Polana
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Polana
Jedna z polan w lesie, która roztacza wokół siebie specyficzną magiczną aurę, gdyż to właśnie to miejsce jednorożce upodobały sobie najbardziej i to właśnie tutaj najczęściej można je spotkać. Od głównej drogi prowadzi do niego mała wąska ścieżka, która jest trudna do odnalezienia dla odwiedzających, ale wszyscy pracownicy dobrze wiedzą gdzie ona się znajduje. Polana otoczona jest w większości przez drzewa iglaste, które odgradzają ją od głównej drogi i sprawiają, że dla osób niewiedzących, gdzie powinny szukać, staje się naprawdę trudna do odnalezienia.
Złote jednorożce, faktycznie, coś zamigotało w pamięci Deirdre, przywołując cytaty z szkolnego podręcznika do Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami. Nie przepadała za tym przedmiotem, nic dziwnego, że nie znała takich podstaw, z ciekawością słuchała więc drżącego wywodu Marie, żałując, że nie ma przed sobą skrzącego się niczym galeon stworzenia. Taki bardziej spodobałby się bliźniętom. - To dziwne. Myślałam, że u jednorożców jest podobnie jak u ludzi - włosy dziewic i ich krew ma większą wartość niż dorosłych kobiet, czyż nie? - wyciągnęła dość banalne wnioski, właściwie ciekawa, jak zareaguje na nie młodziutka specjalistka. Czy sama również była cenna? Chyba tak, pracowała z wrażliwymi na cnotliwość stworzeniami, opowiadała o nich z pasją, pomimo lęku potrafiąc przekazać rzeczowo najważniejsze informacje, choćby na temat wątpliwej otwartości Parkinsonów na prace badawcze. Błąd, powinni otworzyć podwoje na naukowców i nie ingerować w ich eksperymenty, nawet jeśli te miałyby przelewać srebrzystą krew. Cel uświęcał środki, wyznawała tę zasadę od dawna, a zwierzęta tak pełne niezwykłej aury musiały stanowić fundament nowego rodzaju nauki. Mericourt nie zamierzała się tym jednak zajmować, jej władza nie sięgała aż na ziemię arystokratów, wolała też pielęgnować piękno innego, mniej dzikiego rodzaju. - Kiedy będziecie mieli młode? Albo kiedy możecie się ich spodziewać? - dopytała jeszcze powoli, w zastanowieniu, może jednak złociste zwierzę będzie lepszym prezentem dla dzieci? Mniejsze, łatwiejsze do opanowania, słodsze, nie wymagające aż tak wielkiej opieki - łatwiejsze też do zabicia, choć wątpiła, by na uwięzi jednorożec przeżył dłużej niż kilka dni. Zrobi jednak wszystko, by były to dni szczęśliwe i niezapomniane: oczywiście dla swego potomstwa. Może nawet przywlokłaby im także tę jasnowłosą pannę...Zanim zdołała dokończyć myśl, ta się przedstawiła, skutecznie niwecząc potencjalne próby potraktowania Marie tak, jak zamierzała to uczynić z jednorożcem. Deirdre uniosła brew i zaśmiała się krótko, cicho, Multon, kto by przepuszczał? Przyjrzała się dziewczynie uważniej, może patrząc pod jakimś kątem odkryłaby podobieństwo, ale oprócz jasnych włosów i karnacji nie potrafiła wskazać części wspólnych. Słysząc nazwisko Elviry spodziewałaby się ujrzeć jakąś butną, arogancką czarownicę w spodniach, a nie delikatne i współczujące dziewczę, z taką troską opiekujące się magicznymi istotami.
