Budynek administracji
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Budynek administracji
Dwie mile od głównej bramy rezerwatu, we wschodniej jego części, znajduje się rozłożysty, kamienny budynek, który tylko oficjalnie nosi nazwę Siedziby Administracji. Większość pracowników nazywa go po prostu Gniazdem: to tutaj znajduje się serce Peak District. W rozbudowywanych rok po roku wnętrzach mieści się gabinet głównego zarządcy oraz nadzorców obydwu obszarów rezerwatu, a także pośrednie gabinety, miniaturowa sowia poczta, kominki sieci Fiuu, niezwykle bogata biblioteka z wspaniałym zasobem książkowej wiedzy o smokach i pieczołowicie prowadzone archiwum. Chcąc załatwić przepustkę albo inne sprawy wagi niemalże państwowej, należy udać się właśnie w to miejsce, w którym opiekunowie smoków zaczynają i kończą pracę, składając raporty lub znosząc ministerialne kontrole.
Bił się z myślami. Skołowany, zdezorientowany i kompletnie niepewny kolejnych ruchów prawie zrywał się do biegu, by w ostatniej chwili zawahania zostać w miejscu. Co on tu robił? Co miał zrobić teraz? Wzgórza przed nim wyglądały obiecująco — nie wiedział, gdzie się znalazł i co groziło mu, gdy w końcu tam dotrze. Ani przez chwilę nie pomyślał o smokach — wielkich, pięknych i majestatycznych. Budynek kojarzył mu się z murami więzienia, był przez to pewien, że nie mogło tu być bezpiecznie. Wzgórza były całkiem odsłoniętym terenem, łatwiej będzie trafić w niego zaklęciem — to go właśnie powstrzymywało, ale nikomu nie będzie chciało się go gonić. Nikomu, prawda? W końcu nic nie zrobił, niczego nie ukradł, trafił tu zupełnym przypadkiem. Serce waliło mu w piersi, dlaczego to wszystko się wydarzyło, jak się tu znalazł? Przez chwilę wszystko wskazywało na to, że mu się uda, więc uniósł się lekko, by przygotować się do startu, ale wtedy zaskoczył go pies, psidwak, który zaczął na niego szczekać. Ujadał jak wściekły, mała wredna gnida. Jeśli spróbuje go kopnąć, a miał taki pomysł przez chwilę, uczepi się kostki i nie odpędzi się od kundla.
— Pss... Idź stąd, akysz — próbował szeptem przegnać stworzenie, po chwili przechodząc do próby wystraszenia go ruchem rąk. Pies jednak był nieugięty, stał przy murku, za którym się ukrył, nie pozwalając mu realizować planu. Stał mu na drodze, jeśli ruszy pobiegnie za nim, opóźniając go i kalecząc. Mógł jedynie zawrócić, ale tam, na plac pełen jakiś ludzi, strażników może? Nie, nie zrobi tego. Nie da się schwytać, nie pozwoli się znów uwięzić. Czemu go to spotykało, czym sobie a to zasłużył? I czym właściwie była ta deportacja ze stajni? Karą? Przypadkiem? Chorobą? Zaklął w myślach, sięgając po kawałek gałęzi. Spróbował rzucić psu przed siebie, wychylając się poza murek — wtedy tez dobiegł go z tyłu męski głos. Zaklął cicho, pod nosem, jeszcze raz, kładąc się na ziemi, prawie całkiem płasko. Widział go? Trudno go było nie zauważyć. Sięgnął powoli po różdżkę, nie wezmą go po prośbie.
— Pss... Idź stąd, akysz — próbował szeptem przegnać stworzenie, po chwili przechodząc do próby wystraszenia go ruchem rąk. Pies jednak był nieugięty, stał przy murku, za którym się ukrył, nie pozwalając mu realizować planu. Stał mu na drodze, jeśli ruszy pobiegnie za nim, opóźniając go i kalecząc. Mógł jedynie zawrócić, ale tam, na plac pełen jakiś ludzi, strażników może? Nie, nie zrobi tego. Nie da się schwytać, nie pozwoli się znów uwięzić. Czemu go to spotykało, czym sobie a to zasłużył? I czym właściwie była ta deportacja ze stajni? Karą? Przypadkiem? Chorobą? Zaklął w myślach, sięgając po kawałek gałęzi. Spróbował rzucić psu przed siebie, wychylając się poza murek — wtedy tez dobiegł go z tyłu męski głos. Zaklął cicho, pod nosem, jeszcze raz, kładąc się na ziemi, prawie całkiem płasko. Widział go? Trudno go było nie zauważyć. Sięgnął powoli po różdżkę, nie wezmą go po prośbie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Od należącego do niego psidwaka nie otrzymał stosownej odpowiedzi. Bariera językowa była nie do przeskoczenia w tym przypadku. Nie było jednak tak, że zamierzał chwycić za uchwyt skórzanej smyczy i odejść razem z drepczącą przy jego nodze Runą po to aby zająć swoimi obowiązkami smokologa po nad wyraz długiej nieobecności w pracy. Oczywiście, zrobi to. Jednakże ta sytuacja, której stał się mimowolnym świadkiem, powinna zostać wyjaśniona. Zwłaszcza, gdy w grę wchodziło użycie zaklęć przez innego pracownika tego rezerwatu.
Zmierzając w stronę ukrywającego się za fragmentem murku młodego czarodzieja, zdołał spostrzec jak on wychyla się spoza tej konstrukcji i próbuje rzucić gałęzią, która wylądowała na ziemi w pewnej odległości od kryjówki tego czarodzieja. Zaraz potem chłopak zniknął mu oczu, znów się chowając. Nie raczył w ogóle się ujawnić, co nie do końca działało na jego korzyść. Na szczęście dla niego, jest zwolennikiem pokojowego rozwiązywania spraw. Jeszcze było to możliwe. Runa na rzucony zza murku kawałek gałęzi nie zareagowała i nadal poszczekiwała na ukrytego za murkiem młodzieńca. Tak była nauczona, chyba że to on bawił się z tym magicznym stworzeniem w ten sposób zapewniając suczce większą dawkę ruchu i zabawy. Nietrudno było mu zauważyć tam chowającego się czarodzieja, który najwyraźniej nie zamierzał opuścić swojej i tak niezbyt skutecznej kryjówki i wyjść mu naprzeciw. Zaklęcia zabezpieczające można było złamać, za to zwierzęta rzadko nie reagowały na obecność człowieka i potencjalnego zagrożenia. Nie tędy droga.
— Runa, nie wolno tak szczekać na osoby odwiedzające rezerwat. Do nogi! — W pierwszej kolejności zwrócił się do suczki psidwaka, która przekrzywiła łebek i ucichła. Przybiegła do niego, ciągnąc po ziemi pasek smyczy. Powoli się pochylił po to, aby pochwycić w prawą dłoń smycz. Teraz mógł zająć się niespodziewanym gościem w rezerwacie. Może uda mu się skłonić go do wyjścia i to bez używania magii albo ponownego angażowania w to zatrudnionych tutaj stróżów.
