiosennej przygodzie; mogliby znów oddychać wilgotnym powietrzem lasu, uczyć ich psa głupich sztuczek, udawać, że nie trzęsą się z zimna przy ognisku, podkładać sobie wzajemnie nogi przy wędrówce wśród niezamieszkałych wzgórz, otulonych mgłą i tajemnicą. W zamian za to siedzieli naprzeciw siebie, oddzieleni stertami dokumentów, ciemnym blatem biurka i setką drzazg, powbijanych wzajemnie w najwrażliwsze tkanki.
Trójogony, nielegalni handlarze, raport, kwartał. Jaimie wyłapywał z całej wypowiedzi jedynie okruchy słów, układających się w jakąś niedorzeczną opowieść o dorosłości i obowiązkach. O przyszłości, jakiej nie chcieli, a jaka okazała się być normalna, zadowalająca, spokojna. Oddzielająca ich drogi - już na dobre? Wiedział o tym, chciał tego, ale i tak podważał decyzje zdrowego rozsądku, pozwalając sobie na zdecydowanie zbyt wiele. Długie spojrzenie, uważne, roziskrzone, ale z każdą sekundą lśnienie gniewu zmieniało się jedynie w słabe odblaski smutku. Najprostszego uczucia, z którym Wright nie potrafił się jeszcze oswoić. Przez tyle lat ukrywał swoją wrażliwość pod maską agresji, wściekłości, żartu i namiętności, że spokojna akceptacja żalu przychodziła mu z trudem. Zwłaszcza, kiedy obnażał ją przed kimś, kto był jednym z głównych powodów rozżalonej zapaści. Zachowywał się jednak zadziwiająco statecznie, opanowując nerwowe drgnięcie, gdy Percival musnął palcami swoją skroń w tak znanym i intymnym geście. Wright zagryzł papierosa, ułamany filtr i część lepkiego tytoniu utknęła pod językiem, ale zmiął je jedynie w ustach, resztkę białego papieru miażdżąc w palcu wolnej dłoni. W końcu odłożył swój plik dokumentów; folder z cichym trzaskiem uderzył w blat tuż obok podsuniętej mu teczki, tylko akcentując milczenie, które ponownie zapadło między nimi nieprzyjemną kurtyną.
Miał mu tyle do powiedzenia, tyle do zarzucenia, tylko do przekazania, lecz przytrzymywał je w ustach razem z resztkami papierosa i jedynie cięższy oddech mógł zdradzić jakąkolwiek emocjonalną rozterkę. Wzrok Percivala zdawał się błądzić gdzieś ponad jego głową, jakby stał się dla niego przedmiotem, przydatnym jedynie do załatwiania urzędniczych spraw. Może tak było lepiej i powinien brać z niego przykład, lecz coś zablokowało się pod czupryną czarnych loków, hamując dopływ logiki do mechanizmu mającego ochronić go przed dodatkowym cierpieniem.
- Mamy na głowie dużo prawdziwych obowiązków - a nie pisanie durnych raportów dla durnego ministerstwa na twoje durne polecenie, k r e t y n i e - ale postaram się to ogarnąć jak najszybciej - odparł sucho, wykazując się zaskakującym profesjonalizmem. Przedkładał sprawy osobiste nad służbowe...przynajmniej przez kilkanaście sekund, bowiem gdy ułożył otrzymaną teczkę na stercie dokumentów, jego wzrok znów napotkał oczy Percivala, wywołując następne iskrzące spięcie. Zignorowanie go okazało się niemożliwe. - Mówiłeś wtedy prawdę? - wymknęło się z jego ust cicho, trzeszcząco, chociaż nie miął w ustach drzazg a jedynie wilgotne wspomnienie mugolskiego papierosa i stęchły zapach nokturnowego mieszkania, w którym Nott obejmował go mocnymi ramionami, znikając chwilę później za obdrapanymi z farby drzwiami. Chciał pozbyć się tamtego wspomnienia a zwłaszcza: tamtych słów. Zawsze będę cię kochał. Od tygodni powtarzał sobie, że to ostatnie (i pierwsze w ich poszarpanej historii?) wyznanie było kłamstwem, finalnym ciosem w jego ślepe zaufanie. W wiarę w szczerość, w dobre intencje, w budowaną przez lata - czyż nie minęły ostatnio dwie dekady od ich pierwszego spotkania? - przyjaźń, najbliższą relację, jaką kiedykolwiek zbudował. Musiał jednak usłyszeć to sprostowanie z jego ust, masochistycznie licząc na to, że tym razem to Percival wymierzy mu otrzeźwiający policzek, pozwalający posypać ranę oczyszczającą solą i...użyć spokojnego, wypranego z emocji tonu tak doskonale, jak przed chwilą zrobił to Nott. Jasno budując między nimi barierę i pokazując, że uciekł z ich wspólnych marzeń prosto w ramiona dorosłości, sygnowanej małżeństwem i szlachecką odpowiedzialnością.
Przełknął go głośno razem ze śliną - nagle potwornie zaschło mu w gardle, ale obawiał się, że gdy sięgnie po dzbanek z niezbyt świeżą wodą, Percy na pewno zauważy jego trzęsące się palce - dalej jednak wbijając w mężczyznę uporczywy wzrok. Patrzył na niego masochistycznie, czując, jak wewnętrzne rany rozklejają się z lekkim pieczeniem, nie zalewając się jednak krwią. Tą przelał w innej, ważniejszej sprawie; oddanie się czemuś wyższemu, dobremu, czemuś, w co tak mocno wierzył, wbrew pozorom pozwoliło mu spokojniej podchodzić do niedawnych katastrof. Owszem, obecność Percivala sprawiała mu ból, lecz ten już nie obejmował go całego, wpędzając w spiralę żałosnego cierpienia. Obserwował go raczej z boku, świadomy swoich czynów, konsekwencji i łączącej ich historii, obiektywnie oceniając przewiny każdego z nich. I chociaż nie sądził, że kiedykolwiek będzie do tego zdolny, to w tej krótkiej chwili, gdy Nott przyjmował jego ostre słowa milczeniem i umykał wzrokiem, sięgając po papierowe koło ratunkowe - wspaniały nawyk urzędnika; czy on sam też kiedyś się go nauczy? - Wright poza pulsującym bólem poczuł też nagłą chęć zrozumienia.
Nie wybaczenia, na to było jeszcze za wcześnie a z niechlujnie rozerwanego na kawałki serca dalej sączyła się odrzucająca wydzielina, parująca gniewem, lecz ten dziwny ułamek sekundy, gra świateł na ciemnobrązowych włosach i wycofanie się Percivala za urzędniczą barierę profesjonalizmu, pozwoliły Benowi zaczerpnąć chłodniejszego powietrza. Mógł dalej go obserwować, machinalnie kartkując trzymane w ręku pergaminy, i chociaż każdy detal przystojnej twarzy - zmarszczka na czole, jaśniejsze, prawie niewidoczne pasmo blizn na dole żuchwy, przekrzywiony włosek rozczochranej brwi, zagięcie skóry nad lewym kącikiem ust - podsycał tylko ogień emocjonalnego bólu, to ścieranie się z tą nagłą rzeczywistością działało na Jaimie'go uspokajająco. Potrafił już zapanować nad gniewem, potrafił wybaczać sobie skrajne uczucia i potrafił odcinać się od chaotycznej kotłowaniny myśli. Słodko-gorzkich; zmrużył nieco oczy, co pozornie mogło tylko wzmocnić obraz mocno zirytowanego, szarżującego brodacza. Słuchał rzeczowej wypowiedzi Notta niezbyt uważnie, zastanawiając się raczej nad tym, dlaczego się tutaj znaleźli. Tak daleko od siebie. To przecież z nim powinien świętować swój awans, to jemu powinien - niepewnie, żartobliwie, zawsze pod przykrywką nonszalancji - zwierzać się z ciężaru odpowiedzialności, to z nim powinien wykłócać się na polityczne tematy, o których nie miał zielonego pojęcia, a które poruszał, bo lubił słuchać pewnego siebie tonu Percy'ego. I to on sam powinien gratulować mu ślubu, szczerze szczęśliwy pomimo bólu rozrywającego serce. Nic nie ułożyło się tak, jak powinno i Wright z autentycznym zdziwieniem orientował się, że gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, mogliby być teraz gdzieś daleko, na obiecanych wakacjach, ucieczce z Londynu, pierwszej wiosennej przygodzie; mogliby znów oddychać wilgotnym powietrzem lasu, uczyć ich psa głupich sztuczek, udawać, że nie trzęsą się z zimna przy ognisku, podkładać sobie wzajemnie nogi przy wędrówce wśród niezamieszkałych wzgórz, otulonych mgłą i tajemnicą. W zamian za to siedzieli naprzeciw siebie, oddzieleni stertami dokumentów, ciemnym blatem biurka i setką drzazg, powbijanych wzajemnie w najwrażliwsze tkanki.
Trójogony, nielegalni handlarze, raport, kwartał. Jaimie wyłapywał z całej wypowiedzi jedynie okruchy słów, układających się w jakąś niedorzeczną opowieść o dorosłości i obowiązkach. O przyszłości, jakiej nie chcieli, a jaka okazała się być normalna, zadowalająca, spokojna. Oddzielająca ich drogi - już na dobre? Wiedział o tym, chciał tego, ale i tak podważał decyzje zdrowego rozsądku, pozwalając sobie na zdecydowanie zbyt wiele. Długie spojrzenie, uważne, roziskrzone, ale z każdą sekundą lśnienie gniewu zmieniało się jedynie w słabe odblaski smutku. Najprostszego uczucia, z którym Wright nie potrafił się jeszcze oswoić. Przez tyle lat ukrywał swoją wrażliwość pod maską agresji, wściekłości, żartu i namiętności, że spokojna akceptacja żalu przychodziła mu z trudem. Zwłaszcza, kiedy obnażał ją przed kimś, kto był jednym z głównych powodów rozżalonej zapaści. Zachowywał się jednak zadziwiająco statecznie, opanowując nerwowe drgnięcie, gdy Percival musnął palcami swoją skroń w tak znanym i intymnym geście. Wright zagryzł papierosa, ułamany filtr i część lepkiego tytoniu utknęła pod językiem, ale zmiął je jedynie w ustach, resztkę białego papieru miażdżąc w palcu wolnej dłoni. W końcu odłożył swój plik dokumentów; folder z cichym trzaskiem uderzył w blat tuż obok podsuniętej mu teczki, tylko akcentując milczenie, które ponownie zapadło między nimi nieprzyjemną kurtyną.
Miał mu tyle do powiedzenia, tyle do zarzucenia, tylko do przekazania, lecz przytrzymywał je w ustach razem z resztkami papierosa i jedynie cięższy oddech mógł zdradzić jakąkolwiek emocjonalną rozterkę. Wzrok Percivala zdawał się błądzić gdzieś ponad jego głową, jakby stał się dla niego przedmiotem, przydatnym jedynie do załatwiania urzędniczych spraw. Może tak było lepiej i powinien brać z niego przykład, lecz coś zablokowało się pod czupryną czarnych loków, hamując dopływ logiki do mechanizmu mającego ochronić go przed dodatkowym cierpieniem.
- Mamy na głowie dużo prawdziwych obowiązków - a nie pisanie durnych raportów dla durnego ministerstwa na twoje durne polecenie, k r e t y n i e - ale postaram się to ogarnąć jak najszybciej - odparł sucho, wykazując się zaskakującym profesjonalizmem. Przedkładał sprawy osobiste nad służbowe...przynajmniej przez kilkanaście sekund, bowiem gdy ułożył otrzymaną teczkę na stercie dokumentów, jego wzrok znów napotkał oczy Percivala, wywołując następne iskrzące spięcie. Zignorowanie go okazało się niemożliwe. - Mówiłeś wtedy prawdę? - wymknęło się z jego ust cicho, trzeszcząco, chociaż nie miął w ustach drzazg a jedynie wilgotne wspomnienie mugolskiego papierosa i stęchły zapach nokturnowego mieszkania, w którym Nott obejmował go mocnymi ramionami, znikając chwilę później za obdrapanymi z farby drzwiami. Chciał pozbyć się tamtego wspomnienia a zwłaszcza: tamtych słów. Zawsze będę cię kochał. Od tygodni powtarzał sobie, że to ostatnie (i pierwsze w ich poszarpanej historii?) wyznanie było kłamstwem, finalnym ciosem w jego ślepe zaufanie. W wiarę w szczerość, w dobre intencje, w budowaną przez lata - czyż nie minęły ostatnio dwie dekady od ich pierwszego spotkania? - przyjaźń, najbliższą relację, jaką kiedykolwiek zbudował. Musiał jednak usłyszeć to sprostowanie z jego ust, masochistycznie licząc na to, że tym razem to Percival wymierzy mu otrzeźwiający policzek, pozwalający posypać ranę oczyszczającą solą i...użyć spokojnego, wypranego z emocji tonu tak doskonale, jak przed chwilą zrobił to Nott. Jasno budując między nimi barierę i pokazując, że uciekł z ich wspólnych marzeń prosto w ramiona dorosłości, sygnowanej małżeństwem i szlachecką odpowiedzialnością.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chociaż wykorzystywał całe pokłady spokoju i opanowania – zarówno tego wrodzonego, jak i tego wypracowanego pod surowym wzrokiem guwernantek i jeszcze surowszym spojrzeniem stalowoszarych oczu ojca – to nałożenie na twarz obojętnej, urzędniczej maski w żaden sposób nie przytłumiło jego wrażliwości na napływające z otoczenia bodźce. A tych, co zauważył z uprzejmym zaskoczeniem, starając się nie kręcić nerwowo w fotelu ani nie stukać ze zniecierpliwieniem palcami o blat biurka – było nieznośnie dużo; nie był pewien, czy winą za pracujące na najwyższych obrotach zmysły należało obciążać nieplanowaną, zdecydowanie odczuwalną obecność Benjamina, czy może opuszczenie czterech ścian dusznego gabinetu, którego już dawno zdążył nauczyć się na pamięć, ale parę minut spędzonych w przeciągającej się ciszy wystarczyło, żeby zapragnął ewakuować się stąd jak najdalej. Perspektywa wymówienia się kolejnym spotkaniem przez chwilę mrugała do niego kusząco, nie poruszył się jednak, wzdrygając się jedynie wewnętrznie, gdy zagryziony zbyt mocno papieros wydał z siebie fantomowy zgrzyt; a może to w wyobraźni zgrzytały jego własne zęby, gdy uświadamiał sobie, że po raz kolejny w swoim trzydziestoletnim życiu czuł się jak skarcony uczniak, pochylający ze wstydem głowę przed promieniującym jawnym rozczarowaniem nauczycielem?
