Budynek administracji
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Budynek administracji
Dwie mile od głównej bramy rezerwatu, we wschodniej jego części, znajduje się rozłożysty, kamienny budynek, który tylko oficjalnie nosi nazwę Siedziby Administracji. Większość pracowników nazywa go po prostu Gniazdem: to tutaj znajduje się serce Peak District. W rozbudowywanych rok po roku wnętrzach mieści się gabinet głównego zarządcy oraz nadzorców obydwu obszarów rezerwatu, a także pośrednie gabinety, miniaturowa sowia poczta, kominki sieci Fiuu, niezwykle bogata biblioteka z wspaniałym zasobem książkowej wiedzy o smokach i pieczołowicie prowadzone archiwum. Chcąc załatwić przepustkę albo inne sprawy wagi niemalże państwowej, należy udać się właśnie w to miejsce, w którym opiekunowie smoków zaczynają i kończą pracę, składając raporty lub znosząc ministerialne kontrole.
W jej głowie krążyło wiele myśli, które bardzo szybko chciała wypowiedzieć na głos. Dlatego też mieszała wątki, mówiła szybko, jednym tchem, żeby nic jej nie uciekło. Zdarzało się dosyć często, że sama zupełnie się gubiła w tym o co jej dokładnie chodziło. Nie do końca panowała nad swoją impulsywnością, starała się czasami stopować, widać jednak jak jej to wychodziło. Pozostaje się pogodzić i zrobić z tego atut.
Macmillan zdawała sobie sprawę, że mało kto bierze ją na poważnie. Mężczyźni traktowali ją raczej z góry, rzadko kiedy ktoś doceniał jej wiedzę. Nie przejmowała się jednak zdaniem innych, miała świadomość, że posiada specjalistyczne umiejętności i mało kto zajmuje się tą dziedziną co ona. To jej aktualnie wystarczało, chociaż ostatnio naszła ją jedna myśl, pomysł który chciała zrealizować, musi tylko wszystko dokładnie opracować, żeby się z kimś tym podzielić, żeby nie było, że to kolejna zachcianka panny z dobrego domu. Przede wszystkim do wszystkiego chciała dojść sama, żeby nikt jej nie zarzucał, że to, co osiągnęła wynika wyłącznie z jej pochodzenia. Na pewno szlacheckie korzenie pomagały, jednak to nie one były w tym momencie najistotniejsze.
Zaśmiała się słysząc kolejne słowa mężczyzny, a na jej policzkach pojawiły się delikatne rumieńce. Nie była specjalnie wprawiona w takim przekomażaniu, Prudence zdecydowanie nie należała do typowych salonowych wyjadaczek, które wiedziały kiedy wypada puścić oczko, czy zaśmiać się filuternie.
- Och, gody! Chętnie bym to poobserwowała. odparła z entuzjazmem i dopiero teraz uświadomiła sobie jak to właściwie zabrzmiało. Wzięła głęboki oddech i postanowiła się nieco wytłumaczyć. - To nie zabrzmiało najlepiej.. Po prostu nigdy nie widziałam, jak to wygląda u smoków. Nie są one zdecydowanie wśród stworzeń na których skupiałam swe zainteresowanie, ale skoro tutaj jestem szkodaby tego nie zobaczyć i dowiedzieć się czegoś więcej w tym temacie. - Chyba całkiem zgrabnie poszło jej tłumaczenie, dlaczego tak się podekscytowała życiem seksualnym smoków.
-Nie będzie to dla Ciebie kłopotem? Nie chciałabym zawracać głowy. - Pru rzeczywiście nie lubiła kłopotać innych, nie oczekiwała żadnych przywilejów że względu na nazwisko. Czasami zastanawiała się, jakby to było, gdyby była bardziej anonimowa, czy jej życie nie byłoby wtedy prostsze?
Zauważyła, że się podniósł, także dosyć szybko zrobiła to samo, dyskretnie poprawiła spódnicę, która nieco jej się podsunęła do góry. Dlatego właśnie wolała spodnie! Była gotowa do opuszczenia gabinetu mężczyzny. - Skoro mówisz, że znajdzie się jakiś chętny, to trzymam za słowo.- Macmillan nie w głowie były amory, miała tyle pomysłów, które chciała zrealizować, że coś musiało znaleźć się na drugim planie. W jej przypadku padło na życie uczuciowe, nigdy jakos specialnie się nim nie przejmowało - może dlatego, że właściwie nie istniało? Zdecydowanie lepiej szło jej w tematach naukowych i tego się trzymała. Skorzystała z ramienia, które to jej zaoferował. Pozwoliła się poprowadzić dalej. Zabawnie musieli wyglądać przy takiej sporej różnicy wzrostu, ale kto by się tam przejmował szczegółami. - Może uda Ci się mnie komuś wcisnąć, z drugiej strony, bycie niańką nie wydaje się być specjalnie atrakcyjnym zajęciem, to bardziej jak kara.. - kto bowiem chciałby zabawiać arystokrstki podczas swojej pracy, może ona nie była typowa, wciąż jednak należała do szlachty.
Macmillan zdawała sobie sprawę, że mało kto bierze ją na poważnie. Mężczyźni traktowali ją raczej z góry, rzadko kiedy ktoś doceniał jej wiedzę. Nie przejmowała się jednak zdaniem innych, miała świadomość, że posiada specjalistyczne umiejętności i mało kto zajmuje się tą dziedziną co ona. To jej aktualnie wystarczało, chociaż ostatnio naszła ją jedna myśl, pomysł który chciała zrealizować, musi tylko wszystko dokładnie opracować, żeby się z kimś tym podzielić, żeby nie było, że to kolejna zachcianka panny z dobrego domu. Przede wszystkim do wszystkiego chciała dojść sama, żeby nikt jej nie zarzucał, że to, co osiągnęła wynika wyłącznie z jej pochodzenia. Na pewno szlacheckie korzenie pomagały, jednak to nie one były w tym momencie najistotniejsze.
Zaśmiała się słysząc kolejne słowa mężczyzny, a na jej policzkach pojawiły się delikatne rumieńce. Nie była specjalnie wprawiona w takim przekomażaniu, Prudence zdecydowanie nie należała do typowych salonowych wyjadaczek, które wiedziały kiedy wypada puścić oczko, czy zaśmiać się filuternie.
- Och, gody! Chętnie bym to poobserwowała. odparła z entuzjazmem i dopiero teraz uświadomiła sobie jak to właściwie zabrzmiało. Wzięła głęboki oddech i postanowiła się nieco wytłumaczyć. - To nie zabrzmiało najlepiej.. Po prostu nigdy nie widziałam, jak to wygląda u smoków. Nie są one zdecydowanie wśród stworzeń na których skupiałam swe zainteresowanie, ale skoro tutaj jestem szkodaby tego nie zobaczyć i dowiedzieć się czegoś więcej w tym temacie. - Chyba całkiem zgrabnie poszło jej tłumaczenie, dlaczego tak się podekscytowała życiem seksualnym smoków.
-Nie będzie to dla Ciebie kłopotem? Nie chciałabym zawracać głowy. - Pru rzeczywiście nie lubiła kłopotać innych, nie oczekiwała żadnych przywilejów że względu na nazwisko. Czasami zastanawiała się, jakby to było, gdyby była bardziej anonimowa, czy jej życie nie byłoby wtedy prostsze?
Zauważyła, że się podniósł, także dosyć szybko zrobiła to samo, dyskretnie poprawiła spódnicę, która nieco jej się podsunęła do góry. Dlatego właśnie wolała spodnie! Była gotowa do opuszczenia gabinetu mężczyzny. - Skoro mówisz, że znajdzie się jakiś chętny, to trzymam za słowo.- Macmillan nie w głowie były amory, miała tyle pomysłów, które chciała zrealizować, że coś musiało znaleźć się na drugim planie. W jej przypadku padło na życie uczuciowe, nigdy jakos specialnie się nim nie przejmowało - może dlatego, że właściwie nie istniało? Zdecydowanie lepiej szło jej w tematach naukowych i tego się trzymała. Skorzystała z ramienia, które to jej zaoferował. Pozwoliła się poprowadzić dalej. Zabawnie musieli wyglądać przy takiej sporej różnicy wzrostu, ale kto by się tam przejmował szczegółami. - Może uda Ci się mnie komuś wcisnąć, z drugiej strony, bycie niańką nie wydaje się być specjalnie atrakcyjnym zajęciem, to bardziej jak kara.. - kto bowiem chciałby zabawiać arystokrstki podczas swojej pracy, może ona nie była typowa, wciąż jednak należała do szlachty.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mógłby odmówić sobie myślenia stereotypowego; pod wieloma względami Prudence była dla niego... małą kobietką, damą i lady, nad którą należało sprawować troskliwą opiekę i zapewniać jej wysoki komfort, gdziekolwiek się znalazła. W przypadku Macmillanówny było to wyjątkowo odczuwalne, bo miała szlacheckie korzenie, ale na dobrą sprawę Elric w podobny sposób traktował każdą kobietę - tak został wychowany, by szanować czarownice i okazywać im tyle kurtuazji, ile tylko był w stanie. Spojrzenie na Prudence w taki sposób, jak patrzy się na zapalonego badacza, wymagało od niego nieco więcej wysiłku, ale postarał się, dla niej. I tak zrobił więcej niż co bardziej konserwatywni i nie wyprosił jej z rezerwatu, sugerując powrót do domu i wybranie sobie godziny odwiedzin turystycznych. Chciał, żeby czuła się tu dobrze, na swoim miejscu; żeby znalazła, czegokolwiek poszukiwała.
- Haha, zabrzmiało. Uwierz mi, że kto jak kto, ale ja cię rozumiem. Smocze gody to nie erotyka, to magiczny rytuał. Warty zobaczenia, byleby tylko zachować odpowiednią odległość i ciszę. Pary nie lubią towarzystwa - odpowiedział lekko, rozbawiony jej chwilową nerwowością. W sumie, gdyby nie starała się tak kwieciście wytłumaczyć, chyba by nawet nie zauważył, że jej słowa mogły zabrzmieć dwuznacznie. - Proszę, nie myśl więcej, że zawracasz mi głowę. Przecież gdyby tak było, to kazałbym ci wyjść. Na przykład gdybym był bardzo zmęczony, uwierz mi, że wtedy brakuje mi subtelności - Tknął lekko łokciem jej bok, gdy chwytał ją pod ramię. Liczył na to, że prędzej czy później się trochę rozluźni, bo przecież nikt tutaj nie będzie jej oceniał.
Była od niego sporo niższa, urocza, ale musiał przez to uważać, aby nie ciągnąć jej zbyt szybko; krótkie nóżki nie osiągały dystansów w tym samym czasie, co długie, a nie zamierzał zmuszać Prudence do pośpiechu.
- Na pewno się znajdzie, to żadna kara - zapewnił, rzucając czarownicy spojrzenie z ukosa.
Wspięli się w zachodniej wieży po kamiennych schodach, potem minęli korytarz wyłożony grubymi, wzorzystymi dywanami. Wreszcie po każdej ze stron mieli wielkie okna, zza których wpadały chłodne smugi porannego słońca. Zatrzymał się dopiero przed trójkątnymi drzwiami do świetlicy; odwrócił twarzą do Prudence i ostrożnie chwycił ją za bark.
- Pamiętaj, żeby nie odbierać tego tak, jakby oni byli niańką, a ty paniusią do niańczenia. Jak się tak będziesz czuła, to tak będzie naprawdę. Jesteś mądra, masz doświadczenie; pokaż im to, pochwal się czymś konkretnym. - Uśmiechnął się cieplej i zabrał rękę, żeby wpuścić ją do środka. - Zagnij ich tak, żeby opadły im szczęki. Wierzę, że dasz radę.
- Haha, zabrzmiało. Uwierz mi, że kto jak kto, ale ja cię rozumiem. Smocze gody to nie erotyka, to magiczny rytuał. Warty zobaczenia, byleby tylko zachować odpowiednią odległość i ciszę. Pary nie lubią towarzystwa - odpowiedział lekko, rozbawiony jej chwilową nerwowością. W sumie, gdyby nie starała się tak kwieciście wytłumaczyć, chyba by nawet nie zauważył, że jej słowa mogły zabrzmieć dwuznacznie. - Proszę, nie myśl więcej, że zawracasz mi głowę. Przecież gdyby tak było, to kazałbym ci wyjść. Na przykład gdybym był bardzo zmęczony, uwierz mi, że wtedy brakuje mi subtelności - Tknął lekko łokciem jej bok, gdy chwytał ją pod ramię. Liczył na to, że prędzej czy później się trochę rozluźni, bo przecież nikt tutaj nie będzie jej oceniał.
Była od niego sporo niższa, urocza, ale musiał przez to uważać, aby nie ciągnąć jej zbyt szybko; krótkie nóżki nie osiągały dystansów w tym samym czasie, co długie, a nie zamierzał zmuszać Prudence do pośpiechu.
- Na pewno się znajdzie, to żadna kara - zapewnił, rzucając czarownicy spojrzenie z ukosa.
Wspięli się w zachodniej wieży po kamiennych schodach, potem minęli korytarz wyłożony grubymi, wzorzystymi dywanami. Wreszcie po każdej ze stron mieli wielkie okna, zza których wpadały chłodne smugi porannego słońca. Zatrzymał się dopiero przed trójkątnymi drzwiami do świetlicy; odwrócił twarzą do Prudence i ostrożnie chwycił ją za bark.
- Pamiętaj, żeby nie odbierać tego tak, jakby oni byli niańką, a ty paniusią do niańczenia. Jak się tak będziesz czuła, to tak będzie naprawdę. Jesteś mądra, masz doświadczenie; pokaż im to, pochwal się czymś konkretnym. - Uśmiechnął się cieplej i zabrał rękę, żeby wpuścić ją do środka. - Zagnij ich tak, żeby opadły im szczęki. Wierzę, że dasz radę.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Prudence zdawała sobie sprawę, jak traktowała ją większość mężczyzn, stale starała się udowadniać swoją wartość. Niewielu potrafiło docenić jej umiejętności i podchodzić do jej wiedzy na równi ze swoją. Sama zaś chętnie współpracowała z kobietami, poznała bowiem wiele takich, które były dla niej inspiracją. Zresztą ocenianie ludzi poprzez pryzmat płci.. Jej zdaniem było to nieco przestarzałe, minie pewnie wiele czasu, zanim to się zmieni. Musiała się pogodzić z tym, że tak już jest. Głową muru nie przebije.
Uśmiechnęła się niepewnie słysząc kolejne słowa mężczyzny. Może zbyt szybko panikowała? Często miewała problemy z tym, że słowa wypływały z jej ust zbyt szybko i brzmiały.. Nie zawsze dobrze. - Nie ma się co dziwić, chyba mało jest stworzeń, które lubią być obserwowane w takim momencie.. - może akurat znajdzie się ktoś, kto zechce zaprowadzić pannę Macmillan w okolicę gruchającej parki. To na pewno byłoby ciekawe przeżycie. - Oczywście, nie chciałabym niepokoić smoków, niech się zajmują sobą. - Lepiej chyba już bardziej nie brnąć w ten temat.