— Obecnie przebywasz na terenie Rezerwatu Trójogonów Edalskich w Derbyshire. Osoby odwiedzające to miejsce przychodziły podziwiać żyjące tutaj smoki. Możesz już przestać się ukrywać i porozmawiamy. Z pewnością całą tę sytuację można wyjaśnić bez ponownego angażowania w to strażników — Zwrócił się do niego spokojnie, choć nie bez słyszalnej w jego głosie powagi. To wydawało mu się dobrym początkiem aby zacząć od poinformowania młodzieńca o tym, gdzie przebywa i zachęcenia go na tej podstawie do wyjścia zza murku oraz do podjęcia dialogu. Kolejna odbiegająca od normy sytuacja podczas jego dyżury skłaniała go ku rozważaniom, czy inni smokolodzy miewają podobne zdarzenia czy tylko on tak ma.
Zmierzając w stronę ukrywającego się za fragmentem murku młodego czarodzieja, zdołał spostrzec jak on wychyla się spoza tej konstrukcji i próbuje rzucić gałęzią, która wylądowała na ziemi w pewnej odległości od kryjówki tego czarodzieja. Zaraz potem chłopak zniknął mu oczu, znów się chowając. Nie raczył w ogóle się ujawnić, co nie do końca działało na jego korzyść. Na szczęście dla niego, jest zwolennikiem pokojowego rozwiązywania spraw. Jeszcze było to możliwe. Runa na rzucony zza murku kawałek gałęzi nie zareagowała i nadal poszczekiwała na ukrytego za murkiem młodzieńca. Tak była nauczona, chyba że to on bawił się z tym magicznym stworzeniem w ten sposób zapewniając suczce większą dawkę ruchu i zabawy. Nietrudno było mu zauważyć tam chowającego się czarodzieja, który najwyraźniej nie zamierzał opuścić swojej i tak niezbyt skutecznej kryjówki i wyjść mu naprzeciw. Zaklęcia zabezpieczające można było złamać, za to zwierzęta rzadko nie reagowały na obecność człowieka i potencjalnego zagrożenia. Nie tędy droga.
— Runa, nie wolno tak szczekać na osoby odwiedzające rezerwat. Do nogi! — W pierwszej kolejności zwrócił się do suczki psidwaka, która przekrzywiła łebek i ucichła. Przybiegła do niego, ciągnąc po ziemi pasek smyczy. Powoli się pochylił po to, aby pochwycić w prawą dłoń smycz. Teraz mógł zająć się niespodziewanym gościem w rezerwacie. Może uda mu się skłonić go do wyjścia i to bez używania magii albo ponownego angażowania w to zatrudnionych tutaj stróżów.
— Obecnie przebywasz na terenie Rezerwatu Trójogonów Edalskich w Derbyshire. Osoby odwiedzające to miejsce przychodziły podziwiać żyjące tutaj smoki. Możesz już przestać się ukrywać i porozmawiamy. Z pewnością całą tę sytuację można wyjaśnić bez ponownego angażowania w to strażników — Zwrócił się do niego spokojnie, choć nie bez słyszalnej w jego głosie powagi. To wydawało mu się dobrym początkiem aby zacząć od poinformowania młodzieńca o tym, gdzie przebywa i zachęcenia go na tej podstawie do wyjścia zza murku oraz do podjęcia dialogu. Kolejna odbiegająca od normy sytuacja podczas jego dyżury skłaniała go ku rozważaniom, czy inni smokolodzy miewają podobne zdarzenia czy tylko on tak ma.
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pies uparcie na nago szczekał, zupełnie nie reagując na jego zaczepkę, a raczej próbę odciągnięcia go od murka. Co miał robić? Jeśli rzuci się biegiem, czarodziej, który wyczekiwał jego ujawnienia rzuci mu zaklęcie prosto w plecy. Nie miał pojęcia z kim miał do czynienia, czego się spodziewać — spodziewał więc najgorszego. Chłodne ściany wokół przypominały mu mury Tower, ale tam był już, wiedział, że nie trafił do Londynu, szczególnie, że powietrze pachniało rześko. Czuł siarkę, zaskakującą, niesioną razem z wiatrem. Wciąż jednak był zdezorientowany. Kiedy usłyszał głos mężczyzny, zaklął pod nosem, zamykając oczy. Rezerwat? Odwiedzający? Gdzie on się u licha znalazł? Rozhcylił powieki, kiedy dotarło do niego polecenie. A może jednak była to prośba? Sugestia? Głos brzmiał miło, niegroźnie, ale nie ufał pierwszemu wrażeniu. Przygryzł wargę i powoli wstał, wiedząc, że nie miał nic więcej do stracenia. Ostrożnie obrócił głowę, od razu natrafiając na mężczyznę, który wydawał mu się zupełnie obcy. Szeroko otwartymi oczami patrzył prosto na jego twarz, starając się wyczytać z niej jak najwięcej. Ile mógł mieć lat? Był po czterdziestce? Nie wyglądał groźnie, ale jego mina nie wyglądała jakby zamierzał go przytulić na powitanie. Strój nic mu nie mówił, nie przypominał jednak stróża prawa. Bez pośpiechu uniósł dłonie, a także różdżkę, upewniając go, że nie zamierzał walczyć ani się awanturować. Na razie. Nie zdecydował jeszcze, nie był pewien. A może jednak musiał uciekać?
— Rez... Rezerwat smoków? Jestem w rezerwacie smoków? — spytał zaskoczony; szczerze i z kompletną dezorientacją, rozglądając się dookoła. Nigdy nie widział żadnego na własne oczy. Krew odpłynęła mu z twarzy, gdy pomyślał, że mógłby przypadkiem trafić tuż przed prawdziwego smoka. — Ja... — zaczął niepewnie, wracając wzrokiem do mężczyzny. — Ja nie mam pojęcia jak się tu znalazłem. Byłem w pracy i nagle... Po prostu mnie tu coś teleportowało. Nie wiem jak, nie dotykałem niczego nowego, nie sądzę, żebym... Trafił na jakiś świstoklik. Nie mam pojęcia jak to się stało, naprawdę. Przysięgam! — zapewnił mężczyznę, robiąc krok w jego kierunku. Nie chciał mówić zbyt wiele; ani gdzie właściwie pracował, czym się zajmował, ani skąd go przeniosło.Nie mógł mieć pewności czy ta informacja nie zaszkodzi jemu albo Weasleyom. Była wojna, a on nie chciał pakować się w kłopoty. — Przepraszam za zamieszanie... Mogę stąd po prostu iść...
— Rez... Rezerwat smoków? Jestem w rezerwacie smoków? — spytał zaskoczony; szczerze i z kompletną dezorientacją, rozglądając się dookoła. Nigdy nie widział żadnego na własne oczy. Krew odpłynęła mu z twarzy, gdy pomyślał, że mógłby przypadkiem trafić tuż przed prawdziwego smoka. — Ja... — zaczął niepewnie, wracając wzrokiem do mężczyzny. — Ja nie mam pojęcia jak się tu znalazłem. Byłem w pracy i nagle... Po prostu mnie tu coś teleportowało. Nie wiem jak, nie dotykałem niczego nowego, nie sądzę, żebym... Trafił na jakiś świstoklik. Nie mam pojęcia jak to się stało, naprawdę. Przysięgam! — zapewnił mężczyznę, robiąc krok w jego kierunku. Nie chciał mówić zbyt wiele; ani gdzie właściwie pracował, czym się zajmował, ani skąd go przeniosło.Nie mógł mieć pewności czy ta informacja nie zaszkodzi jemu albo Weasleyom. Była wojna, a on nie chciał pakować się w kłopoty. — Przepraszam za zamieszanie... Mogę stąd po prostu iść...