Spychał te porównania i odczucia gdzieś na odległe tyły własnego umysłu, próbując za wszelką cenę nie słyszeć muchy, obijającej się desperacko o zakurzoną szybę zamkniętego okna o wypaczonych wilgocią ościeżnicach, ani nie śledzić spojrzeniem pokrytych odciskami palców, z cichym szelestem pergaminu przesuwających się po zapisanych starannie stronnicach dokumentów, jednak z każdym bolesnym drgnięciem sekundowej wskazówki zegara, pozostanie w stanie równowagi absolutnej stawało się coraz trudniejsze. Wyrzucanie z siebie mechanicznych słów składających się w stu procentach z suchej treści i pozbawionych jakiegokolwiek bagażu emocjonalnego pomagało, ale niewystarczająco, i w pewnym momencie – gdzieś między popchnięciem przeklętego raportu w stronę Wrighta, a posłaniem mu przelotnego spojrzenia – zorientował się, że był zły. Nie rozbity, nie zatopiony po uszy w bezdennej rozpaczy i nie utytłany w poczuciu winy, palącym go strukturą źle uwarzonego eliksiru, a zwyczajnie przepełniony pozbawionym ujścia gniewem, który póki co tylko trzaskał cicho w powietrzu, unosząc się w przestrzeni międzybiurkowej w postaci niegroźnych wyładowań, ale z całą pewnością istniał. Uczucie było względnie nowe, czy może – mało adekwatne do okoliczności i dopiero nieśmiało wychylało się zza grubej kurtyny początkowego szoku, spowodowanego wmaszerowaniem Benjamina przez boczne drzwi; co zresztą najprawdopodobniej było przyczyną, dla której Percival nie zidentyfikował go od razu. Popełniając niewybaczalny błąd; od zawsze wiedział przecież, że warunkiem koniecznym do zdławienia niechcianych uczuć, było błyskawiczne rozpoznanie zagrożenia i zamordowanie go w zarodku; tymczasem zamiast wypchnąć kiełkującą złość za szczelne drzwi obojętności, zamknął się za nimi razem z nią, ochładzając ją przy okazji do temperatury lodowego zaklęcia. I być może nie miałoby to większego znaczenia – bo mimo wszystko udało mu się z powodzeniem nie zareagować na marną prowokację w postaci rzuconej sucho uwagi, przewidywalnie bagatelizującej jego obowiązki – gdyby następne słowa Jaimiego nie przedarły się przez wzniesione naprędce mury niczym rozeźlony buchorożec.
Był w połowie podnoszenia się z fotela, gdy krótkie pytanie, z pozoru niewinne, zawisło między nimi, sprawiając, że Percival zamarł w pół ruchu, bez problemu i niemal podświadomie przypasowując enigmatyczne wtedy do konkretnego punktu w przeszłości. Dłonie, którymi opierał się o podłokietniki, zacisnęły się w pięści, rozprostowując się powoli dopiero po chwili, podczas gdy uśpione pokłady frustracji poderwały się nagle do życia. Czuł, że jego bezuczuciowa maska się kruszy, choć była to destrukcja odbywająca się z innych powodów, niż mógłby przypuszczać; momentu słabości nie spowodowała bowiem zwyczajowa mieszanka żałosnej tęsknoty i nieokreślonych płomieni, a bezlitosna realizacja, że w tym jednym pytaniu zawierała się cała istota ich popieprzonej, ciągnącej się od lat relacji. Podszyta powątpiewaniem niepewność w autentyczność percivalowych uczuć nie pojawiła się przecież przed chwilą; była tam od samego początku, czaiła się w cieniu, chowając się podczas wypełnionych śmiechem przerw lekcyjnych, ale wychodząc na wierzch momentalnie, gdy robiło się trudno. Chociaż Nott zawsze dawał z siebie dokładnie tyle, ile był w stanie – biorąc pod uwagę sterylne dzieciństwo, które uczyniło z niego emocjonalną kalekę – Wright zdawał się brać jego szczerość pod lupę, jakby odruchowo doszukując się fałszu tam, gdzie tkwiły jedynie głęboko zakorzenione, wstydliwe rozterki. Owszem, sam nie był bez winy, za każdym samodzielnie inicjując długie okresy bolesnych rozstań, ale nie mógł nie mieć za złe Benowi tego, jak łatwo pozwalał mu na ukrycie się za brudną ścianą nienawiści do samego siebie, jak gdyby sycząc niewerbalne: wiedziałem, że tak będzie, podczas gdy Percy oczekiwał od niego tylko tego, że pójdzie o krok dalej, niż ktokolwiek w jego życiu zdecydował się pójść, i zwyczajnie nie pozwoli mu odejść.
A później i tak to on przepraszał; wracał do niego na kolanach, kajając się za spowodowane cierpienia, mimo że jego działania zafundowały mu ich dokładnie tyle samo. Przepraszał za coś, na co nie miał wpływu, a czego Ben nigdy nie potrafił zrozumieć, bo dla niego marzenia o dalekich wyprawach i zdobywaniu międzynarodowej sławy w Quidditchu stanowiły coś tak naturalnego, jak dla Percivala arystokratyczne sabaty i wystawne przyjęcia. On natomiast nieustannie się szarpał; wiecznie rozciągnięty pomiędzy dwoma pałającymi do siebie pogardą światami, odbijał się bezładnie od kolejnych ścian, zmuszony do wydzierania każdego skrawka szczęścia siłą, niezaprzeczalnie świadomy, że bez względu na podjęte decyzje, i tak stanie się czyimś rozczarowaniem, z biegiem czasu ucząc się traktować wyrzuty sumienia jako coś oczywistego i naturalnego. Chociaż nie miał wątpliwości, że przyjaźń z Jaimiem była jedną z najlepszych rzeczy, jaka spotkała go w życiu, to nawet on nie akceptował go nigdy w pełni, przyjmując do siebie jedynie te części, które wpasowywały się w wyrysowany entuzjastycznie obrazek. Pierwszą osobą, która nie kazała mu wybierać, akceptując zarówno elementy brzydkie, jak i te dobre, i sklejając go w całość wtedy, gdy już przestał wierzyć, że było to możliwe, była Inara.
I za to nie zamierzał już przepraszać.
Wyprostował się niespiesznie, walcząc z nieuzasadnioną sztywnością mięśni, sprawiającą, że poruszał się trochę jak częściowo spetryfikowany. Przeniósł spojrzenie na Benjamina, tym razem nie uciekając się do żadnych sztuczek i patrząc mu prosto w oczy: chłodno, poważnie, z ledwie zauważalnym smutkiem, ale za to doskonale widoczną złością. Czy mówił wtedy prawdę? Mówił. Tak samo jak za każdym innym razem, i tak samo jak powtórzyłby mu jeszcze wielokrotnie, gdyby choć raz spotkał się z czymś oprócz skoncentrowanego na swoim własnym cierpieniu mężczyzny. – Dlaczego nagle ma to dla ciebie znaczenie? – zapytał nadzwyczaj rzeczowo, bezwiednie przebiegając opuszkami palców po blacie biurka. Ten wymuszony dystans, namacalna, drewniana bariera, z jakiegoś powodu sprawiała, że mówiło mu się łatwiej – zupełnie jakby pół metra czystego powietrza było w stanie przefiltrować całe pokłady niezgłębionej, emocjonalnej papki.
Wydawało się, że nie powie nic więcej, ale kolejne słowa wypłynęły spomiędzy jego warg zanim zdążył je powstrzymać. – Być może tchórzliwie wypierdoliłem cię ze swojego życia, ale ty zrobiłeś dokładnie to samo – warknął, niemal spluwając; chociaż właśnie mimowolnie przyznał się, że cisza, jaką otrzymał po swoich ostatnich słowach, wciąż dzwoniła mu w uszach, to w tamtej chwili nie potrafił się tym przejąć.
Spychał te porównania i odczucia gdzieś na odległe tyły własnego umysłu, próbując za wszelką cenę nie słyszeć muchy, obijającej się desperacko o zakurzoną szybę zamkniętego okna o wypaczonych wilgocią ościeżnicach, ani nie śledzić spojrzeniem pokrytych odciskami palców, z cichym szelestem pergaminu przesuwających się po zapisanych starannie stronnicach dokumentów, jednak z każdym bolesnym drgnięciem sekundowej wskazówki zegara, pozostanie w stanie równowagi absolutnej stawało się coraz trudniejsze. Wyrzucanie z siebie mechanicznych słów składających się w stu procentach z suchej treści i pozbawionych jakiegokolwiek bagażu emocjonalnego pomagało, ale niewystarczająco, i w pewnym momencie – gdzieś między popchnięciem przeklętego raportu w stronę Wrighta, a posłaniem mu przelotnego spojrzenia – zorientował się, że był zły. Nie rozbity, nie zatopiony po uszy w bezdennej rozpaczy i nie utytłany w poczuciu winy, palącym go strukturą źle uwarzonego eliksiru, a zwyczajnie przepełniony pozbawionym ujścia gniewem, który póki co tylko trzaskał cicho w powietrzu, unosząc się w przestrzeni międzybiurkowej w postaci niegroźnych wyładowań, ale z całą pewnością istniał. Uczucie było względnie nowe, czy może – mało adekwatne do okoliczności i dopiero nieśmiało wychylało się zza grubej kurtyny początkowego szoku, spowodowanego wmaszerowaniem Benjamina przez boczne drzwi; co zresztą najprawdopodobniej było przyczyną, dla której Percival nie zidentyfikował go od razu. Popełniając niewybaczalny błąd; od zawsze wiedział przecież, że warunkiem koniecznym do zdławienia niechcianych uczuć, było błyskawiczne rozpoznanie zagrożenia i zamordowanie go w zarodku; tymczasem zamiast wypchnąć kiełkującą złość za szczelne drzwi obojętności, zamknął się za nimi razem z nią, ochładzając ją przy okazji do temperatury lodowego zaklęcia. I być może nie miałoby to większego znaczenia – bo mimo wszystko udało mu się z powodzeniem nie zareagować na marną prowokację w postaci rzuconej sucho uwagi, przewidywalnie bagatelizującej jego obowiązki – gdyby następne słowa Jaimiego nie przedarły się przez wzniesione naprędce mury niczym rozeźlony buchorożec.
Był w połowie podnoszenia się z fotela, gdy krótkie pytanie, z pozoru niewinne, zawisło między nimi, sprawiając, że Percival zamarł w pół ruchu, bez problemu i niemal podświadomie przypasowując enigmatyczne wtedy do konkretnego punktu w przeszłości. Dłonie, którymi opierał się o podłokietniki, zacisnęły się w pięści, rozprostowując się powoli dopiero po chwili, podczas gdy uśpione pokłady frustracji poderwały się nagle do życia. Czuł, że jego bezuczuciowa maska się kruszy, choć była to destrukcja odbywająca się z innych powodów, niż mógłby przypuszczać; momentu słabości nie spowodowała bowiem zwyczajowa mieszanka żałosnej tęsknoty i nieokreślonych płomieni, a bezlitosna realizacja, że w tym jednym pytaniu zawierała się cała istota ich popieprzonej, ciągnącej się od lat relacji. Podszyta powątpiewaniem niepewność w autentyczność percivalowych uczuć nie pojawiła się przecież przed chwilą; była tam od samego początku, czaiła się w cieniu, chowając się podczas wypełnionych śmiechem przerw lekcyjnych, ale wychodząc na wierzch momentalnie, gdy robiło się trudno. Chociaż Nott zawsze dawał z siebie dokładnie tyle, ile był w stanie – biorąc pod uwagę sterylne dzieciństwo, które uczyniło z niego emocjonalną kalekę – Wright zdawał się brać jego szczerość pod lupę, jakby odruchowo doszukując się fałszu tam, gdzie tkwiły jedynie głęboko zakorzenione, wstydliwe rozterki. Owszem, sam nie był bez winy, za każdym samodzielnie inicjując długie okresy bolesnych rozstań, ale nie mógł nie mieć za złe Benowi tego, jak łatwo pozwalał mu na ukrycie się za brudną ścianą nienawiści do samego siebie, jak gdyby sycząc niewerbalne: wiedziałem, że tak będzie, podczas gdy Percy oczekiwał od niego tylko tego, że pójdzie o krok dalej, niż ktokolwiek w jego życiu zdecydował się pójść, i zwyczajnie nie pozwoli mu odejść.
A później i tak to on przepraszał; wracał do niego na kolanach, kajając się za spowodowane cierpienia, mimo że jego działania zafundowały mu ich dokładnie tyle samo. Przepraszał za coś, na co nie miał wpływu, a czego Ben nigdy nie potrafił zrozumieć, bo dla niego marzenia o dalekich wyprawach i zdobywaniu międzynarodowej sławy w Quidditchu stanowiły coś tak naturalnego, jak dla Percivala arystokratyczne sabaty i wystawne przyjęcia. On natomiast nieustannie się szarpał; wiecznie rozciągnięty pomiędzy dwoma pałającymi do siebie pogardą światami, odbijał się bezładnie od kolejnych ścian, zmuszony do wydzierania każdego skrawka szczęścia siłą, niezaprzeczalnie świadomy, że bez względu na podjęte decyzje, i tak stanie się czyimś rozczarowaniem, z biegiem czasu ucząc się traktować wyrzuty sumienia jako coś oczywistego i naturalnego. Chociaż nie miał wątpliwości, że przyjaźń z Jaimiem była jedną z najlepszych rzeczy, jaka spotkała go w życiu, to nawet on nie akceptował go nigdy w pełni, przyjmując do siebie jedynie te części, które wpasowywały się w wyrysowany entuzjastycznie obrazek. Pierwszą osobą, która nie kazała mu wybierać, akceptując zarówno elementy brzydkie, jak i te dobre, i sklejając go w całość wtedy, gdy już przestał wierzyć, że było to możliwe, była Inara.