- Jak sobie życzysz! Po prostu nie lubię się narzucać, a nie wszyscy są aż tak szczerzy w moim towarzystwie. Wolę się upewnić kilka razy, chociaż to też bywa męczące. - westchnęła, zawsze chciała dobrze. Chociaż nie zawsze jej się udawało. Doceniała szczerość Elrica, bo nie każdy był w jej stosunku aż tak bezpośredni. Nieco się odsunęła, kiedy poczuła łokieć na swoim boku, ale może faktycznie dzięki temu niewielkiemu gestowi stwierdziła, że nie warto się tak spinać. Ostatnio starała się pilnować i spełniać oczekiwania rodziny, co nie przychodziło jej aż tak naturalnie, jakby nie do końca była sobą. Pozwoliła się zaprowadzić w miejsce, o którym wcześniej wspominał.
Doceniała to, że nie mknął niczym sarenka na tych swoich długich nogach, bo mogłaby zaliczyć bliższe spotkanie z podłogą, a tylko tego jej jeszcze brakowało do szczęścia. Niestety nie należała do gazeli, a raczej do karłów, które ledwie urosły od ziemi, co miało również swoje plusy.
- Mam nadzieję, że nie tylko Ty tak uważasz. - widać było, że mężczyzna chce, żeby poczuła się dobrze w rezerwacie. Czuła się zobowiązana, następnym razem powinna mu się jakoś odwdzięczyć za poświęcony czas. Ale tym będzie się martwić później.
Całkiem szybko doszli do świetlicy, już stali przed drzwiami, kiedy chwycił ją za bark. Spoglądała na niego z dołu, nieco zdziwiona tym gestem, ciekawa, co ważnego ma jej do powiedzenia. Nie odrywała swoich niebieskich tęczówek od jego twarzy, oczy miała szeroko otwarte. - Zapamiętam te słowa. To bardzo dobra rada, czasem nie jestem zbyt pewna siebie. Wierz mi, że naprawdę wiele dla mnie znaczą. Dziękuję ogromnie za poświęcony czas. - rzekła z uśmiechem na twarzy. - Z takim wsparciem na pewno dam radę, jeszcze raz dziękuję! - odparła po czym weszła do świetlicy.
Uśmiechnęła się niepewnie słysząc kolejne słowa mężczyzny. Może zbyt szybko panikowała? Często miewała problemy z tym, że słowa wypływały z jej ust zbyt szybko i brzmiały.. Nie zawsze dobrze. - Nie ma się co dziwić, chyba mało jest stworzeń, które lubią być obserwowane w takim momencie.. - może akurat znajdzie się ktoś, kto zechce zaprowadzić pannę Macmillan w okolicę gruchającej parki. To na pewno byłoby ciekawe przeżycie. - Oczywście, nie chciałabym niepokoić smoków, niech się zajmują sobą. - Lepiej chyba już bardziej nie brnąć w ten temat.
- Jak sobie życzysz! Po prostu nie lubię się narzucać, a nie wszyscy są aż tak szczerzy w moim towarzystwie. Wolę się upewnić kilka razy, chociaż to też bywa męczące. - westchnęła, zawsze chciała dobrze. Chociaż nie zawsze jej się udawało. Doceniała szczerość Elrica, bo nie każdy był w jej stosunku aż tak bezpośredni. Nieco się odsunęła, kiedy poczuła łokieć na swoim boku, ale może faktycznie dzięki temu niewielkiemu gestowi stwierdziła, że nie warto się tak spinać. Ostatnio starała się pilnować i spełniać oczekiwania rodziny, co nie przychodziło jej aż tak naturalnie, jakby nie do końca była sobą. Pozwoliła się zaprowadzić w miejsce, o którym wcześniej wspominał.
Doceniała to, że nie mknął niczym sarenka na tych swoich długich nogach, bo mogłaby zaliczyć bliższe spotkanie z podłogą, a tylko tego jej jeszcze brakowało do szczęścia. Niestety nie należała do gazeli, a raczej do karłów, które ledwie urosły od ziemi, co miało również swoje plusy.
- Mam nadzieję, że nie tylko Ty tak uważasz. - widać było, że mężczyzna chce, żeby poczuła się dobrze w rezerwacie. Czuła się zobowiązana, następnym razem powinna mu się jakoś odwdzięczyć za poświęcony czas. Ale tym będzie się martwić później.
Całkiem szybko doszli do świetlicy, już stali przed drzwiami, kiedy chwycił ją za bark. Spoglądała na niego z dołu, nieco zdziwiona tym gestem, ciekawa, co ważnego ma jej do powiedzenia. Nie odrywała swoich niebieskich tęczówek od jego twarzy, oczy miała szeroko otwarte. - Zapamiętam te słowa. To bardzo dobra rada, czasem nie jestem zbyt pewna siebie. Wierz mi, że naprawdę wiele dla mnie znaczą. Dziękuję ogromnie za poświęcony czas. - rzekła z uśmiechem na twarzy. - Z takim wsparciem na pewno dam radę, jeszcze raz dziękuję! - odparła po czym weszła do świetlicy.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie byłoby przesadą powiedzieć, że pod względem charakteru byli do siebie podobni jak ogień i woda. Elric od dzieciństwa odznaczał się niemożliwą do podrobienia bezpośredniością; mówił to, co miał ochotę powiedzieć, zdecydowanie częściej sięgał po prawdę niż po kłamstwo, a w tym wszystkim zachowywał szczery spokój. Dlatego tak trudno było mu zrozumieć stres Prudence oraz jej wielokrotne usprawiedliwianie się. Nie był w stanie postawić się na jej miejscu, ale zdecydował, że może wejść w rolę dżentelmena i postarać się, aby czuła się w jego towarzystwie jak najlepiej. Bo przecież w rezerwacie naprawdę nie było powodów do obaw, wszyscy członkowie jego grupy mieli w sobie pierwiastek bohatera. Peak District było najlepszą tego typu placówką w Wielkiej Brytanii - Rosierowie ze swoimi uprzedzeniami i dumą mogli wypchać się złotem!
- W całym Peak District mamy zaznaczone punkty obserwacyjne, wieżyczki i strażnice. Wszystko zaprojektowane co do cala, żeby mieć pewność, że będzie wygodnie i smokom i obserwującym je smokologom - zapewnił, mimowolnie obierając akademicki ton; koniec końców był naukowcem, a to miejsce stanowiło dzieło życia jego i wszystkich pozostałych pracowników. Nawet wyczerpanie całonocną pracą nie mogło odebrać mu entuzjazmu. - Tych, którzy nie są szczerzy, możesz bez wyrzutów sumienia nazywać gumochłonami - rzucił z uśmiechem, licząc na to, że w ten sposób lady trochę się rozluźni.
Świetlica na trzecim piętrze była dużą komnatą salonową przypominającą nieco pokoje wspólne domów w Hogwarcie. Nierówno rozstawione stoły, kanapy i fotele zajmowały większość przestrzeni, kamienna podłoga pokryta była wzorzystymi dywanami, a pod ścianą stały regały wypełnione książkami leżącymi jedna na drugiej. Za trójkątnymi oknami rozpościerał się widok na błonia rezerwatu; wschodzące słońce częściowo przysłaniały wzgórza.
- Nie masz za co dziękować - mruknął Elric, gdzieś w międzyczasie zapominając o tym, że powinien zwracać się do Prudence z użyciem grzecznościowych zwrotów. Może jednak był w jakimś calu prostakiem. - Jeszcze nikogo nie ma, ale wierz mi, że za chwilę zlecą się jak bahanki do miodu; za dnia zawsze jest więcej stacjonujących - Na pożegnanie złapał Prudence za delikatną rękę i pochylił się po książęcemu, żeby musnąć ustami kostki jej dłoni. - Możesz sięgnąć po każdą książkę, jaka cię zainteresuje, byle nie wynosić ich z tego pokoju. Powodzenia, lady - Ukłonił się subtelnie i zostawił kobietę za sobą. Powieki ciążyły mu ze zmęczenia, ale był zadowolony.
Nie chciał, by ktokolwiek uważał Peak District za siedlisko buców.
/zt
- W całym Peak District mamy zaznaczone punkty obserwacyjne, wieżyczki i strażnice. Wszystko zaprojektowane co do cala, żeby mieć pewność, że będzie wygodnie i smokom i obserwującym je smokologom - zapewnił, mimowolnie obierając akademicki ton; koniec końców był naukowcem, a to miejsce stanowiło dzieło życia jego i wszystkich pozostałych pracowników. Nawet wyczerpanie całonocną pracą nie mogło odebrać mu entuzjazmu. - Tych, którzy nie są szczerzy, możesz bez wyrzutów sumienia nazywać gumochłonami - rzucił z uśmiechem, licząc na to, że w ten sposób lady trochę się rozluźni.
Świetlica na trzecim piętrze była dużą komnatą salonową przypominającą nieco pokoje wspólne domów w Hogwarcie. Nierówno rozstawione stoły, kanapy i fotele zajmowały większość przestrzeni, kamienna podłoga pokryta była wzorzystymi dywanami, a pod ścianą stały regały wypełnione książkami leżącymi jedna na drugiej. Za trójkątnymi oknami rozpościerał się widok na błonia rezerwatu; wschodzące słońce częściowo przysłaniały wzgórza.
- Nie masz za co dziękować - mruknął Elric, gdzieś w międzyczasie zapominając o tym, że powinien zwracać się do Prudence z użyciem grzecznościowych zwrotów. Może jednak był w jakimś calu prostakiem. - Jeszcze nikogo nie ma, ale wierz mi, że za chwilę zlecą się jak bahanki do miodu; za dnia zawsze jest więcej stacjonujących - Na pożegnanie złapał Prudence za delikatną rękę i pochylił się po książęcemu, żeby musnąć ustami kostki jej dłoni. - Możesz sięgnąć po każdą książkę, jaka cię zainteresuje, byle nie wynosić ich z tego pokoju. Powodzenia, lady - Ukłonił się subtelnie i zostawił kobietę za sobą. Powieki ciążyły mu ze zmęczenia, ale był zadowolony.
Nie chciał, by ktokolwiek uważał Peak District za siedlisko buców.
/zt
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
21.11
W Peak District wiało. Otulił się mocniej płaszczem, w kieszeni ściskając przepustkę od Ronji Fancourt. Panny Fancourt? Ronji? Jak powinien nazywać swoją byłą magipsychiatrę? Na początku listopada była po prostu Ronją, ale wszystko było jakieś prostsze, gdy ratował ją ze szponów dementora, gdy walczyli ramię w ramię ze szmalcownikami, gdy w ziemię wsiąkała szkarłatna krew Greybacka... Zamrugał, wziął głęboki wdech i mimowolnie poprawił czerwoną wstążkę na lewym nadgarstku. Dwa, trzy bicia serca i uspokoił się nieco, odganiając obraz pojedynku sprzed powiek. Obciągnął rękaw koszuli i płaszcza.
Szukałeś już pomocy u specjalistów? Przedstaw zaświadczenie od magipsychiatry. Jesteś niebezpieczny, bla, bla, bla. - chór głosów, jednych zatroskanych, a innych oskarżycielskich, dźwięczał nieznośnie w głowie. Przynajmniej wreszcie się z nimi zgadzał. Chciał się poczuć lepiej. Tym bardziej, że choć bez namysłu posłałby w szmalcowników skuteczniejsze pioruny, to chaotyczne działania mogły narazić na niebezpieczeństwo niewinnych ludzi, jego bliskich, jego samego.
A odkąd ostatni raz widział Ronję, trochę się zmieniło.
Przede wszystkim, śmierć na wojnie nie wydawała się już pociągająca. Wilk w jego ciele i głowie chciał żyć i kochał życie, a Michael... po raz pierwszy od dawna był gotów zauważyć te lepsze momenty.
Nie zdecydował jeszcze, na ile chciał otworzyć się przed Ronją. To Alexander Farley był naturalnym wyborem do rozmowy, szczególnie, że przeżył traumę Azkabanu dosłownie razem z Michaelem, ale... młody magipsychiatra nie znał Tonksa rok temu. Dwa lata temu. Nie wiedział, na ile się zmienił, a Ronja... może mogła coś zauważyć.
Może już wtedy widziała znaki ostrzegawcze i nic z nimi nie zrobiła - pomyślał z irytacją.
Przynajmniej nie próbowaliśmy się na nią rzucić w Azkabanie - przypomniał Michaelowi uczynnie Fenrir, przez którego Tonks nie był w stanie spojrzeć w oczy Zakonnego magipsychiatry przez równy miesiąc, a auror jedynie zacisnął mocniej szczękę.
Prawie nauczył się już go ignorować. Zresztą, ostatnio złośliwe uwagi były trochę rzadsze.
Skrzyżował ramiona, czekając przed wskazanym przez Ronję budynkiem. Zmiana popołudniowa dobiegała końca. Chciałby powiedzieć, że przybyłby tutaj nawet sam z siebie, odpowiedzialnie i rozsądnie. W głębi duszy wiedział jednak, że gdyby nie wyraźny rozkaz Harolda Longbottoma - zwlekałby dłużej. Albo nie przyszedł wcale.
O tym jednak nie musiał jej mówić, jeszcze nie. Widziała, jak prawie zabił człowieka i pewnie domyślała się, jaki los spotkał pozostałą dwójkę szmalcowników. Dzień dobry, potrzebuję zaświadczenia, że nie stanowię dla nikogo zagrożenia wydawało się kiepskim wstępem do rozmowy.
W takim razie pozostał inny rodzaj szczerości, jeszcze trudniejszy.
Odszukał brunetkę wzrokiem, gdy tylko wyszła z budynku.
-Dzień dobry. - miał dłuższą brodę niż wtedy, gdy ostatnio się widzieli i wyglądał na bardziej zmęczonego i nadal wydawał się spięty (w inny, mniej podejrzliwy, acz bardziej zrezygnowany sposób), ale za to spojrzenie miał przytomniejsze. Mogła to zauważyć, przez ułamek sekundy - bowiem miał trudności z utrzymaniem kontaktu wzrokowego.
-Chciałem porozmawiać o... paru sprawach z naszej poprzedniej terapii. - wymamrotał do kostki brukowej. Wziął głęboki oddech, bo dla aurora-wilkołaka kolejne wyznanie było skokiem na głęboką wodę. Zaufany Zakonnik to jedno, a wzgardzona magipsychiatra, kobieta - to co innego. -I... zastanawiam się, czy nadal oferujesz tego rodzaju pomoc.
W Peak District wiało. Otulił się mocniej płaszczem, w kieszeni ściskając przepustkę od Ronji Fancourt. Panny Fancourt? Ronji? Jak powinien nazywać swoją byłą magipsychiatrę? Na początku listopada była po prostu Ronją, ale wszystko było jakieś prostsze, gdy ratował ją ze szponów dementora, gdy walczyli ramię w ramię ze szmalcownikami, gdy w ziemię wsiąkała szkarłatna krew Greybacka... Zamrugał, wziął głęboki wdech i mimowolnie poprawił czerwoną wstążkę na lewym nadgarstku. Dwa, trzy bicia serca i uspokoił się nieco, odganiając obraz pojedynku sprzed powiek. Obciągnął rękaw koszuli i płaszcza.
Szukałeś już pomocy u specjalistów? Przedstaw zaświadczenie od magipsychiatry. Jesteś niebezpieczny, bla, bla, bla. - chór głosów, jednych zatroskanych, a innych oskarżycielskich, dźwięczał nieznośnie w głowie. Przynajmniej wreszcie się z nimi zgadzał. Chciał się poczuć lepiej. Tym bardziej, że choć bez namysłu posłałby w szmalcowników skuteczniejsze pioruny, to chaotyczne działania mogły narazić na niebezpieczeństwo niewinnych ludzi, jego bliskich, jego samego.
A odkąd ostatni raz widział Ronję, trochę się zmieniło.