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Volansowi pozostawało mieć nadzieję, że wypowiedziane przez niego słowa, stanowiące prośbę oraz całkiem spokojny, choć nacechowany powagą ton jego głosu dotrą do tego młodzieńca i dane będzie im porozmawiać w cztery oczy, bez dzielącego ich murku. Jeśli ten czarodziej nie wyjdzie z własnej woli to wtedy będzie musiał wezwać ochronę. To była jednak ostateczność, której wolałby uniknąć. Na szczęście doszli do pewnego rodzaju porozumienia. Przywołał uśmiech. Życzliwy i uspokajający, widocznie potrzebny skoro ten młody czarodziej stał przed nim z uniesionymi dłońmi i różdżką jako oznaki pokojowego nastawienia. Na dobrą sprawę nawet on nie zamierzał zaatakować chłopaka. Nie dostał ku temu żadnego powodu.
— A konkretnie Rezerwat Trójogonów Edalskich. Tak. W tej części rezerwatu nie trzymamy naszych smoków — Powtórzył nieśpiesznie, dostrzegając zmianę kolorytu na twarzy uczestnika tej wymiany zdań. Nawet on zdawał sobie sprawę z tego, że przybysz miał sporo szczęścia. W końcu trafił tutaj zamiast na smoczy wybieg. A tam mógłby przegapić porę karmienia i związaną z nią obecność smokologów, więc nie miałby kto go uratować przed ogromnym latającym gadem. Nawet smokologom przychodziło z trudem zapanowanie nad swoimi podopiecznymi, gdy wymagała tego sytuacja. Jedna osoba nie miała na to żadnych szans.
— Jak masz na imię? Słyszałem o podobnym zjawisku. Moja przyjaciółka ni stąd ni zowąd aportowała się w moim domu, za co odpowiadała jakaś dziwna czkawka. Może też masz tę całą czkawkę? — Zwrócił się do młodzieńca o jego personalia. Przypomniał sobie rozmowę z Sheilą, która to w styczniu zaszczyciła go tak nagłą i niespodziewaną wizytą w domu, w czasie jego choroby. Wtedy opowiedziała mu o przypadłości, która ją dotknęła.
— Spokojnie, wierzę ci — zaapelował do niego o uspokojenie się. Nie zamierzał zarzucać mu prób kłamania mu w żywe oczy, nie po tym co usłyszał od Sheili w styczniu podczas jej niespodziewanej, ale w gruncie pożądanej wizyty w jego domu i to w czasie, w którym trochę brakowało mu towarzystwa innych ludzi.
— W gruncie rzeczy mogło skończyć się gorzej, nie sądzisz? Możesz, jeśli chcesz. Nie rzucamy tutaj ludzi smokom na pożarcie. Ale też możesz iść ze mną do biura głównego zarządcy rezerwatu, otrzymasz tam przepustkę i kubek gorącej herbaty — Zapytał młodzieńca. W gruncie rzeczy go nie zatrzymywał, choć ten incydent wymagał złożenia stosownego raportu. Ale to już inna sprawa. Kubek gorącej herbaty jeszcze nikomu nie zaszkodził. Wręcz przeciwnie, nawet może dobrze zrobić.
— A konkretnie Rezerwat Trójogonów Edalskich. Tak. W tej części rezerwatu nie trzymamy naszych smoków — Powtórzył nieśpiesznie, dostrzegając zmianę kolorytu na twarzy uczestnika tej wymiany zdań. Nawet on zdawał sobie sprawę z tego, że przybysz miał sporo szczęścia. W końcu trafił tutaj zamiast na smoczy wybieg. A tam mógłby przegapić porę karmienia i związaną z nią obecność smokologów, więc nie miałby kto go uratować przed ogromnym latającym gadem. Nawet smokologom przychodziło z trudem zapanowanie nad swoimi podopiecznymi, gdy wymagała tego sytuacja. Jedna osoba nie miała na to żadnych szans.
— Jak masz na imię? Słyszałem o podobnym zjawisku. Moja przyjaciółka ni stąd ni zowąd aportowała się w moim domu, za co odpowiadała jakaś dziwna czkawka. Może też masz tę całą czkawkę? — Zwrócił się do młodzieńca o jego personalia. Przypomniał sobie rozmowę z Sheilą, która to w styczniu zaszczyciła go tak nagłą i niespodziewaną wizytą w domu, w czasie jego choroby. Wtedy opowiedziała mu o przypadłości, która ją dotknęła.
— Spokojnie, wierzę ci — zaapelował do niego o uspokojenie się. Nie zamierzał zarzucać mu prób kłamania mu w żywe oczy, nie po tym co usłyszał od Sheili w styczniu podczas jej niespodziewanej, ale w gruncie pożądanej wizyty w jego domu i to w czasie, w którym trochę brakowało mu towarzystwa innych ludzi.
— W gruncie rzeczy mogło skończyć się gorzej, nie sądzisz? Możesz, jeśli chcesz. Nie rzucamy tutaj ludzi smokom na pożarcie. Ale też możesz iść ze mną do biura głównego zarządcy rezerwatu, otrzymasz tam przepustkę i kubek gorącej herbaty — Zapytał młodzieńca. W gruncie rzeczy go nie zatrzymywał, choć ten incydent wymagał złożenia stosownego raportu. Ale to już inna sprawa. Kubek gorącej herbaty jeszcze nikomu nie zaszkodził. Wręcz przeciwnie, nawet może dobrze zrobić.
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wyglądał, jakby zamierzał go zaatakować. Właściwie to z jego twarzy bił spokój i życzliwość, które pozwalały Jamesowi wierzyć, że znalazł się w miejscu, w którym nie musiał się bać. Pozostał jednak czujny, chciał być przygotowany na ewentualną pułapkę. Nie miał zaufania do ludzi, trudno wciąż było mu uwierzyć w zwyczajną dobroć serca. Rzadko jej doświadczał. Zwykle spychany na margines — z powodu nędznego stroju, z powodu miejsca, kiedy zwyczajnie żebrał na ulicy, z powodu ciemniejszego tonu skóry i cygańskich rysów, które odziedziczył po matce, choć jego twarz był najbardziej pospolitym i zwyczajnym Anglikiem. Nie wiedział z kim miał do czynienia, mężczyzna nie przedstawił się, jednocześnie żądając jego imienia. Zastanowił się więc chwilę, z wahaniem mu odpowiedział:
— James — jego imię nie miało znaczenia, Jamesów było w kraju jak zapałek na ulicach. Nie wierzył, by to miało jakiekolwiek znaczenie. — Czkawka? — spytał, powoli opuszczając dłonie. — Tak, chyba... Chyba tak. — Zastanowił się przez chwilę. Rzeczywiście, wydawało mu się, że miał jakąś czkawkę. Czy to naprawdę czknięcie mogło spowodować aportację w inne miejsce? — Nie wiem, tak naprawdę, ale nie mam na to innego wyjaśnienia. Chyba miałem czkawkę — podzielił się tym z nim, opuściwszy dłonie całkiem wzdłuż ciała. Zacisnął palce na różdżce. Powinien ją schować? Wstyd mu było przyznać, że pomyślał o tym. Że nieznajomy postanowi go spętać i rzucić smokom do zjedzenia. Czy smoki lubiły ludzkie mięso? Po plecach przemknął go dreszcz. Pozwolił sobie też odjąć spojrzenie od czarodzieja i rozejrzeć się dookoła. Nigdzie nie widział smoków, ale rzeczywiście, powietrze pachniało siarą i to był ten zapach, który nie pozwalał mu przyporządkować tego miejsca do niczego, co znał.
