Polana
Po ugryzieniu zaklętego ciastka padliście ofiarą niechcianej teleportacji – a po krótkiej chwili wylądowaliście tutaj: postać A w miękkim, lekko wilgotnym od wieczornej rosy mchu; postać B pośród kwitnących pięknie konwalii. Wystarczyło, że podnieśliście wzrok i dostrzegliście swoją obecność.
Gdy tylko wasze spojrzenia się spotkają, ogarną was silne emocje, do złudzenia przypominające miłość: będziecie mieć wrażenie, że dla drugiej osoby zrobicie absolutnie wszystko, poczujecie oddanie, szczęście i tęsknotę do czegoś, czego nie będziecie potrafili określić; wyda wam się najpiękniejsza na świecie; będziecie gotowi poświęcić wiele, by spędzić z nią resztę życia.
Postać B, natchniona nagłym przypływem uczuć, poczuje nieodpartą potrzebę nazbierania rosnących wokół niej konwalii i stworzenia z nich bukietu dla miłości swojego życia. Jeśli posiada biegłość zielarstwa na co najmniej II poziomie, będzie wiedziała, że kwiaty te symbolizują subtelność, delikatność, lecz również i nieśmiałość. Podarowane ukochanej mówią wprost: jesteś piękna. Gdy staniecie naprzeciwko siebie, okaże się, że w międzyczasie wieczorna rosa utworzyła na ubraniu postaci A wzory upodabniające strój do balowej sukni. Nie zauważycie momentu, kiedy niedaleko was pojawi się namiot, w którym znajdują się przygotowane koce, poduszki oraz malutki stoliczek z koszem pełnym waszych ulubionych łakoci. Tuż nad nim unoszą się trzy duchy nucące najpiękniejsze z pieśni. Kręcące się po okolicy jednorożce nie zbliżą się do was przez cały czas waszego bytowania na polanie, ale będziecie słyszeć roznoszące się po okolicy rżenie.
W dowolnym momencie trwania wątku możecie wykonać rzut na dodatkowe zdarzenie kością podpisaną jako Kupidynek.
Efekty zjedzenia zaklętego ciastka ustąpią następnego dnia, wraz ze wschodem słońca; po romantycznej schadzce pozostaną wam wspomnienia i potężny ból głowy, który ustąpi dopiero po 24 godzinach.
Michael nie pamiętał, kiedy ostatnio jadł ciasto. Chyba we wrześniu...? Uczył się już żyć bez kawy i z pustawą spiżarnią. Zawahał się tylko przez sekundę - był głodny jak wilk, a sowa nie przyniosłaby chyba nic niebezpiecznego do domu zabezpieczonego zaklęciem Fideliusa. W dodatku, dyniowa tartaletka pachniała naprawdę apetycznie. Nie tylko dynią, ale jakby... masłem orzechowym, ognistą whiskey i rumem? Może to ciasto z alkoholową wkładką?! Byłoby wspaniale. Zza uchylonego okna w domu Michaela czuć było morską bryzę i zapach powietrza po burzy (dziwne, dzisiaj nie padało...), a ciasto nęciło... Żarłocznie wgryzł się w smakołyk, zupełnie jakby nie jadł od dawna. Co prawda, nie głodował, ale likantropia naprawdę wzmagała apetyt.
Nagle poczuł znajome szarpnięcie w okolicach pępka - świstoklik? Niemożliwe! Zanim zdążył choćby zamrugać albo zakląć w myślach, wylądował w obcym dla siebie miejscu.
Zmrużył oczy, czując woń konwalii, która nadal splatała się z zapachem jego amortencji. Co do...? Choć smak ciasta i roztaczający się wkoło zapach zdawały się go uspokajać, to Tonks i tak poczuł instynktowny niepokój. Był aurorem, buntownikiem, żołnierzem w tej wojnie. Ostatnim, czego mu brakowało, była niespodziewana podróż. Podniósł wzrok i...
...natychmiast zapomniał o wojnie. Poczuł tęsknotę, rozdzierającą mu serce, ale zarazem ogarnęło go szczęście, jakiego nie czuł od bardzo dawna. Krew szybciej popłynęła mu w żyłach, w ustach mu zaschło.
Choć nawet nie widział jeszcze wyraźnie twarzy postaci na przeciwległym krańcu polany, to wiedział, że jest mu w tej chwili najdroższą istotą na ziemi. Zapomniał o całym świecie, o wojnie, o zmartwieniach, o obowiązkach. Nogi same rwały się do przodu, chciał pobiec do przodu i wziąć ją w ramiona...
...ale zaraz, nie wyrwie się tak z pustymi rękami! To niezwykłe spotkanie wymaga odpowiedniej oprawy. Zerknął pod swoje nogi i prędko się nachylił, by nazbierać konwalii. Co za szczęście, że wylądował akurat tutaj! Zebrawszy pokaźny bukiecik, chaotycznymi i szybkimi ruchami, chwycił mocniej kwiaty i pobiegł do przodu, gotów wręczyć swój skromny prezent...
Can I not save one
from the pitiless wave?
Że jak?
Otworzyła oczy w pierwszej chwili trochę zaczynając panikować. Nie bardzo wiedziała co się dzieje, a właściwie, to dlaczego się w ogóle dzieje. I że ciastka mogły w ogóle kogokolwiek teleportować? Co też za dziwy zaczynały się dziać.
Lądowanie było miękkie. To szybko ino zrozumiała, kiedy jasne tęczówki znalazły się na mchu, na którym upadła. Zapach wieczornego powietrza uderzał w nozdrza, nadal czuła zapach cynamonu i pomarańczy. Podniosła się powoli, rozglądając, obracając wokół własnej osi, próbując dostrzec cokolwiek czy może spróbować dowiedzieć się gdzie właściwie była. Ale z każdą chwilą ta myśl ustępowała. Z momentem w którym dostrzegała jednostkę która zbliżała się w jej stronę. Ale nie obawiała się, nie zastanawiała z każdą chwilą czując jak coś tłukące się pod zebrami wyrywa się w tamtym kierunku sprawiając że nie do końca rozumiała znów. Właściwie nie rozumiała wcale. Nie rozumiała nic. Wiedziała tylko, że to właśnie w tamtą stronę powinna się poruszać. Ku jednostce, do której ciągnęła ją każda komórka ciała.
for angels to fly
Widział już wyraźnie jej twarz i nie mógł uwierzyć, że był takim ślepcem. Praca jak zwykle przesłoniła mu to, co się liczyło - blabla, wtedy martwił się o klątwę, blabla, o wilkołaki, blabla, o wojnę.
Teraz zmartwienia zniknęły, a on jak na dłoni widział to, co umknęło mu w Boltby.