I za to nie zamierzał już przepraszać.
Wyprostował się niespiesznie, walcząc z nieuzasadnioną sztywnością mięśni, sprawiającą, że poruszał się trochę jak częściowo spetryfikowany. Przeniósł spojrzenie na Benjamina, tym razem nie uciekając się do żadnych sztuczek i patrząc mu prosto w oczy: chłodno, poważnie, z ledwie zauważalnym smutkiem, ale za to doskonale widoczną złością. Czy mówił wtedy prawdę? Mówił. Tak samo jak za każdym innym razem, i tak samo jak powtórzyłby mu jeszcze wielokrotnie, gdyby choć raz spotkał się z czymś oprócz skoncentrowanego na swoim własnym cierpieniu mężczyzny. – Dlaczego nagle ma to dla ciebie znaczenie? – zapytał nadzwyczaj rzeczowo, bezwiednie przebiegając opuszkami palców po blacie biurka. Ten wymuszony dystans, namacalna, drewniana bariera, z jakiegoś powodu sprawiała, że mówiło mu się łatwiej – zupełnie jakby pół metra czystego powietrza było w stanie przefiltrować całe pokłady niezgłębionej, emocjonalnej papki.
Wydawało się, że nie powie nic więcej, ale kolejne słowa wypłynęły spomiędzy jego warg zanim zdążył je powstrzymać. – Być może tchórzliwie wypierdoliłem cię ze swojego życia, ale ty zrobiłeś dokładnie to samo – warknął, niemal spluwając; chociaż właśnie mimowolnie przyznał się, że cisza, jaką otrzymał po swoich ostatnich słowach, wciąż dzwoniła mu w uszach, to w tamtej chwili nie potrafił się tym przejąć.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
- Nie zrobiłem tego - zaprzeczył tylko krótko, odruchowo, w niecałą sekundę po tym, jak nieskonkretyzowane oskarżenie wyrwało się z ust Percivala, budując między nimi most - lecz nie most porozumienia a kładkę najeżoną ostrymi odłamkami szkła, uniemożliwiającą przebrnięcie na drugi brzeg bez wykrwawienia się gdzieś w połowie straceńczej podróży; kładkę, dającą jedynie złudną płaszczyznę odbudowania jakiejkolwiek platformy komunikacji; kładkę skłaniającą do masochistycznych posunięć, mających na celu odratowanie przyjacielskiej przeprawy przez dzielącą ich przepaść. Jeszcze nie tak dawno temu, Benjamin pognałby nią bez zawahania, skazując się na emocjonalne katusze, ale teraz, po tym wszystkim, co spotkało go na przestrzeni ostatnich czterech miesięcy, stał niewzruszenie po swojej stronie - klifu? biurka? życia? - spoglądając z dystansem na to, co wzajemnie sobie uczynili, zbyt ślepi i zaognieniu w chaosie uczuć, by dostrzec dokonywane przez nie spustoszenie. Naprawdę stał, chociaż nie pamiętał, żeby podnosił się z wygodnego krzesła, zapewniającego chociaż złudzenie podpory. I chociaż oddychał ciężko, niczym gruźlik po nowej dostawie nikotyny, a dłonie oparte na gładkim blacie biurka zacisnęły się w pięści, to doskonale panował nad żarem, rozlewającym się w dole brzucha nieprzyjemną połacią. Żyzną podstawą do wyrośnięcia całego lasu płomieni, palących go żywcem, smagającym wspomnienia, by ginęły w czarnym popiele. Nic takiego się jednak nie stało; czuł ciepło i nieprzyjemną gorycz, narastającą w okolicach serca, by finalnie skroplić się na języku, ale nie przeradzało się to w typową furię, skłaniającą go zawsze do wywracania stołów, łamania szczęk i popychania Percivala na ścianę bądź inną powierzchnię gwarantującą nieprzyjemne zetknięcie się z rzeczywistością. Może już nic nie było w stanie wyprowadzić go z równowagi, może zaprzedał swoją duszę czemuś najważniejszemu, co pozostawało niezagrożone osobistymi tragediami, niegdyś wpędzającymi go prosto w płomienie. Wiedział, że w momencie, w którym zostawił za sobą przeszłość - także tą szaleńczą, szczęśliwą, materializującą się w postaci kuszącego namiotu, rozłożonego na skraju zapierającego dech w piersiach wąwozu, z cichym dźwiękiem śmiechu Percivala dobiegającym spomiędzy brezentowego materiału - a przyszłość obiecał złożyć w ofierze dobru, to, co stanowiło prywatny koszmar, rozmywało się w poczuciu obowiązku. Czuł się więc lżej i łatwiej przychodziło mu wytrzymywanie spojrzenia Percivala, na jego oczach zmieniającego się z oschłego, obojętnego urzędnika, udzielającego konkretnych instrukcji, w mężczyznę poruszonego. Zirytowanego. Jeszcze nie wściekłego, ale zmierzającego w tę stronę niezadowoleniem i pewną pogardą. Dla jego pobudek, kiełkujących w żałosnym pytaniu. Wstydził się tej sekundowej słabości, układającej spierzchnięte wargi w konkretne głoski, lecz nie mógł już cofnąć czasu. Ani do momentu sprzed chwili, gdzie powinien po prostu kazać mu wyjść z gabinetu, ani do chwil wcześniejszych. Do mocnego uścisku w nokturnowej kawalerce, do śmiechu przy obserwowaniu poczynań Rogogona, do ciemnozielonej farby powbijanej za płytki paznokci, do zapachu sierpniowego dnia na festiwalu Prewettów, do zapachu palonego mięsa i włosów z peruwiańskiej wioski. Do gładkich twarzy, zielonych oczu, sztywnych materiałów mundurka, zielonej i czerwonej przypinki na czarnej szacie, wiatru we włosach i poszumu krzyku kibiców w uszach. Do wilgotnej aury miotlarskiej szatni, sklejonych kosmyków ciemnobrązowych włosów układających się na jego czole w dziwnym zawijasie, drżących kącików mokrych warg i lodowatej dłoni, przesuwającej się wzdłuż jego żeber.
Zostawił to za sobą, za nimi, nagle boleśnie świadomy, że nie znajdują się na grząskich, ruchomych piaskach, dzielących zazwyczaj ich relację pomiędzy szczęściem a zawodem. Błędne koło, toczące się bezlitośnie przez lata, przewróciło się na bok i chociaż Wright naiwnie czuł, że gdyby naprawdę się postarał, mógłby znowu wepchnąć je na odpowiednie tory, to...nie chciał tego robić. Z szacunku nie tyle dla swojego zdrowia psychicznego i poszarpanych uczuć, co dla wyborów Percivala. Spętany narkotykami rysował sobie Notta jako zdradziecką szumowinę, bawiącą się jego uczuciami przez lata. Trzeźwy, zdawał sobie sprawę z skali urojeń, i chociaż dalej sądził, że Nott utkał ich najświeższą rzeczywistość z samych kłamstw - Inara już wcześniej musiała zaistnieć w jego sercu - to gdzieś zniknęła szaleńcza wściekłość, zastąpiona żalem. Podszytym złością, ale był zbyt słaby - albo zbyt dojrzały? - by pozwolić jej przejąć kontrolę nad swoim zachowaniem. Co byłoby znacznie łatwiejsze, kojąco znajome i tak niedostępne, jakby przyglądał się swoim wcześniejszym działaniom przez szybę, nie dowierzając, jak głupio potrafił postępować.
Napięty bark zaczął pulsować tępym bólem i dopiero ten bodziec wyrwał Benjamina z nieznośnie długiej chwili milczenia. Uważnego, nie odejmował przecież spojrzenia od jego oczu, a każda sekunda kontaktu z lśniącymi, zielonymi tęczówkami wywoływała sine wykwity na odzyskanym spokoju. Pokręcił powoli głową, kilkukrotnie, z niezgodą i niedowierzaniem zarazem, ponownie wypuszczając nagromadzone powietrze z skurczonego gardła.
- Miałem błagać cię, żebyś zmienił zdanie? Czy może połamać ci ręce i nogi, żebyś przy mnie został? - żachnął się, lecz w jego głosie nie brzmiała wściekłość a jedynie ostra irytacja i niedowierzanie, bardziej upadlająca od nawet najbardziej intensywnego napadu agresji, akcentowała bowiem jeszcze silniej jego słabość i rozedrganie. - Wybrałeś. Szalenie szybko odnajdując się w roli męża. Nie mam zamiaru tego podważać, już nie. Wiesz, co robisz i podejrzewam, że wiesz, czego chcesz i kogo zawsze chciałeś - mówił sucho ale spokojnie, z każdym słowem coraz bardziej zdziwiony swoim opanowaniem. Wewnętrznie chciał wrzeszczeć, obrzucać Percivala swoim cierpieniem, ponownie dokładając mu zbędnego ciężaru, lecz ta chłopięca, paniczna obawa przed samotnością, stała się faktem. Nie musiał już się bronić, akceptując miejsce, w jakim się znalazł. On też przecież dokonał wyboru, którego nie żałował, i być może to uwrażliwiało go na - niedorzeczną, ale jednak - możliwość, że Nott także mógł kierować się równie silnym zdecydowaniem. Wyrzucającym go poza nawias, stawiającym kogoś innego na piedestale, nieważne; musiał uszanować jego decyzję.
Tylko dlaczego przychodziło mu to z takim trudem? Już nie miotał się na krótkiej smyczy własnej desperacji, stojąc przed nim pewnie, spokojnie, owszem, z frustracją i żalem emanującymi z każdego drgnienia mięśni, lecz bez wiszącej między nimi groźby agresywnej finalizacji urzędniczej rozmowy, obierającej nagle prywatny obrót.
- To ma znaczenie - odpowiedział nagle, cicho, przypominając sobie stosy palących się ciał, pikującego Żmijozęba, ludzi, których nie zdołał uchronić, ścieżkę, którą pragnął podążać. Samotnie; osoby, które kochał, znajdowały się gdzieś daleko. Harriett, Percival; obydwoje wydawali się zamknięci w innym świecie, bezpieczni, odlegli coraz bardziej. Pogodził się z tym, nie czuł żalu z powodu wybranej ścieżki, zwłaszcza wiedząc, że potrafili być szczęśliwi bez niego. Egoistycznie potrzebował jednak podpory w prawdzie, ostatniego uścisku pewnej ręki na ramieniu lub siarczystego policzka, pozwalającego mu odważniej zostawić za sobą piętrzące się wspomnienia. Powracające w snach podszytych szaleńczą tęsknotą i potwornych koszmarach, a obydwie senne mary druzgotały go równie mocno, pokazując, jak wiele stracił - i jak wiele aspektów będzie zagrożonych coraz bardziej. Wnętrze przedramion zapiekło, gdy opierał się mocniej o blat, zaciskając szczęki, by nie powiedzieć nic więcej. Miał w zapasie setki oskarżeń, miliony wymówek, tysiące słów, jakimi chciał się podzielić, akcentując zmiany, jakie zaszły w jego - ich? - życiu, ale nie miały one już żadnego znaczenia, stanowiąc niepotrzebny szum w tle jasnych deklaracji.
Zostawił to za sobą, za nimi, nagle boleśnie świadomy, że nie znajdują się na grząskich, ruchomych piaskach, dzielących zazwyczaj ich relację pomiędzy szczęściem a zawodem. Błędne koło, toczące się bezlitośnie przez lata, przewróciło się na bok i chociaż Wright naiwnie czuł, że gdyby naprawdę się postarał, mógłby znowu wepchnąć je na odpowiednie tory, to...nie chciał tego robić. Z szacunku nie tyle dla swojego zdrowia psychicznego i poszarpanych uczuć, co dla wyborów Percivala. Spętany narkotykami rysował sobie Notta jako zdradziecką szumowinę, bawiącą się jego uczuciami przez lata. Trzeźwy, zdawał sobie sprawę z skali urojeń, i chociaż dalej sądził, że Nott utkał ich najświeższą rzeczywistość z samych kłamstw - Inara już wcześniej musiała zaistnieć w jego sercu - to gdzieś zniknęła szaleńcza wściekłość, zastąpiona żalem. Podszytym złością, ale był zbyt słaby - albo zbyt dojrzały? - by pozwolić jej przejąć kontrolę nad swoim zachowaniem. Co byłoby znacznie łatwiejsze, kojąco znajome i tak niedostępne, jakby przyglądał się swoim wcześniejszym działaniom przez szybę, nie dowierzając, jak głupio potrafił postępować.
Napięty bark zaczął pulsować tępym bólem i dopiero ten bodziec wyrwał Benjamina z nieznośnie długiej chwili milczenia. Uważnego, nie odejmował przecież spojrzenia od jego oczu, a każda sekunda kontaktu z lśniącymi, zielonymi tęczówkami wywoływała sine wykwity na odzyskanym spokoju. Pokręcił powoli głową, kilkukrotnie, z niezgodą i niedowierzaniem zarazem, ponownie wypuszczając nagromadzone powietrze z skurczonego gardła.