Odwrócił się znów do czarodzieja i po chwili wahania schował różdżkę do kieszeni. Powinien wrócić do pracy, wiedział, że jego nieobecność będzie wyegzekwowana, ale z drugiej strony nie mógł się powstrzymać przed skorzystaniem z propozycji. Nigdy w życiu nie widział smoków, może skoro już tu trafił, była ku temu jakaś okazja? — Byłbym łykowaty i niezbyt smaczny, sama skóra i kości — przyznał bez wstydu, wręcz przeciwnie, z dumą, zapewniając opiekuna smoków, że marna byłaby z niego przystawka. Gdyby jednak wpadł na tak kiepski pomysł. Nie wiedział, czy pójście z nim do biura to dobry umysł. Brzmiało jak pułapka. — Więc gdzie trzymacie smoki? Zawsze wydawało mi się, że to olbrzymie istoty, a nie widzę tu żadnych... klatek. — Wolałby tu zostać niż dać się zaprowadzić do tajemniczego miejsca bez możliwości ucieczki. Nie powiedział tego jednak wprost, zamiast tego zignorował propozycję.
— James — jego imię nie miało znaczenia, Jamesów było w kraju jak zapałek na ulicach. Nie wierzył, by to miało jakiekolwiek znaczenie. — Czkawka? — spytał, powoli opuszczając dłonie. — Tak, chyba... Chyba tak. — Zastanowił się przez chwilę. Rzeczywiście, wydawało mu się, że miał jakąś czkawkę. Czy to naprawdę czknięcie mogło spowodować aportację w inne miejsce? — Nie wiem, tak naprawdę, ale nie mam na to innego wyjaśnienia. Chyba miałem czkawkę — podzielił się tym z nim, opuściwszy dłonie całkiem wzdłuż ciała. Zacisnął palce na różdżce. Powinien ją schować? Wstyd mu było przyznać, że pomyślał o tym. Że nieznajomy postanowi go spętać i rzucić smokom do zjedzenia. Czy smoki lubiły ludzkie mięso? Po plecach przemknął go dreszcz. Pozwolił sobie też odjąć spojrzenie od czarodzieja i rozejrzeć się dookoła. Nigdzie nie widział smoków, ale rzeczywiście, powietrze pachniało siarą i to był ten zapach, który nie pozwalał mu przyporządkować tego miejsca do niczego, co znał.
Odwrócił się znów do czarodzieja i po chwili wahania schował różdżkę do kieszeni. Powinien wrócić do pracy, wiedział, że jego nieobecność będzie wyegzekwowana, ale z drugiej strony nie mógł się powstrzymać przed skorzystaniem z propozycji. Nigdy w życiu nie widział smoków, może skoro już tu trafił, była ku temu jakaś okazja? — Byłbym łykowaty i niezbyt smaczny, sama skóra i kości — przyznał bez wstydu, wręcz przeciwnie, z dumą, zapewniając opiekuna smoków, że marna byłaby z niego przystawka. Gdyby jednak wpadł na tak kiepski pomysł. Nie wiedział, czy pójście z nim do biura to dobry umysł. Brzmiało jak pułapka. — Więc gdzie trzymacie smoki? Zawsze wydawało mi się, że to olbrzymie istoty, a nie widzę tu żadnych... klatek. — Wolałby tu zostać niż dać się zaprowadzić do tajemniczego miejsca bez możliwości ucieczki. Nie powiedział tego jednak wprost, zamiast tego zignorował propozycję.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Volans nauczony był tego aby nie patrzeć po pozorach, bo te mogą mylić. Oczywiście, miał kilka zasad, którymi kierował się w życiu. Były w jego mniemaniu słuszne, dla innych może mniej... ale to zawsze chodzi o niego. Chciał wciąż postrzegać siebie jako dobrego człowieka, nawet jeśli musiał podejmować trudne decyzje z powodu sytuacji na świecie. Nie chciał zatracić części siebie, a także cechującej go dobroci, wiary w ludzi i w istnienie sprawiedliwości na tym ogarniętym wojną świecie. Z każdym można było się dogadać, jeśli podjęło się taką próbę i wykazało się odpowiednim podejściem. Istniała spora szansa, że uda mu się dogadać z tym młodzieńcem. Na to liczył w tym momencie, skoro pierwsze lody zostały przełamane. Najwyraźniej. Choć mógł się mylić. Jest tylko człowiekiem. Jak każdy z nich.
— Miło mi cię poznać, James. A masz jakieś nazwisko czy jesteś po prostu James? Gdzie moje maniery... jestem Volans Moore — Zwrócił się do chłopaka nad wyraz uprzejmie, nie porzucając swojego ciepłego i szczerego uśmiechu. Nie pozostawiało to jednak złudzeń, że oczekiwał od niego szczerych odpowiedzi. Choć tak naprawdę nie byłby w stanie zweryfikować każdego z ewentualnych kłamstw. Zreflektował się również, decydując się na to aby należycie się przedstawić.
— Tak mi powiedziano — Przytaknął bez wahania. Z całą pewnością się nie przesłyszał. — Zaraźliwe to raczej nie jest, nie złapałem tego podczas nagłego goszczenia swojej znajomej — Dodał na sam koniec swojej wypowiedzi. Było to pocieszające, że ta przypadłość najwyraźniej nie przenosiła się z osoby na osobę. Nie był jednak odpowiednią osobą do poruszania tematów chorób, chyba że tych dotykających smoków. — Będzie musiało to wystarczyć — Zasugerował temu młodzieńcowi porzucenie tematu tej czkawki, w końcu co się stało to się nie odstanie. Po prostu trzeba było iść dalej.
— Smoki nie są prawdziwymi koneserami. Taki incydent nie przeszedłby bez echa i mielibyśmy na głowie Ministerstwo Magii — Odparł poważnie. Prawdą było to, że dla smoka każdy człowiek był zaledwie na jedno kłapnięcie szczęk czy jedno zionięcie ogniem. W pojedynkę nawet najbardziej doświadczony smokolog nie miał szans ze smokiem. Już raz ratował jedną kobietę przed smokiem... dzięki jego szybkiej reakcji skończyło się to dobrze. Chyba jeszcze nigdy nie biegł tak szybko.