Przede wszystkim, śmierć na wojnie nie wydawała się już pociągająca. Wilk w jego ciele i głowie chciał żyć i kochał życie, a Michael... po raz pierwszy od dawna był gotów zauważyć te lepsze momenty.
Nie zdecydował jeszcze, na ile chciał otworzyć się przed Ronją. To Alexander Farley był naturalnym wyborem do rozmowy, szczególnie, że przeżył traumę Azkabanu dosłownie razem z Michaelem, ale... młody magipsychiatra nie znał Tonksa rok temu. Dwa lata temu. Nie wiedział, na ile się zmienił, a Ronja... może mogła coś zauważyć.
Może już wtedy widziała znaki ostrzegawcze i nic z nimi nie zrobiła - pomyślał z irytacją.
Przynajmniej nie próbowaliśmy się na nią rzucić w Azkabanie - przypomniał Michaelowi uczynnie Fenrir, przez którego Tonks nie był w stanie spojrzeć w oczy Zakonnego magipsychiatry przez równy miesiąc, a auror jedynie zacisnął mocniej szczękę.
Prawie nauczył się już go ignorować. Zresztą, ostatnio złośliwe uwagi były trochę rzadsze.
Skrzyżował ramiona, czekając przed wskazanym przez Ronję budynkiem. Zmiana popołudniowa dobiegała końca. Chciałby powiedzieć, że przybyłby tutaj nawet sam z siebie, odpowiedzialnie i rozsądnie. W głębi duszy wiedział jednak, że gdyby nie wyraźny rozkaz Harolda Longbottoma - zwlekałby dłużej. Albo nie przyszedł wcale.
O tym jednak nie musiał jej mówić, jeszcze nie. Widziała, jak prawie zabił człowieka i pewnie domyślała się, jaki los spotkał pozostałą dwójkę szmalcowników. Dzień dobry, potrzebuję zaświadczenia, że nie stanowię dla nikogo zagrożenia wydawało się kiepskim wstępem do rozmowy.
W takim razie pozostał inny rodzaj szczerości, jeszcze trudniejszy.
Odszukał brunetkę wzrokiem, gdy tylko wyszła z budynku.
-Dzień dobry. - miał dłuższą brodę niż wtedy, gdy ostatnio się widzieli i wyglądał na bardziej zmęczonego i nadal wydawał się spięty (w inny, mniej podejrzliwy, acz bardziej zrezygnowany sposób), ale za to spojrzenie miał przytomniejsze. Mogła to zauważyć, przez ułamek sekundy - bowiem miał trudności z utrzymaniem kontaktu wzrokowego.
-Chciałem porozmawiać o... paru sprawach z naszej poprzedniej terapii. - wymamrotał do kostki brukowej. Wziął głęboki oddech, bo dla aurora-wilkołaka kolejne wyznanie było skokiem na głęboką wodę. Zaufany Zakonnik to jedno, a wzgardzona magipsychiatra, kobieta - to co innego. -I... zastanawiam się, czy nadal oferujesz tego rodzaju pomoc.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Dwudziesty pierwszy listopada był dniem dziwnym. Wyczuła to nawet o zachodzie słońca, kiedy jak miała w zwyczaju, stanęła boso na wilgotnej od lodowatego deszczu trawie rezerwatu, by odprawić tradycyjny rytuał medytacji połączonej z krótkim ćwiczeniem wushu. Długa suknia ukazywała tylko czubki lekko zaczerwienionych od zimna palców, kiedy podczas krótkiej przerwy wróciła do budynku administracji, by upić łyk wody i zwilżyć zaschnięte gardło. Ostatnio brakowało jej czasu na proste aktywności fizyczne. Najczęściej siedziała w punkcie medycznym, pilnie zszywając brudne rany smokologów, lub przerzucając całoroczne hodowle ziół w szklarniach, co chociaż dawało satysfakcję, nie zapewniało aż tak dużej dawki ruchu jakiej by sobie życzyła. Chociaż zatem wiedziała o przybyciu Tonksa, nie przejmowała się szczególnie oficjalnym charakterem tego spotkania, czy też szczególnie planowała jego przebieg. Zamiast tego, myśli skupiły się na mechanicznych ruchach uderzeń, wykopów i łuków jakie wykonywała kończynami, po to by w milczeniu odtworzyć wydarzenia pierwszego od dawna spotkania z eks aurorem. Rozpadł się, to było pewne. Już dawno, dawniej niż mogła ogarnąć pamięcią, do tego stopnia, że pokruszone kawałki zdążyły złożyć się w nie idealną całość, która z wierzchu pęknięta, trzymała się koniec końców na dwóch kończynach. Coś jednak kazało Fancourt przypuszczać, że tymczasowa stabilność nie działa się całkowicie za zgodą Michaela, a w całym procesie obecna była inna siła. Siła, o której znaczeniu nie miała jeszcze żadnego pojęcia.
Kiedy wyszła mu na spotkanie, policzki jakiś czas temu zaróżowiły się od chłodu i wysiłku treningu, a suknia na brzegach nasiąknęła nieco kurzem, który bez pardonu osiadł na krańcach ciemnej tkaniny. Na stopy zarzuciła jedynie płaskie klapki o drewnianych podeszwach, a w dłoniach trzymała stosik dokumentów raportujących kolejnych poszkodowanych i leczonych na koszt Peak District, oraz masywne nożyce do zieleniny. Postać mężczyzny stanowiła, ciekawy dodatek do zazwyczaj typowego krajobrazu rezerwatu, a głębsza inspekcja bursztynowych oczu pozwoliła dostrzec nieco inną powierzchowność czarodzieja, a także rozbiegane spojrzenie. Ona sama nie zmieniła się zbyt wiele, co mogło stanowić zarówno niepokojącą realizację, jak i ulgę z tego, że pewne osoby są po prostu takie jakie powinny być. Na swoim miejscu, niewzruszone. - Michael. Chodźmy w tę stronę, nie ma potrzeby marnować ładnego popołudnia na siedzenie w środku budynku. - Skłoniła się na powitanie, wedle chińskiej tradycji i nie zatrzymując się prawie w ogóle ruszyła dróżką prowadzącą obok ściany zabudowań, kiwnięciem głowy zachęcając blondyna do pójścia w jej ślady. Wprawiła rozmowę w stały rytm, miarowym chrzęstem drewnianych podeszew na wysypanych kamieniach, nie dając okazji do zawstydzenia się lub niezręczności. Wszystko wydawało się na tyle naturalne na ile mogła przebiegać rozmowa dwóch ledwo znajomych, więcej obcych ludzi, którzy najwyraźniej potrzebowali od siebie odpowiedzi. A raczej potrzebował ich Michael, podczas gdy sama Ronja gotowa była na poczet własnego zainteresowania i pomocy szukać źródła rozwiązań. Nie potrzebowała więcej niż kilku sekund, by dostrzec, jak dużym wysiłkiem było wyrzucenie z siebie tych paru słów. Poprzednia terapia. Miała kilka własnych opinii na jej temat, ale nigdy nie zamierzała wyrazić ich nieproszona. Jeśli czarodziej faktycznie przybył prosić o pomoc, oboje musieli liczyć się z tym, że nie wszystko w rozmowie będzie wygodne. - Z miłą chęcią o tym porozmawiam. - Odparła, pewniej ściskając plik notatek. - Już raz przez to przechodziliśmy, przynajmniej do pewnego etapu. Nie ma potrzeby wstydzić się, ani krępować. Terapia magipsychiatryczna jest czymś normalnym. Tak, oferuję tego rodzaju usługi. - Westchnęła, w duchu kręcąc lekko głową. Nie winiła o takie podejście Tonksa oczywiście. Wiele osób wciąż jeszcze żyło w przekonaniu, że zdrowie psychiczne stanowiło temat wstydliwy i godny pożałowania, rzadko kiedy zdając sobie sprawę z tego jak ogromną rolę odgrywał on w koordynacji samopoczucia całego organizmu. - Potrzebujesz pomocy? - Spytała ciepło, prosto i szczerze. Po prostu powiedz. Powiedz i zacznijmy działać wspólnie.
Kiedy wyszła mu na spotkanie, policzki jakiś czas temu zaróżowiły się od chłodu i wysiłku treningu, a suknia na brzegach nasiąknęła nieco kurzem, który bez pardonu osiadł na krańcach ciemnej tkaniny. Na stopy zarzuciła jedynie płaskie klapki o drewnianych podeszwach, a w dłoniach trzymała stosik dokumentów raportujących kolejnych poszkodowanych i leczonych na koszt Peak District, oraz masywne nożyce do zieleniny. Postać mężczyzny stanowiła, ciekawy dodatek do zazwyczaj typowego krajobrazu rezerwatu, a głębsza inspekcja bursztynowych oczu pozwoliła dostrzec nieco inną powierzchowność czarodzieja, a także rozbiegane spojrzenie. Ona sama nie zmieniła się zbyt wiele, co mogło stanowić zarówno niepokojącą realizację, jak i ulgę z tego, że pewne osoby są po prostu takie jakie powinny być. Na swoim miejscu, niewzruszone. - Michael. Chodźmy w tę stronę, nie ma potrzeby marnować ładnego popołudnia na siedzenie w środku budynku. - Skłoniła się na powitanie, wedle chińskiej tradycji i nie zatrzymując się prawie w ogóle ruszyła dróżką prowadzącą obok ściany zabudowań, kiwnięciem głowy zachęcając blondyna do pójścia w jej ślady. Wprawiła rozmowę w stały rytm, miarowym chrzęstem drewnianych podeszew na wysypanych kamieniach, nie dając okazji do zawstydzenia się lub niezręczności. Wszystko wydawało się na tyle naturalne na ile mogła przebiegać rozmowa dwóch ledwo znajomych, więcej obcych ludzi, którzy najwyraźniej potrzebowali od siebie odpowiedzi. A raczej potrzebował ich Michael, podczas gdy sama Ronja gotowa była na poczet własnego zainteresowania i pomocy szukać źródła rozwiązań. Nie potrzebowała więcej niż kilku sekund, by dostrzec, jak dużym wysiłkiem było wyrzucenie z siebie tych paru słów. Poprzednia terapia. Miała kilka własnych opinii na jej temat, ale nigdy nie zamierzała wyrazić ich nieproszona. Jeśli czarodziej faktycznie przybył prosić o pomoc, oboje musieli liczyć się z tym, że nie wszystko w rozmowie będzie wygodne. - Z miłą chęcią o tym porozmawiam. - Odparła, pewniej ściskając plik notatek. - Już raz przez to przechodziliśmy, przynajmniej do pewnego etapu. Nie ma potrzeby wstydzić się, ani krępować. Terapia magipsychiatryczna jest czymś normalnym. Tak, oferuję tego rodzaju usługi. - Westchnęła, w duchu kręcąc lekko głową. Nie winiła o takie podejście Tonksa oczywiście. Wiele osób wciąż jeszcze żyło w przekonaniu, że zdrowie psychiczne stanowiło temat wstydliwy i godny pożałowania, rzadko kiedy zdając sobie sprawę z tego jak ogromną rolę odgrywał on w koordynacji samopoczucia całego organizmu. - Potrzebujesz pomocy? - Spytała ciepło, prosto i szczerze. Po prostu powiedz. Powiedz i zacznijmy działać wspólnie.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie odrywał od Ronji uważnego spojrzenia. Obydwoje czytali ludzi niemalże zawodowo, choć w różnych celach. Ona chciała pomagać, on przesłuchiwać i chronić. Niegdyś wydawało mu się, że magiterapia to właśnie rodzaj przesłuchania. A może to ona chroniła pacjentów przed nimi samymi? Może... może miał niegdyś nieodpowiednie wyobrażenie o jej pracy? A może był już tak zdesperowany, że nawet wizja bycia przesłuchiwanym go nie przerażała? Odkąd urwali terapię, poznał już przecież zbyt wiele odcieni strachu, każdy gorszy od drugiego. I choć do magipsychiatry znowu wysłało go Ministerstwo Magii, tym razem uosobione przez Harolda Longbottoma, tym razem czuł coś więcej niż jedynie przymus.
Tym razem, motywowany prośbami bliskich, postanowił... albo próbował... samemu zawalczyć o siebie.
A choć wkoło szalała wojna, to teraz miał - niespodziewanie i właściwie od niedawna - więcej powodów do życia niż młody, zraniony wilkołak dwa lata wcześniej. Może tym powodów było tym więcej, im dobitniejsza była świadomość, że Michael Tonks tej wojny chyba nie przeżyje. Cień śmierci stawał się coraz głębszy i dokuczliwszy, szczególnie od powrotu z Azkabanu. A gdy miało się przed sobą nie długie, samotne dekady zmagań z likantropią, a jedynie perspektywę tygodni lub miesięcy i tyle osób zależnych od siebie, to i życie smakowało odrobinę lepiej.
Zmusił się do opanowania rozbieganego spojrzenia. Przesunął wzrokiem po wyprostowanej sylwetce i poważnej twarzy. Na dłuższą chwilę podchwycił kontakt wzrokowy, tak jakby chciał wyczytać w ciemnych źrenicach, czy coś się zmieniło.
Omal nie pocałował jej przecież dementor, a to zostawiało ślady.
Widziała jak omal nie zabił człowieka i domyślała się (słusznie), że dokończył dzieła z tamtą dwójką.
Dementor mógł pozostawić blizny, a pojedynek... wywołać strach?
Boisz się mnie? - pytanie powracało niczym australijski bumerang z mugolskich książek, nie tylko przy niej. Przy wszystkich, przy których pokazał swoje wilcze oblicze i których lęku sam się obawiał.
Ale nie, w jej oczach nie widział ani bólu ani strachu. Mimo wszystko wydawała się niewzruszona, jak zawsze. Niegdyś ten spokój go irytował, niegdyś w niego nie wierzył - a dziś chciał w niego uwierzyć.
Może zresztą nie docenił jej sił. Albo przecenił własne.
W trakcie terapii przyzwyczaił się już do tych jej obcych obyczajów, więc odruchowo odwzajemnił ukłon - a potem ruszył za Ronją, oglądając się przez ramię.
-Nikt nas nie usłyszy…? - upewnił się odruchowo, dyskrecja wydawała się dla niego jeszcze ważniejsza niż spacer. A choć w rezerwacie smoków wszyscy w teorii byli zaufani, to następne słowa, wstydliwe i wyrzucane pośpiesznie, miały pozostać tylko pomiędzy nimi.
Mimo wszystko, był jednak aurorem, przywykłym do wykonywania rozkazów - a dzisiaj dowodząca była przecież Ronja Fancourt. Niech jej będzie ten spacer.
W odpowiedzi na znany już sobie wykład o magipsychiatrii, przeczesał włosy palcami, a potem zaczął nerwowo się bawić krańcem szalika. Próbował podejść do słów Ronji z większą otwartością, ale zapewnienia, że terapia jest czymś normalnym wcale nie niwelowały rosnącej guli w gardle.
Dopiero, gdy potwierdziła, że nadal przyjmuje pacjentów, poczuł ulgę i nieco się rozluźnił. Wziął głęboki wdech i skinął sztywno głową.
-Tak, potrzebuję pomocy. - przełknął ślinę, dławiąc własną dumę. -Pilnie. - dodał niechętnie. Powinien poprosić o pomoc już w październiku. Albo może jeszcze w lipcu. Albo nie rezygnować z niej nigdy.
Co, jeśli jest już za późno?