- Miałem błagać cię, żebyś zmienił zdanie? Czy może połamać ci ręce i nogi, żebyś przy mnie został? - żachnął się, lecz w jego głosie nie brzmiała wściekłość a jedynie ostra irytacja i niedowierzanie, bardziej upadlająca od nawet najbardziej intensywnego napadu agresji, akcentowała bowiem jeszcze silniej jego słabość i rozedrganie. - Wybrałeś. Szalenie szybko odnajdując się w roli męża. Nie mam zamiaru tego podważać, już nie. Wiesz, co robisz i podejrzewam, że wiesz, czego chcesz i kogo zawsze chciałeś - mówił sucho ale spokojnie, z każdym słowem coraz bardziej zdziwiony swoim opanowaniem. Wewnętrznie chciał wrzeszczeć, obrzucać Percivala swoim cierpieniem, ponownie dokładając mu zbędnego ciężaru, lecz ta chłopięca, paniczna obawa przed samotnością, stała się faktem. Nie musiał już się bronić, akceptując miejsce, w jakim się znalazł. On też przecież dokonał wyboru, którego nie żałował, i być może to uwrażliwiało go na - niedorzeczną, ale jednak - możliwość, że Nott także mógł kierować się równie silnym zdecydowaniem. Wyrzucającym go poza nawias, stawiającym kogoś innego na piedestale, nieważne; musiał uszanować jego decyzję.
Tylko dlaczego przychodziło mu to z takim trudem? Już nie miotał się na krótkiej smyczy własnej desperacji, stojąc przed nim pewnie, spokojnie, owszem, z frustracją i żalem emanującymi z każdego drgnienia mięśni, lecz bez wiszącej między nimi groźby agresywnej finalizacji urzędniczej rozmowy, obierającej nagle prywatny obrót.
- To ma znaczenie - odpowiedział nagle, cicho, przypominając sobie stosy palących się ciał, pikującego Żmijozęba, ludzi, których nie zdołał uchronić, ścieżkę, którą pragnął podążać. Samotnie; osoby, które kochał, znajdowały się gdzieś daleko. Harriett, Percival; obydwoje wydawali się zamknięci w innym świecie, bezpieczni, odlegli coraz bardziej. Pogodził się z tym, nie czuł żalu z powodu wybranej ścieżki, zwłaszcza wiedząc, że potrafili być szczęśliwi bez niego. Egoistycznie potrzebował jednak podpory w prawdzie, ostatniego uścisku pewnej ręki na ramieniu lub siarczystego policzka, pozwalającego mu odważniej zostawić za sobą piętrzące się wspomnienia. Powracające w snach podszytych szaleńczą tęsknotą i potwornych koszmarach, a obydwie senne mary druzgotały go równie mocno, pokazując, jak wiele stracił - i jak wiele aspektów będzie zagrożonych coraz bardziej. Wnętrze przedramion zapiekło, gdy opierał się mocniej o blat, zaciskając szczęki, by nie powiedzieć nic więcej. Miał w zapasie setki oskarżeń, miliony wymówek, tysiące słów, jakimi chciał się podzielić, akcentując zmiany, jakie zaszły w jego - ich? - życiu, ale nie miały one już żadnego znaczenia, stanowiąc niepotrzebny szum w tle jasnych deklaracji.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Narastająca frustracja, podsycana jedynie kolejnymi zaprzeczeniami, pytaniami bez odpowiedzi i rzuconymi w przestrzeń oskarżeniami, znalazła swoje ujście w postaci zniecierpliwionego prychnięcia, po którym nastąpiła cisza. Nie ta znajoma, przyjemna, kojąca; w rozciągającym się pomiędzy nimi milczeniu wirowało więcej niewerbalnych komunikatów, niż działające na najwyższych obrotach zmysły Percivala byłyby w stanie wychwycić, wypowiadanych nie tyle przez zaciśnięte wargi, a przepełnione goryczą spojrzenia i bielejące knykcie zamkniętych w pięści palców. Miał dość: zawiedzionych nadziei, złamanych obietnic, bezsensownych wycieczek do wyidealizowanej sztucznie przeszłości i zasnutej mlecznobiałą mgłą młodzieńczych marzeń przyszłości. Nie potrafił zliczyć, ile razy powtarzali ten sam scenariusz, wygłaszając bliźniaczo podobne do siebie kwestie i udając zaskoczenie zakończeniem, które tak naprawdę zawsze wyglądało identycznie. Kiedyś rzuciłby się w ten kukiełkowy teatrzyk bez oporów; dzisiaj czuł się zmęczony. Umknęła gdzieś niedawna beztroska, wyparowało poczucie kruchego szczęścia, pozostawiając po sobie jedynie ciążące powieki, kiełkujący ból głowy i dziwną niemoc, powodującą, że miał ochotę osunąć się z powrotem w miękkie objęcia fotela. Być może był już na to wszystko za stary; może bił się z własnymi emocjami zbyt długo; może dziwne napięcie spowodowane było tym, że przez tyle lat uporczywie próbował wepchnąć w jedną skórę dwie skrajnie różne osoby. Czuł ich obecność nawet teraz, przez kilka nieznośnie długich sekund szarpiąc się sam ze sobą, rozdarty między chęcią zaserwowania Benowi prawego sierpowego, a wysyczeniem kilku starannie wyważonych obelg. Nie zrobił żadnej z tych rzeczy, choć w pełni zdawał sobie sprawę, że na ominięcie emocjonalnej pułapki było już za późno; już od dłuższej chwili znajdował się w środku, więc jakiekolwiek próby ucieczki sprawiłyby jedynie, że okręcony wokół jego szyi sznur, zacieśniłby się szybciej.
Zamiast tego pokręcił głową, powoli, spokojnie, z rezygnacją, mimo że płytko pod wątłą powierzchnią obojętnego naskórka wciąż pulsowała nieokiełznana złość na gryzący go w oczy brak zrozumienia. Lewy kącik warg drgnął mu nieznacznie w górę, ale bez wesołości, w geście, który przypominał bardziej nerwowy tik, niż cokolwiek innego. – Nie nudzą ci się te oskarżenia? – zapytał, wbrew podpowiedziom zdrowego rozsądku patrząc Jaimiemu prosto w oczy. Wyzywająco, smutno, prawie życzliwie. Z jakiegoś powodu nie był w stanie go tak po prostu znienawidzić, chociaż jego życie byłoby zdecydowanie łatwiejsze, gdyby się na to zdobył.
Brnięcie w wyjaśnienia i rozdrapywanie ledwie zasklepionych ran było ostatnim, na co miał ochotę, ale może właśnie tego potrzebował, żeby naprawdę ruszyć dalej; bez ciągłego spoglądania przez ramię i bez rzucanego w pustkę co by było gdyby, pojawiającego się zwłaszcza w nielicznych ostatnio chwilach samotności. Opuścił spojrzenie w dół, zatrzymując je na własnych dłoniach, przez moment zwyczajnie obserwując zaciskające się i rozprostowujące na przemian palce. Pokryte zabliźnionymi poparzeniami, twardymi odciskami, jaśniejszymi odbarwieniami – krótką historią rozczarowań spisaną na bladej skórze. – Przyszedłem do ciebie wtedy, bo potrzebowałem przyjaciela. Bo nie mogłem wyrzucić z głowy sterty zwłok, których musieliśmy się pozbyć z posadzki. Bo dowiedziałem się właśnie, że mam wziąć ślub nie z obcą kobietą, którą będę mógł ignorować, a z długoletnią przyjaciółką, na której mi zależało. Bo nie wiedziałem, gdzie zniknął mój brat, który swoją drogą nie żyje; umarł, podczas gdy ja byłem zajęty zabawą w dom z tobą. – Mimo że od jakiegoś czasu każde kolejne wypowiadane przez niego słowo okazywało się głośniejsze od poprzedniego, ostatnie zdanie praktycznie wysyczał przez zaciśnięte zęby; śmierć Juliusa była kwestią, której zaniedbania nie zdołał sobie jeszcze wybaczyć i być może powinien był starać się ukryć ten fakt lepiej, ale wkradający się jego rysy ból przemieszany z wściekłością, nie mógłby obchodzić go mniej. Całe szczęście, że znajdowali się na terenie względnie neutralnym; rozpylona w powietrzu urzędnicza sterylność, w jakiś sposób tępiła zbyt ostro zakończone emocje. – Przyszedłem z życiem rozpierdolonym na kawałki, nie mając pojęcia, co robić dalej, a ty dokładnie wtedy postanowiłeś kazać mi wybierać. Między sobą, a moją rodziną. Wiedząc doskonale, że mam chorą siostrę, która mnie potrzebuje. Czego właściwie się spodziewałeś? – rzucił, znów masochistycznie podnosząc wzrok i odnajdując jego twarz, być może licząc na to, że ujrzy tam lustrzane odbicie tej samej pogardy, którą aktualnie odczuwał w stosunku do samego siebie. Nienawidził odsłaniać własnych słabości, wywracać na drugą stronę starannie okrywającego je płaszcza, przyznawać się, że gdzieś pod tą wystudiowaną beztroską i pozorną niezależnością, faktycznie krył się ktoś tak żałośnie zależny od innych osób, ale chyba w którymś momencie po prostu się poddał; porzucił znajomą maskę, orientując się, że było mu absolutnie wszystko jedno, co pomyśli o nim Ben. Nadzwyczaj spokojny, choć jakby wewnętrznie złamany; jak złamana i zrośnięta kość, niby mocniejsza niż wcześniej, ale wyraźnie naznaczona w uszkodzonych miejscach. Ten widok jednocześnie go fascynował, jak i dodatkowo rozjątrzał paskudne rany, przypominając uciążliwym pieczeniem, że nie był już częścią życia Wrighta.
– Wybrałem – przytaknął, ostrzej niż zamierzał, w ostatniej chwili powstrzymując się przed uderzeniem w blat dłonią, która – czego nawet nie zarejestrował – znów zacisnęła się w pięść. – I nie żałuję. Możesz mnie za to nienawidzić, ale – urwał, gdy jego głos stał się niepokojąco podobny do warknięcia; wciągnął powietrze do płuc i wypuścił je niespiesznie, pozwalając, by zaświszczało, umykając przez wciąż zaciśnięte zęby – ale nie masz prawa oceniać, jak szybko czy łatwo mi to przyszło. Nie, kiedy nie masz zielonego pojęcia, przez co przeszedłem, bo przez cztery miesiące miałeś mnie w dupie – zakończył, ostatnie słowa prawie wypluwając. Nawet nie zauważył, w którym momencie pochylił się do przodu, niebezpiecznie niwelując wyznaczany przez biurko dystans. Wyprostował się zaraz potem, jakby złapany na gorącym uczynku, po czym – na wszelki wypadek? – cofnął się o krok. A później jeszcze jeden i następny; czyżby w końcu uciekał, zorientowawszy się, że powiedział za dużo, zabrnął za daleko?
Położył dłoń na klamce, ale jej nie nacisnął, zatrzymany w miejscu przez krótkie zdanie, które znów skutecznie wytrąciło go z trudem utrzymywanej równowagi. Mógłby zwyczajnie mu odpowiedzieć, przyznać, że owszem, mówił wtedy prawdę, ale jakiś wewnętrzny upór nie pozwalał na wyrzucenie z siebie ostatecznego potwierdzenia. – Dlaczego? – zapytał więc zwyczajnie, z naciskiem, przeciągając niepotrzebnie wszystkie głoski, jakby chciał się upewnić, że na pewno dotrą do adresata. Działając na przekór czy wbrew oczywistościom udając, że wciąż miał jakąkolwiek kontrolę nad przebiegiem rozmowy – nieistotne; jeżeli Ben miał zamiar zmusić go do wywieszenia białej flagi, musiał najpierw sam wyjść zza przeklętego muru niedopowiedzeń.
Zamiast tego pokręcił głową, powoli, spokojnie, z rezygnacją, mimo że płytko pod wątłą powierzchnią obojętnego naskórka wciąż pulsowała nieokiełznana złość na gryzący go w oczy brak zrozumienia. Lewy kącik warg drgnął mu nieznacznie w górę, ale bez wesołości, w geście, który przypominał bardziej nerwowy tik, niż cokolwiek innego. – Nie nudzą ci się te oskarżenia? – zapytał, wbrew podpowiedziom zdrowego rozsądku patrząc Jaimiemu prosto w oczy. Wyzywająco, smutno, prawie życzliwie. Z jakiegoś powodu nie był w stanie go tak po prostu znienawidzić, chociaż jego życie byłoby zdecydowanie łatwiejsze, gdyby się na to zdobył.
Brnięcie w wyjaśnienia i rozdrapywanie ledwie zasklepionych ran było ostatnim, na co miał ochotę, ale może właśnie tego potrzebował, żeby naprawdę ruszyć dalej; bez ciągłego spoglądania przez ramię i bez rzucanego w pustkę co by było gdyby, pojawiającego się zwłaszcza w nielicznych ostatnio chwilach samotności. Opuścił spojrzenie w dół, zatrzymując je na własnych dłoniach, przez moment zwyczajnie obserwując zaciskające się i rozprostowujące na przemian palce. Pokryte zabliźnionymi poparzeniami, twardymi odciskami, jaśniejszymi odbarwieniami – krótką historią rozczarowań spisaną na bladej skórze. – Przyszedłem do ciebie wtedy, bo potrzebowałem przyjaciela. Bo nie mogłem wyrzucić z głowy sterty zwłok, których musieliśmy się pozbyć z posadzki. Bo dowiedziałem się właśnie, że mam wziąć ślub nie z obcą kobietą, którą będę mógł ignorować, a z długoletnią przyjaciółką, na której mi zależało. Bo nie wiedziałem, gdzie zniknął mój brat, który swoją drogą nie żyje; umarł, podczas gdy ja byłem zajęty zabawą w dom z tobą. – Mimo że od jakiegoś czasu każde kolejne wypowiadane przez niego słowo okazywało się głośniejsze od poprzedniego, ostatnie zdanie praktycznie wysyczał przez zaciśnięte zęby; śmierć Juliusa była kwestią, której zaniedbania nie zdołał sobie jeszcze wybaczyć i być może powinien był starać się ukryć ten fakt lepiej, ale wkradający się jego rysy ból przemieszany z wściekłością, nie mógłby obchodzić go mniej. Całe szczęście, że znajdowali się na terenie względnie neutralnym; rozpylona w powietrzu urzędnicza sterylność, w jakiś sposób tępiła zbyt ostro zakończone emocje. – Przyszedłem z życiem rozpierdolonym na kawałki, nie mając pojęcia, co robić dalej, a ty dokładnie wtedy postanowiłeś kazać mi wybierać. Między sobą, a moją rodziną. Wiedząc doskonale, że mam chorą siostrę, która mnie potrzebuje. Czego właściwie się spodziewałeś? – rzucił, znów masochistycznie podnosząc wzrok i odnajdując jego twarz, być może licząc na to, że ujrzy tam lustrzane odbicie tej samej pogardy, którą aktualnie odczuwał w stosunku do samego siebie. Nienawidził odsłaniać własnych słabości, wywracać na drugą stronę starannie okrywającego je płaszcza, przyznawać się, że gdzieś pod tą wystudiowaną beztroską i pozorną niezależnością, faktycznie krył się ktoś tak żałośnie zależny od innych osób, ale chyba w którymś momencie po prostu się poddał; porzucił znajomą maskę, orientując się, że było mu absolutnie wszystko jedno, co pomyśli o nim Ben. Nadzwyczaj spokojny, choć jakby wewnętrznie złamany; jak złamana i zrośnięta kość, niby mocniejsza niż wcześniej, ale wyraźnie naznaczona w uszkodzonych miejscach. Ten widok jednocześnie go fascynował, jak i dodatkowo rozjątrzał paskudne rany, przypominając uciążliwym pieczeniem, że nie był już częścią życia Wrighta.