Ideał.
Sam też czuł się inaczej niż przy ich poprzednim spotkaniu, inaczej niż przez ostatnie dwa lata. Z typową dla dawnego Michaela odwagą zapragnął znaleźć się przy Tangwystl, Tangie, Anu jak najszybciej. Nie liczyły się żadne troski, kompleksy, ani fakt, że zasługiwała na piękniejszy bukiecik. Nagle uwierzył w to, że ma u niej szanse.
Logiczne zresztą, że ma u niej szanse. Tak pięknie, tak odważnie, tak tolerancyjnie przemawiała do Podmore'a i innych wilkołaków! Merlinie, była otwarta, była dobra, była czuła, powinien był zauważyć to wcześniej. Musiał się pośpieszyć, jeszcze jakiś inny likantrop go uprzedzi. Z zaborczą zazdrością omiótł wzrokiem polanę, podejrzliwie przyglądając się drzewom - ale byli sami, na szczęście.
Kilkoma krokami skrócił odległość, która dzieliła go od dziewczyny. Stanął przed nią, wzruszony, uśmiechnięty, z dziwną pokorą wyciągając przed siebie bukiecik.
--Anu. - mógł jej tak mówić? Sama go prosiła. To chyba najodpowiedniejsze zdrobnienie, miękkie, czułe, piękne jak ona sama. Zawsze lubił brunetki. -To dla Ciebie. - wychrypiał, próbując powiedzieć coś jeszcze, coś szczerego albo flirciarskiego, ale głoski same mu uciekały. Nie był sam pewien, czy jest nieśmiałym wilkołakiem, błagającym ją o miłość; czy może dawnym Tonksem, który z wyćwiczoną pewnością siebie zaprosi ją do tańca w świetle gwiazd. Zresztą, to nieważne, bo w głowie miał tylko jedną myśl:
-Jesteś piękna. - wyszeptał, na wypadek gdyby kwiaty komunikowały to mniej czytelnie.
Can I not save one
from the pitiless wave?
'Kupidynek' :
Przyśpieszyła, kiedy i on zwrócił się w jej stronę, szybciej, prędzej, jeszcze kilka kroków, by znaleźć się blisko, obok, tam gdzie powinna być od zawsze. Na zawsze. Nie wiedziała czemu, ale była tego pewna, całkowicie o tym przekonana, nic innego nie miało w tej chwili znaczenia poza tym, że znalazła miejsce do którego należała.
Zatrzymała się gwałtownie, cało wymknęło się do przodu i cofnęło kawałek. Nie wiedzieć czemu, czuła dokładnie tłoczące się w piersi serce, które wybijało dokładny rytm. Nowy, słyszała go pierwszy raz, ale wydawał się tak banalnie znajomy, jakby słyszała go przez cały czas, tylko nie umiała odpowiednio odebrać.
Wyciągnęła rękę po bukiet, który dla niej stworzył. Dla niej. Rzadko kiedyś coś dostawała, to on należała do tych, co dawali, mało kiedy zamierzając coś brać. Kiedy odbierała bukiet palce dotknęły jego skóry, poczuła elektryzujące uczucie, które pomknęło przez rękę aż na kark. Przeniosła spojrzenie z Kornwalii na jego twarz, unosząc nieśmiało oczy. Skinęła krótko głową, kiedy z jego ust wymknął się krótki pseudonim, usta rozciągnęły się w uśmiechu, a brwi nabrały łagodniejszego wyrazu.
- Dziękuję. - szepnęła, nie mając pojęcia dlaczego słowo, zdawało się bardziej bliżej westchnienia pełnego ulgi, niż czegokolwiek innego. Na kolejne słowa jej brwi uniosły się w krótkim niezrozumieniu, ale łagodny uśmiech odsunął wątpliwości. Nie była, ale to nie było ważne, jeśli on uważał, że jednak była, a nie była.
- To dziwne, prawda? - zapytała, po tym jak skinęła głową w podziękowaniu za komplement. - Nic nie rozumiem, ale jednocześnie jakby wszystko tak. - błękitne tęczówki przesuwały się po jego twarzy, pragnąc nic ponad wpatrywać się w oczy należące do niego. Otworzyła usta żeby jeszcze coś powiedzieć, kompletnie z początku ignorując fakt pojawienia się czegoś, kogoś innego. Dopiero, kiedy nocną ciszę przeciął fałsz wykrzywiła usta w niezadowoleniu z ociąganiem odrywając wzrok od niego.
for angels to fly
Przyjęła je. Ulga rozlała się w sercu, biegnąc do niego elektrycznym impulsem od koniuszków palców. Uśmiechnął się, w źrenicach zatańczyły złote iskry. Anu właśnie przyznawała, że nie rozumie, co się dzieje. Za to on rozumiał. Pożądał już wcześniej. Za to nie... nie kochał chyba jeszcze wcześniej, nie tak, bo w porównaniu z uśmiechem Anu bladły wszystkie inne wspomnienia. A miłość przyćmiła pożądanie - wraz z miłością nadszedł szacunek i nadeszłyby też zagubienie i strach, gdyby coś nie podpowiadało Michaelowi, że wszystko będzie dobrze. Faeria zapachów, tak oszałamiających, że wilkołacze zmysły były wobec nich jeszcze bardziej skołowane niż ludzkie. To polana tak pachniała? Kwiaty? Anu? Morska bryza, wrzosy, drewno, ognista whiskey, a nawet nuta masła orzechowego - wszystko splotło się w przedziwnej woni, upajającej czystym szczęściem.
-Ja... chyba rozumiem. - wyszeptał, uśmiechając się promiennie. Nigdy nie miała okazji oglądać go takiego. Podczas szkolenia w Ministerstwie i wspólnej misji dla Zakonu zawsze zachowywał pełne powagi skupienie, a towarzysząca mu od powrotu z Norwegii melancholia nigdy nie znikała. Nigdy, aż do teraz.
-Byłem taki ślepy, Anu... - pomimo euforii, zdobył się na pewną skruchę. Powinien być zauważyć to wszystko wcześniej, znał ją w końcu nie od dziś. Dlaczego wcześniej był zbyt zaaferowany runami lub wilkołakami, by dostrzec jak cudowną była kobietą? Nic nie pamiętał teraz z tamtego szkolenia w Ministerstwie, nic poza jej miękkim głosem.
-Ja... - kocham cię, chciał powiedzieć, ale nawet teraz było mu trudno zebrać się na odwagę. Szukał więc słów i śmiałości bardzo powoli, aż nagle coś zmąciło ten moment.