-Obawiam się, że... - terapia wcale nie pomogła, miał ochotę jej zarzucić, tak jak na początku miesiąca przy łódce na jeziorze, ale tym razem zmusił się do dyplomacji. Do wyrozumiałości. To wszystko w końcu przecież jego wina, nie jej.
Obwiniał się o wszystko tak długo, że było to już naturalne. Wtedy, gdy miał do niej pretensje - to przecież nie był on, tylko chyba ten drugi. -że jest jeszcze gorzej. - dokończył, krzywiąc się lekko.
-Widziałaś zresztą. - przyznał z goryczą. -Nie mogę pozwalać sobie na podobne błędy, jak przy tobie. Emocje wzięły górę, nie wyrwałem mu w porę różdżki i zdążył się deportować, to był błąd nowicjusza, jakbym nie był sobą. Muszę odzyskać nad sobą kontrolę, powodzenie zbyt wielu akcji od tego zależy. - wyrzucił z siebie szybko, nerwowo, a w głowie grało mu echo słów Longbottoma. Powodzenie akcji, brak błędów, wojna - to wszystko były powody Biura Aurorów, pomoc samemu Michaelowi nie była z nimi do końca tożsama, ale w ten sposób łatwiej było mu o nią prosić.
W tonie było słychać wstyd, ale ani śladu skruchy. Nie obwiniał się o śmierć tamtych ludzi, była niezbędna. Obwiniał się o to, że pozwolił uciec Greybackowi.
Tym razem, motywowany prośbami bliskich, postanowił... albo próbował... samemu zawalczyć o siebie.
A choć wkoło szalała wojna, to teraz miał - niespodziewanie i właściwie od niedawna - więcej powodów do życia niż młody, zraniony wilkołak dwa lata wcześniej. Może tym powodów było tym więcej, im dobitniejsza była świadomość, że Michael Tonks tej wojny chyba nie przeżyje. Cień śmierci stawał się coraz głębszy i dokuczliwszy, szczególnie od powrotu z Azkabanu. A gdy miało się przed sobą nie długie, samotne dekady zmagań z likantropią, a jedynie perspektywę tygodni lub miesięcy i tyle osób zależnych od siebie, to i życie smakowało odrobinę lepiej.
Zmusił się do opanowania rozbieganego spojrzenia. Przesunął wzrokiem po wyprostowanej sylwetce i poważnej twarzy. Na dłuższą chwilę podchwycił kontakt wzrokowy, tak jakby chciał wyczytać w ciemnych źrenicach, czy coś się zmieniło.
Omal nie pocałował jej przecież dementor, a to zostawiało ślady.
Widziała jak omal nie zabił człowieka i domyślała się (słusznie), że dokończył dzieła z tamtą dwójką.
Dementor mógł pozostawić blizny, a pojedynek... wywołać strach?
Boisz się mnie? - pytanie powracało niczym australijski bumerang z mugolskich książek, nie tylko przy niej. Przy wszystkich, przy których pokazał swoje wilcze oblicze i których lęku sam się obawiał.
Ale nie, w jej oczach nie widział ani bólu ani strachu. Mimo wszystko wydawała się niewzruszona, jak zawsze. Niegdyś ten spokój go irytował, niegdyś w niego nie wierzył - a dziś chciał w niego uwierzyć.
Może zresztą nie docenił jej sił. Albo przecenił własne.
W trakcie terapii przyzwyczaił się już do tych jej obcych obyczajów, więc odruchowo odwzajemnił ukłon - a potem ruszył za Ronją, oglądając się przez ramię.
-Nikt nas nie usłyszy…? - upewnił się odruchowo, dyskrecja wydawała się dla niego jeszcze ważniejsza niż spacer. A choć w rezerwacie smoków wszyscy w teorii byli zaufani, to następne słowa, wstydliwe i wyrzucane pośpiesznie, miały pozostać tylko pomiędzy nimi.
Mimo wszystko, był jednak aurorem, przywykłym do wykonywania rozkazów - a dzisiaj dowodząca była przecież Ronja Fancourt. Niech jej będzie ten spacer.
W odpowiedzi na znany już sobie wykład o magipsychiatrii, przeczesał włosy palcami, a potem zaczął nerwowo się bawić krańcem szalika. Próbował podejść do słów Ronji z większą otwartością, ale zapewnienia, że terapia jest czymś normalnym wcale nie niwelowały rosnącej guli w gardle.
Dopiero, gdy potwierdziła, że nadal przyjmuje pacjentów, poczuł ulgę i nieco się rozluźnił. Wziął głęboki wdech i skinął sztywno głową.
-Tak, potrzebuję pomocy. - przełknął ślinę, dławiąc własną dumę. -Pilnie. - dodał niechętnie. Powinien poprosić o pomoc już w październiku. Albo może jeszcze w lipcu. Albo nie rezygnować z niej nigdy.
Co, jeśli jest już za późno?
-Obawiam się, że... - terapia wcale nie pomogła, miał ochotę jej zarzucić, tak jak na początku miesiąca przy łódce na jeziorze, ale tym razem zmusił się do dyplomacji. Do wyrozumiałości. To wszystko w końcu przecież jego wina, nie jej.
Obwiniał się o wszystko tak długo, że było to już naturalne. Wtedy, gdy miał do niej pretensje - to przecież nie był on, tylko chyba ten drugi. -że jest jeszcze gorzej. - dokończył, krzywiąc się lekko.
-Widziałaś zresztą. - przyznał z goryczą. -Nie mogę pozwalać sobie na podobne błędy, jak przy tobie. Emocje wzięły górę, nie wyrwałem mu w porę różdżki i zdążył się deportować, to był błąd nowicjusza, jakbym nie był sobą. Muszę odzyskać nad sobą kontrolę, powodzenie zbyt wielu akcji od tego zależy. - wyrzucił z siebie szybko, nerwowo, a w głowie grało mu echo słów Longbottoma. Powodzenie akcji, brak błędów, wojna - to wszystko były powody Biura Aurorów, pomoc samemu Michaelowi nie była z nimi do końca tożsama, ale w ten sposób łatwiej było mu o nią prosić.
W tonie było słychać wstyd, ale ani śladu skruchy. Nie obwiniał się o śmierć tamtych ludzi, była niezbędna. Obwiniał się o to, że pozwolił uciec Greybackowi.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Czasami odpowiedź była prostsza niż mogło się wydawać. Czasami nie było dobrej odpowiedzi wcale, lub jeszcze nie miała okazji powstać. W oczach Ronji wszystko było płynne i miękkie. Nie wywierała presji, daleki jej zwyczajom był przymus, a ponad wszystko ceniła otwartość drugiego człowieka. Może stąd wzięła się ta elastyczność umysłu uzdrowicielki, równie biegłego w unikach co przyzwyczajone do sztuk walki ciało? Była w stanie dostosować się do sytuacji i odpowiednio zareagować na swój własny, osobisty sposób. Stąd też pojawiła się zgoda w jakiej żyła z własną osobowością i umiejętnościami. Niedawny pocałunek dementora wystawiał tę pewność na próbę i można było oczywiście zastanawiać się, jak postąpiłaby w sytuacji, gdy zaklęcie patronusa okazało się nieudane. Los jednak z jakiegoś powodu zarządziła tak, a nie inaczej i Ronji nie pozostawało nic innego, jak tylko do biegu rzeczy się dopasować. To robiła najlepiej, płynęła z prądem równie gładko jak zawsze, mimo tego nie pozwalając by otoczenie odebrało jej własny kształt, a fale wygładziły ostre poglądy na różnorakie sprawy.
Nie miała w sobie widocznego strachu, a spokój nie dlatego, że budziła grozę własnym znieczuleniem. Wręcz przeciwnie, czuła więcej niż przeciętna osoba, ale nigdy nie próbowała owych emocji zatrzymywać. Z tego powodu, znalazły one prawidłowe ujścia, ułożyły w odpowiedni sposób dla rozwoju każdego człowieka, kruchego w swoich doznaniach. - Bądź spokojny, nikogo nie interesuje tutaj nasza rozmowa prócz nas. Ale nie, nikt nas nie usłyszy. - Powiodła wzrokiem za zaniepokojonym spojrzeniem aurora i zgodnie ze swoimi słowami, upewniła się, iż istotnie w najbliższej okolicy nie była żadna inna żywa dusza, prócz spacerujących w znacznym oddaleniu pastwisk smoków. Chwilę milczeli, a nawet bez szczególnego zwracania uwagi na szczegóły jego zachowania, Ronja dostrzegła jak bardzo musi się stresować. Dopiero po usłyszeniu jej słów Tonks zdawał się chociaż odrobinę uspokoić. - W takim razie słucham uważnie co się dzieje. Potrzymasz je proszę na chwilę?
Zapytała, wyciągając w stronę mężczyzny plik papierów. Nic ważnego się pośród nich nie kryło, ot spis zużytych medykamentów i połatanych dziur w smokologach, a dla Michaela trzymany przedmiot mógł odwrócić uwagę od nerwowych gestów.
Jedno słowo potwierdzenia, upewniło ją ostatecznie, że w istocie mężczyzna był na to gotowy. Na przyjęcie pomocy, a jeśli nie jej efektywne użycie, to przynajmniej wspólne dążenie do poprawy. - Tak. Zauważyłam. - Pokiwała głową twierdząco, na horyzoncie wyszukując skupisko krzewów, do których zmierzali. Oparte o boczną ścianę budynku administracyjnego, z daleko wyglądały całkiem niepozornie, tylko wtajemniczeni doceniali leczniczą działalność ich późnych owoców. - Cieszę się, że ty również to zauważyłeś, jesteśmy zatem na tej samej stronie. Chociaż w tym przypadku. - Dodała z przekorą, dla rozluźnienia sytuacji. Mieli spędzić tutaj jeszcze spory kawałek czasu, zatem rozmowa nie mogła w całości opierać się na jego zwierzeniach. Nie kiedy, tak czy siak wywierał na sobie tak potężną presję.
- “Pozwolić sobie” to niezwykle dziwne sformułowanie. - Zaczęła, tradycyjnie dla siebie z zupełnie innej strony tematu. - Jak możemy pozwalać coś samym sobie? Albo nie pozwalać? Jeśli chciałeś coś zrobić, wykonać jakiś czyn, to znaczy, że musiałeś o nim myśleć. Jeśli wykonałeś go za późno, coś musiało do tego doprowadzić. - Wróciła na chwilę wzrokiem do twarzy mężczyzny, a następnie ponownie skupiła się na ścieżce, którą się poruszali.
- To, co teraz robisz… Ta walka. Jak myślisz, co ona z tobą robi? Śmierć, krzywda, strata. Co czujesz wobec nich teraz co jest inne od czasów sprzed wojny? Kiedy rozmawialiśmy w Ministerstwie byłeś zaledwie młodym wilkołakiem, miałeś zarzuty, wątpliwości. Czuję, że coś się zmieniło w tej części twojej tożsamości. Jest drapieżna. Dzika. Zawsze taka była i o tym nie wspomniałeś, czy to coś nowego?
Analizując wspomnienia ze spotkania pod samotną łódką do takiego wniosku doszła. Cokolwiek zadziało się w Michaelu nie tylko doprowadziło do zmian, te wszak dla każdego człowieka są naturalne. Zamiast naturalnego biegu wydarzeń, doprowadziło do spustoszenia, którego efektu mogły być porażające, tak bardzo, jak porażająca mogła być moc intensywnych emocji. Gniew odwraca uwagę od wszechogarniającego smutku. Zwierzęce instynkty nadają złudne poczucie znajomości kierunku własnego życia.
Nie miała w sobie widocznego strachu, a spokój nie dlatego, że budziła grozę własnym znieczuleniem. Wręcz przeciwnie, czuła więcej niż przeciętna osoba, ale nigdy nie próbowała owych emocji zatrzymywać. Z tego powodu, znalazły one prawidłowe ujścia, ułożyły w odpowiedni sposób dla rozwoju każdego człowieka, kruchego w swoich doznaniach. - Bądź spokojny, nikogo nie interesuje tutaj nasza rozmowa prócz nas. Ale nie, nikt nas nie usłyszy. - Powiodła wzrokiem za zaniepokojonym spojrzeniem aurora i zgodnie ze swoimi słowami, upewniła się, iż istotnie w najbliższej okolicy nie była żadna inna żywa dusza, prócz spacerujących w znacznym oddaleniu pastwisk smoków. Chwilę milczeli, a nawet bez szczególnego zwracania uwagi na szczegóły jego zachowania, Ronja dostrzegła jak bardzo musi się stresować. Dopiero po usłyszeniu jej słów Tonks zdawał się chociaż odrobinę uspokoić. - W takim razie słucham uważnie co się dzieje. Potrzymasz je proszę na chwilę?
Zapytała, wyciągając w stronę mężczyzny plik papierów. Nic ważnego się pośród nich nie kryło, ot spis zużytych medykamentów i połatanych dziur w smokologach, a dla Michaela trzymany przedmiot mógł odwrócić uwagę od nerwowych gestów.
Jedno słowo potwierdzenia, upewniło ją ostatecznie, że w istocie mężczyzna był na to gotowy. Na przyjęcie pomocy, a jeśli nie jej efektywne użycie, to przynajmniej wspólne dążenie do poprawy. - Tak. Zauważyłam. - Pokiwała głową twierdząco, na horyzoncie wyszukując skupisko krzewów, do których zmierzali. Oparte o boczną ścianę budynku administracyjnego, z daleko wyglądały całkiem niepozornie, tylko wtajemniczeni doceniali leczniczą działalność ich późnych owoców. - Cieszę się, że ty również to zauważyłeś, jesteśmy zatem na tej samej stronie. Chociaż w tym przypadku. - Dodała z przekorą, dla rozluźnienia sytuacji. Mieli spędzić tutaj jeszcze spory kawałek czasu, zatem rozmowa nie mogła w całości opierać się na jego zwierzeniach. Nie kiedy, tak czy siak wywierał na sobie tak potężną presję.
- “Pozwolić sobie” to niezwykle dziwne sformułowanie. - Zaczęła, tradycyjnie dla siebie z zupełnie innej strony tematu. - Jak możemy pozwalać coś samym sobie? Albo nie pozwalać? Jeśli chciałeś coś zrobić, wykonać jakiś czyn, to znaczy, że musiałeś o nim myśleć. Jeśli wykonałeś go za późno, coś musiało do tego doprowadzić. - Wróciła na chwilę wzrokiem do twarzy mężczyzny, a następnie ponownie skupiła się na ścieżce, którą się poruszali.
- To, co teraz robisz… Ta walka. Jak myślisz, co ona z tobą robi? Śmierć, krzywda, strata. Co czujesz wobec nich teraz co jest inne od czasów sprzed wojny? Kiedy rozmawialiśmy w Ministerstwie byłeś zaledwie młodym wilkołakiem, miałeś zarzuty, wątpliwości. Czuję, że coś się zmieniło w tej części twojej tożsamości. Jest drapieżna. Dzika. Zawsze taka była i o tym nie wspomniałeś, czy to coś nowego?