— Na wybiegach odzwierciedlających ich naturalne środowisko. Smoczęta trzymamy w smoczym zagajniku, to też wybieg, ale tylko dla młodych smoków uczących się latać. Odwiedzający rezerwat mogą obserwować naszych podopiecznych z punktów widokowych — Odpowiedział wyczerpująco na pytanie chłopaka o trzymanie smoków. Z klatek korzystali tylko podczas transportu smoków do rezerwatu albo poza jego mury.
— Idziesz? Pojawienie się każdej osoby musi zostać odnotowane — Zapytał Jamesa, już z z pewnym naciskiem. Chłopak narobił trochę zamieszania i wobec tego oczekiwał z jego strony odrobiny współpracy, tym bardziej że starał mu się pomóc z tego wykaraskać. Potem będzie mieć wybór, czy chce opuścić to miejsce czy wypić herbatę czy coś pozwiedzać.
— Miło mi cię poznać, James. A masz jakieś nazwisko czy jesteś po prostu James? Gdzie moje maniery... jestem Volans Moore — Zwrócił się do chłopaka nad wyraz uprzejmie, nie porzucając swojego ciepłego i szczerego uśmiechu. Nie pozostawiało to jednak złudzeń, że oczekiwał od niego szczerych odpowiedzi. Choć tak naprawdę nie byłby w stanie zweryfikować każdego z ewentualnych kłamstw. Zreflektował się również, decydując się na to aby należycie się przedstawić.
— Tak mi powiedziano — Przytaknął bez wahania. Z całą pewnością się nie przesłyszał. — Zaraźliwe to raczej nie jest, nie złapałem tego podczas nagłego goszczenia swojej znajomej — Dodał na sam koniec swojej wypowiedzi. Było to pocieszające, że ta przypadłość najwyraźniej nie przenosiła się z osoby na osobę. Nie był jednak odpowiednią osobą do poruszania tematów chorób, chyba że tych dotykających smoków. — Będzie musiało to wystarczyć — Zasugerował temu młodzieńcowi porzucenie tematu tej czkawki, w końcu co się stało to się nie odstanie. Po prostu trzeba było iść dalej.
— Smoki nie są prawdziwymi koneserami. Taki incydent nie przeszedłby bez echa i mielibyśmy na głowie Ministerstwo Magii — Odparł poważnie. Prawdą było to, że dla smoka każdy człowiek był zaledwie na jedno kłapnięcie szczęk czy jedno zionięcie ogniem. W pojedynkę nawet najbardziej doświadczony smokolog nie miał szans ze smokiem. Już raz ratował jedną kobietę przed smokiem... dzięki jego szybkiej reakcji skończyło się to dobrze. Chyba jeszcze nigdy nie biegł tak szybko.
— Na wybiegach odzwierciedlających ich naturalne środowisko. Smoczęta trzymamy w smoczym zagajniku, to też wybieg, ale tylko dla młodych smoków uczących się latać. Odwiedzający rezerwat mogą obserwować naszych podopiecznych z punktów widokowych — Odpowiedział wyczerpująco na pytanie chłopaka o trzymanie smoków. Z klatek korzystali tylko podczas transportu smoków do rezerwatu albo poza jego mury.
— Idziesz? Pojawienie się każdej osoby musi zostać odnotowane — Zapytał Jamesa, już z z pewnym naciskiem. Chłopak narobił trochę zamieszania i wobec tego oczekiwał z jego strony odrobiny współpracy, tym bardziej że starał mu się pomóc z tego wykaraskać. Potem będzie mieć wybór, czy chce opuścić to miejsce czy wypić herbatę czy coś pozwiedzać.
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Volans Moore? — powtórzy po nim w dziwnym zdziwieniu. To nie było wyjątkowe nazwisko, a to mógł być tylko przypadek. A jednak przełknął ślinę. Czy to dobrze, czy źle? Co miało go czekać? — Znam kilku Moorów...— Choć to nie do końca była prawda, nie sprecyzował. jeden z nich kiedyś zdobył londyńskie ulice, ale nie był już w stanie sobie przypomnieć jego wyglądu. Czy był podobny do Volansa? Czy mógł być jakimś jego krewnym? Aidana? Chłopak kręcił się wokół jego siostry; kochała go. Tak twierdziła. Czy tył zupełny przypadek? Czy podstępny los tylko chciał, by tak myślał? Ile byłoby w tym ironii, gdyby znalazł się na łasce jednego z nich. Członków Zakonu Feniksa. — Beam — rzucił, bo było to pierwsze co mu przyszło na myśl. Co jeśli wiedział? O jego bracie, o tym, co zrobil. Nie brał pod uwagę, by znał Thomasa, kiedykolwiek go spotkał, mógł rozpoznać ich po rysach, byli przecież łudząco podobni. Kraj był duży, a takie przypadki nie istniały.
Kłamało się łatwo, jeśli często się wychodziło z własnej skóry. Trzeba było tylko trzymać się jednej wersji, pamiętać o spisanych życiorysach. Patrin miał zarejestrowaną różdżkę, był człowiekiem dla Londynu, poza nim nie mógł istnieć. A te pozostałe? Jaka była szansa, że kiedykolwiek to wyjdzie na jaw? Uśmiechnął się lekko do mężczyzny. Wydawał się miły, uprzejmy. Nic nie wskazywało na to, by mógł być zagrożeniem. Nawet tutaj.
— Pocieszające — mruknął, siląc się na rozbawiony ton, kiedy Volans wspomniał, że mieliby kłopoty z ministerstwem, gdyby rzucili go na pożarcie smokom. W gruncie rzeczy nie było to żadnym pocieszeniem, wolał być zwyczajnie żywy i trzymać się daleko od smoków. Obejrzał się za siebie, w kierunku wzgórz, które wcześniej brał pod uwagę, myśląc o ucieczce. Szczęśliwie, nie zdążył się tam skierować. Wtedy dopiero byłaby kaszana.
— Nigdy nie widziałem prawdziwego smoka.— przyznał, powracając wzrokiem do Volansa. — Ale chyba biorąc pod uwagę ich rozmiary jedzą sporo? — zagaił, po chwili spoglądając na siebie. Otrzepał ubranie z drobnych, zieleniących się powoli gałązek, kurzu, a kiedy się wyprostował westchnął i ostatecznie pokiwał głową na zgodę. Nie chciał mieć więcej problemów — nie wiedział jak stąd mógł wrócić do domu, czy było to możliwe. Wypuszczenie się samotnie w teren mogło grozić śmiercią, pożarciem przez którąś z bestii. Volans musiał go wyprowadzić, pomóc mu wrócić do domu. Wypełnienie dokumentów nie mogło być trudne, nakłamanie w nich tym bardziej. — Okej, niech będzie. Pokażesz mi potem jak stąd wyjść? Muszę... wrócić do pracy — wspomógł, robiąc pierwszy krok przed siebie. Wealeyowie z pewnością szybko dostrzegą jego nieobecność, konie zostawił same sobie. Niepewnie rozejrzał się wokół — po budynkach i przejściach, kiedy coś zakręciło go w żołądku. Zrobiło mu się niedobrze i nieprzyjemnie. Zwolnił, biorąc głębszy wdech.