– Wybrałem – przytaknął, ostrzej niż zamierzał, w ostatniej chwili powstrzymując się przed uderzeniem w blat dłonią, która – czego nawet nie zarejestrował – znów zacisnęła się w pięść. – I nie żałuję. Możesz mnie za to nienawidzić, ale – urwał, gdy jego głos stał się niepokojąco podobny do warknięcia; wciągnął powietrze do płuc i wypuścił je niespiesznie, pozwalając, by zaświszczało, umykając przez wciąż zaciśnięte zęby – ale nie masz prawa oceniać, jak szybko czy łatwo mi to przyszło. Nie, kiedy nie masz zielonego pojęcia, przez co przeszedłem, bo przez cztery miesiące miałeś mnie w dupie – zakończył, ostatnie słowa prawie wypluwając. Nawet nie zauważył, w którym momencie pochylił się do przodu, niebezpiecznie niwelując wyznaczany przez biurko dystans. Wyprostował się zaraz potem, jakby złapany na gorącym uczynku, po czym – na wszelki wypadek? – cofnął się o krok. A później jeszcze jeden i następny; czyżby w końcu uciekał, zorientowawszy się, że powiedział za dużo, zabrnął za daleko?
Położył dłoń na klamce, ale jej nie nacisnął, zatrzymany w miejscu przez krótkie zdanie, które znów skutecznie wytrąciło go z trudem utrzymywanej równowagi. Mógłby zwyczajnie mu odpowiedzieć, przyznać, że owszem, mówił wtedy prawdę, ale jakiś wewnętrzny upór nie pozwalał na wyrzucenie z siebie ostatecznego potwierdzenia. – Dlaczego? – zapytał więc zwyczajnie, z naciskiem, przeciągając niepotrzebnie wszystkie głoski, jakby chciał się upewnić, że na pewno dotrą do adresata. Działając na przekór czy wbrew oczywistościom udając, że wciąż miał jakąkolwiek kontrolę nad przebiegiem rozmowy – nieistotne; jeżeli Ben miał zamiar zmusić go do wywieszenia białej flagi, musiał najpierw sam wyjść zza przeklętego muru niedopowiedzeń.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Ciągle opierał się pięściami o biurko, starając się ignorować coraz silniejszy ból napiętej skóry. Poranionej, rozciętej aż do żył, poparzonej; krew, tkanka, atrament, wszystko splecione w obrzydzającej, jeszcze ropiejącej ranie, zdobiącej jego umięśnione ręce. Dyskomfort płynący z gojących się powoli obrażeń pomagał mu zachować spokój, trwał przecież w miejscu, nie wywracając biurka ani nie rzucając w Percivala ciężkim przyciskiem do papieru w kształcie Rogogona Węgierskiego. Prawdziwy stoicyzm, miarowe oddechy przepływające z trudem przez zaciśnięte gardło, uważne spojrzenie, utkwione w drżącej twarzy stojącego naprzeciwko niego mężczyzny. Z pozoru mogącego wydawać się równie opanowanym, ale Benjamin znał go zbyt dobrze, by zignorować drżący kącik ust, zbyt szybkie mrugnięcie i ten trudny do opisania grymas, spięcie mięśni, wędrujące od żuchwy do brwi, zwiastujące zawsze emocjonalny wybuch. Widząc go, zazwyczaj parł do przodu, prosto w płomienie, chcąc wybić go z równowagi, zobaczyć, jak zdziera z siebie płaszczyk szlacheckich obyczajów, jak jasno dzieli się swoimi poglądami. I nawet jeśli sprawiał mu tym ból, sycząc, krzycząc lub serwując mu okropności zjadliwym szeptem, uwielbiał patrzeć na niego prawdziwego, wyrwanego z okiełznanej magicznie rzeki, wepchniętej do koryta dobrego wychowania.
Tym razem jednak wycofywał się, pasował. Nie przekraczał granicy, po prostu słuchając, obserwując, masochistycznie chłonąc cały werbalny - i niewerbalny - potok uczuć i zarzutów, retorycznych pytań i sensownych argumentów, mogąc jedynie dziwić się swojej ślepocie.
Trwającej przez wiele, wiele lat, kiedy to paniczny strach przesłaniał mu racjonalne spojrzenie na wszystko, co było mu drogie. Potwornie bał się porzucenia, wizja znikającego Percivala wywoływała trudną do opanowania panikę, dlatego z czasem prowokował go do tego, obrzucał oskarżeniami, mimowolnie odpychając, jakby podskórnie wiedział, że oni nie mają racji bytu, a gdy w końcu to, czego oczekiwał, stało się rzeczywistością, spoglądał na spopielone zgliszcza z autentycznym szokiem, nie mogąc pojąć dlaczego. Leczył się długo, starając się wyszarpać ulgę przy pomocy narkotyków, co doprowadziło go do finalnego skoku z klifu prosto w przepaść, z której wyczołgał się jedynie przy pomocy wiary. W to, co dobre, w to, za co chciał walczyć, poświęcając samego siebie. Problemy, które niedawno przerastały go i przygniatały, stały się dziwnie znośne - kiedyś nie wytrzymałby tej rozmowy, tracąc zdrowe zmysły już w połowie, co doprowadziłoby do serii niefortunnych zdarzeń, kończących się w niegodny sposób. Był za to pokrętnie wdzięczny; mógł stać względnie wyprostowany, ze względnym spokojem przyjmując syczące słowa Percivala i po raz pierwszy w historii ich wspólnej przyjaźni naprawdę ich wysłuchiwał.
Masakra na szlacheckim dworze Nottów, decyzja rodów o połączeniu rodzin węzłem małżeńskim, zniknięcie - i śmierć - Juliusa, choroba Ulli. Benjamin zamrugał gwałtownie, jakby oblany chłodną wodą, chociaż przecież zdawał sobie sprawę z serii nieszczęść, spadających na ramiona Percivala. Dopiero teraz? Zagryzł usta, nie przestając wpatrywać się w rozognione, ciemnozielone tęczówki, zdające się błyskać niebezpiecznym ogniem. Na usta cisnęło mu się oczywiste zaprzeczenie, wyjaśnienie, wytłumaczenie sytuacji, odwrócenie jej, zagranie na najtańszych emocjach zranienia i odrzucenia, ale...zostawił to już daleko za sobą. Już nie uciekał od prawdy, przyjmował ją, i chociaż boleśnie wgryzała się w ciało, zamieniając się w poczucie winy, nie odtrącał jej histerycznie, spoglądając na rzeczywistość naprawdę, bez odbicia krzywego zwierciadła, w jakim zawsze jawił się ofiarą.
- Masz rację - powiedział tylko krótko, cicho, z jakimś autentycznym zdziwieniem, brzmiącym w każdej głosce; sam nie dowierzał swojej zgodzie na przyjęcie sytuacji taką, jaką przedstawiał ją Nott. Przestał wpatrywać się w jego wykrzywioną złością - zawodem? - twarz, przenosząc wzrok na ścianę ponad jego ramieniem, jakby nagle szalenie zainteresowała go faktura odpadającej boazerii. Nie kajał się, w jego głosie nie było słychać żalu, jedynie pewną gorycz. Pomimo zaakceptowania jego punktu widzenia, nie mógł zgodzić się z nim całkowicie i posypać głowy popiołem; dawny Benjamin buntował się szaleńczo, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie padło z jego ust. Nie osłaniał się, nie obrzucał winą; akcentował swój błąd, niedelikatność, brak wrażliwości...lub po prostu żałosną chęć przynależności i pewności, o jaką gotów był przez wiele lat błagać, zadowalając się przyjaźnią i okruchami nigdy nie spełnionych obietnic.
Nie musiał - i nie chciał - już o nie prosić, zbierać fragmenty uwagi, nastawiać Percivala przeciwko światu, z którego pochodził, mając nadzieję, że cokolwiek wygra w tym nierównym starciu. Drgnął nerwowo, gdy Nott pochylił się w jego stronę, i zanim ten oprzytomniał, cofając się od biurka, sam Wright wykonał gwałtowny krok w tył, odruchowo zwiększając dystans. Na sekundę zamarł, zażenowany tą ucieczką, po czym, chcąc przykryć instynktowne działanie, usiadł ponownie na wysokim fotelu, kurczowo łapiąc się podłokietników. Coś starego, pogrzebanego pod poświęceniem i ofiarą, nakazywało mu wyrzucić z siebie narastającą żółć, lecz powstrzymywał to instynktowne pragnienie ochronienia się, z trudem obnażając się coraz bardziej. Milczenie uwrażliwiało go, stawiając w niemożliwej do niedawna straceńczej pozycji. Bo czegóż się spodziewał? Tego, o czym naiwnie marzył, odkąd ośmielił się go pocałować po raz pierwszy, i spodziewając się obrzydzonego uderzenia, otrzymał odwzajemnienie niepewnej pieszczoty? Uznania go za priorytet, kogoś ważniejszego od rodziny i błękitnej krwi, płynącej w jego żyłach? Uśmiechnął się krzywo, słabo, raczej do swoich myśli niż do wzburzonego Notta, tym razem wbijając wzrok w papiery rozłożone na biurku. Zabawa w dom. Tym dla niego był. Bolało. I nie mógł nic z tym zrobić, oprócz przyjęcia słów Percivala i pozwolenia im wybrzmieć w tym zakurzonym, pachnącym starością pomieszczeniu.
- Nie wiem - odparł, tylko po to, żeby zagrać na czas, zgarnąć dla siebie chociaż kilkanaście zbędnych sekund z wyczerpującej się powoli puli przeznaczonej dla nich. - Chyba naiwnie spodziewałem się, że w końcu wybierzesz mnie - powiedział, a z każdym wyrzucanym z siebie słowem dziwił się coraz bardziej. Uniesione brwi, zmarszczony nos, drżące usta. Tak prosto, tak łatwo, tak beznamiętnie. Coś, co przez lata nie przeszłoby mu przez gardło, niezależnie od krytycznych okoliczności, teraz wybrzmiewało bez większego problemu, głoska po głosce, nie przyczyniając się do większego bólu, wręcz przeciwnie, nieco go uspokajając. Już nie siedział sztywno, rozluźnił się, opierając wygodniej o zagłówek i przejeżdżając jedną dłonią po skołtunionych włosach, kontrolnie zerkając na rękaw koszuli, by upewnić się, że nie zabarwiła się krwią z znoszonego opatrunku. Palce zaplątały się w jednym z kosmyków a spomiędzy zaciśniętych, spierzchniętych warg wyrwał się głośniejszy wydech. Westchnienie pełne niechęci lub ulgi. Sam nie wiedział, co dokładnie kłębi się w jego płucach gryzącym dymem, w końcu znajdującym ujście w cichym urywanym śmiechu.
Spowodowanym całą tą sytuacją jak i zjadliwymi słowami Percivala. Nie masz zielonego pojęcia przez co przeszedłem. Zaśmiał się nagle, krótko, gorzko, aż odrastający niedawno ząb, nieco za długi, zastukał nieprzyjemnie o wystającą dolną czwórkę. Naprawdę, Nott? Z trudem powstrzymywał się od zadania mu setki pytań. Czy wie, jak bardzo boli przecinanie własnej skóry, mięśni i w końcu żył? Jak bardzo można bać się śmierci i jak bardzo można wierzyć w poświęcenie się idei, mającej sprowadzić na ich świat pokój, wybierając mimo wszystko ostateczną drogę? Z jak wielkim trudem odwracał się od ich namiotu, ich marzeń, ich szczęścia, ich przygód i ich przyszłości, tkanej z urojeń przez wiele lat? Jak ohydne i wywołujące szaleństwo są pisk palonego żywcem dziecka, jak wyglądały twarze płonących mieszkańców mugolskiej wioski, jak potwornie boli oddychanie powietrzem przesyconym zapachem spopielonych ciał? Byli tam razem, ale to Benjamin ponownie znalazł się w tym piekle, podejmując najtrudniejsze decyzje samotnie, z pełną premedytacją i świadomością celu.
Naprawdę chciał się z nim tym podzielić, chciał pokazać mu swój ból, ale czuł, że nie może, nie tylko ze względu na złożoną obietnicę, ale też ze względu na dzielącą ich przepaść. Niemożliwą do zasypania. Pęczniejącą od...żalu, nie nienawiści. Nie potrafił ponownie wzbudzić w sobie tego morderczego żaru, ułatwiającego wypchnięcie Notta ze swojego życia na dobre, pogrzebania go pod stosami tlących się jeszcze zwłok.