Analizując wspomnienia ze spotkania pod samotną łódką do takiego wniosku doszła. Cokolwiek zadziało się w Michaelu nie tylko doprowadziło do zmian, te wszak dla każdego człowieka są naturalne. Zamiast naturalnego biegu wydarzeń, doprowadziło do spustoszenia, którego efektu mogły być porażające, tak bardzo, jak porażająca mogła być moc intensywnych emocji. Gniew odwraca uwagę od wszechogarniającego smutku. Zwierzęce instynkty nadają złudne poczucie znajomości kierunku własnego życia.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
-Ludzi interesuje zbyt wiele rzeczy. - westchnął, kontrując jej zapewnienia. Może i byli w bezpiecznym w teorii rezerwacie, ale Michael Tonks i tak miał oczy dookoła głowy. Trwała wojna, wrogowie czaili się wszędzie. Nawet nie zauważył, jak stał się równie - jeśli nie bardziej - paranoiczny jak aurorzy ze zbyt długim stażem. Obawy, że cały świat jest przeciw niemu, nawarstwiły się stopniowo i niepostrzeżenie. Ronja pamiętała, że już podczas ich pierwszej terapii Michael czuł się potwornie nieswojo ze świadomością, że jego nazwisko jest teraz w rejestrze wilkołaków, że całe Ministerstwo wie o jego przypadłości. Uczucie, że wszyscy wiedzą towarzyszyło mu już wtedy, gdy wrócił do pracy w Biurze Aurorów, jeszcze przed wybuchem wojny. Teraz zaś konsekwencjami tej wiedzy nie były już przecież tylko krzywe spojrzenia - profesja aurora była tożsamą z byciem wrogiem Ministerstwa, jego nazwisko widniało na listach gończych, a aresztowanie Justine przelało chyba czarę goryczy. Do sierpnia pojmanie lub śmierć były tylko hipotetyczną ewentualnością - udając się na odsiecz po siostrę do Azkabanu, Michael przekonał się zaś jak aresztowanie zniszczyło i ją i wszystkich innych. Jego samego. Centaury, które poległy gdy legilimenta wydobył z Justine informacje o umiejscowieniu Oazy. To chyba właśnie wtedy stał się jeszcze ostrożniejszy, jeszcze bardziej agresywny, to dlatego bez wahania podniósł różdżkę przeciw szmalcownikom i podejrzliwie przepytywał nawet samą Ronję.
Wziął od niej te papiery, był w końcu (mniej więcej) dobrze wychowany - i nawet nie podejrzewał, że właśnie padł ofiarą psychologicznego fortelu.
Zauważyła. Spuścił lekko głowę, zastanawiając się, jak długo był ślepy na spostrzegawczość innych. Skoro zauważyli Harold, aurorzy, wszyscy...
...kto jeszcze nie mówił mu o tym prosto w twarz?
Naprawdę myślał przecież, że jakoś trzyma się w ryzach.
-Nie rozmawialibyśmy, gdybyśmy nie byli po tej samej stronie. - sprostował bezbarwnym tonem. Przygarbił lekko ramiona, zastanawiając się, jak jej to wyjaśnić.
-Nie, to nie takie... proste. - westchnął w końcu, z odrobiną zazdrości. Nie rozumiesz, nigdy nie rozumiałaś. Podniósł na nią wzrok i choć bardzo, bardzo starał się być spokojny, to w źrenicach rozbłysła iskierka irytacji. -To nie takie proste, gdy pozwalasz nie tylko sobie, ale też wilkowi. - wyjaśnił głuchym głosem. Gdy przyznawał się do tego na głos, to brzmiało jakoś upiorniej. Niewłaściwie.
No pewnie, że niewłaściwie. Nazywaj mnie już tym wilkiem, ale F e n r i r jestem. - przytaknął Fenrir.
Westchnął ciężko, wyprostował ramiona i spiorunował Ronję wzrokiem. Tyle pytań, tak mało obserwacji.
-A ty? - odparował, nie tłumiąc już pretensji. Spieprzyłaś to, Fancourt. Spieprzyliśmy oboje, bo nie ułatwiałem ci sprawy. Ale może chociaż ty mogłaś mi wtedy pomóc. -Ty mi powiedz, zawsze taka była? Widziałaś go wtedy, na poprzedniej terapii, czy też przegapiłaś sygnały ostrzegawcze? - wyrzucił w końcu z goryczą, bo to o to przyszedł spytać.
Złościł się teraz inaczej niż podczas walki ze szmalcownikiem. Teraz - j e s z c z e - był sobą. Rozgoryczonym, rozżalonym, zawiedzionym. Dzikość tliła się gdzieś w tonie głosu, ale trzymał ją - jego - w ryzach. Póki co.
Może gdybyś prowadziła tą cholerną terapię lepiej, nie musiałbym się z nim użerać - chciał wypalić jej prosto w twarz, ale powstrzymały go ostatnie odruchy dobrego wychowania. Może zresztą doskonale wiedziała, że właśnie to chciał powiedzieć - minę trudniej było utrzymać w ryzach niż słowa.
-Może był ze mną zawsze, może dopiero od niedawna, nie wiem. - przyznał z goryczą.
Idioto, byłem tu zawsze.
Przymknął lekko oczy, nie chcąc przyznawać mu racji.
-Odkąd wojna rozgorzała na dobre, jest coraz trudniej. - przyznał niechętnie. -N..nie wiem na ile znasz się na czarnej magii, ale podobno po Cruciatusie można oszaleć, wiesz? - skrzyżował ręce na piersiach, uparcie unikając jej wzroku. W głosie zabrzmiała nuta fałszu. Oberwał w lipcu Zaklęciem Niewybaczalnym, ale to nie była przyczyna, to był katalizator.
-Ja po prostu... przestałem się po tym bawić w półśrodki. - zakończył głucho, nieświadom, jak głęboka nienawiść odmalowała się w tym momencie na jego twarzy.
Do siebie? Do Fenrira? Do n i c h - wrogów, których z każdym dniem przybywało?
A może do całego świata?
Wziął od niej te papiery, był w końcu (mniej więcej) dobrze wychowany - i nawet nie podejrzewał, że właśnie padł ofiarą psychologicznego fortelu.
Zauważyła. Spuścił lekko głowę, zastanawiając się, jak długo był ślepy na spostrzegawczość innych. Skoro zauważyli Harold, aurorzy, wszyscy...
...kto jeszcze nie mówił mu o tym prosto w twarz?
Naprawdę myślał przecież, że jakoś trzyma się w ryzach.
-Nie rozmawialibyśmy, gdybyśmy nie byli po tej samej stronie. - sprostował bezbarwnym tonem. Przygarbił lekko ramiona, zastanawiając się, jak jej to wyjaśnić.
-Nie, to nie takie... proste. - westchnął w końcu, z odrobiną zazdrości. Nie rozumiesz, nigdy nie rozumiałaś. Podniósł na nią wzrok i choć bardzo, bardzo starał się być spokojny, to w źrenicach rozbłysła iskierka irytacji. -To nie takie proste, gdy pozwalasz nie tylko sobie, ale też wilkowi. - wyjaśnił głuchym głosem. Gdy przyznawał się do tego na głos, to brzmiało jakoś upiorniej. Niewłaściwie.
No pewnie, że niewłaściwie. Nazywaj mnie już tym wilkiem, ale F e n r i r jestem. - przytaknął Fenrir.
Westchnął ciężko, wyprostował ramiona i spiorunował Ronję wzrokiem. Tyle pytań, tak mało obserwacji.
-A ty? - odparował, nie tłumiąc już pretensji. Spieprzyłaś to, Fancourt. Spieprzyliśmy oboje, bo nie ułatwiałem ci sprawy. Ale może chociaż ty mogłaś mi wtedy pomóc. -Ty mi powiedz, zawsze taka była? Widziałaś go wtedy, na poprzedniej terapii, czy też przegapiłaś sygnały ostrzegawcze? - wyrzucił w końcu z goryczą, bo to o to przyszedł spytać.
Złościł się teraz inaczej niż podczas walki ze szmalcownikiem. Teraz - j e s z c z e - był sobą. Rozgoryczonym, rozżalonym, zawiedzionym. Dzikość tliła się gdzieś w tonie głosu, ale trzymał ją - jego - w ryzach. Póki co.
Może gdybyś prowadziła tą cholerną terapię lepiej, nie musiałbym się z nim użerać - chciał wypalić jej prosto w twarz, ale powstrzymały go ostatnie odruchy dobrego wychowania. Może zresztą doskonale wiedziała, że właśnie to chciał powiedzieć - minę trudniej było utrzymać w ryzach niż słowa.
-Może był ze mną zawsze, może dopiero od niedawna, nie wiem. - przyznał z goryczą.
Idioto, byłem tu zawsze.
Przymknął lekko oczy, nie chcąc przyznawać mu racji.
-Odkąd wojna rozgorzała na dobre, jest coraz trudniej. - przyznał niechętnie. -N..nie wiem na ile znasz się na czarnej magii, ale podobno po Cruciatusie można oszaleć, wiesz? - skrzyżował ręce na piersiach, uparcie unikając jej wzroku. W głosie zabrzmiała nuta fałszu. Oberwał w lipcu Zaklęciem Niewybaczalnym, ale to nie była przyczyna, to był katalizator.
-Ja po prostu... przestałem się po tym bawić w półśrodki. - zakończył głucho, nieświadom, jak głęboka nienawiść odmalowała się w tym momencie na jego twarzy.
Do siebie? Do Fenrira? Do n i c h - wrogów, których z każdym dniem przybywało?
A może do całego świata?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Do bólu obojętna, sprytnie neutralna, a może prawdziwie obiektywna? Nie brała stron, nie miała stron, gdy nie chodziło o swoich pacjentów, chociaż potrafiła dobrze odkryć je w większości konfliktów. Konfliktów, które mogła rozłożyć na czynniki pierwsze do tego stopnia, że zamiast konkretami, stawały się zaledwie składnikami większej całości, co z góry zaburzyło ich stronniczość. Kiedy pierwszy raz poznała Michaela, dopiero wkraczała na ścieżkę zrozumienia obszerność dyscypliny magipsychiatrii w prawdziwym jej znaczeniu, a i on sam sprawiał wrażenie, całkiem innego człowieka. Piastował funkcję niebezpieczną, bo owszem taki był zawód aurora, ale ostatecznie stanowił on do pewnego momentu pracę jak każdą inną, która dopiero w ostatnich czasach przekształciła się w dosłowną walkę o przetrwanie. Nie musiała przywiązywać większej wagi do rozbieganego spojrzenia, dłoni gotowych sięgnąć po różdżkę w każdej chwili spiętych mięśni ramion, by wiedzieć, że miała do czynienia z kimś wiecznie czujnym. Jego demony nie odejdą szybko, ani skutecznie. Ronja nie wiedziała, w jakim stopniu Michael zdawał sobie sprawę, jak długi proces rekonwalescencji do całkowitego zdrowia przed nim czekał, ale jeśli tylko mogła mu w nim pomóc, zamierzała to zrobić. Obserwowany nie tylko przez ludzi, którym obiecał ochronę pod przysięgą obrony słabszych, ale też własnych współtowarzyszy, a wreszcie przez siebie samego, drugą tożsamość, która czaiła się w każdym oddechu.
- A jaka to strona, tak właściwie? - Spytała, nie oczekując klarownej odpowiedzi, zamiast tego z westchnięciem kierując kroki w stronę krzaku gwiezdnicy. Ton głosu czarodzieja nabierał szorstkości, a w oczach zaiskrzył wrogi błysk, który upewnił kobietę w tym, że Tonks w jedynej ostoi samotności człowieka nie był w pojedynkę. Umysł, stanowił najbardziej skomplikowany bastion obrony każdej jednostki, misternie zbudowaną twierdzę własnych myśli, do której plany i klucze mieli tylko oni sami. Sama potencjalność tego, że sanktuarium tej ciszy mogła nawiedzić inna jaźń napawała Fancourt smutkiem. - Nigdy nie jest. Gdyby było, jestem pewna, że sam poradziłbyś sobie z tym bez niczyjej pomocy. - Zgodziła się, dłońmi rozczesując zielonkawe liście. Konsekwentne próby samodoskonalenia się w dziedzinie alchemii przynosiły powoli swoje skutki, a znajomość ingrediencji, szczególnie ziołowych, upewniała Ronję we właściwym ukierunkowaniu jej rozwoju. W końcu jeśli mogła w jakiś sposób udoskonalić swoje uzdrowicielskie usługi, nie zamierzała z niego zrezygnować, nawet mimo wydłużonego czasu i poświęcenia go na naukę. - A więc to On. Nikt nie zna cię lepiej niż ty sam, Michael. Ja sama wiem tyle, ile zechcesz mi powiedzieć i będę zdolna połączyć swoją wiedzą. Moje przypuszczenia, czy tezy nie biorą się z powietrza, chociaż byłaby to miła i zapewne lekka odmiana. - Odpowiedziała, skutecznie ignorując rosnącą irytację w głosie swojego rozmówcy. Jeśli miał oskarżać kogokolwiek, lepiej, żeby była to ona w tym relatywnie bezpiecznym środowisku. Gdyby stracił kontrolę podczas jednej z misji… Wolała nie zastanawiać się nad taką możliwością, jednak musieli do niej wkrótce dojść razem. A konkretniej, jak w takich sytuacjach sobie z tym radzić. - Do czego zmierzam i może nie być to dla ciebie pocieszeniem, chociaż mam nadzieję, że nie po nie tutaj przyszedłeś, nie jestem nieomylna. Wiele się zmieniło od tamtego czasu, zarówno we mnie, a szczególnie w tym kontekście, u ciebie. - Ucięła kilka gałązek gotowych do ususzenia, po czym zwróciła się twarzą w stronę blondyna. - Dysocjacyjne zaburzenie tożsamości Rozdwojenie jaźni w potocznym języku. Zmiany nastroju, epizody psychotyczne, bóle głowy, ataki paniki, zaburzenia snu oraz amnezja, to wszystko może być konsekwencją schorzenia, którego profesjonaliści mogą nie wykryć przez lata, nawet dekady. - Wytłumaczyła, podając mu kilka szybkich faktów, w nadziei, że konkrety pomogą utrzymać uwagę i spokój Tonksa przy niej. Nie zamierzała się z nim dzielić wszystkimi spostrzeżeniami, niektóre zbędne dla pacjenta nieobytego z terminolgią mogły budzić tylko dezorientację, ale pierwsze uwagi skrzętnie zachowywała w swojej pamięci. Wieloletnie wystawienie na działalność czarnej magii, wahania emocjonalne spotęgowane klątwą wilkołactwa, istotnie, możliwe było, że On był z Michaelem dłużej, niż wiedzieli. Dłużej niż wiedział sam. - Ma jakieś imię, czy nazwę? - Spytała delikatnie. Sama Ronja nie znała się na szczegółach użytkowania czarnej magii, natomiast dobrze zaznajomiona była z jej skutkami w gestii obrażeń, a także konsekwencji niektórych zaklęć. - Szaleństwo to dosyć ogólny termin, ale tak. To zaklęcie może powodować trwałe uszkodzenia mózgu. - Obłęd, w jaki popadała jego ofiara, był niezwykle ciężki do zwalczenia, a profilaktyka opierała się na stosunkowo mozolnej magipsychoterapii.
- Może poniekąd do tego dążyli. - Dodała w lekkim zamyśleniu, podczas gdy na twarzy malowało się zrozumienie, ale bez cienia litości. Wiedziała, że nie chodziło tutaj o puste gesty, ale też zwykłe wsparcie niekiedy liczyło się równie mocno, co treściwe rady. - Koniec półśrodków, to przekraczanie granic, które z jakiegoś powodu wcześniej istniały. Ocena tego, czy słusznie, czy nie, może zająć wiele czasu, a konsekwencje ich pogwałcenia nie czekają na nasze refleksje. - Ucięła odpowiednią ilość rośliny, zawiązując mały bukiecik sznurkiem konopnym, który wyciągnęła z kieszeni. - Miewałam złe diagnozy. Bywałam ślepa na oczywiste problemy, a nawet uparcie dążyłam do złych rozwiązań. Uczymy się przez całe życie, a półśrodki to doskonałe narzędzia na posunięcie celu do przodu. Nie mija dzień, w którym nie myślę o swoich błędach w zawodzie. Pod tym względem jest on dosyć podobny do twojego. Jedna decyzja może kosztować życie.