Najpierw poczuł zapach, obcy, choć apetyczny. Woń... mięsa? (Od jak dawna nie jadł mięsa?) i jakby pomidorów i dyni... gwałtownie wdarła się do nozdrzy, na moment przyćmiewając wszystkie inne zapachy. Zamrugał, a choć amortencyjny trans nadal trwał, to głód odrobinę go przyćmił. Hipnotyczne spojrzenie Anu oderwało się zresztą od twarzy Michaela, pozwalając mu w końcu oderwać od dziewczyny wzrok.
Dynia...? Co ona tu robiła?
Uniósł brwi, widząc jak dynia pęcznieje i pęcznieje. Instynktownie stanął o krok przed Anu, chcąc osłonić ją przed potencjalnym zagrożeniem.
-Reducio! - sięgnął po różdżkę i wycelował w intruza.
Reducio połowicznie udane...
Can I not save one
from the pitiless wave?
Uśmiechnęła się, kiedy stwierdził, że rozumie. Jej się zdawało, że w jakiś sposób też pojmuje wszystko, jednocześnie nie wiedząc nic. Cała logika, wszystkie pytania, które gdzieś pojawiały się w głowie jednocześnie były trafne i nie miały żadnego znaczenia. Dlaczego nie wiedziała tego wcześniej? Czy potrzebowała tyle czasu żeby zrozumieć właśnie, bo wcześniej nie rozumiała wcale? Odpowiadała na kierowany ku jej uśmiech, wpatrując w znajomą już przystojną twarz.
Kolejne słowa sprawiły, że jej oczy rozszerzyły się w zdumieniu a na twarzy zalśniła prawdziwa troska przysunęła się, łapiąc jedną z jego dłoni swoimi, razem z trzymanym niewielkim bukietem.
- Ale wyleczyli cię z tego? Widzisz już dobrze? - chciała wiedzieć, widocznie zatroskana nie za ciekawym stanem swojego towarzysza. Bo mówił w czasie przeszłym i zdawał się widzieć teraz normalnie. Poszukiwała jakiś oznak, mogących oznaczać że jednak wszystko w porządku nie było.
- Ja też… - potwierdziła, chociaż nie wiedziała, czy to samo. Czuła jakoś ino tak w środku, że właśnie o tym samym myśli. A to powodowało jakąś pewność, której nie potrafiła wyjaśnić.
Nagły śpiew odciągnął jej spojrzenie od niego ku dyni, która zakłócała ich spokój, ich chwilę, którą mieli dla siebie, która mogła się już nie powtórzyć. Patrzyła jak wyciąga różdżkę i rzuca zaklęcie. A zmniejszająca się dynia ukazuje swoje wnętrze.
- Zjemy? - zapytała odwracając na niego spojrzenie, zawierzając mu w podjęciu każdej decyzji, bo ino, zdawał się i tak posiadać już na jej życiem całkowitą kontrolę.
for angels to fly
Dawno się tak nie czuł. Tak beztrosko, nieskrępowanie, bez żadnych zmartwień i kompleksów.
-Co...? - wyrwało mu się z lekkim zdziwieniem, gdy spytała o zdrowie i wzrok. Romantyczny nastrój zachwiał się tylko na krótką chwilę, bo Mike szybko zrozumiał, co naprawdę miała na myśli. Co za piękna metafora!
-Tak, już się wyleczyłem. - zapewnił z ciepłym uśmiechem, ostrożnie muskając jej ciepłą dłoń palcami. Może i niegdyś sądził, że pewne rany nie zaleczą się nigdy, a droga do spokoju była długa, ale się mylił. Zniknęły widma Azkabanu, rozmył się cień likantropii, zapomniał o poprzednich związkach, o odpowiedzialności i wątpliwościach. Wystarczyła prawdziwa miłość, by zaradzić temu wszystkiemu, wystarczyła Anu.
-Widzę ciebie, a to się liczy. - wyszeptał, błogo nieświadom, jak mogą brzmieć te słowa jeśli zostaną dosłownie zinterpretowane. Jego zdaniem pojmowali wszak świat tak samo, nadając na podobnych falach.
Dynia zmniejszyła się, ukazując zawartość. Nozdrza lekko mu zadrżały, w brzuchu zaburczało, zakłopotał się wyraźnie. Przyziemne sprawy, takie jak obiad, nie powinny przysłaniać bliskości ukochanej kobiety, ale...
...Anu rozumiała go nawet teraz, wyraźnie świadoma faktu, że każdy mężczyzna potrzebuje czasem porządnie zjeść. Zanotował w pamięci, że będzie wspaniałą towarzyszką życia i z entuzjazmem pokiwał głową.
-Zjedzmy. - potwierdził radośnie, nie pamiętając, kiedy ostatni raz jadł mięso.
Naprawdę nie pamiętał. Zaniepokoiłoby go to, gdyby nie fala amortencyjnej euforii.
-Wina? Napijmy się, za nas. Za to, że odnaleźliśmy... siebie. - zaproponował, szarmancko sięgając po butelkę by ją odkorkować. Zanim zdążył, zaczarowany makaron już pchał mu się do ust.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Była tu już kiedyś, w najważniejszym dniu swojego życia. Znała zapach tego konkretnego lasu, niepowtarzalne dźwięki pękającej pod stopami ściółki, niemożliwą do podrobienia magiczną aurę, zdającą się skrzyć w rozmytym poranną zorzą słońcu. Promienie przemykały między soczystymi od zieleni liśćmi, odbijały się od płytkich kałuż - wczorajszy deszcz nasycił florę nową siłą, drzewa zdawały się oddychać, sięgać gałęziami ku błękitnemu niebu, zasnutemu jeszcze brokatem mgły. Podobnonie istniało nic piękniejszego niż dzika przyroda; Deirdre nigdy nie rozumiała tego podejścia, serce ofiarowała sztuce wychodzącej spod jarzma ludzkiego talentu, niemożliwa do kontroli flora i fauna wywoływała dyskomfort, tego ciepłego ranka musnęła jednak uczucie zagłębienia się w nieskończoności tego, co skryte w głębi lasu. Czuła się spełniona, płodna, niemal głodna tego, co miał jej do zaoferowania rezerwat Parkinsonów.
Zadbany i nieprzewidywalny jednocześnie. Zmaterializowała się niedaleko polany, głęboko wdychając wilgotne powietrze; rosa od razu osiadła na jej rozpuszczonych włosach i czarnej sukni, skrywającej każdy cal skóry. Wbudowany gorset ograniczał głębokość wdechów, lubiła to jednak; więzy pozwalały lepiej poznać smak wolności.