- To ty wykreśliłeś mnie ze swojego życia. Nie zamierzałem - i nie zamierzam - podważać tej decyzji - sprostował po chwili cicho, nie oskarżycielsko, raczej smutno, mętnie, przyglądając się swoim zaciśniętym na krawędzi krzesła dłoniom. Rozprostował je powoli, czując drżenie napiętej skóry, i dopiero wtedy ponownie podniósł spojrzenie, przesuwając nim po twarzy Percivala, wąskich ustach, szczęce, ostro zarysowanym nosie, długich rzęsach i w końcu oczach. Utrzymanie kontaktu wzrokowego wymagało od niego nieziemskim pokładów wytrwałości, ale podołał temu wyzwaniu, z ulgą przyjmując jednak dalsze wycofywanie się Notta w stronę drzwi. Mógł już bez niepokoju wbijać spojrzenie w jego plecy, czując, że znów następuje faza pożegnania, trzaśnięcia drzwiami, pustki, wypełniającej drżące od emocji powietrze pomieszczenia, które jeszcze przed sekundą stało się niemym świadkiem ich konfrontacji.
Zatrzymał się jednak tuż przy progu, ponawiając ponaglające pytanie...na które Benjamin nie miał dobrej odpowiedzi. Bo potrzebował jakiejś drobnej pewności, pomagającej mu zmierzyć się z tym, co czekało na niego dalej? Bo chciał naiwnej nadziei, wybaczenia i jednocześnie ulgi, pozwalającej mu ze spokojem patrzeć w przeszłość? Przez chwilę patrzył na niego prawie bezradnie, opuszczając w końcu dłoń, zaciśniętą na własnych włosach, poskręcanych jeszcze bardziej niż przed gwałtownym ich uporządkowaniem. - Bo...to dla mnie ważne, zwłaszcza teraz - odparł szczerze, chociaż niekonkretnie; na nic więcej nie mógł sobie jednak pozwolić, czując się dziwnie upokorzony i spokojny zarazem. Gdy nie szarpał się z silnym prądem własnych uczuć i nie pragnął heroicznie ochronić wrażliwe ego, całkiem nieźle radził sobie ze szczerością i chaotycznymi emocjami, dziwnie dławiącymi go w gardle, łaskawie uniemożliwiającymi mu wykrztuszenie jeszcze żałośniejszych słów.
Tym razem jednak wycofywał się, pasował. Nie przekraczał granicy, po prostu słuchając, obserwując, masochistycznie chłonąc cały werbalny - i niewerbalny - potok uczuć i zarzutów, retorycznych pytań i sensownych argumentów, mogąc jedynie dziwić się swojej ślepocie.
Trwającej przez wiele, wiele lat, kiedy to paniczny strach przesłaniał mu racjonalne spojrzenie na wszystko, co było mu drogie. Potwornie bał się porzucenia, wizja znikającego Percivala wywoływała trudną do opanowania panikę, dlatego z czasem prowokował go do tego, obrzucał oskarżeniami, mimowolnie odpychając, jakby podskórnie wiedział, że oni nie mają racji bytu, a gdy w końcu to, czego oczekiwał, stało się rzeczywistością, spoglądał na spopielone zgliszcza z autentycznym szokiem, nie mogąc pojąć dlaczego. Leczył się długo, starając się wyszarpać ulgę przy pomocy narkotyków, co doprowadziło go do finalnego skoku z klifu prosto w przepaść, z której wyczołgał się jedynie przy pomocy wiary. W to, co dobre, w to, za co chciał walczyć, poświęcając samego siebie. Problemy, które niedawno przerastały go i przygniatały, stały się dziwnie znośne - kiedyś nie wytrzymałby tej rozmowy, tracąc zdrowe zmysły już w połowie, co doprowadziłoby do serii niefortunnych zdarzeń, kończących się w niegodny sposób. Był za to pokrętnie wdzięczny; mógł stać względnie wyprostowany, ze względnym spokojem przyjmując syczące słowa Percivala i po raz pierwszy w historii ich wspólnej przyjaźni naprawdę ich wysłuchiwał.
Masakra na szlacheckim dworze Nottów, decyzja rodów o połączeniu rodzin węzłem małżeńskim, zniknięcie - i śmierć - Juliusa, choroba Ulli. Benjamin zamrugał gwałtownie, jakby oblany chłodną wodą, chociaż przecież zdawał sobie sprawę z serii nieszczęść, spadających na ramiona Percivala. Dopiero teraz? Zagryzł usta, nie przestając wpatrywać się w rozognione, ciemnozielone tęczówki, zdające się błyskać niebezpiecznym ogniem. Na usta cisnęło mu się oczywiste zaprzeczenie, wyjaśnienie, wytłumaczenie sytuacji, odwrócenie jej, zagranie na najtańszych emocjach zranienia i odrzucenia, ale...zostawił to już daleko za sobą. Już nie uciekał od prawdy, przyjmował ją, i chociaż boleśnie wgryzała się w ciało, zamieniając się w poczucie winy, nie odtrącał jej histerycznie, spoglądając na rzeczywistość naprawdę, bez odbicia krzywego zwierciadła, w jakim zawsze jawił się ofiarą.
- Masz rację - powiedział tylko krótko, cicho, z jakimś autentycznym zdziwieniem, brzmiącym w każdej głosce; sam nie dowierzał swojej zgodzie na przyjęcie sytuacji taką, jaką przedstawiał ją Nott. Przestał wpatrywać się w jego wykrzywioną złością - zawodem? - twarz, przenosząc wzrok na ścianę ponad jego ramieniem, jakby nagle szalenie zainteresowała go faktura odpadającej boazerii. Nie kajał się, w jego głosie nie było słychać żalu, jedynie pewną gorycz. Pomimo zaakceptowania jego punktu widzenia, nie mógł zgodzić się z nim całkowicie i posypać głowy popiołem; dawny Benjamin buntował się szaleńczo, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie padło z jego ust. Nie osłaniał się, nie obrzucał winą; akcentował swój błąd, niedelikatność, brak wrażliwości...lub po prostu żałosną chęć przynależności i pewności, o jaką gotów był przez wiele lat błagać, zadowalając się przyjaźnią i okruchami nigdy nie spełnionych obietnic.
Nie musiał - i nie chciał - już o nie prosić, zbierać fragmenty uwagi, nastawiać Percivala przeciwko światu, z którego pochodził, mając nadzieję, że cokolwiek wygra w tym nierównym starciu. Drgnął nerwowo, gdy Nott pochylił się w jego stronę, i zanim ten oprzytomniał, cofając się od biurka, sam Wright wykonał gwałtowny krok w tył, odruchowo zwiększając dystans. Na sekundę zamarł, zażenowany tą ucieczką, po czym, chcąc przykryć instynktowne działanie, usiadł ponownie na wysokim fotelu, kurczowo łapiąc się podłokietników. Coś starego, pogrzebanego pod poświęceniem i ofiarą, nakazywało mu wyrzucić z siebie narastającą żółć, lecz powstrzymywał to instynktowne pragnienie ochronienia się, z trudem obnażając się coraz bardziej. Milczenie uwrażliwiało go, stawiając w niemożliwej do niedawna straceńczej pozycji. Bo czegóż się spodziewał? Tego, o czym naiwnie marzył, odkąd ośmielił się go pocałować po raz pierwszy, i spodziewając się obrzydzonego uderzenia, otrzymał odwzajemnienie niepewnej pieszczoty? Uznania go za priorytet, kogoś ważniejszego od rodziny i błękitnej krwi, płynącej w jego żyłach? Uśmiechnął się krzywo, słabo, raczej do swoich myśli niż do wzburzonego Notta, tym razem wbijając wzrok w papiery rozłożone na biurku. Zabawa w dom. Tym dla niego był. Bolało. I nie mógł nic z tym zrobić, oprócz przyjęcia słów Percivala i pozwolenia im wybrzmieć w tym zakurzonym, pachnącym starością pomieszczeniu.
- Nie wiem - odparł, tylko po to, żeby zagrać na czas, zgarnąć dla siebie chociaż kilkanaście zbędnych sekund z wyczerpującej się powoli puli przeznaczonej dla nich. - Chyba naiwnie spodziewałem się, że w końcu wybierzesz mnie - powiedział, a z każdym wyrzucanym z siebie słowem dziwił się coraz bardziej. Uniesione brwi, zmarszczony nos, drżące usta. Tak prosto, tak łatwo, tak beznamiętnie. Coś, co przez lata nie przeszłoby mu przez gardło, niezależnie od krytycznych okoliczności, teraz wybrzmiewało bez większego problemu, głoska po głosce, nie przyczyniając się do większego bólu, wręcz przeciwnie, nieco go uspokajając. Już nie siedział sztywno, rozluźnił się, opierając wygodniej o zagłówek i przejeżdżając jedną dłonią po skołtunionych włosach, kontrolnie zerkając na rękaw koszuli, by upewnić się, że nie zabarwiła się krwią z znoszonego opatrunku. Palce zaplątały się w jednym z kosmyków a spomiędzy zaciśniętych, spierzchniętych warg wyrwał się głośniejszy wydech. Westchnienie pełne niechęci lub ulgi. Sam nie wiedział, co dokładnie kłębi się w jego płucach gryzącym dymem, w końcu znajdującym ujście w cichym urywanym śmiechu.
Spowodowanym całą tą sytuacją jak i zjadliwymi słowami Percivala. Nie masz zielonego pojęcia przez co przeszedłem. Zaśmiał się nagle, krótko, gorzko, aż odrastający niedawno ząb, nieco za długi, zastukał nieprzyjemnie o wystającą dolną czwórkę. Naprawdę, Nott? Z trudem powstrzymywał się od zadania mu setki pytań. Czy wie, jak bardzo boli przecinanie własnej skóry, mięśni i w końcu żył? Jak bardzo można bać się śmierci i jak bardzo można wierzyć w poświęcenie się idei, mającej sprowadzić na ich świat pokój, wybierając mimo wszystko ostateczną drogę? Z jak wielkim trudem odwracał się od ich namiotu, ich marzeń, ich szczęścia, ich przygód i ich przyszłości, tkanej z urojeń przez wiele lat? Jak ohydne i wywołujące szaleństwo są pisk palonego żywcem dziecka, jak wyglądały twarze płonących mieszkańców mugolskiej wioski, jak potwornie boli oddychanie powietrzem przesyconym zapachem spopielonych ciał? Byli tam razem, ale to Benjamin ponownie znalazł się w tym piekle, podejmując najtrudniejsze decyzje samotnie, z pełną premedytacją i świadomością celu.
Naprawdę chciał się z nim tym podzielić, chciał pokazać mu swój ból, ale czuł, że nie może, nie tylko ze względu na złożoną obietnicę, ale też ze względu na dzielącą ich przepaść. Niemożliwą do zasypania. Pęczniejącą od...żalu, nie nienawiści. Nie potrafił ponownie wzbudzić w sobie tego morderczego żaru, ułatwiającego wypchnięcie Notta ze swojego życia na dobre, pogrzebania go pod stosami tlących się jeszcze zwłok.
- To ty wykreśliłeś mnie ze swojego życia. Nie zamierzałem - i nie zamierzam - podważać tej decyzji - sprostował po chwili cicho, nie oskarżycielsko, raczej smutno, mętnie, przyglądając się swoim zaciśniętym na krawędzi krzesła dłoniom. Rozprostował je powoli, czując drżenie napiętej skóry, i dopiero wtedy ponownie podniósł spojrzenie, przesuwając nim po twarzy Percivala, wąskich ustach, szczęce, ostro zarysowanym nosie, długich rzęsach i w końcu oczach. Utrzymanie kontaktu wzrokowego wymagało od niego nieziemskim pokładów wytrwałości, ale podołał temu wyzwaniu, z ulgą przyjmując jednak dalsze wycofywanie się Notta w stronę drzwi. Mógł już bez niepokoju wbijać spojrzenie w jego plecy, czując, że znów następuje faza pożegnania, trzaśnięcia drzwiami, pustki, wypełniającej drżące od emocji powietrze pomieszczenia, które jeszcze przed sekundą stało się niemym świadkiem ich konfrontacji.
Zatrzymał się jednak tuż przy progu, ponawiając ponaglające pytanie...na które Benjamin nie miał dobrej odpowiedzi. Bo potrzebował jakiejś drobnej pewności, pomagającej mu zmierzyć się z tym, co czekało na niego dalej? Bo chciał naiwnej nadziei, wybaczenia i jednocześnie ulgi, pozwalającej mu ze spokojem patrzeć w przeszłość? Przez chwilę patrzył na niego prawie bezradnie, opuszczając w końcu dłoń, zaciśniętą na własnych włosach, poskręcanych jeszcze bardziej niż przed gwałtownym ich uporządkowaniem. - Bo...to dla mnie ważne, zwłaszcza teraz - odparł szczerze, chociaż niekonkretnie; na nic więcej nie mógł sobie jednak pozwolić, czując się dziwnie upokorzony i spokojny zarazem. Gdy nie szarpał się z silnym prądem własnych uczuć i nie pragnął heroicznie ochronić wrażliwe ego, całkiem nieźle radził sobie ze szczerością i chaotycznymi emocjami, dziwnie dławiącymi go w gardle, łaskawie uniemożliwiającymi mu wykrztuszenie jeszcze żałośniejszych słów.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chłód metalowej klamki pod palcami w pewnym sensie przywracał go do rzeczywistości. Zacisnął na niej dłoń kurczowo, prawie desperacko, nie tylko powstrzymując w ten sposób niekontrolowane drżenie mięśni (krzyczące o tym, jak bardzo nad sobą nie panował), ale również przypominając sobie samemu o ewentualnej drodze ewakuacji. Absolutnie koniecznej, gdy grunt umykał mu spod stóp; wiedział o tym, rozpoznawał podsuwane mu przez jego własny umysł znaki i rozumiał, że za moment pochłonie go ocean myśli, które – powstrzymywane do tej pory kruszącym się murem obojętności i zaprzeczenia – właśnie zaczynały zalewać mu oczy. Benowi, choć nietypowo spokojnemu i opanowanemu (umierał, żeby zapytać, czy wszystko było w porządku, jednocześnie starając się nie patrzeć nachalnie na zbyt mocno pochyloną sylwetkę, bliznę na żuchwie, ciężkie powieki, zmęczenie w kącikach ust i coś dziwnego, nieokreślonego, przerażającego, kryjącego się w tak bardzo znajomych źrenicach) jak zwykle bez problemu udało się wytrącić go z bezpiecznej równowagi; łamał się, zapadał pod własnym ciężarem, nie potrafiąc już nie dostrzegać drzemiącej w słowach hipokryzji, gdy boleśnie uświadamiał sobie, że niesprawiedliwie oczekiwał od Wrighta rzeczy, których sam nie chciał mu ofiarować; oskarżał o coś, czego sam również był winien.