- A jaka to strona, tak właściwie? - Spytała, nie oczekując klarownej odpowiedzi, zamiast tego z westchnięciem kierując kroki w stronę krzaku gwiezdnicy. Ton głosu czarodzieja nabierał szorstkości, a w oczach zaiskrzył wrogi błysk, który upewnił kobietę w tym, że Tonks w jedynej ostoi samotności człowieka nie był w pojedynkę. Umysł, stanowił najbardziej skomplikowany bastion obrony każdej jednostki, misternie zbudowaną twierdzę własnych myśli, do której plany i klucze mieli tylko oni sami. Sama potencjalność tego, że sanktuarium tej ciszy mogła nawiedzić inna jaźń napawała Fancourt smutkiem. - Nigdy nie jest. Gdyby było, jestem pewna, że sam poradziłbyś sobie z tym bez niczyjej pomocy. - Zgodziła się, dłońmi rozczesując zielonkawe liście. Konsekwentne próby samodoskonalenia się w dziedzinie alchemii przynosiły powoli swoje skutki, a znajomość ingrediencji, szczególnie ziołowych, upewniała Ronję we właściwym ukierunkowaniu jej rozwoju. W końcu jeśli mogła w jakiś sposób udoskonalić swoje uzdrowicielskie usługi, nie zamierzała z niego zrezygnować, nawet mimo wydłużonego czasu i poświęcenia go na naukę. - A więc to On. Nikt nie zna cię lepiej niż ty sam, Michael. Ja sama wiem tyle, ile zechcesz mi powiedzieć i będę zdolna połączyć swoją wiedzą. Moje przypuszczenia, czy tezy nie biorą się z powietrza, chociaż byłaby to miła i zapewne lekka odmiana. - Odpowiedziała, skutecznie ignorując rosnącą irytację w głosie swojego rozmówcy. Jeśli miał oskarżać kogokolwiek, lepiej, żeby była to ona w tym relatywnie bezpiecznym środowisku. Gdyby stracił kontrolę podczas jednej z misji… Wolała nie zastanawiać się nad taką możliwością, jednak musieli do niej wkrótce dojść razem. A konkretniej, jak w takich sytuacjach sobie z tym radzić. - Do czego zmierzam i może nie być to dla ciebie pocieszeniem, chociaż mam nadzieję, że nie po nie tutaj przyszedłeś, nie jestem nieomylna. Wiele się zmieniło od tamtego czasu, zarówno we mnie, a szczególnie w tym kontekście, u ciebie. - Ucięła kilka gałązek gotowych do ususzenia, po czym zwróciła się twarzą w stronę blondyna. - Dysocjacyjne zaburzenie tożsamości Rozdwojenie jaźni w potocznym języku. Zmiany nastroju, epizody psychotyczne, bóle głowy, ataki paniki, zaburzenia snu oraz amnezja, to wszystko może być konsekwencją schorzenia, którego profesjonaliści mogą nie wykryć przez lata, nawet dekady. - Wytłumaczyła, podając mu kilka szybkich faktów, w nadziei, że konkrety pomogą utrzymać uwagę i spokój Tonksa przy niej. Nie zamierzała się z nim dzielić wszystkimi spostrzeżeniami, niektóre zbędne dla pacjenta nieobytego z terminolgią mogły budzić tylko dezorientację, ale pierwsze uwagi skrzętnie zachowywała w swojej pamięci. Wieloletnie wystawienie na działalność czarnej magii, wahania emocjonalne spotęgowane klątwą wilkołactwa, istotnie, możliwe było, że On był z Michaelem dłużej, niż wiedzieli. Dłużej niż wiedział sam. - Ma jakieś imię, czy nazwę? - Spytała delikatnie. Sama Ronja nie znała się na szczegółach użytkowania czarnej magii, natomiast dobrze zaznajomiona była z jej skutkami w gestii obrażeń, a także konsekwencji niektórych zaklęć. - Szaleństwo to dosyć ogólny termin, ale tak. To zaklęcie może powodować trwałe uszkodzenia mózgu. - Obłęd, w jaki popadała jego ofiara, był niezwykle ciężki do zwalczenia, a profilaktyka opierała się na stosunkowo mozolnej magipsychoterapii.
- Może poniekąd do tego dążyli. - Dodała w lekkim zamyśleniu, podczas gdy na twarzy malowało się zrozumienie, ale bez cienia litości. Wiedziała, że nie chodziło tutaj o puste gesty, ale też zwykłe wsparcie niekiedy liczyło się równie mocno, co treściwe rady. - Koniec półśrodków, to przekraczanie granic, które z jakiegoś powodu wcześniej istniały. Ocena tego, czy słusznie, czy nie, może zająć wiele czasu, a konsekwencje ich pogwałcenia nie czekają na nasze refleksje. - Ucięła odpowiednią ilość rośliny, zawiązując mały bukiecik sznurkiem konopnym, który wyciągnęła z kieszeni. - Miewałam złe diagnozy. Bywałam ślepa na oczywiste problemy, a nawet uparcie dążyłam do złych rozwiązań. Uczymy się przez całe życie, a półśrodki to doskonałe narzędzia na posunięcie celu do przodu. Nie mija dzień, w którym nie myślę o swoich błędach w zawodzie. Pod tym względem jest on dosyć podobny do twojego. Jedna decyzja może kosztować życie.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jaka to strona?
Moja własna. - przemknęło przez myśl warkliwie, z zaskakującą klarownością. Wstrzymał na chwilę oddech, niepewny, czy ta myśl była jego własna czy też nie. Wdech, wydech. Był mugolakiem, miał w rodzinie mugoli, tylko to miał pewnie na myśli, nazywając stronę własną. Zabijano w końcu takich jak on, zabito by i jego.
Tylko to, prawda...?
Starał się przecież wyplenić z siebie egoizm, z przekonaniem wesprzeć ideały, wszelkie wątpliwości spychając na dno świadomości. Na samo dno, razem z Fenrirem.
-Strona, która nie planuje kwietniową nocą przeprowadzić ludobójstwa, nie zabija w świetle dnia małych dzieci, jedyna słuszna strona. - odwarknął dziwnie ofensywnie, choć przecież nie musiał przekonywać Ronji ani siebie samego. Pokręcił lekko głową, odganiając natarczywe myśli i słuchał dalej.
I nie wierzył w to, co słyszy. Spojrzał na Ronję zdumiony dźwiękiem diagnozy. Michael Tonks, którego zapamiętała, był sceptykiem i w zależności od dnia i humoru albo patrzyłby w dal gdzieś nieobecnie albo próbował wręcz kwestionować jej słowa. Teraz jednak zdołał spojrzeć jej prosto w oczy, wyraźnie wstrząśnięty, ale bez słowa protestu.
Tak, jakby już wiedział - choć nie chciało mu się w to wierzyć. Zawsze nazywał go po prostu wilkiem, w Azkabanie zaczął się nawet martwić, czy nie zawarł paktu z demonem. Tak było jakoś... prościej.
Objawy brzmiały jednak w punkt. Poza amnezją, choć nie wiedział, czy i ile Fenrir przed nim ukrywa.
-Co to znaczy? - wydusił w końcu zduszonym głosem. -Dla mnie? - uściślił od razu. Dla nas? -Jak to... leczyć? - dodał z pewnym wysiłkiem, bo zebranie słów utrudniał mu nagły, podskórny lęk. Jego własny? Kogoś innego?
(Co się teraz ze mną stanie, zabijesz mnie, zabijecie?!)
Skronie zapulsowały bólem.
Gdy spytała o imię, poczuł pokusę poddania się - ból by wtedy usta, a on spojrzałby na Ronję ze szczerą pretensją i przedstawił się z dumą i agresją, może nawet zdołałby wpleść w słowa jakąś zawoalowaną groźbę. Żadna kobieta mnie nie zabije, powiedz jej to, POWIEDZ. Nie wiem, czemu w ogóle jej ufasz, wygląda trochę jak tamta, która naprawdę chciała c i ę zabić.
Nie.
Potrzebował przecież pomocy, nawet za cenę pretensji i migreny. Dlatego nie przedstawił się osobiście, z typową dla tego drugiego arogancją. Przedstawił go sam, z wyraźną rezygnacją.
-Fenrir. - wymamrotał, nie zamierzając dopuścić Fenrira do Ronji. -Tak się nazwał. - dodał, zażenowany. Imię brzmiało już mniej obco, niż gdy po raz pierwszy pojawiło się w umyśle, już nie drażniło, a wydawało się przerażająco znajome, wręcz komfortowe. To jeszcze bardziej niepokoiło. -Na początku października, ale czułem go wcześniej. - uściślił, w końcu potrzebowała wiedzieć. Fenrir był z nim od dawna, imię nadeszło jako ostatnie.
Umknął wreszcie spojrzeniem, trwałe uszkodzenia w mózgu brzmiały zbyt okropnie, by podtrzymywać kontakt wzrokowy. Jeszcze kilka miesięcy temu przyjąłby to chyba z większym spojrzeniem - ot, kolejna wada w okaleczonym ciele, kolejny powód, by zginąć bohatersko na tej wojnie i nie patrzeć w przyszłość ani nie oglądać się za siebie.
Tyle, że ostatnio chciał móc myśleć o przyszłości. Albo Fenrir chciał. Sam już nie wiedział.
Słuchał dalej, a gdy Ronja przyznała się do błędów w zawodzie, na jego ustach - chyba po raz pierwszy w jej obecności - pojawił się blady cień szczerego uśmiechu.
-Rozumiem. - wtrącił łagodnie, łagodniej niż kiedykolwiek wcześniej.
Byłby hipokrytą, gdyby nie rozumiał.
-Co dalej...? Muszę być... zdolny do walki i dalszej pracy, to jest priorytet. - westchnął w końcu, posyłając jej wymowne spojrzenie. Zdolny do walki szybko - chciał dodać. Nie powinna kierować się dobrem jego, a dobrem sprawy. Założy Fenrirowi smycz, jeśli będzie trzeba, a na lepszej terapii mogliby skupić się potem... prawda?
Nie dramatyzuj. Może jakoś się dogadamy.
Moja własna. - przemknęło przez myśl warkliwie, z zaskakującą klarownością. Wstrzymał na chwilę oddech, niepewny, czy ta myśl była jego własna czy też nie. Wdech, wydech. Był mugolakiem, miał w rodzinie mugoli, tylko to miał pewnie na myśli, nazywając stronę własną. Zabijano w końcu takich jak on, zabito by i jego.
Tylko to, prawda...?
Starał się przecież wyplenić z siebie egoizm, z przekonaniem wesprzeć ideały, wszelkie wątpliwości spychając na dno świadomości. Na samo dno, razem z Fenrirem.
-Strona, która nie planuje kwietniową nocą przeprowadzić ludobójstwa, nie zabija w świetle dnia małych dzieci, jedyna słuszna strona. - odwarknął dziwnie ofensywnie, choć przecież nie musiał przekonywać Ronji ani siebie samego. Pokręcił lekko głową, odganiając natarczywe myśli i słuchał dalej.
I nie wierzył w to, co słyszy. Spojrzał na Ronję zdumiony dźwiękiem diagnozy. Michael Tonks, którego zapamiętała, był sceptykiem i w zależności od dnia i humoru albo patrzyłby w dal gdzieś nieobecnie albo próbował wręcz kwestionować jej słowa. Teraz jednak zdołał spojrzeć jej prosto w oczy, wyraźnie wstrząśnięty, ale bez słowa protestu.
Tak, jakby już wiedział - choć nie chciało mu się w to wierzyć. Zawsze nazywał go po prostu wilkiem, w Azkabanie zaczął się nawet martwić, czy nie zawarł paktu z demonem. Tak było jakoś... prościej.
Objawy brzmiały jednak w punkt. Poza amnezją, choć nie wiedział, czy i ile Fenrir przed nim ukrywa.
-Co to znaczy? - wydusił w końcu zduszonym głosem. -Dla mnie? - uściślił od razu. Dla nas? -Jak to... leczyć? - dodał z pewnym wysiłkiem, bo zebranie słów utrudniał mu nagły, podskórny lęk. Jego własny? Kogoś innego?
(Co się teraz ze mną stanie, zabijesz mnie, zabijecie?!)
Skronie zapulsowały bólem.
Gdy spytała o imię, poczuł pokusę poddania się - ból by wtedy usta, a on spojrzałby na Ronję ze szczerą pretensją i przedstawił się z dumą i agresją, może nawet zdołałby wpleść w słowa jakąś zawoalowaną groźbę. Żadna kobieta mnie nie zabije, powiedz jej to, POWIEDZ. Nie wiem, czemu w ogóle jej ufasz, wygląda trochę jak tamta, która naprawdę chciała c i ę zabić.
Nie.
Potrzebował przecież pomocy, nawet za cenę pretensji i migreny. Dlatego nie przedstawił się osobiście, z typową dla tego drugiego arogancją. Przedstawił go sam, z wyraźną rezygnacją.
-Fenrir. - wymamrotał, nie zamierzając dopuścić Fenrira do Ronji. -Tak się nazwał. - dodał, zażenowany. Imię brzmiało już mniej obco, niż gdy po raz pierwszy pojawiło się w umyśle, już nie drażniło, a wydawało się przerażająco znajome, wręcz komfortowe. To jeszcze bardziej niepokoiło. -Na początku października, ale czułem go wcześniej. - uściślił, w końcu potrzebowała wiedzieć. Fenrir był z nim od dawna, imię nadeszło jako ostatnie.
Umknął wreszcie spojrzeniem, trwałe uszkodzenia w mózgu brzmiały zbyt okropnie, by podtrzymywać kontakt wzrokowy. Jeszcze kilka miesięcy temu przyjąłby to chyba z większym spojrzeniem - ot, kolejna wada w okaleczonym ciele, kolejny powód, by zginąć bohatersko na tej wojnie i nie patrzeć w przyszłość ani nie oglądać się za siebie.
Tyle, że ostatnio chciał móc myśleć o przyszłości. Albo Fenrir chciał. Sam już nie wiedział.
Słuchał dalej, a gdy Ronja przyznała się do błędów w zawodzie, na jego ustach - chyba po raz pierwszy w jej obecności - pojawił się blady cień szczerego uśmiechu.
-Rozumiem. - wtrącił łagodnie, łagodniej niż kiedykolwiek wcześniej.
Byłby hipokrytą, gdyby nie rozumiał.
-Co dalej...? Muszę być... zdolny do walki i dalszej pracy, to jest priorytet. - westchnął w końcu, posyłając jej wymowne spojrzenie. Zdolny do walki szybko - chciał dodać. Nie powinna kierować się dobrem jego, a dobrem sprawy. Założy Fenrirowi smycz, jeśli będzie trzeba, a na lepszej terapii mogliby skupić się potem... prawda?