Odetchnęła głęboko, muskając palcami chropowatą korę jednego z drzew, wyczuwając nierówne wgłębienia. Ich kształt także powracał z wspomnień, rysy były znakami, kierunkowskazami, prowadzącymi ją ku spełnieniu. Ku sprostaniu wyzwaniu, które postawił przed najwierniejszymi sługami Czarny Pan. Ile czasu minęło od tego skoku w mroczną przepaść? Nie liczyła dni ani tygodni, miała wrażenie, że Mroczny Znak zdobił jej przedramię od zawsze, a ślad rogów legendarnych stworzeń wyrył się równie głęboko w tkance umysłu. Drżenie umierającego jednorożca fantomowo zjawiło się pod opuszkami palców; uśmiechnęła się niemal ckliwie na to wspomnienie, ruszając dalej. Potrzebowała tego spaceru, przypomnienia o początkach, o tym, co ważne, co w pewien sposób święte - i nie istniało lepsze miejsce, by celebrować początek lata niż ziemie rezerwatu Parkinsonów. Obejście ich zabezpieczeń było łatwe, zresztą nie musiała przesadnie się starać, wczoraj pojawiła się w posiadłości na wieczorku towarzyskim, a renoma namiestniczki Londynu otwierała wszystkie drzwi. Dziś nie musiała jednak uciekać się do epatowania swym majestatem, przemknęła przez boczne rejony lasu Gloucestershire w postaci czarnej mgły, materializując się na skraju polany, tej polany - albo tak się jej zdawało, krew rozlana na srebrzystej od blasku księżyca trawie zapisała się w pamięci krwawą pieczęcią, nie zwracała jednak wtedy uwagi na żadne zbędne okoliczności.
Tym razem był podobnie, wkroczyła w pełen blask poranka śmiało, czujna, z różdżką skrytą w szerokim, wykończonym koronką rękawie sukni, chcąc spotkać jednorożca, posilić się nim, nasycić się choć jego widokiem; w głowie tłoczyły się jej mrzonki obrazujące zwierzę w ogrodach Białej Willi, sprowadzone tam ku uciesze bliźniąt - to wszystko rozmyło się jednak w momencie, w którym ujrzała niespodziewane towarzystwo. Młodą, smukłą dziewczynę w zielonej sukience, niemalże zlewającej się z barwą ściany lasu; tylko białe groszki pozwalały w pierwszej chwili wychwycić ją z kwiecistych oparów, spowijających polanę. Białe tak, jak biała była sierść jednorożca, przyciągającego uwagę od razu, bardziej nawet od jasnych włosów czarownicy - bo któżby inny ośmielił się stać tak niedaleko mitycznego stworzenia? Deirdre nie chciała jej przestraszyć, mogła jednak to uczynić przypadkiem, wyłaniała się przecież z lasu niczym czarny cień, wydłużający się nienaturalnie w brzasku - a w tych czasach każde spotkanie z nieznajomym mogło wywałać słuszny niepokój.
- Cóż za urocze, słodkie i dziewicze stworzenie - powiedziała w ramach przywitania mruczącym, niskim tonem, komentując jednorożca, równie dobrze jednak opis mógł odnosić się do samej jasnowłosej niewiasty. Ciekawe, co tu robiła. Strój nie wyglądał na ten przypisany artystokratkom, zresztą, takowa nie zajmowałaby się bezpośrednio doglądaniem jednorożców, zwłaszcza o tak wczesnej porze. - Piękny okaz. Jak się wabi? - kontynuowała swobodną rozmowę, porzucając konwenanse; nie przedstawiała się, nie dociekała, z kim ma do czynienia. Czarne, kocie oczy koncentrowały się tylko na zwierzęciu. Tak przyglądać się mogła wyjątkowo łakomemu kąskowi, oszałamiającemu arcydziełu malarstwa bądź utalentowanej baletnicy. Zrobiła kilka kroków do przodu, dopiero po chwili przenosząc równie intensywne spojrzenie na postać dziewczyny. - Co tu robisz? - zapytała, tak, jakby to ona mogła podawać w wątpliwość pobyt blondynki w tym akurat miejscu.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
Jednorożce nie miały jednolitej pory zrzucania rogów, często podobne zabiegi odbywały się w porę letnią, ale nie było to wystarczającą regułą. Przy ostatnim obchodzie, w okolicy godziny dwudziestej wcześniejszego dnia blondynka odnalazła na korze drzewa charakterystyczne ubytki — ich żłobienie było bliźniaczo podobne do tego, które prawie nagrzewało się pod palcami Deirdre, z jednym tylko wyjątkiem, który jako pierwszy przykuł uwagę stażystki.
Srebrzysta i lśniąca, wybijała się spomiędzy ciepłoty składającego się do snu w zachodzącym słońcu lasu tylko jedna ciecz — krew jednorożca. Nie zawsze proces zrzucania rogu przechodził bezboleśnie i bezkrwawo, zdarzało się, że trzeba było zwierzętom pomóc. Jednorożce potrafiły być przestraszone, gdy tylko coś je bolało, uciekały jeszcze chętniej i żwawiej niż zazwyczaj. Ten osobnik miał jednak nieszczęście pozostawiać po sobie ślady z niewinnej posoki, które naprowadziły Marię na jego trop. Bielsza od śniegu sierść jednorożca rzucała jej się w oczy wielokrotnie — ale za każdym razem, gdy jednorożec wyczuwał zbliżającą się ku niemu istotę, rżał pogrążony we własnej boleści i puszczał się w bieg, od czasu do czasu zahaczając łbem o kory mijanych drzew, w nadziei, że w ten sposób uda mu się pozbyć z głowy uszkodzonego rogu. Pogoń trwała kilka godzin, a w tym czasie oboje robili sobie przerwy. Migotali wzajemnie na granicach swych spojrzeń, złote tęczówki na kilka sekund wyłapywały spojrzenie tych szarozielonych, w powietrzu ciepłej, czerwcowej nocy wibrowała obietnica nie zrobię ci krzywdy, chcę tylko pomóc. Ale zaufanie jednorożca, jak po raz kolejny przekonała się Maria, nie było proste do uzyskania.
Dochodziła czwarta w nocy, a skórzane buty o grubej podeszwie poczęły ślizgać się na mokrej, leśnej ściółce, gdy zmęczony jednorożec wreszcie ułożył się na brzuchu, spoglądając tylko smutno na Marię.