— Chyba potrzebuję...
Hep!
| zt
Kłamało się łatwo, jeśli często się wychodziło z własnej skóry. Trzeba było tylko trzymać się jednej wersji, pamiętać o spisanych życiorysach. Patrin miał zarejestrowaną różdżkę, był człowiekiem dla Londynu, poza nim nie mógł istnieć. A te pozostałe? Jaka była szansa, że kiedykolwiek to wyjdzie na jaw? Uśmiechnął się lekko do mężczyzny. Wydawał się miły, uprzejmy. Nic nie wskazywało na to, by mógł być zagrożeniem. Nawet tutaj.
— Pocieszające — mruknął, siląc się na rozbawiony ton, kiedy Volans wspomniał, że mieliby kłopoty z ministerstwem, gdyby rzucili go na pożarcie smokom. W gruncie rzeczy nie było to żadnym pocieszeniem, wolał być zwyczajnie żywy i trzymać się daleko od smoków. Obejrzał się za siebie, w kierunku wzgórz, które wcześniej brał pod uwagę, myśląc o ucieczce. Szczęśliwie, nie zdążył się tam skierować. Wtedy dopiero byłaby kaszana.
— Nigdy nie widziałem prawdziwego smoka.— przyznał, powracając wzrokiem do Volansa. — Ale chyba biorąc pod uwagę ich rozmiary jedzą sporo? — zagaił, po chwili spoglądając na siebie. Otrzepał ubranie z drobnych, zieleniących się powoli gałązek, kurzu, a kiedy się wyprostował westchnął i ostatecznie pokiwał głową na zgodę. Nie chciał mieć więcej problemów — nie wiedział jak stąd mógł wrócić do domu, czy było to możliwe. Wypuszczenie się samotnie w teren mogło grozić śmiercią, pożarciem przez którąś z bestii. Volans musiał go wyprowadzić, pomóc mu wrócić do domu. Wypełnienie dokumentów nie mogło być trudne, nakłamanie w nich tym bardziej. — Okej, niech będzie. Pokażesz mi potem jak stąd wyjść? Muszę... wrócić do pracy — wspomógł, robiąc pierwszy krok przed siebie. Wealeyowie z pewnością szybko dostrzegą jego nieobecność, konie zostawił same sobie. Niepewnie rozejrzał się wokół — po budynkach i przejściach, kiedy coś zakręciło go w żołądku. Zrobiło mu się niedobrze i nieprzyjemnie. Zwolnił, biorąc głębszy wdech.
— Chyba potrzebuję...
Hep!
| zt
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
— We własnej osobie — Odparł na słowa zdziwionego młodzieńca. — To dosyć powszechne nazwisko — Dodał. Chłopak w żaden sposób nie zdradził się z tym, że on zna jego rodzinę. Dlatego też nie odczuł stosownego zaniepokojenia o swoich bliskich, które niechybnie skłoniłoby go do porzucenia względnie pacyfistycznej postawy i podjęcia się próby ustalenia tego, czy ten młody mężczyzna stanowi zagrożenie dla jego rodziny. Nie wszystko widać na pierwszy rzut oka. Jego rodzina była dla niego najważniejsza i dla niej zrobiłby wszystko.
Uniósł jedną z brwi, słysząc w jaki sposób przedstawił mu się ten młodzieniec. Jednak w żadnym stopniu nie zakwestionował tego. Nie miał ku temu podstaw. W jakimś stopniu pasowało to do niego. Udało mu się także skłonić tego młodziana do względnej współpracy, z korzyścią dla wszystkich. Ostatecznie skinął jedynie głową. Nawet teraz, podczas wojny Ministerstwo Magii mogło odbywać kontrole w tej placówce, co w obecnej sytuacji mugoli i mugolaków. Nie wyniknęłoby z tego nic dobrego dla takich osób, jak on.
— Przy następnej wizycie w tym rezerwacie może uda ci się jakiegoś zobaczyć. O ile wejdziesz przez główną bramę zamiast po raz drugi bawić się w kotka i myszkę z ochroną czy chować się przed smokologami w krzakach — Odparł poważnie, z opanowaniem. Liczył na to, że Jamesowi nie wejdzie to w krew. — Jedzą naprawdę sporo... dałoby się wykarmić dzienną porcją baraniny dla smoków kilka licznych rodzin albo nawet całe Hogsmeade — Przyznał szczerze, będąc przekonanym, że wykarmienie jednej z tych grup byłoby możliwe. W naturze smoki jadły wyłącznie, gdy udało się im coś upolować. Oczywiście, bliskość ludzkich gospodarstw znacząco ułatwiała im sprawę. W końcu ludzie hodowali chociażby owce i krowy albo ich magiczne odpowiedniki. Zagrody i pastwiska dla wygłodniałego smoka to jak szwedzki stół. A taki nie pogardzi nawet lunaballami.
— Po wypełnieniu wszystkich formalności wskażę tobie drogę do głównej bramy. Ja również — Zapewnił go. Zważywszy, że był w miejscu swojej pracy to wolał samemu załatwić to wszystko sprawnie i skupić się na wykonywaniu swoich obowiązków. Prowadził tego czarodzieja, gdy ten nagle przestał dotrzymywać mu kroku i urwał w pół zdania swoją wypowiedź.
— Czego potrzebujesz? — Przystanął razem z Runą po to aby zapytać go o to. Nie usłyszał jednak odpowiedzi, gdyż James Beam po prostu zniknął. Tak jak Sheila zniknęła z jego mieszkania.
zt
Uniósł jedną z brwi, słysząc w jaki sposób przedstawił mu się ten młodzieniec. Jednak w żadnym stopniu nie zakwestionował tego. Nie miał ku temu podstaw. W jakimś stopniu pasowało to do niego. Udało mu się także skłonić tego młodziana do względnej współpracy, z korzyścią dla wszystkich. Ostatecznie skinął jedynie głową. Nawet teraz, podczas wojny Ministerstwo Magii mogło odbywać kontrole w tej placówce, co w obecnej sytuacji mugoli i mugolaków. Nie wyniknęłoby z tego nic dobrego dla takich osób, jak on.
— Przy następnej wizycie w tym rezerwacie może uda ci się jakiegoś zobaczyć. O ile wejdziesz przez główną bramę zamiast po raz drugi bawić się w kotka i myszkę z ochroną czy chować się przed smokologami w krzakach — Odparł poważnie, z opanowaniem. Liczył na to, że Jamesowi nie wejdzie to w krew. — Jedzą naprawdę sporo... dałoby się wykarmić dzienną porcją baraniny dla smoków kilka licznych rodzin albo nawet całe Hogsmeade — Przyznał szczerze, będąc przekonanym, że wykarmienie jednej z tych grup byłoby możliwe. W naturze smoki jadły wyłącznie, gdy udało się im coś upolować. Oczywiście, bliskość ludzkich gospodarstw znacząco ułatwiała im sprawę. W końcu ludzie hodowali chociażby owce i krowy albo ich magiczne odpowiedniki. Zagrody i pastwiska dla wygłodniałego smoka to jak szwedzki stół. A taki nie pogardzi nawet lunaballami.