Nie dramatyzuj. Może jakoś się dogadamy.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Poruszała ostrożnie palcami u dłoni, odbiegając myślami w stronę swojej własnej choroby. Miała ten luksus, że zazwyczaj nikt nie mógł jej dostrzec, nawet jeśli poszukiwał słabości kobiety, ale wciąż przecież dobrze pamiętała swój tragiczny stan sprzed kilku miesięcy. Cień człowieka przykuty do łóżka, bez czucia w kończynach, które niosły Fancourt przez całe życie, za to z kręgosłupem kruchym niczym kartka wymyślnego papieru. Jeden gwałtowniejszy ruch mógł ją rozedrzeć na połowę.
Ogień zaczyna się w nich samych, a ten Michela płonął już od dawna żarem wrogim i niebezpiecznym.
Zignorowała głośniejszą odpowiedź mężczyzny, słusznie dedukując, że nie był to czas na rozmowy o stronach, mieli przed sobą ważniejsze zmartwienia, które wymagały doraźnej pomocy. Egzystencjalne dywagacje i opinie, najwyraźniej w wielu aspektach sprzeczne, musiały zatem pozostać w jej umyśle aż do następnego spotkania. Takowe na pewno musiało mieć miejsce, chociaż Ronja nie była pewna, czy z tej oczywistość zdawał sobie sprawę i Tonks. Magia lecznicza miała w zwyczaju działać doraźnie, na oczach rannych redukując obrażenia, ale magipsychiatria nie posiadała luksusów natychmiastowych efektów. Była sztuką dla cierpliwych, a przede wszystkim tych, którzy potrafili ponad drobnym ziarnkiem piasku dostrzec pełny obraz pejzażu. Zauważenie szczegóły nie zapewniało nawet połowę sukcesu, podobnie jak talent nie wystarczył, żeby w jakiejkolwiek dziedzinie osiągnąć mistrzostwo. W perfekcję trzeba włożyć wysiłek, Fancourt coś o tym wiedziała. I chociaż od własnych pacjentów nie wymagała równie surowo co od siebie, to nie omieszkała wspomóc ich na drodze do pełnej rekonwalescencji własnymi radami. Po to tu była, w końcu. Jej łagodność ducha łatwo myliło się z niewyczerpanymi pokładami uprzejmości, ale w zależności od sytuacji, gdy miała ona przynosić efekty, Ronja umiała być surowa. Musiała w końcu przez całe życie. Ponieważ jednak nie spodziewała się tak szybko akceptacji na twarzy mężczyzny, z początkowego spokoju wydaną diagnozą, bursztynowe spojrzenie z zainteresowaniem przesunęło się po twarzy aurora, badając ułożenie brwi, drgnięcie ust, wszystko, co mogłoby naprowadzić ją na oznaki tej emocjonalnej gotowości do zmiany, którą właśnie zaprezentował.
— Dla ciebie, nic. — Odpowiedziała od razu, ze wzruszeniem ramion i pozornie obojętną miną.
— Dla nas znaczy wiele, bo teraz nie jesteś już z tym wszystkim sam. - Nabrała głęboki wdech i ruchem dłoni zachęciła Michaela do tego samego. - Będziemy musieli przygotować się na kilka sesji, w dowolnym dla ciebie czasie, ale bez przesadnych odstępów. Tak, domyślę się kiedy spróbujesz mnie unikać bez wytłumaczenia. — Otrzepała rękawy z gałązek i liści, powoli kierując się w stronę przybudówki do biura administracyjnego. — Fenrir. Jest najpewniej skutkiem jakiejś głęboko wpojonej w psychikę traumy. Tak naprawdę, jej geneza może sięgać dzieciństwa, ale biorąc pod uwagę twój dawny zawód i to, co robisz teraz — przerwała, zastanawiając się jak ująć jego działania i ile tak naprawdę o nich wiedziała. — to na pewno duży wpływ miały bieżące wydarzenia. W każdym razie, nie znalazły one zdrowego i skutecznego miejsca zrozumienia w “twojej głowie”. Zepchnięte w podświadomość stworzyły zatem coś w rodzaju mechanizmu obronnego. Ty jako ty, jesteś wolny od złych wspomnień, przerzucasz je na swoje drugie “ja”. — Sięgnęła po dokumenty z dłoni czarodzieja, na wymianę wsadzając w nie wiązankę gwiazdnicy, gdy zbliżyli się do pierwszego z zabudowań. Plik papierów, typowo dla siebie, wyprostowała i ułożyła równo, a następnie odłożyła na biurko w zewnętrznym korytarzu sekretariatu. Przypadek Michaela wymagał dłuższego zastanowienia się, oraz zbadania źródeł, szczególnie w przypadku kogoś obarczonego wilkołactwem. Gdy ponownie znaleźli się na ścieżce spacerowej, zadarła głowę w górę, w zamyśleniu obserwując niebo. — Cieszę się. — Odpowiedziała, z pewną dozą zadowolenia dostrzegając nikły uśmiech mężczyzny. Następnego jego słowa jednak spowodowały u uzdrowicielki zrezygnowane westchnięcie połączone z pomrukiem niezadowolenia. — Michael, twoje zdrowie nie jest miotłą, którą wypolerują, umyję i oddam do użytku jak nową. Mam nadzieję, że zdajecie sobie ty i wszyscy, którzy jako priorytet traktują zdolność do walki, a nie życia, z tego sprawę.
Ogień zaczyna się w nich samych, a ten Michela płonął już od dawna żarem wrogim i niebezpiecznym.
Zignorowała głośniejszą odpowiedź mężczyzny, słusznie dedukując, że nie był to czas na rozmowy o stronach, mieli przed sobą ważniejsze zmartwienia, które wymagały doraźnej pomocy. Egzystencjalne dywagacje i opinie, najwyraźniej w wielu aspektach sprzeczne, musiały zatem pozostać w jej umyśle aż do następnego spotkania. Takowe na pewno musiało mieć miejsce, chociaż Ronja nie była pewna, czy z tej oczywistość zdawał sobie sprawę i Tonks. Magia lecznicza miała w zwyczaju działać doraźnie, na oczach rannych redukując obrażenia, ale magipsychiatria nie posiadała luksusów natychmiastowych efektów. Była sztuką dla cierpliwych, a przede wszystkim tych, którzy potrafili ponad drobnym ziarnkiem piasku dostrzec pełny obraz pejzażu. Zauważenie szczegóły nie zapewniało nawet połowę sukcesu, podobnie jak talent nie wystarczył, żeby w jakiejkolwiek dziedzinie osiągnąć mistrzostwo. W perfekcję trzeba włożyć wysiłek, Fancourt coś o tym wiedziała. I chociaż od własnych pacjentów nie wymagała równie surowo co od siebie, to nie omieszkała wspomóc ich na drodze do pełnej rekonwalescencji własnymi radami. Po to tu była, w końcu. Jej łagodność ducha łatwo myliło się z niewyczerpanymi pokładami uprzejmości, ale w zależności od sytuacji, gdy miała ona przynosić efekty, Ronja umiała być surowa. Musiała w końcu przez całe życie. Ponieważ jednak nie spodziewała się tak szybko akceptacji na twarzy mężczyzny, z początkowego spokoju wydaną diagnozą, bursztynowe spojrzenie z zainteresowaniem przesunęło się po twarzy aurora, badając ułożenie brwi, drgnięcie ust, wszystko, co mogłoby naprowadzić ją na oznaki tej emocjonalnej gotowości do zmiany, którą właśnie zaprezentował.
— Dla ciebie, nic. — Odpowiedziała od razu, ze wzruszeniem ramion i pozornie obojętną miną.
— Dla nas znaczy wiele, bo teraz nie jesteś już z tym wszystkim sam. - Nabrała głęboki wdech i ruchem dłoni zachęciła Michaela do tego samego. - Będziemy musieli przygotować się na kilka sesji, w dowolnym dla ciebie czasie, ale bez przesadnych odstępów. Tak, domyślę się kiedy spróbujesz mnie unikać bez wytłumaczenia. — Otrzepała rękawy z gałązek i liści, powoli kierując się w stronę przybudówki do biura administracyjnego. — Fenrir. Jest najpewniej skutkiem jakiejś głęboko wpojonej w psychikę traumy. Tak naprawdę, jej geneza może sięgać dzieciństwa, ale biorąc pod uwagę twój dawny zawód i to, co robisz teraz — przerwała, zastanawiając się jak ująć jego działania i ile tak naprawdę o nich wiedziała. — to na pewno duży wpływ miały bieżące wydarzenia. W każdym razie, nie znalazły one zdrowego i skutecznego miejsca zrozumienia w “twojej głowie”. Zepchnięte w podświadomość stworzyły zatem coś w rodzaju mechanizmu obronnego. Ty jako ty, jesteś wolny od złych wspomnień, przerzucasz je na swoje drugie “ja”. — Sięgnęła po dokumenty z dłoni czarodzieja, na wymianę wsadzając w nie wiązankę gwiazdnicy, gdy zbliżyli się do pierwszego z zabudowań. Plik papierów, typowo dla siebie, wyprostowała i ułożyła równo, a następnie odłożyła na biurko w zewnętrznym korytarzu sekretariatu. Przypadek Michaela wymagał dłuższego zastanowienia się, oraz zbadania źródeł, szczególnie w przypadku kogoś obarczonego wilkołactwem. Gdy ponownie znaleźli się na ścieżce spacerowej, zadarła głowę w górę, w zamyśleniu obserwując niebo. — Cieszę się. — Odpowiedziała, z pewną dozą zadowolenia dostrzegając nikły uśmiech mężczyzny. Następnego jego słowa jednak spowodowały u uzdrowicielki zrezygnowane westchnięcie połączone z pomrukiem niezadowolenia. — Michael, twoje zdrowie nie jest miotłą, którą wypolerują, umyję i oddam do użytku jak nową. Mam nadzieję, że zdajecie sobie ty i wszyscy, którzy jako priorytet traktują zdolność do walki, a nie życia, z tego sprawę.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie jesteś już sam. Słowa, które przed miesiącami uznałby za zwykłą kurtuazję, niespodziewanie trafiły na podatny grunt. Może bywał już tak samotny, że znaczyły więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie był w końcu sam, mieszkał z rodzeństwem, ale nigdy w życiu nie ukrywał przed bliskimi aż tyle. Fenrira. Traum, którymi nie chciał nikogo martwić. Agresji, której sam się czasem bał. Ludzi, których zabił i którzy chcieli go zabić. Zakazanej żądzy, którą przez całe życie spychał na dno umysłu razem z innymi niechcianymi wspomnieniami i na którą pozwolił sobie najpierw pod wpływem narkotyków, a niedawno całkiem świadomie.
Spojrzenie złagodniało, jakby ze wzruszenia, choć na dnie źrenic nadal czaił się złotawy lęk.
A na twarzy odmalowało się niedowierzanie.
Mechanizm o b r o n n y?
-Zawsze myślałem, że jest potworem... - wyznał ze wstydem i zdziwieniem, zanim zdążył ugryźć się w język. Wspomnienia, spychane, cośtam, nie rozumiał tego jeszcze w pełni - ale rozumiał, że coś, co opisywała mu Ronja, jest całkowicie różne od wyjaśnienia, w które uwierzył sam. -Wiesz, po ugryzieniu myślałem... czasem nadal myślę, że sam zostałem potworem. Nie tylko w pełnię. - wyrzucił z siebie wreszcie, ale spojrzenie nadal miał rozbiegane.
Nie znasz Fenrira, nie wiesz, do czego jest zdolny.
Do bardzo złych rzeczy, tak wydawało mu się zawsze i nadal.
Ale od niedawna, zrozumiał też, że... do tych dobrych także. Przynajmniej czasami.
Mechanizm obronny, no proszę.
-Znajdę czas na regularne sesje, zależy mi na jak najszybszych... rezultatach. - obiecał od razu, choć nurtowało go jeszcze jedno pytanie. -Jeśli terapia się powiedzie, to... co z nim dalej będzie? - zniknie?
Spodziewał się ulgi, a nie dziwnego ukłucia żalu.
Ruszył za Ronją ścieżką. Spacer trochę uspokajał. Milczał dłuższą chwilę, jakby nie chciał odnosić się do słów uzdrowicielki. W końcu jednak westchnął ciężko.
-Co, jeśli priorytetem jest zdolność do walki, a nie życie? - wyszeptał, podnosząc na nią jasne oczy. Tym razem już bez smutku ani gniewu ani pretensji, jedynie z gorzką rezygnacją i pewną wdzięcznością. Miłe, że choć jej zależało. -Powinienem był umrzeć wtedy, po ugryzieniu. Czasem trudno jest żyć z czymś takim. - wyznał, skoro mieli już dzień szczerości. Zresztą, zdawała się to wiedzieć, zawsze. Był u niej w naprawdę złym stanie. -I... długi czas myślałem, że żyję na kredyt. Teraz... już mniej. Chciałbym wydobrzeć, Ronja. - naprawdę bym chciał, uświadomił sobie, z zaskoczeniem. -Ale najpierw - chcę zadbać o to, bym sam nikogo nie skrzywdził.
Spojrzenie złagodniało, jakby ze wzruszenia, choć na dnie źrenic nadal czaił się złotawy lęk.
A na twarzy odmalowało się niedowierzanie.
Mechanizm o b r o n n y?
-Zawsze myślałem, że jest potworem... - wyznał ze wstydem i zdziwieniem, zanim zdążył ugryźć się w język. Wspomnienia, spychane, cośtam, nie rozumiał tego jeszcze w pełni - ale rozumiał, że coś, co opisywała mu Ronja, jest całkowicie różne od wyjaśnienia, w które uwierzył sam. -Wiesz, po ugryzieniu myślałem... czasem nadal myślę, że sam zostałem potworem. Nie tylko w pełnię. - wyrzucił z siebie wreszcie, ale spojrzenie nadal miał rozbiegane.
Nie znasz Fenrira, nie wiesz, do czego jest zdolny.
Do bardzo złych rzeczy, tak wydawało mu się zawsze i nadal.
Ale od niedawna, zrozumiał też, że... do tych dobrych także. Przynajmniej czasami.
Mechanizm obronny, no proszę.
-Znajdę czas na regularne sesje, zależy mi na jak najszybszych... rezultatach. - obiecał od razu, choć nurtowało go jeszcze jedno pytanie. -Jeśli terapia się powiedzie, to... co z nim dalej będzie? - zniknie?
Spodziewał się ulgi, a nie dziwnego ukłucia żalu.
Ruszył za Ronją ścieżką. Spacer trochę uspokajał. Milczał dłuższą chwilę, jakby nie chciał odnosić się do słów uzdrowicielki. W końcu jednak westchnął ciężko.
-Co, jeśli priorytetem jest zdolność do walki, a nie życie? - wyszeptał, podnosząc na nią jasne oczy. Tym razem już bez smutku ani gniewu ani pretensji, jedynie z gorzką rezygnacją i pewną wdzięcznością. Miłe, że choć jej zależało. -Powinienem był umrzeć wtedy, po ugryzieniu. Czasem trudno jest żyć z czymś takim. - wyznał, skoro mieli już dzień szczerości. Zresztą, zdawała się to wiedzieć, zawsze. Był u niej w naprawdę złym stanie. -I... długi czas myślałem, że żyję na kredyt. Teraz... już mniej. Chciałbym wydobrzeć, Ronja. - naprawdę bym chciał, uświadomił sobie, z zaskoczeniem. -Ale najpierw - chcę zadbać o to, bym sam nikogo nie skrzywdził.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wychowano ją dobrze, nie dało się tego ukryć. Stosownie do sytuacji wypowiadała się w razie potrzeby, bez niej milcząc. Zasłużenie, potrafiła prawić odpowiednie komplementy i nigdy nie śpieszyła się w formułowaniu własnych myśli. Dziwna mieszanka uprzejmości z zadziwiającą bezpośredniością w słowach, których używała głównie po to, by dojść z ich pomocą do celu. Dzisiejszego dnia była nim rozmowa z Michaelem, chociaż zapewne trudna dla strony pytanej, to wedle przekonań Ronji, owocna w dalszym leczeniu.