— Maleńki, nie bój się. To tylko chwilka i zaraz będziesz mógł wrócić do spania — cichość szeptu Marii upodabniała go do wiatru, który grasować mógł między pniami drzewa. Wyciągnęła otwartą dłoń przed siebie, pokazując zwierzęciu, że nie miała złych zamiarów. Zbliżała się do jednorożca powoli, uważając na każdy stawiany przez siebie krok tak, aby uniknąć szelestu liści, pustych pęknięć łamanych gałązek, które w ciszy ciemnego lasu zajmującego zdecydowaną część rezerwatu przypominałoby raczej wybuch podobny bombardzie. Zwierzę wreszcie pozwoliło jej do siebie podejść, a Maria podciągnęła nieco sukienkę do góry, z ziemią zetknęły się gołe kolana. Jasna dłoń przesunęła się nieco, ułożywszy na kufie jednorożca. Głaskała go przez długą chwilę, był niezwykle ciepły, duży, a jednocześnie taki delikatny. Wierzchem dłoni otarła odrobinę krwi, która wciąż spływała z rany niedaleko rogu, niemal zalała zwierzęciu oko. — Jesteś bardzo dzielny, Przebiśniegu — dodała po chwili, wznosząc obie dłonie do góry. Jedna z nich ułożyła się u podstawy rogu, widziała już część czekającego na wypchnięcie, nowego. Oznaczało to, że na zewnątrz pozostawała tylko zewnętrzna część, ta, której używano do eliksirów po jej sproszkowaniu. Uśmiechnęła się lekko — nie będzie boleć, nie tak, jak do tej pory. Nabrała do płuc wilgotnego, wczesnoporannego powietrza, raz, dwa, trzy.
Wystarczyło jedno szarpnięcie.
Jednorożec podniósł głowę do góry, zarżał już ciszej niż na samym początku. Nie wyglądało, żeby cierpiał na coś jeszcze, ale Maria uważała, że powinien go obejrzeć magiweterynarz. Chociażby po to, by upewnić się, że Przebiśnieg nie będzie cierpiał na podobne trudności w przyszłości.
— Pójdziemy na polanę, maleńki. Pani magiweterynarz sprawdzi, czy wszystko z tobą w porządku i będziesz mógł wrócić, dobrze? — wydawało się, że zwierzę naprawdę jej posłuchało i co więcej, było wdzięczne za okazaną troskę. Gdy Maria przysunęła dłoń do ust, chcąc stłumić nadchodzące ziewnięcie, jednorożec podniósł się na cztery nogi i trącił zaczepnie dziewczę w policzek. — No już, już, wcale nie jestem zmęczona — zaśmiała się, samej powstając z klęczek. Ułożywszy dłoń na szyi zwierzęcia, poprowadziła go znaną sobie trasą. Z Polany prościej było wezwać pomoc. Nie chciała ryzykować zgubieniem Przebiśniega, nie po całej nocy poświęconej na gonienie za nim.
Wyłonili się na polanie zupełnie pewnie — tak, jakby robili to już wielokrotnie, a Deirdre mogła czuć, że właśnie tak było. Mogła być również przekonana (starczyło jedno spojrzenie na twarz Marii, delikatnie pobladłą pomimo rumieńców sugerujących intensywny wysiłek fizyczny i otworzone szeroko, lśniące zaskoczeniem oczy), że rzadko kiedy opiekunki jednorożców miały okazję do towarzystwa nie tylko zwierząt, ale obcych kobiet. O urodzie madame Mericourt nie wspominając.
Poczuła, że Przebiśnieg drgnął, poruszył nerwowo jedną z nóg, wykopując spod kopyta grudkę wilgotnej jeszcze ziemi. Dłoń przesunęła się po szyi zwierzęcia, klepiąc go w uspokajającym geście.
— Przebiśnieg, proszę pani — odpowiedziała na pytanie zgodnie z prawdą, choć obecność kobiety była dla niej naprawdę zagadkowa. O tak wczesnej porze rezerwat nie prowadził wycieczek, pod warunkiem, że nie były wcześniej odpowiednio umówione. Strój kobiety wskazywał jednak, że mogła cieszyć się zdecydowanie większym budżetem od Marii — to uśpiło lekko czujność dziewczęcia, które założyło, że Deirdre była tylko zagubioną przypadkiem turystką. — Ale nie lubi obcych, więc jeżeli pragnie pani przyjrzeć się jednorożcom z bliska, lepiej byłoby, gdyby pani przewodniczka zabrała panią do Wstążki albo Lampiona — delikatny uśmiech wystąpił na wargi dziewczęcia, które próbowało choć trochę omieść wzrokiem sylwetkę Deirdre, najwyraźniej zbyt nieśmiałe, by przyjrzeć się jej dokładnie. — Pomogę pani odnaleźć grupę, dobrze? Nie powinna pani spacerować tutaj sama. Las jest ciemny i gęsty, bardzo łatwo można się zgubić...
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
Droga ta zaczęła się także tutaj. Dosłownie i metaforycznie, krew z zamordowanego stworzenia była przecież tylko jednym z elementów, rzadszym, żyły ślicznych panien rozrywała znacznie częściej. Czy mogła i tym razem upiec dwie pieczenie przy jednym wolnym ogniu, rozkoszując się płomieniami?