— Po wypełnieniu wszystkich formalności wskażę tobie drogę do głównej bramy. Ja również — Zapewnił go. Zważywszy, że był w miejscu swojej pracy to wolał samemu załatwić to wszystko sprawnie i skupić się na wykonywaniu swoich obowiązków. Prowadził tego czarodzieja, gdy ten nagle przestał dotrzymywać mu kroku i urwał w pół zdania swoją wypowiedź.
— Czego potrzebujesz? — Przystanął razem z Runą po to aby zapytać go o to. Nie usłyszał jednak odpowiedzi, gdyż James Beam po prostu zniknął. Tak jak Sheila zniknęła z jego mieszkania.
zt
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
16 sierpnia 1958
Niepokojące wieści dobiegały z każdego zakątka kraju. Najbardziej bolały, najbardziej przepełniały strachem te, które przychodziły z bliska. Serce lady Mare krwawiło do tego stopnia, że nawet pomimo zaawansowanej ciąży bliźniaczej nie mogła wysiedzieć w miejscu. Gdzieś z tyłu głowy wciąż kołatała jej myśl, że była odpowiedzialna za los wszystkich tych ludzi. Że to do nich zwracali się z prośbą o pomoc, że u rodu Greengrass, lordów i lady noszących to nazwisko wypatrywali ratunku. Szczególna sytuacja wymagała szczególnych środków — dlatego też po otrzymaniu wieści od czarodziejów przebywających na miejscu katastrofy, dzielnych bohaterów wydobywających wciąż żywe dzieci spod gruzów, wyruszyła na poszukiwania człowieka, który niegdyś zadeklarował jej swoją pomoc.
Elric Lovegood był zresztą jednym z pracowników rezerwatu, o których opowiadał lady Mare jej mąż sir Elroy. Przez wzgląd na tę znajomość lady Greengrass podchodziła do tegoż człowieka z większym zaufaniem, niż zazwyczaj przejawiała względem niemalże obcych jej osób. W chwili, w której nawet niebo poczęło sypać im się na głowy, lady Mare zarzucała sobie zbytnią opieszałość w podejmowaniu spraw istotnych — co prawda nikt nie wymagał od niej działania, w szczególności przez wzgląd na jej stan, lecz nawet świadomość takiego stanu rzeczy nie pozwalała jej na pozbycie się wyrzutów sumienia. Powinni przeprowadzić tę rozmowę wcześniej. Po prostu. Teraz mogła mieć tylko nadzieję, że uda jej się w stosownym terminie nadrobić zaległości, wyprowadzić wszystko na prostą.
Budynek administracji był dla lady Greengrass chyba najbardziej znanym z budynków Peak District, nie wliczając w to biblioteki. Zważywszy na jej wyraźną niechęć i strach przed smokami, starała się ograniczać czas spędzony na zewnątrz budynków do absolutnego minimum. Zdarzało jej się jednak odwiedzać męża w czasie pracy, głównie po to, by podzielić się z nim wieściami niecierpiącymi zwłoki. Tego dnia przybyła do Gniazda w poszukiwaniu zgoła innej persony. Towarzyszyła jej służka Claudia, chociaż nie ściśle z powodów obyczajowych, jej zadaniem było uważne obserwowanie stanu zdrowia swej pani. Ciąża wkraczała w decydującą fazę i każde, nawet pozornie nikłego znaczenia okoliczności mogły wpłynąć na szybsze rozpoczęcie akcji porodowej.
— Już niedługo wybije godzina, o której kończy się zmiana smokologów, milady — powiedziała, zwracając się do lady Mare, na której twarzy próżno było — jeszcze — szukać przyjemnych dla oka uśmiechów. Cała jej postawa, z napiętymi ramionami, wyprostowanymi mimo uciążliwego bólu plecami, wraz z miną prezentowała obraz kobiety zdeterminowanej i zdecydowanej co do słuszności podjętego planu działania.
— Gdy tylko zjawi się pan Elric Lovegood, proszę przekazać mu, że czekam na niego w gabinecie — zwróciła się do młodego mężczyzny z dużymi, kanciastymi okularami, które przy każdym pochyleniu głowy zsuwały mu się z nosa. Ten zamrugał nieco skonfundowany — gabinetów w Gnieździe znalazło się kilka, Mare nie znała ich nazw, zawsze zajmując jeden i ten sam.
Na całe szczęście znajdująca się przy jej boku Claudia, pozwoliwszy Mare oddalić się na kilka kroków w przód, ułożyła dłonie na biurku zajmowanym przez młodzika i szepnęła do niego:
— Gabinet pod gabinetem zarządcy wschodniej części — po czym ruszyła zaraz za lady Greengrass, asystując jej przede wszystkim we wspinaczce po schodach poprzez pilnowanie długiej, ciemnozielonej sukni.
Niedługo później obie kobiety znalazły się w gabinecie. Mare przez chwilę zastanawiała się, czy nie zatrzymać się może przy oknie, nie wyglądać przez nie, lecz serce ściśnięte własnym, zakorzenionym w umyśle od pierwszego roku życia strachem zdecydowało, że musi jednak zasiąść. Na fotelu ustawionym tyłem do okna.
Gdy pan Lovegood wszedł do środka, lady Mare nie powstała do powitania. Zamiast tego złożyła jedną, lewą dłoń na swym pokaźnym brzuchu, prawą zaś podniosła do serca i skinęła mu głową.
— Cieszę się, że znalazł pan dla mnie czas w tym wymagającym od nas wszystkim okresie — wypowiedziała te słowa z pełną powagą, zieleń spojrzenia skupiając na mężczyźnie. Pierwszy raz mogła przyjrzeć mu się dokładnie; nie mógł być wiele starszy od niej samej, prezentował się godnie i schludnie, niemalże dokładnie tak, jak wyobrażała sobie smokologa. Wydawał się być zresztą wysoki — na pewno wyższy od jej męża, choć winna mogła być też perspektywa siedząca. Najważniejsze było jednak, że pomimo tego wzrostu, pomimo zawodu, miał dość łagodną, przyjemną aparycję. Dzieci nie powinny się go bać. — Dużo radości przyniosła mi pana zgoda na pomoc w naszej niewielkiej edukacyjnej rewolucji — dopiero teraz na ustach arystokratki pojawił się niewielki uśmiech. — Dziś jednak chciałabym porozmawiać z panem o konkretach. Wydarzenia ostatnich dni zmusiły mnie do pewnej rewizji wstępnego planu zdarzeń.i Bardzo możliwe, że pierwszych uczniów trzeba będzie przyjąć wcześniej, niż przewidywałam, a to oznacza też konieczność przyspieszenia prac nad programem, nad przygotowaniem przestrzeni, wielką ilością innych kwestii — dłonie poruszyły się wreszcie, w ekspresji ogromu spraw, które musieli razem poruszyć. W tym samym momencie jednakże zielone spojrzenie straciło na swej wcześniejszej ostrości. Złagodniało znacząco, przybrało wyraz pytający, a zaraz za nim poszły następne słowa. — Mam nadzieję, że dalej mogę liczyć na pańskie wsparcie, panie Lovegood?
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Wonders in a broken world
Tell me, do you see what I see?