— W momencie gdy przestajemy szukać potworów pod swoimi łóżkami, staje się jasne, że każdy z nas ma jakiegoś w sobie. — Stwierdziła niejednoznacznie, odpływając myślami do źródła dolegliwości Michaela. — Likantropia wyczula twoje emocje, ale nie tworzy z ciebie nikogo gorszego. To zwyczajny, a raczej właśnie nadzwyczajny, proces działalności magii. Żądza krwi, tracenie jasności umysłu podczas przemiany, nie masz na to wpływu. — Daleko Fancourt było do speca od chorób genetycznych, też nie mogła prosić o konsultację kogoś niezaufanego jak Multon. Nie miała problemu z poszerzaniem własnych kompetencji, ale musiała jednocześnie przejawiać się wyjątkową ostrożnością w zaleceniach, jakie kierowała do pacjenta. Takie połączenie dolegliwości psychicznych z genetycznymi wymagało szczególnego skupienia na podejmowanych decyzjach uzdrowicielskich. Ile jeszcze warstw prawdy czekało na odkrycie, nie sposób było powiedzieć. Fenrir. Spróbowała wypowiedzieć słowo w myślach, zastanawiając się, jak wielki impakt na osobowość Michaela miało jej wynaturzenie. Jeśli istniał w podświadomości czarodziej jeszcze podczas pracy w Ministerstwie, problem oraz jego rozwiązanie mogło okazać się znacznie dłuższe do pojęcia. O ile Ronja nie miała nic przeciwko powolnemu tempu rozwoju sprawy, o tyle logika kazała poddawać w wątpliwość cierpliwość Michaela. Jak każdy chory, który zdecydował się na wsparcie medyka, oczekiwał jego efektów, najlepiej w najkrótszym możliwym czasie.
— Doceniam, że traktujesz to poważnie. — Przytaknęła z zadowoleniem, nie wyczuwając w głosie rozmówcy fałszu ani uników. Zadane pytanie zatrzymało się w powietrzu między nimi, kiedy czarownica ostrożnie dobierała słowa kolejnej wypowiedzi. — Terapia magipsychiatryczna nie jest jednolitą drogą do wyzdrowienia. — Zaczęła, powolnym tonem, jednocześnie kierując kroki w stronę wyjścia za bramy rezerwatu. — Będziemy działali wspólnie do momentu, aż objawy dolegliwości nie znikną, ale zawsze istnieje ryzyko nawrotu, zwłaszcza jeśli traumatyczne wydarzenia będą się powtarzać i nabierać na częstotliwości. — Wytłumaczyła, splatając dłonie za swoimi plecami. — Jeśli miałbyś umrzeć, już dawno byś nie żył. — Ucięła łagodnie, ale stanowczo. Jak na osobę, która myślała o świecie i wydarzeniach w nim mających miejsc dużo, to nigdy nie miała w zwyczaju kwestionować losu, ani tego czym kierował ład uniwersum. — Uwierz mi Michael, to, że chcesz wydobrzeć, jest już połową sukcesu. — Dokończyła ciszej. — A teraz, porozmawiajmy o prostych rzeczach, jakie możesz zrobić w stresujących sytuacjach, tak by nie czuć się obezwładnionym przez gniew, czy inne emocje. Zaczynasz od myślenia o własnym oddechu, tym jak unoszą się twoje płuca, a powietrze napełnia ich wnętrze. — Ruszyli oboje przed siebie, mieli bowiem jeszcze długą drogę do celu, ale na horyzoncie pojawiło się coś nowego. Nadzieja.
| zt. x2
— W momencie gdy przestajemy szukać potworów pod swoimi łóżkami, staje się jasne, że każdy z nas ma jakiegoś w sobie. — Stwierdziła niejednoznacznie, odpływając myślami do źródła dolegliwości Michaela. — Likantropia wyczula twoje emocje, ale nie tworzy z ciebie nikogo gorszego. To zwyczajny, a raczej właśnie nadzwyczajny, proces działalności magii. Żądza krwi, tracenie jasności umysłu podczas przemiany, nie masz na to wpływu. — Daleko Fancourt było do speca od chorób genetycznych, też nie mogła prosić o konsultację kogoś niezaufanego jak Multon. Nie miała problemu z poszerzaniem własnych kompetencji, ale musiała jednocześnie przejawiać się wyjątkową ostrożnością w zaleceniach, jakie kierowała do pacjenta. Takie połączenie dolegliwości psychicznych z genetycznymi wymagało szczególnego skupienia na podejmowanych decyzjach uzdrowicielskich. Ile jeszcze warstw prawdy czekało na odkrycie, nie sposób było powiedzieć. Fenrir. Spróbowała wypowiedzieć słowo w myślach, zastanawiając się, jak wielki impakt na osobowość Michaela miało jej wynaturzenie. Jeśli istniał w podświadomości czarodziej jeszcze podczas pracy w Ministerstwie, problem oraz jego rozwiązanie mogło okazać się znacznie dłuższe do pojęcia. O ile Ronja nie miała nic przeciwko powolnemu tempu rozwoju sprawy, o tyle logika kazała poddawać w wątpliwość cierpliwość Michaela. Jak każdy chory, który zdecydował się na wsparcie medyka, oczekiwał jego efektów, najlepiej w najkrótszym możliwym czasie.
— Doceniam, że traktujesz to poważnie. — Przytaknęła z zadowoleniem, nie wyczuwając w głosie rozmówcy fałszu ani uników. Zadane pytanie zatrzymało się w powietrzu między nimi, kiedy czarownica ostrożnie dobierała słowa kolejnej wypowiedzi. — Terapia magipsychiatryczna nie jest jednolitą drogą do wyzdrowienia. — Zaczęła, powolnym tonem, jednocześnie kierując kroki w stronę wyjścia za bramy rezerwatu. — Będziemy działali wspólnie do momentu, aż objawy dolegliwości nie znikną, ale zawsze istnieje ryzyko nawrotu, zwłaszcza jeśli traumatyczne wydarzenia będą się powtarzać i nabierać na częstotliwości. — Wytłumaczyła, splatając dłonie za swoimi plecami. — Jeśli miałbyś umrzeć, już dawno byś nie żył. — Ucięła łagodnie, ale stanowczo. Jak na osobę, która myślała o świecie i wydarzeniach w nim mających miejsc dużo, to nigdy nie miała w zwyczaju kwestionować losu, ani tego czym kierował ład uniwersum. — Uwierz mi Michael, to, że chcesz wydobrzeć, jest już połową sukcesu. — Dokończyła ciszej. — A teraz, porozmawiajmy o prostych rzeczach, jakie możesz zrobić w stresujących sytuacjach, tak by nie czuć się obezwładnionym przez gniew, czy inne emocje. Zaczynasz od myślenia o własnym oddechu, tym jak unoszą się twoje płuca, a powietrze napełnia ich wnętrze. — Ruszyli oboje przed siebie, mieli bowiem jeszcze długą drogę do celu, ale na horyzoncie pojawiło się coś nowego. Nadzieja.
| zt. x2
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
stąd
Kolejne podpalenie i kolejni sprawcy, którzy rozpłynęli się w powietrzu. Nie było czasu, że próbować ich znaleźć, a każda kolejna minuta sprawiała, że sprawcy oddalali się od miejsca zdarzenia. Ale w tej chwili nie to było ważne, a to, żeby zapewnić możliwość kontynuowania życia tym, którzy stali się ofiarą żywiołu. Działała praktycznie mechanicznie, kiedy ludzie byli bezpieczni, zajęła się dogaszaniem miejsca, po to głównie, żeby nie stwarzało dalej niebezpieczeństwo. Żeby ogień nie poniósł się dalej. Nie miała złudzeń z budynku pozostać miały jedynie zgliszcza trawiąc właściwie cały dorobek tych, którzy stali zaraz obok. Żywi, dzisiaj jednak tak dotknięci.
Zakręciło jej się w głowie, przewróciło w żołądku i nie była w stanie nad tym zapanować. Po raz kolejny obudziła się w niej wściekłość. Sądziła, że wchodzi na dobre tory, lepsze. Że wraca do formy, a znów od jakiegoś czasu nawracając mdłości zdawały się temu przeczyć.
- W porządku. - powiedziała jedynie krótko, nie chcąc się nad tym rozwodzić. Właściwie nie chcąc poświęcać temu nawet chwili kolejnej myśli. Nie było takiej potrzeby. A może zwyczajnie uciekała od tematu z ulgą przyjmując, że Keaton postanowił usłużnie podążyć za tym, który sama narzuciła.
- Bardziej znajomościami w porcie. - odpowiedziała marszcząc brwi. - Niuchacze nie zostały uwikłane w tą sprawę. - przyznała jeszcze po krótkiej chwili. Kolejne pytania a właściwie to które pojawiło się jako drugie sprawiło, że uniosła rękę i łokciem uderzyła go pod żebro. - Wszystko było jak trzeba. - mruknęła wywracając oczami. - Ale najpierw dostałam burę za to że zniknąłeś. - naburmuszyła się niezadowolona. Westchnęła krótko, wkładając dłonie do kieszeni. - A kiedy przyznałam, że nie jestem tobą groźby, że o wszystkim się dowiesz. - streściła krótko rozkładając ręce na boki. Spoważniała jednak kiedy powiedział coś jeszcze. Skinęła krótko głową. Nie miała wiele więcej do powiedzenia. Tak jak i podczas spotkania nie odzywała się w tym względzie tak i teraz pozostawiła to bez komentarza. Zadania w tej sprawie zostały rozdzielone.
Raff podał im informacje komu przekazał pluskwy i gdzie należy ich szukać. Rozdzielenie się miało przyspieszyć sam proces weryfikacji. Chociaż sądziła, że bezpieczniej było we dwójkę wierzyła, że Keaton będzie w stanie sam o siebie zadbać. Rozdzielili się, umawiając na konkretną godzinę zaraz przy wejściu do Rezerwatu. To było ostatnie z miejsc które miało otrzymać pluskwy. Najpierw odnalazła Andersa MacTorra, który prowadził niewielki bar w jednej z średniej wielkości wiosek. Zapytała, czy wie wszystko - datę, funkcjonowanie, ustawianie. Ale Raff okazał się rzetelnym mężczyzną. Anders wypowiadał słowa bez większego problemu i problemów takich też nie miał z zainstalowaniem pluskwy. Potem skierowała się na północ. Do Darylla Wasona, szefa drwali w tamtym okręgu, który poprzez swoje znajomości posiadał dość sporą siatkę kontaktów i od lat współpracował z samym Raffem. I on nie napotkał większych problemów. Pozostałe miejsca przedstawiały podobne sytuacje. Poznawała kolejnych ludzi z którymi zamieniła kilka słów, niektórzy w pierwszej chwili reagowali zaskoczeniem na jej widok, ale żaden nie wydał się niegodnym zaufania. W końcu znalazła się pod wejściem do rezerwatu, czekając na pojawienie się Keatona. Jasne tęczówki lustrowały wejściową bramę, kiedy uświadamiała sobie, ze właściwie nigdy wcześniej tutaj nie była.
Kolejne podpalenie i kolejni sprawcy, którzy rozpłynęli się w powietrzu. Nie było czasu, że próbować ich znaleźć, a każda kolejna minuta sprawiała, że sprawcy oddalali się od miejsca zdarzenia. Ale w tej chwili nie to było ważne, a to, żeby zapewnić możliwość kontynuowania życia tym, którzy stali się ofiarą żywiołu. Działała praktycznie mechanicznie, kiedy ludzie byli bezpieczni, zajęła się dogaszaniem miejsca, po to głównie, żeby nie stwarzało dalej niebezpieczeństwo. Żeby ogień nie poniósł się dalej. Nie miała złudzeń z budynku pozostać miały jedynie zgliszcza trawiąc właściwie cały dorobek tych, którzy stali zaraz obok. Żywi, dzisiaj jednak tak dotknięci.
Zakręciło jej się w głowie, przewróciło w żołądku i nie była w stanie nad tym zapanować. Po raz kolejny obudziła się w niej wściekłość. Sądziła, że wchodzi na dobre tory, lepsze. Że wraca do formy, a znów od jakiegoś czasu nawracając mdłości zdawały się temu przeczyć.
- W porządku. - powiedziała jedynie krótko, nie chcąc się nad tym rozwodzić. Właściwie nie chcąc poświęcać temu nawet chwili kolejnej myśli. Nie było takiej potrzeby. A może zwyczajnie uciekała od tematu z ulgą przyjmując, że Keaton postanowił usłużnie podążyć za tym, który sama narzuciła.
- Bardziej znajomościami w porcie. - odpowiedziała marszcząc brwi. - Niuchacze nie zostały uwikłane w tą sprawę. - przyznała jeszcze po krótkiej chwili. Kolejne pytania a właściwie to które pojawiło się jako drugie sprawiło, że uniosła rękę i łokciem uderzyła go pod żebro. - Wszystko było jak trzeba. - mruknęła wywracając oczami. - Ale najpierw dostałam burę za to że zniknąłeś. - naburmuszyła się niezadowolona. Westchnęła krótko, wkładając dłonie do kieszeni. - A kiedy przyznałam, że nie jestem tobą groźby, że o wszystkim się dowiesz. - streściła krótko rozkładając ręce na boki. Spoważniała jednak kiedy powiedział coś jeszcze. Skinęła krótko głową. Nie miała wiele więcej do powiedzenia. Tak jak i podczas spotkania nie odzywała się w tym względzie tak i teraz pozostawiła to bez komentarza. Zadania w tej sprawie zostały rozdzielone.
Raff podał im informacje komu przekazał pluskwy i gdzie należy ich szukać. Rozdzielenie się miało przyspieszyć sam proces weryfikacji. Chociaż sądziła, że bezpieczniej było we dwójkę wierzyła, że Keaton będzie w stanie sam o siebie zadbać. Rozdzielili się, umawiając na konkretną godzinę zaraz przy wejściu do Rezerwatu. To było ostatnie z miejsc które miało otrzymać pluskwy. Najpierw odnalazła Andersa MacTorra, który prowadził niewielki bar w jednej z średniej wielkości wiosek. Zapytała, czy wie wszystko - datę, funkcjonowanie, ustawianie. Ale Raff okazał się rzetelnym mężczyzną. Anders wypowiadał słowa bez większego problemu i problemów takich też nie miał z zainstalowaniem pluskwy. Potem skierowała się na północ. Do Darylla Wasona, szefa drwali w tamtym okręgu, który poprzez swoje znajomości posiadał dość sporą siatkę kontaktów i od lat współpracował z samym Raffem. I on nie napotkał większych problemów. Pozostałe miejsca przedstawiały podobne sytuacje. Poznawała kolejnych ludzi z którymi zamieniła kilka słów, niektórzy w pierwszej chwili reagowali zaskoczeniem na jej widok, ale żaden nie wydał się niegodnym zaufania. W końcu znalazła się pod wejściem do rezerwatu, czekając na pojawienie się Keatona. Jasne tęczówki lustrowały wejściową bramę, kiedy uświadamiała sobie, ze właściwie nigdy wcześniej tutaj nie była.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Budynek administracji
Szybka odpowiedź