- Co za niedorzeczne imię - skomentowała swobodnie, ciągle z lekkim uśmiechem błąkającym się na wargach. Gdyby ktoś niedosłyszał słów, sam ton mógłby wskazać na przeciwną reakcję, na rozczulenie przydomkiem jednorożca. Przebiśnieg. Ciekawe, czy równie dziecinnie nazywało się tamto zwierzę; o srebrzystej krwi, tak cudownie mieszającej się w czarze z rozpaczą. - A ty? - dodała od razu; jak się wabisz, dziecko? Taka niewinna, taka grzeczna, taka naiwna. Nie sięgała po różdżkę, nie uciekała, nie dopytywała o pochodzenie ani powód wizyty. Obiektywnie nie miała takich powodów, nie dostałby się tutaj nikt niepowołany, a naprzeciwko niej stała przecież wiedźma. Kobieta. Te nie stwarzały zagrożenia, czyż nie? Mericourt nie zliczyłaby żyć, które odebrała dzięki temu niedopatrzeniu - i okazji, z których skorzystała, odgrywając kogoś, kim nie była. - Nie jestem obca. Te tereny są dla mnie wyjątkowym miejscem - sprostowała, idąc śmiało, lecz powoli, przez polanę, ku dwóm jasnym stworzeniom. Słyszała coraz wyraźniej rżenie Przebiśniega; jednorożec szarpnął się gwałtownie, kopyta orały wilgotną ziemię, a znad chrap unosiła się chmura pary. - O tak, las jest przerażający, nawet o brzasku. Nie boisz się przychodzić tutaj samotnie? Nie spotkało cię tutaj nic złego? - zniżyła głos do prawie przejętego szeptu, uśmiechała się jednak dalej, uroczo, lecz im bliżej blondynki się znajdowała, tym ta wyraźniej mogła dostrzec pustkę i mrok spojrzenia. Pytała bez troski, raczej z konkretną ciekawością: czy dziewczyna była tutaj naprawdę sama? Wolała nie napatoczyć się na grupkę rozchichotanych służek lub cierpiących na bezsenność matron; te nie lubiły widoku krwi ani skośnookich wiedźm w niej skąpanych. - Dlaczego się denerwuje? Myślałam, że to mądre zwierzęta. Uspokój go. Chcę go dotknąć - głos nieco zhardział, traciła cierpliwość; pozostał melodyjny, jednak melodią chłodu, rozkazu; zatrzymała się kilkanaście kroków od jednorożca, pewna, że gdyby zrobiła jeszcze jeden, ten zniknąłby w galopie za drzewami. - Jesteś urodziwa. Marnujesz się w lesie, wśród dzikiej przyrody nikogo nie ucieszysz swym widokiem. Dlaczego tu jesteś? - ponowiła pytanie, wysuwając do przodu jedną nogę, by przenieść na nią ciężar ciała, rozcięcie w sukni obnażyło nagą łydkę, kolano i część uda, ale nie zerkała w dół: spojrzenie utkwiła ponownie w zwierzęciu, jakby czekając na jego - a może na jej? - ruch. Ucieknie? Da jej podejść jeszcze jeden krok, dostawić nogę, zmniejszyć odległość? W tym oczekiwaniu na reakcję było coś słodkiego. Coś, czym kochała się upajać.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
Gorąca para buchała z pyska jednorożca, na moment pogrążając najbliższe otoczenie w mlecznej bieli, ale Maria starała się nie spuszczać wzroku z czerni. Wśród zielonych smug budzącego się do życia dnia Deirdre pozostawała bowiem tajemnicą. Naruszeniem spokojnej rutyny, cieniem wynurzającym się z leśnej ciemności, ale zupełnie nie takim, które zamieszkiwały te tereny. Bo cieni było wokół sporo, a żaden z nich nie budził lęku. Były podobne do ciepłego koca w zimowy poranek, pomagały odnaleźć ukojenie zmysłów, utulić potrzebujące dusze, czy to zwierzęce, czy też ludzkie, wyciszyć je zupełnie, pozwolić na zupełne złączenie się z naturą.
Deirdre, choć obca w oczach Marii, czuła się niezwykle wręcz swobodnie.
— Panny Parkinson mają pierwszeństwo w nazywaniu źrebiąt... — wydusiła z siebie cicho, na wydechu, chyba w nadziei na zwrócenie uwagi na ten mimo wszystko niemiły wniosek wypływający z ust Azjatki. Goście starali się wszak nie wypowiadać się krytycznie względem właścicieli rezerwatu, jeżeli pragnęli możliwości ponownego wstępu na jego teren. Biedna Maria nie wiedziała jeszcze, wszak wiedza ta pozostawała daleko poza jej zasięgiem, że madame Mericourt nie znajdowała się tutaj dzięki specjalnemu zaproszeniu, że za jej pojawieniem się tutaj kryła się wyłącznie jej wola.
— Ja nazywam się Maria — dodała, głaszcząc jednorożca po szyi. Deirdre zauważyła, że usta dziewczęcia poruszyły się jeszcze kilkukrotnie, lecz jej głos rozmył się w dzielącym je dystansie. Słowa słyszał Przebiśnieg, którego złote oczy skupiły się na postaci czarnoksiężniczki. Wydawało się, że tylko bliska obecność Marii sprawia, że nie wyrywa się mocniej do ucieczki, choć blondynka czuła, że nie miała dużo czasu. Nie zadawała pytań o pochodzenie Deirdre, jej dane, wszak dziewczęta zatrudnione w rezerwacie miały zakaz rozpytywania gości o cokoliwek za wyjątkiem ich wrażeń. W innych pogaduszkach specjalizowały się wszystkie lady Parkinson.
I szarozielone oczy Marii skupiły się wreszcie na czarownicy, choć ledwie na moment. Wraz z skracaniem przez nią dystansu Przebiśnieg szarpnął się mocniej, Maria zwróciła więc twarz ku niemu i wystąpiła przed zwierzę, zwracając się momentalnie plecami do Deirdre. W jasne dłonie chwyciła biały pysk zwierzęcia, nakierowując jego głową tak, aby zasłonić mu widok ich dzisiejszego gościa, który — jak się wydawało — szczególnie go rozjuszył. Nie było to nic dziwnego, większość gości rezerwatu nie była godna, by podchodzić do zwierząt tak blisko, jakby tego chciała.
— Raz, dwa, trzy — odliczała szeptem, zmuszając zwierzę do cofnięcia się. Wbrew pokrewieństwu z końmi, jednorożce potrafiły cofać się całkiem sprawnie, bez wcześniejszej intensywnej eksploatacji. Dopiero wtedy, gdy cofnęli się do skraju lasu, Maria — wciąż odwrócona do czarownicy tyłem — złożyła ostrożnie dłonie na oczach jednorożca, chcąc ochronić go przed widokiem, który najwyraźniej sprawiał mu dyskomfort.
Nie mogła jednak odprawić Deirdre z kwitkiem, nie teraz, gdy wciąż nie rozumiała.
— Rezerwat jest bezpieczny. Lordowie i lady Parkinson dbają o nas wszystkie, nie możemy narzekać... Ani się bać... — a mimo to głos Marii drżał, jakby naprawdę zaczęła się bać. Czego? Lub raczej o kogo? Im bardziej zmniejszał się dystans między opiekunką, jednorożcem a czarownicą, tym głośniej i chrapliwiej oddychał Przebiśnieg. Maria bała się, że jeszcze trochę, a będzie musiała ponownie wypuścić go w las. Wtedy pozostanie jej tylko odprowadzić Deirdre do budynku zarządu i powrócić do poszukiwań zwierzyny, może od razu z magiweterynarzem? Po trudzie minionej nocy wolała tego jednak uniknąć. — Mówiłam pani, Przebiśnieg nie lubi obcych... — dodała słabo, odwracając głowę w jej kierunku i spoglądając na nią, błagalnie, znad prawego ramienia. W świetle budzącego się poranka łzy powoli napływające do szarozielonych oczu jeszcze bardziej przypominały rosę odkładającą się na źdźbłach trawy i opadłych liściach. — Proszę, niech pani nie naciska... Zaprowadzę panią do piękniejszych i przyjemniejszych, Mgiełka na przykład ucieszy się z pani widoku... — dzwonki desperacji, szczerej prośby wybrzmiały wśród sennego spokoju polany. Maria czuła, że zaczyna być jej zimno, rozgrzane wysiłkiem ciało musiało wreszcie oddawać temperaturę. Ale czy tylko to było odpowiedzialne za dreszcz, który przeszedł przez jej ciało?