Jego jedyną szansą na odzyskanie odłażącego warstwami spokoju i pewności był powrót do defensywy, uniesienie wysoko głowy i przygotowanie się na odparcie kolejnych ciosów, jednak… te nie nadeszły; początkowo odpowiedziało mu milczenie, później krótkie masz rację, którego nie tylko się nie spodziewał, ale na które również nie potrafił właściwie zareagować. Otworzył więc usta, zawahał się i zamknął je z powrotem, dławiąc w sobie słowa, które nagle przestały mieć sens i unosząc wyżej brwi w wyrazie bezbrzeżnego zaskoczenia. Być może powinien był triumfować, cieszyć się, że osiągnął wreszcie to, co zamierzał, ale wbrew pozorom wcale nie czuł się zwycięsko. Wprost przeciwnie; miał wrażenie, jakby właśnie otrzymał od Jaimiego siarczysty policzek, bo w tym mikroskopijnym zdaniu kryła się jakaś kapitulacja, której nie chciał przyjąć do wiadomości. Nie odezwał się, nie znajdując w dzielącej ich przestrzeni właściwych zdań, których mógłby się chwycić i jedynie garbiąc się nieznacznie i bezwiednie. Uniósł spojrzenie, odnajdując wzrokiem twarz mężczyzny, choć sam nie wiedział, czego tam szukał. Nie prawdy, bo tę słyszał wyraźnie, mimo że zdecydowanie były rzeczy, na których temat Ben wolał milczeć; odrazy więc? Rozczarowania? Nienawiści? Zamrugał gwałtownie, gdy od wytężania wzroku zapiekły go oczy i potrząsnął automatycznie głową, wciąż z ręką na klamce, wciąż nie poruszając zaciśniętymi na niej palcami ani o milimetr.
A później po prostu odpuścił. Jemu i sobie, odetchnął głęboko, jakby coś w jego umyśle (i sercu) nagle przeskoczyło; czająca się do tej pory na krawędzi świadomość zatańczyła tuż przed nim, przekonując go głośno, że to wszystko i tak nie miało już znaczenia. Nieistotne, co miał jeszcze powiedzieć mu Jaimie, ani co zdołałby wydusić z siebie on sam – przeszłość oddzieliła się już od nich szczelną powłoką, a teraźniejszość osypała w rozległą przepaść, tym samym grzebiąc przyszłość, która i tak nigdy nie należała do nich. Przekrzywił głowę z rezygnacją, wpatrując się we Wrighta spojrzeniem pół-widzącym, nawet już nie reagując, gdy ten wyrzucał z siebie kolejne słowa, ani gdy śmiał się pusto, gorzko, śmiechem kogoś, kogo Percival nie rozpoznawał, choć gdyby pociągnął za resztki nadwątlonej tkaniny, to niezniszczone wciąż nitki z pewnością doprowadziłyby go prosto do beztroskich wybuchów radości, mieszających się z miarowym stukotem kół nagrzanego wrześniowym słońcem pociągu. Uśmiechnął się na to wspomnienie bezwiednie, wiedząc, że musiał wyglądać jak idiota, ale i tak dając sobie chwilę na obrócenie w pamięci pobrudzonej karty z czekoladowej żaby. – Przez jakiś czas sam się tego spodziewałem – odpowiedział cicho, prawie nie zdając sobie sprawy, że słowa w ogóle wydobywają się z jego gardła i mając ochotę cofnąć je zaraz po tym, gdy zorientował się, że to zrobiły.
Bo nie chciał karmić go już niekończącymi się może i jeśli, nie chciał rozpatrywać niespełnionych scenariuszy, i to nie tylko dlatego, że ich drogi rozeszły się tak drastycznie. Chociaż był ostatnią osobą, której można było zarzucić altruizm i na co dzień kierował się pobudkami raczej egoistycznymi, tak naprawdę nie życzył Benowi źle. Nigdy; myśl o umyślnym zrobieniu mu krzywdy nie przechodziła mu przez głowę nawet wtedy, gdy Wright doprowadzał go do szewskiej pasji, ani gdy wściekał się na niego, zaciskając mocno pięści. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że miał na niego wpływ raczej destrukcyjny, którego to faktu nie potrafił już dłużej ignorować, bo w którymś momencie przestało chodzić jedynie o naprzemienny schemat dzikiego szczęścia i duszącej rozpaczy. Nie był idiotą; znał Bena wystarczająco długo, żeby rozumieć ideały, jakimi się kierował i wiedział, jak drastycznie kontrastowały one z niedawnym wspomnieniem zaciemnionego pokoju w Białej Wywernie. Owszem, odsuwał od siebie to porównanie tak długo, jak tylko był w stanie, odmawiając stanowczo stawania tych dwóch aspektów swojego życia obok siebie, ale nie mógł robić tego w nieskończoność – i nie miało tu już znaczenia, których decyzji boleśnie żałował, a które bez zastanowienia podjąłby ponownie. Czasu, tak czy inaczej, cofnąć nie potrafił.
Opuścił spojrzenie na własne buty, orientując się, że zapewnienie Jaimiego wywołało w nim nie tyle ulgę, co jakieś irracjonalne rozczarowanie. Teraz to on się roześmiał, choć trudno było stwierdzić, co właściwie okazało się powodem rozbawienia. – Chyba trochę liczyłem na to, że jednak to zrobisz – rzucił szczerze, również postanawiając odpłacić się kawałkiem prawdy. Co jeszcze miał do stracenia? Przestąpił z nogi na nogę, metalowa faktura klamki kusiła, żeby wreszcie zniknąć za drzwiami, ale nie mógł zignorować pytania, które – pozbawione odpowiedzi – nadal wisiało pomiędzy nimi, dopraszając się o jego uwagę. Uniósł więc spojrzenie, pozwalając sobie na zawieszenie go na twarzy Bena jeden ostatni raz; dlaczego nie miałby mu przytaknąć? Nie wyjawiał przecież żadnej tajemnicy; to, o co pytał, było jasne już od dawna, dłużej, niż był w stanie sięgnąć pamięcią – właściwie nie wiedział nawet, jak to było nie kochać Benjamina Wrighta – w ten czy inny sposób. – Tak – rzucił więc, tonem zdecydowanie spokojniejszym niż ten, którego się spodziewał. – Mówiłem wtedy prawdę – dodał jeszcze i wzruszył ramionami, w jakiś odległy, dziecięcy sposób, jakby milcząco próbował powiedzieć: musisz w ogóle pytać?
Odwrócił spojrzenie sekundę później, otwierając wreszcie drzwi i niemal dziwiąc się, gdy przez powstałą szparę wepchnęła się smuga jaskrawego, popołudniowego światła, ale nie dając się jej odstraszyć. Przeszedł przez próg jednocześnie chwiejnie i pewnie, przez moment mając ochotę obrócić się jeszcze przez ramię, ale ostatecznie tego nie robiąc, zduszając w zarodku również słowa pożegnania. Chociaż nie wiedział, czy budziło w nim to raczej radość, czy przerażenie, był przekonany, że mimo wszystko nie było to ich ostatnie spotkanie.
Żadne ich spotkanie nigdy nie było ostatnim.
| zt (i jeszcze raz przepraszam za zwłokę :c)
Jego jedyną szansą na odzyskanie odłażącego warstwami spokoju i pewności był powrót do defensywy, uniesienie wysoko głowy i przygotowanie się na odparcie kolejnych ciosów, jednak… te nie nadeszły; początkowo odpowiedziało mu milczenie, później krótkie masz rację, którego nie tylko się nie spodziewał, ale na które również nie potrafił właściwie zareagować. Otworzył więc usta, zawahał się i zamknął je z powrotem, dławiąc w sobie słowa, które nagle przestały mieć sens i unosząc wyżej brwi w wyrazie bezbrzeżnego zaskoczenia. Być może powinien był triumfować, cieszyć się, że osiągnął wreszcie to, co zamierzał, ale wbrew pozorom wcale nie czuł się zwycięsko. Wprost przeciwnie; miał wrażenie, jakby właśnie otrzymał od Jaimiego siarczysty policzek, bo w tym mikroskopijnym zdaniu kryła się jakaś kapitulacja, której nie chciał przyjąć do wiadomości. Nie odezwał się, nie znajdując w dzielącej ich przestrzeni właściwych zdań, których mógłby się chwycić i jedynie garbiąc się nieznacznie i bezwiednie. Uniósł spojrzenie, odnajdując wzrokiem twarz mężczyzny, choć sam nie wiedział, czego tam szukał. Nie prawdy, bo tę słyszał wyraźnie, mimo że zdecydowanie były rzeczy, na których temat Ben wolał milczeć; odrazy więc? Rozczarowania? Nienawiści? Zamrugał gwałtownie, gdy od wytężania wzroku zapiekły go oczy i potrząsnął automatycznie głową, wciąż z ręką na klamce, wciąż nie poruszając zaciśniętymi na niej palcami ani o milimetr.
A później po prostu odpuścił. Jemu i sobie, odetchnął głęboko, jakby coś w jego umyśle (i sercu) nagle przeskoczyło; czająca się do tej pory na krawędzi świadomość zatańczyła tuż przed nim, przekonując go głośno, że to wszystko i tak nie miało już znaczenia. Nieistotne, co miał jeszcze powiedzieć mu Jaimie, ani co zdołałby wydusić z siebie on sam – przeszłość oddzieliła się już od nich szczelną powłoką, a teraźniejszość osypała w rozległą przepaść, tym samym grzebiąc przyszłość, która i tak nigdy nie należała do nich. Przekrzywił głowę z rezygnacją, wpatrując się we Wrighta spojrzeniem pół-widzącym, nawet już nie reagując, gdy ten wyrzucał z siebie kolejne słowa, ani gdy śmiał się pusto, gorzko, śmiechem kogoś, kogo Percival nie rozpoznawał, choć gdyby pociągnął za resztki nadwątlonej tkaniny, to niezniszczone wciąż nitki z pewnością doprowadziłyby go prosto do beztroskich wybuchów radości, mieszających się z miarowym stukotem kół nagrzanego wrześniowym słońcem pociągu. Uśmiechnął się na to wspomnienie bezwiednie, wiedząc, że musiał wyglądać jak idiota, ale i tak dając sobie chwilę na obrócenie w pamięci pobrudzonej karty z czekoladowej żaby. – Przez jakiś czas sam się tego spodziewałem – odpowiedział cicho, prawie nie zdając sobie sprawy, że słowa w ogóle wydobywają się z jego gardła i mając ochotę cofnąć je zaraz po tym, gdy zorientował się, że to zrobiły.
Bo nie chciał karmić go już niekończącymi się może i jeśli, nie chciał rozpatrywać niespełnionych scenariuszy, i to nie tylko dlatego, że ich drogi rozeszły się tak drastycznie. Chociaż był ostatnią osobą, której można było zarzucić altruizm i na co dzień kierował się pobudkami raczej egoistycznymi, tak naprawdę nie życzył Benowi źle. Nigdy; myśl o umyślnym zrobieniu mu krzywdy nie przechodziła mu przez głowę nawet wtedy, gdy Wright doprowadzał go do szewskiej pasji, ani gdy wściekał się na niego, zaciskając mocno pięści. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że miał na niego wpływ raczej destrukcyjny, którego to faktu nie potrafił już dłużej ignorować, bo w którymś momencie przestało chodzić jedynie o naprzemienny schemat dzikiego szczęścia i duszącej rozpaczy. Nie był idiotą; znał Bena wystarczająco długo, żeby rozumieć ideały, jakimi się kierował i wiedział, jak drastycznie kontrastowały one z niedawnym wspomnieniem zaciemnionego pokoju w Białej Wywernie. Owszem, odsuwał od siebie to porównanie tak długo, jak tylko był w stanie, odmawiając stanowczo stawania tych dwóch aspektów swojego życia obok siebie, ale nie mógł robić tego w nieskończoność – i nie miało tu już znaczenia, których decyzji boleśnie żałował, a które bez zastanowienia podjąłby ponownie. Czasu, tak czy inaczej, cofnąć nie potrafił.
Opuścił spojrzenie na własne buty, orientując się, że zapewnienie Jaimiego wywołało w nim nie tyle ulgę, co jakieś irracjonalne rozczarowanie. Teraz to on się roześmiał, choć trudno było stwierdzić, co właściwie okazało się powodem rozbawienia. – Chyba trochę liczyłem na to, że jednak to zrobisz – rzucił szczerze, również postanawiając odpłacić się kawałkiem prawdy. Co jeszcze miał do stracenia? Przestąpił z nogi na nogę, metalowa faktura klamki kusiła, żeby wreszcie zniknąć za drzwiami, ale nie mógł zignorować pytania, które – pozbawione odpowiedzi – nadal wisiało pomiędzy nimi, dopraszając się o jego uwagę. Uniósł więc spojrzenie, pozwalając sobie na zawieszenie go na twarzy Bena jeden ostatni raz; dlaczego nie miałby mu przytaknąć? Nie wyjawiał przecież żadnej tajemnicy; to, o co pytał, było jasne już od dawna, dłużej, niż był w stanie sięgnąć pamięcią – właściwie nie wiedział nawet, jak to było nie kochać Benjamina Wrighta – w ten czy inny sposób. – Tak – rzucił więc, tonem zdecydowanie spokojniejszym niż ten, którego się spodziewał. – Mówiłem wtedy prawdę – dodał jeszcze i wzruszył ramionami, w jakiś odległy, dziecięcy sposób, jakby milcząco próbował powiedzieć: musisz w ogóle pytać?