Tell me, do you see what I see?
Czuł się nie na miejscu spędzając czas ze smokami w dniach, w których cała Dolina Godryka, całe Somerset, właściwie cały kraj toczyły nieludzkie tragedie. Każdego dnia napływały do niego nowe informacje, nowe dane o martwych i zaginionych; od lokalnej prasy, ale też przede wszystkim od innych ludzi, małych grup samopomocy, pracowników leśnej lecznicy i sąsiadów. Tutaj, w rezerwacie, jego obecność też była niezbędna. Był związany z tymi smokami i ze swoimi towarzyszami od lat, a trzęsienie ziemi wywołane spadającymi niedawno meteorytami podburzyło praktycznie wszystkie trójogony, czyniąc wyjątkowo trudnym utrzymanie ich w ryzach rezerwatu. Tereny ciągnęły się na wiele mil, lecz co z tego, jeśli nawet smoki trawił jakiś wewnętrzny instynkt, który podpowiadał, że najbezpieczniej byłoby im teraz chyba w Europie kontynentalnej. Cokolwiek działo się z ich cholernym krajem, wcale by go już nie zszokowało, gdyby cała ogromna wyspa zaczęła zapadać się nagle do Morza Północnego.
Pieprzeni czarnoksiężnicy. Był przekonany, że to ich wina. Nikt co prawda nie mógł być aż tak potężny, by sprawić, że gwiazdy spadają z nieba, a ziemia w wielu miejscach w tym samym czasie rozpada się na części, ale to ich wpływy, ich walki o władzę trwające od lat musiały w jakiś sposób rozjuszyć starą magię, rozjuszyć naturę - może nie ujrzał szczegółów w wizji, ale przeczucia jasnowidze też mieli lepsze, prawda?
Przede wszystkim był zdenerwowany. Nie miał prawie żadnego kontaktu z Lucindą od tamtej nocy (mogła być zajęta, mogła pomagać rannym, miała swoje obowiązki), nie miał kontaktu z całą masą przyjaciół, którzy nagle (oby nie dosłownie) zapadli się pod ziemię. Celine chciała w tym wszystkim wziąć ślub. A we własnym domu walczył z grawitacją.
Frustracja była dostrzegalna w jego szybkich krokach, zmarszczkach nad nosem i między brwiami. W ostatnim czasie nie wyglądał szczególnie zachęcająco, bo jeśli nie pracował akurat w Derbyshire, to pomagał sąsiadom w Dolinie. Prawie nie sypiał, ale nie czuł nawet, by szczególnie zasługiwał na sen. Chociaż logika podpowiadała mu, że nic z tych zdarzeń nie mogło zostać odwrócone jego rękami, i tak obawiał się co jeszcze może zobaczyć, jeśli zaśnie.
Spieszył się, gdy zaczepił go jeden z młodszych, szczupłych i strachliwych pracowników pionu administracyjnego, więc w pierwszej chwili mógł go zignorować. Kiedy chłopiec złapał go za rękę i Elric instynktownie ją wyszarpnął momentalnie zrobiło mu się głupio na widok zestresowanych, wilgotnych oczu za kwadratowymi okularami.
- Ellie, przepraszam... odwiedziła nas lady Greengrass, małżonka lorda, ona na ciebie czeka w gabinecie przy zarządcy. Powinieneś pójść tam szybko.
Elric westchnął ze zmęczeniem i wstydem i pocieszająco poklepał młodego po ramieniu. Przeprosił go za własne rozkojarzenie i zapewnił, że wszystko jest w porządku. Obecność żony lorda Greengrassa odczuwalnie go jednak speszyła. Zanim udał się do wskazanego gabinetu zatrzymał się w łazience, żeby przygładzić przydługie włosy za uszy i zmyć z rąk i policzków choć część potu i pyłu. Miał przynajmniej nadzieję, że nie śmierdział, choć, Merlinie, nałaził się dzisiaj, a wcale nie zamierzał wracać prosto do domu tylko zahaczyć o chatę Primy i lecznicę.
Grzecznie zapukał, bo chociaż w teorii był u siebie, to Mare Greengrass była u siebie jeszcze bardziej. Poza tym wobec kobiet, niezależnie od ich stanu, zawsze zachowywał należytą kurtuazję. Był po prostu dżentelmenem.
- Lady Greengrass, miło lady znów zobaczyć - przywitał się, skłaniając lekko głowę, bo po prawdzie nie miał okazji widzieć jej na własne oczy od dłuższego czasu; może chodziło o jej ciążę, a może sam był zbyt zajęty. Pamiętał jednak o obietnicy, podejrzewał, że o to chodzi. Tyle, że w najbliższych dniach pracownicy rezerwatu z pewnością będą zajęci, a same tereny nieszczególnie bezpieczne. - Mam nadzieję, że uchowała się lady w zdrowiu - dodał, opuszczając spojrzenie na jej brzuch; mimowolnie też lekko się uśmiechnął, bo była to przecież normalna reakcja na cud macierzyństwa, na cud życia. Naprawdę lubił dzieci. Coraz częściej myślał o nich w kontekście własnej przyszłości.
Przestał się jednak uśmiechać słysząc powagę w głosie kobiety. Skrzyżował ramiona na piersi, a potem rozkrzyżował, dochodząc do wniosku, że może wygląda zbyt onieśmielająco. Mare była kruchą kobietą, z tym nieproporcjonalnym ciążowym brzuchem wydawała się nawet jeszcze kruchsza. On był wysoki, nieszczególnie umięśniony, ale silny, a gruby płaszcz smokologa - który może i uwierał w tę pogodę, ale chronił przed ogniem - jeszcze ten efekt pogłębiał.
- Wcześniej? - nie mógł ukryć zaskoczenia w głosie, ale zaraz zmarszczył brwi i skinął głową. Nie wypadało kłócić się z lady, z ciężarną ani w ogóle z kobietą. - Rezerwat ma teraz masę pracy, smoki są rozjuszone. Niektórzy pracownicy tymczasowo tu sypiają, bo ich wsie spłonęły w pożarach... - Westchnął. - Ale mogę się tym zająć. Słyszałem, że tu w Derby masa ludzi jest teraz bezdomna, żyją jeden na drugim w przytułkach. Dzieciakom przyda się odskocznia. Dzieci nie powinny... dzieci powinny się uczyć i bawić - powiedział cicho, myśląc o własnym dzieciństwie. O dzieciństwie, które pewnie czekało też maluchy Mare; nie ważne co, one nie wychowają się w biedzie. No chyba, że wojna będzie przegrana i wszystkie "zdradzieckie" rody zawisną. Ale myśl o krzywdzonych dzieciakach momentalnie budziła w nim wściekłość, więc nie zamierzał o tym teraz myśleć. - Zawsze może lady na mnie liczyć. - potwierdził żarliwie. Lovegoodowie byli rozsypani po całym kraju i za granicą, nigdy nie przysięgli wierności konkretnemu rodowi, ale Elric szanował swoich pracodawców i szanował szlachtę, która chciała wykorzystywać swoje środki i wpływy na dbanie o innych ludzi.
Greengrassowie byli właśnie tacy.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Budynek administracji
Szybka odpowiedź