— Ja... — zaczęła szeptem, choć jej wzrok prędko zsunął się z twarzy Deirdre wprost na wyeksponowaną wycięciem w sukni nogę. Nigdy nie widziała podobnej kreacji, choć zdarzało jej się przecież ściśle współpracować chociażby z lady Odettą, która nie szczędziła sobie trudu wyboru nawet najbardziej ekstrawaganckich, wybiegających poza granice wyobraźni skromnego dziewczęcia. Nigdy jednak nie widziała kreacji równie odważnej. Cięcia były jednak proste, szwy schowane, potrafiła to ocenić okiem pasjonatki krawiectwa, nie istniała więc możliwość, by rozcięcie to było wynikiem zaczepienia tkaniny o jedną z wystających gałęzi. Musiało być więc tak zupełnie specjalnie.
Policzki Marii pobladły na kilka chwil, by zaraz znów zalać się intensywnym różem.
— Uroda to nie wszystko w życiu, tak mówi mój tata... On chciał, żebym tutaj pracowała i... — pragnęła odpowiedzieć tej kobiecie jak najbardziej szczerze, wszak czyste serce, czysta dusza, czyste ciało, to wszystko wymagane było do tego, aby uspokajać zdenerwowane jednorożce, nie potrafiła kłamać. A przez to nie mogła też okłamywać siebie — nie ważne, jak daleko chciała odepchnąć to dziwne uczucie, że coś było tu zupełnie nie tak, nie mogła zignorować swego przeczucia. Deirdre mogła zresztą zauważyć, że dłonie Marii, złożone wciąż na oczach zwierzęcia, poczęły drżeć.
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
Nie umknął jednak daleko. - Petryficus totalus - zainkantowała Deirdre beznamiętnie sekundę później, rada, że blondynka wylądowała na trawie; nie musiała omijać jej ani usuwać ze swej drogi. Zakłęcie uderzyło w bok zwierzęcia od razu - sekundę później wysoka, zielona trawa ugięła się pod srebrzystym ciałem, na wpół ukrywając w swej toni jednorożca. Unosiła się znad niego para, kilka wyrwanych kosmyków grzywy pofrunęło z wiatrem w bok niczym babie lato. Deirdre zacmokała z zadowoleniem, odwracając się ku leżącej obok niej dziewczyny. Spojrzała na nią z wysoka, sunąc wzrokiem po zadartej zielonej spódnicy odsłaniającej białe łydki i kościste kolana. - Krnąbrne stworzenie, czyż nie? - wygłosiła beznamiętnie, wyciągając ku dziewczynie wolną rękę. Wspaniałomyślny - albo raczej wyrachowany gest. Palce miała nieprzyjemnie lodowate, a paznokcie ostre: wbiły się na sekundę w nadgarstek Marie, pod opuszkami czuła jej nierówny puls.
- Uroda to wszystko, co masz - chyba, że czymś mnie zaskoczysz. A tutaj po prostu ją marnujesz. Ją i swoje szanse na to, by wieść dostatnie, szczerze przydatne czarodziejskiemu społeczeństwu życie - przekazała jej niemal matczynym tonem, zwalniając uścisk. - Potrafisz upuścić mu krew tak, żeby od razu nie zdechł? - zapytała rzeczowo, obracając się do Marie plecami, po czym zaczęła iść w stronę jednorożca. Nie ruszał się, ale niemal czuła jego przerażenie i gniew, para buchała z rozszerzonych nozdrzy a szkliste ślepie emanowało skrajnym poruszeniem. Nie przejmowała się ewentualną paniką dziewczyny, była najwidoczniej tylko służką, pracownicą, dzieckiem; unieruchomiłaby ją, lecz mogła okazać się przydatna. Skoro Parkinsonowie przyjęli ją pod swoją pieczę, na pewno doskonale znała się na tych uroczych stworzeniach, tak masochistycznie uwielbiających niewinność.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
Na pytanie Deirdre o wiek jednorożca i jego magiczną moc, pokręciła przecząco głową. Najchętniej przysunęłaby dłoń do swych ust, może wtedy nie drżałaby tak mocno, może choć częściowo zasłonięta twarz dodałaby jej odwagi, by zatrzymać szarozielone spojrzenie dłużej w oczach madame Mericourt, której czerń tęczówek zlewała się ze źrenicami, dodając do aury tajemniczości, nadzwyczajności, wirującej wokół nich i wibrującej magii.
Nie miała jednak takiej okazji.
— Źrebięta rodzą się całe złote, droga pani — zaczęła cicho, spoglądając na Przebiśniega. Jego sierść była perłowo—biała, wybijała się intensywnością koloru na tle ciemnego lasu. Zimą kolor umaszczenia jednorożców nie zlewał się z bielą śniegu — zawsze były od niego jaśniejsze, piękniejsze, czystsze. — Ich sierść robi się srebrna, dopiero gdy skończą dwa lata, róg zaczyna wyrastać, gdy mają cztery. Dorosłość jednorożce uzyskują, dopiero gdy mają siedem lat. Wtedy złote pozostają tylko kopyta jak u Przebiśniega — tłumaczyła cicho, choć wreszcie głos nie drgał; mówiła przecież o kwestii, na której znała się jak mało kto. Pomimo raczej lichego pierwszego wrażenia, Multon skrywała przecież swoje tajemnice. Jedną z nich było dość wysokie, jak na niedawną przecież, zeszłoroczną absolwentkę Akademii Magii Beauxbatons, zrozumienie istoty magii. — Jeżeli chodzi o potencjał magiczny, niewiele jest badań na temat rozwoju jednorożca i ewentualnych zmian w mocy, którą władają... Lordowie Parkinson nie są skłonni do wpuszczania zbyt dużej ilości naukowców, oni zwykle zainteresowani są tylko dorosłymi. Ale choćby ze względu na fakt, że róg rośnie dość późno w życiu jednorożca, a ich kolor, sierść oddaje poziom ich dojrzałości, mogłabym ostrożnie założyć, że to dorosłe jednorożce, te żyjące ponad siedem lat, mają największy potencjał magiczny — przyglądając się tej przerażonej dziewczynie, ciężko było uwierzyć, że jednak udało się jej skupić, udzielić rzeczowej odpowiedzi. Maria mogłaby zresztą mówić jeszcze dłużej — na moment udało jej się w końcu wpaść w przewodniczy sposób bycia, umyślnie omijać wszystkie znaki ostrzegawcze, które swą postawą — nieświadomie lub z pełną premedytacją — darowała jej Deirdre.