Odwrócił spojrzenie sekundę później, otwierając wreszcie drzwi i niemal dziwiąc się, gdy przez powstałą szparę wepchnęła się smuga jaskrawego, popołudniowego światła, ale nie dając się jej odstraszyć. Przeszedł przez próg jednocześnie chwiejnie i pewnie, przez moment mając ochotę obrócić się jeszcze przez ramię, ale ostatecznie tego nie robiąc, zduszając w zarodku również słowa pożegnania. Chociaż nie wiedział, czy budziło w nim to raczej radość, czy przerażenie, był przekonany, że mimo wszystko nie było to ich ostatnie spotkanie.
Żadne ich spotkanie nigdy nie było ostatnim.
| zt (i jeszcze raz przepraszam za zwłokę :c)
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Lorraine była osobą bardzo otwartą. Ludzie byli dla niej ważni bez względu na to jak bardzo się od siebie różnili. Dla swoich bliskich arystokratka potrafiła oddać niemalże wszystko, ale był jeden warunek, którego w relacji z nią nie można było złamać. Kiedy Prewett wpuszczała kogoś do swojego serca nie można było się z tego wycofać. Lorraine pełniła wiele ról w swoim życiu i każda z nich była równie ważna. Była matką, żoną, szlachcianką, córką, siostrą… przyjaciółką. Wychodziła z założenia, że rodzina to nie tylko więzy krwi, ale przede wszystkim uczucia, którymi darzy się drugą osobę. To, że można polegać na niej zawsze i wszędzie nawet wtedy gdy cały świat staje w ogniu. Poznała co to ból i co to strata dlatego zawsze dbała o wszystkich by nie musieć znowu tego odczuwać. Dlatego starała się nie dać o sobie zapomnieć nikomu ze swoich przyjaciół. Kiedy dowiedziała się, że Ben awansował od razu chciała złożyć mu gratulacje wiedząc jak bardzo na to zasługiwał. Nie zrobiła tego od razu myśląc, że takich rzeczy nie powinno się dowiadywać o innych ludzi, a on przecież prędzej czy później i tak zjawiłby w ich progu. Cisza jednak, która nastąpiła po awansie Wrighta trochę ją przestraszyła. Czyżby zapomniał drogi do West Lulworth? A tym samym czyżby zapomniał, że od czasu do czasu należałoby coś zjeść? A może w ogóle ta praca pochłonęła go już tak bardzo, że zapomniał o upływającym czasie. Lorraine nie miała zamiaru mu pozwolić się marnować. Nie byłaby sobą gdyby codziennie nie przytulała do siebie całego świata. Nie byłaby też sobą gdyby nie zjawiła się w rezerwacie z koszykiem przygotowanym specjalnie dla Benajamina od Grusi. Szlachcianka czasami miała wrażenie, że jej główna gosposia doskonale znała już wszystkich odwiedzających posiadłość gości. Tak dokładnie, że doskonale wiedziała co komu przygotować. Tylko Bren nie mógł narzekać na to co znajdowało się na jego talerzu bo ten pochłaniał wszystko. Kiedy zjawiła się w rezerwacie musiała się kolejny raz tłumaczyć dlaczego wnosi coś na teren rezerwatu i po co tutaj przyszła. Prewett znała chyba wszystkich możliwych stróżów we wszystkich możliwych rezerwatach. Z racji swojego zawodu stróże zwykle nie chcieli jej wpuszczać do środka. Nie rozumiała dlaczego ludzie tak bardzo chcieli ukrywać prawdziwy stan tych więzień dla stworzeń. Nie mówiła o tym głośno dopóki naprawdę nie widziała krzywdy, która im się dzieje w takich miejscach. Nie wiedziała czy jest ktoś jeszcze w świecie czarodziei kto by tak uparcie dążył do uznania praw tych, którzy swojego głosu w tej sprawie wydać nie mogą. Z irytacją minęła stróża i ruszyła we wskazanym przez niego kierunku. Wchodząc do budynku administracji zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu znajomej czupryny. Chociaż spodziewała się gorszego obrazu to i tak widząc jego rozbiegany po rozłożonych na stole papierach wzrok nie poczuła się wcale lepiej. Oparła się o framugę drzwi przez chwile przyglądając się tej wewnętrznej bitwie. W końcu westchnęła przeciągle podchodząc do biurka i stawiając na nim wielki koszyk przykryty kraciastą serwetką. - Nie piszesz, nie przychodzisz… - zaczęła i choć próbowała, żeby jej słowa zabrzmiały złowrogo pokręciła tylko głową i uśmiechnęła się delikatnie. - Awans już ci uderzył do głowy? Nie spodziewałam się tego po tobie, Benjaminie Wrightcie. - matczyny ton był konieczny!
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Głowa ciążyła mu nisko nad zarzuconym papierami biurkiem i jedynie wsparcie czoła o szorstką dłoń chroniło Benjamina od złożenia skroni wśród dokumentów. Bynajmniej w celu zapadnięcia w słodki sen: był zbyt pobudzony i rozdygotany wewnętrznie, by móc ulec potwornemu zmęczeniu i po prostu odciąć się chociaż na chwilę od rzeczywistości. Dzisiejszego dnia wyjątkowo upiornej. Właściwie nie stało się nic konkretnego i poważnego, a świt nie przywitał go okrutnymi wiadomościami, których co ranek spodziewał się, gdy z ciężkim sercem wypatrywał sowy niosącej złe wieści. Normalna rutyna zdawała się mu niezwykle doskwierać, a nie mając czym zająć myśli - żadną akcją, żadnymi planami, żadnym działaniem - z trudem znosił przyziemne problemy rezerwatu. Przykładał się do pracy sumiennie, odnajdując pewną pociechę w opiece nad smokami i nadzorowaniem tej części rezerwatu, lecz nawet obecność tych wspaniałych zwierząt nie potrafiła wyrwać go z bolesnego grajdołu, w jakim ponownie się znalazł. Świeżo zagojone rany piekły żywym ogniem - musiał nadwyrężyć wczoraj ręce, rwąc się do pomocy przy uspokojeniu wyjątkowo rozzłoszczonego, chorego trójogona - w brzuchu burczało stado reem a głowę wypełniała napęczniała emocjami wata, sącząca się obezwładniającym eliksirem do krwiobiegu. Starał się walczyć, dzielnie układał dokumenty, od rana stawiając czoła biurokratycznej machinie, lecz wczesnym popołudniem całkowicie opadł z sił, od prawie kwadransa wpatrując się w tą samą teczkę, wypełnioną zapiskami na temat terrarium z niemowlętami. Wysysało z galeonów rezerwat - najmłodsze smoki wymagały opieki, pękające jaja odpowiednich zaklęć ochronnych, nieutwardzone łuski sprowadzanych z zagranicy specyfików, jednym słowem, wychowywanie świeżo sprowadzonych na świat poczwarek nie wydawało się opłacalne. Zamknięcie tej gałęzi ochrony nad przejętymi - głównie z nielegalnych hodowli - smoczątkami w różnym stadium rozwoju wydawało się zachowaniem oczywistym, ale Benjamin nie popierał sugestii wcześniejszego nadzorcy i nie zamierzał biec do lorda Greengrassa z usłużnymi rozliczeniami. To smoki były tutaj najważniejsze a z tego, co wiedział o tym szlacheckim rodzie, pieniądze nie stanowiły - na razie - dla nich większego problemu. Wolał wykazać się opiekuńczością, rozsądkiem i poświęceniem pracy niż podawaniem ekonomicznie rozsądnych rozwiązań na tacy oblanej krwią niewinnych stworzeń.
Nic jednak nie mógł poradzić na to, że obecne obowiązki nie sprawiały mu przyjemności - jak właściwie większość działań - i radził sobie z nimi topornie. Tak mocno skupiał się na odczytaniu cyferek (lub tak mocno walczył z sennością i chęcią otrzeźwienia się mocarnym uderzeniem czołem o drewno stołu), że w pierwszej chwili nie zorientował się, że ktoś otworzył drzwi i stoi na progu jego gabineciku. Dopiero ciche kroki uświadomiły go w obecności niespodziewanego gościa. Uniósł gwałtownie głowę, łokieć ześlizgnął się ze stołu, pociągając za sobą kilka papierów, które zawirowały w powietrzu, opadając po chwili na podłogę.
- Lorrie - powiedział wyraźnie zdumiony, na chwilę zapominając o oficjalnych manierach, jakie bez wątpienia obowiązywały w miejscu publicznym. - To znaczy, ten tego, lady Prewett, co za niespodziewana wizyta - wymamrotał już nieco sensowniej, posyłając blondynce przytomniejszy uśmiech. W najśmielszych przewidywaniach nie spodziewałby się ujrzeć tutaj Lorraine, ale jej obecność nagle poprawiła mu humor: nie na tyle, by powrócił do dawnego, rubasznego i rozluźnionego siebie, ale ciemne, podkrążone oczy zalśniły cieplej, gdy podrywał się z fotela, okrążając biurko i odsuwając złotowłosej krzesło. - Mam dużo na głowie, nowe obowiązki, papierzyska, raporty - odparł zadziwiająco uczniackim tonem, jak niesforny dzieciak, tłumaczący się opiekunce domu ze swych drobnych przewinień. - No, zresztą widzisz, zmieniłem trochę siedzibę. Już nie pachnący szczynami...to znaczy eksperekmentami - sprostował szybko plugawe słowo, ujmując je w błędną woalkę wręcz fizjologicznej nomenklatury - schowek na brzękadła a własne miejsce - poinformował lekko, lecz w jego słowach nie słychać było nawet odrobiny dawnej dumy, raczej smutną powagę. Gdy już Lorraine zasiadła przed biurkiem, powrócił na swoje miejsce za blatem, lecz tylko na kilka sekund - nie podobała mu się ta zarzucona dokumentami, oddzielająca ich przestrzeń, wstał więc i przesunął zaklęciem swój fotel tuż obok lady Prewett, by finalnie zasiąść po jej prawicy, zezując lekko na aromatyczny koszyk. - Cieszę się, że widzę cię w tak dobrej formie - dodał z ciężkim westchnieniem, powracając spojrzeniem do drobnej twarzy blondynki. Wyglądała...jak zawsze, zdrowo, energicznie, opiekuńczo, i to nagłe przypomnienie wspólnych obiadów, na których czuł się jak w domu, ubodło go upokarzającym wzruszeniem. Odchrząknął więc prostacko dla animuszu, zaplatając ramiona na piersi, by dodać sobie odrobinę buńczucznej męskości.
Nic jednak nie mógł poradzić na to, że obecne obowiązki nie sprawiały mu przyjemności - jak właściwie większość działań - i radził sobie z nimi topornie. Tak mocno skupiał się na odczytaniu cyferek (lub tak mocno walczył z sennością i chęcią otrzeźwienia się mocarnym uderzeniem czołem o drewno stołu), że w pierwszej chwili nie zorientował się, że ktoś otworzył drzwi i stoi na progu jego gabineciku. Dopiero ciche kroki uświadomiły go w obecności niespodziewanego gościa. Uniósł gwałtownie głowę, łokieć ześlizgnął się ze stołu, pociągając za sobą kilka papierów, które zawirowały w powietrzu, opadając po chwili na podłogę.
- Lorrie - powiedział wyraźnie zdumiony, na chwilę zapominając o oficjalnych manierach, jakie bez wątpienia obowiązywały w miejscu publicznym. - To znaczy, ten tego, lady Prewett, co za niespodziewana wizyta - wymamrotał już nieco sensowniej, posyłając blondynce przytomniejszy uśmiech. W najśmielszych przewidywaniach nie spodziewałby się ujrzeć tutaj Lorraine, ale jej obecność nagle poprawiła mu humor: nie na tyle, by powrócił do dawnego, rubasznego i rozluźnionego siebie, ale ciemne, podkrążone oczy zalśniły cieplej, gdy podrywał się z fotela, okrążając biurko i odsuwając złotowłosej krzesło. - Mam dużo na głowie, nowe obowiązki, papierzyska, raporty - odparł zadziwiająco uczniackim tonem, jak niesforny dzieciak, tłumaczący się opiekunce domu ze swych drobnych przewinień. - No, zresztą widzisz, zmieniłem trochę siedzibę. Już nie pachnący szczynami...to znaczy eksperekmentami - sprostował szybko plugawe słowo, ujmując je w błędną woalkę wręcz fizjologicznej nomenklatury - schowek na brzękadła a własne miejsce - poinformował lekko, lecz w jego słowach nie słychać było nawet odrobiny dawnej dumy, raczej smutną powagę. Gdy już Lorraine zasiadła przed biurkiem, powrócił na swoje miejsce za blatem, lecz tylko na kilka sekund - nie podobała mu się ta zarzucona dokumentami, oddzielająca ich przestrzeń, wstał więc i przesunął zaklęciem swój fotel tuż obok lady Prewett, by finalnie zasiąść po jej prawicy, zezując lekko na aromatyczny koszyk. - Cieszę się, że widzę cię w tak dobrej formie - dodał z ciężkim westchnieniem, powracając spojrzeniem do drobnej twarzy blondynki. Wyglądała...jak zawsze, zdrowo, energicznie, opiekuńczo, i to nagłe przypomnienie wspólnych obiadów, na których czuł się jak w domu, ubodło go upokarzającym wzruszeniem. Odchrząknął więc prostacko dla animuszu, zaplatając ramiona na piersi, by dodać sobie odrobinę buńczucznej męskości.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Budynek administracji
Szybka odpowiedź