Maria wszak wielokrotnie była świadkiem wizyt różdżkarzy, alchemików i innych rzemieślników, zainteresowanych zakupem sprawdzonych komponentów potrzebnych do ich rzemiosła. Zawsze prosili o włosy, rogi i czasem krew dorosłych jednorożców.
Deirdre jednak powtarzała dalej, że nie jest obca. Maria nie mogła więc dłużej drążyć tematu, przynajmniej nie z tej strony. Przełknęła więc ślinę, czuła na przedramionach gorący oddech zwierzęcia, wydawało się jej, że gdyby skupiła się bardziej, wytężyła słuch — mogłaby usłyszeć też bicie jego serca, cichą prośbę zabierz mnie stąd, w nim zaklętą. I zabrałaby go, gdyby tylko wiedziała, że byłby w lesie bezpieczny. Znajoma—nieznajoma była jednak — paradoksalnie — białą plamą. Jeszcze. Przez ostatnie kilka minut jej moc i potencjalne zagrożenie, które sprowadzała na Przebiśniega zostawało tajemnicą. Nie zdziwiła nawet informacja, że prawdopodobnie żaden jednorożec nie ucieszyłby się na jej widok. Zazwyczaj prawdziwie cieszyły się wyłącznie na towarzystwo dzieci, nieskalanych jeszcze światem, niezmuszanych do podejmowania decyzji, które kropiły czernią atramentu ich jasne z urodzenia serca. Zastanawiało tylko jedno; skoro jednorożce jej nie lubiły, czemu nie była tu obca? Co robiła wcześniej?
— Je m'appelle Marie Multon — wcześniejsze zaciągnięcie z francuska przy wymowie jej imienia poruszyło prędko strunami duszy dziewczęcia; wszak w rozmowie po francusku czuła się często znacznie pewniej, niż posługując się swym ojczystym językiem. Głoski miękko zsunęły się jej z języka, nawet znane Deirdre nazwisko, które nosiła jej kuzynka Elvira zabrzmiało nagle znacznie szlachetniej i piękniej, niż w swej oryginalnej, angielskiej wymowie.
Nie mogło to jednak uratować ani Marie, ani Przebiśniega. Azjatka była głucha na prośby — a każdy jej krok coraz bardziej mroził krew płynącą w żyłach przyglądającej się jej blondynki. Przez głowę przebiegało jej tysiąc myśli, każda jeszcze bardziej chaotyczna od poprzedniej. Trzymała się nadziei, że to tylko takie przekomarzanki, że to prowokacja mająca wystawić cierpliwość Marii na próbę. Nie ruszała się więc z miejsca, nachyliła się tylko do przodu, chcąc złożyć swoje czoło blisko pyska zwierzęcia, gdy wszystko wywróciło się do góry nogami.
Nie miała żalu, że rzucił się do ucieczki. Sama by go do tego sprowokowała, gdyby wiedziała o przeszłości ich gościa.
Na uderzenie zareagowała automatycznie — przeturlała się w bok, dzięki temu kopyta uderzyły ledwie obok biodra, a nie w samą kość. Równie szybko wzniosła się na łokciach, z przerażeniem wodząc wzrokiem za zwierzęciem, zbierając siły, by rzucić się do pogoni za nim. Zamarła w tym samym momencie, gdy znajoma inkantacja zaklęcia petryfikującego poprzedziła błękitny strumień magii, wreszcie uderzającej w Przebiśniega.
Nie zauważyła nawet, że w trakcie upadku sukienka podwinęła się do góry, odsłaniając jej nogi aż do kolan. Maria nie była wychudzonym dziewczęciem, których pełno było w wojennej Anglii. Jej ciało miało kobiece kształty, a przy tym w żadnym wypadku nie można było powiedzieć, że było wiotkie. Czas spędzony na aktywności fizycznej — czy to w rezerwacie, czy też po prostu na sporcie — odbijał się na jej ciele w tylko dobry sposób.
Siłę mogła poczuć Deirdre, gdy zaoferowała swą pomoc. Maria pozostawała milcząca, zupełnie tak, jakby zaklęcie wcale nie trafiło zwierzęcia, ale ją samą. Dźwignęła się jednak z miejsca dzięki jej wyciągniętej dłoni, lodowato wręcz zimnej w kontraście ciepła, które emanowało z jej ciała. Paznokcie wbiły się w delikatną skórę, puls przyspieszył.
— Co... Co to znaczy? — wydusiła wreszcie z siebie; ostatnimi czasy wszyscy, których spotykała mówili jej, że rezerwat nie był najlepszym miejscem dla dziewcząt takich, jak ona, ale nikt nie przedstawiał jej powodów ani alternatywy. Czy był to dobry moment na takie pytanie? Oczywiście, że nie. Jednak nerwy, nerwy, nerwy: one robiły swoje niezależnie od wyczucia czasu.
Czas zresztą zamarł w momencie, w którym Deirdre zadała pytanie o upuszczenie krwi jednorożca.
— Potrafię — wyrwało się jej od razu, gdy tylko przed oczami zobaczyła plecy, nie twarz czarownicy. Nie miała czasu do stracenia, musiała wymyślić cokolwiek, wezwać pomoc. Różdżka wzniosła się w powietrze, korzystała z tego, że Deirdre skupiona była przez moment na zwierzęciu. Przymknęła oczy, próbując się skupić i zebrać w sobie, choć wystarczającą siłę, by rzucić niewerbalne Periculum. Snopy czerwonych świateł wzbiły się w niebo znakiem ostrzegawczym znanym wszystkim pracownikom rezerwatu. Była w pełni świadoma, że nie poradzi sobie z Deirdre sama, musiała więc grać na czas.
Ruszyła za nią, w kilku susach dorównując jej kroku. Drżące, ciepłe palce oplotły się wokół kościstego nadgarstka czarownicy. Cudowne odbicie wcześniejszego kontaktu.
— Ale do tego potrzeba specjalnego, srebrnego ostrza. A na koniec ranę trzeba potraktować maścią z dodatkiem łez jednorożca, mamy taką w budynku zarządu i jeżeli chce pani trochę krwi jednorożca, jestem pewna, że zarządcy zgodzą się, by przeprowadzić ten zabieg... — szeptała gorączkowo, pragnąc jak najdłużej nie patrzeć na spetryfikowane zwierzę. Czuła jego ból, była świadoma tego, jak bardzo przerażony musiał być. Jego strach promieniował w końcu na nią, szarozielone oczy zaszły łzami, gdy wpatrywała się w czarownicę z czymś, co chyba rzadko odbijało się w oczach patrzących na nią ludzi.
Z nadzieją.
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5