Spoglądającymi na ich cierpienie z przejęciem, nawet wtedy, gdy same padały ofiarą prymitywnej agresji. Paniczna ucieczka jednorożca trwała krótko, tak samo jak uziemienie Marie, wstała szybko, z gracją, a jej dłoń promieniowała przyjemnym ciepłem. Mericourt przytrzymała uchwyt nieco dłużej, rozkoszując się nim, po czym podniosła spojrzenie na zarumienioną z przejęcia - strachu? dezorientacji? irytacji? - buzię blondynki. - Znam twoją krewną. Siostrę? Kuzynkę? Bo raczej nie matkę - poinformowała beznamiętnie. - Elvira. Specyficzna czarownica, ale bez wątpienia niezmiernie utalentowana. Lojalna. Masz dobre geny - przekazała ten równie specyficzny komplement z kamienną twarzą, powstrzymując chęć poprawienia nieco rozczochranych upadkiem włosów Marie. - Powinnaś pokazywać się na salonach. Znaleźć męża. Zadbać o to, by kolejne pokolenia czarodziejów były silne i zdrowe. Uganianie się po lasach jest dobre dla nastolatek, ty wyglądasz na w pełni rozwiniętą - kontynuowała pochlebstwa, tonem bliższym jednak opisowi dorodnej magicznej klaczy niż mające uspokoić poddenerwowaną dziewczynę. Przejętą stanem jednorożca, nad jakim pochylała się Mericourt, tracąc na moment zainteresowanie Marie. Pogłaskała Przebiśniega po chrapach, wplotła palce w srebrzystą grzywę, z przyjemnością wyczuwając wewnętrzne drżenie istoty, a bijąca ze szklistych ślepi panika, ba, histeria poprawiła jej humor na tyle, by nie zdekapitować Multonówny w momencie, w jakim usłyszała szum unoszących się w górę iskier. Zacisnęła palce na różdżce, chciała zatrzymać zaklęcie Multon, rozmyć iskry zanim rozbłysną w pełni nad koronami drzew. Finite Incantatem, pomyślała, niezwykle skutecznie wygaszając flarę. - Nie chcesz wiedzieć, co zrobię, jeśli jeszcze raz uzyjesz różdzki bez mojej zgody - przeniosła wzrok z nieba na Marie, odrzucając czarne włosy na bok, za drugie ramię, tak, że częśc długich pasm opadła również na jasny bok jednorożca. Subtelą groźbę przekazała z lekkim uśmiechem, lecz w połączeniu z lodowatym spojrzeniem całkiem czarnych oczu. Mówiła prawdę. Odcięcie ręki byłoby łagodną opcją. Nie groziła wprost, nie musiała, miała do czynienia z dziewczynką. Pomocną. Choć nieco naiwną, skoro sądziła, że nieznajoma pozwoli jej na wezwanie pomocy. - Zwykłe ostrze sobie nie poradzi? A zaklęcie rozcinające? - dopytała z naciskiem, oczekując prawdziwej odpowiedzi. Tak czy siak, nie zamierzała odpuścić. Potrzebowała tej krwi, tutaj, teraz. Do własnych celów. - Im szybciej to zrobisz, tym krócej będzie cierpiał. No już, Marie, nie każ nam czekać - powiedziała, odgarniając materiał czarnej sukni na bok, by odsłonić pas pończoch i smukłe udo w egzotycznym odcieniu kości słoniowej. Wyszarpnęła zza pasa sztylet, ostry, zdobiony, cienki i wyciągnęła go w stronę Multonówny. Wyczekująco. W kieszeni sukni kryły się dwie fiolki, to do nich miała skroplić się krew jednorożca.
Spoglądającymi na ich cierpienie z przejęciem, nawet wtedy, gdy same padały ofiarą prymitywnej agresji. Paniczna ucieczka jednorożca trwała krótko, tak samo jak uziemienie Marie, wstała szybko, z gracją, a jej dłoń promieniowała przyjemnym ciepłem. Mericourt przytrzymała uchwyt nieco dłużej, rozkoszując się nim, po czym podniosła spojrzenie na zarumienioną z przejęcia - strachu? dezorientacji? irytacji? - buzię blondynki. - Znam twoją krewną. Siostrę? Kuzynkę? Bo raczej nie matkę - poinformowała beznamiętnie. - Elvira. Specyficzna czarownica, ale bez wątpienia niezmiernie utalentowana. Lojalna. Masz dobre geny - przekazała ten równie specyficzny komplement z kamienną twarzą, powstrzymując chęć poprawienia nieco rozczochranych upadkiem włosów Marie. - Powinnaś pokazywać się na salonach. Znaleźć męża. Zadbać o to, by kolejne pokolenia czarodziejów były silne i zdrowe. Uganianie się po lasach jest dobre dla nastolatek, ty wyglądasz na w pełni rozwiniętą - kontynuowała pochlebstwa, tonem bliższym jednak opisowi dorodnej magicznej klaczy niż mające uspokoić poddenerwowaną dziewczynę. Przejętą stanem jednorożca, nad jakim pochylała się Mericourt, tracąc na moment zainteresowanie Marie. Pogłaskała Przebiśniega po chrapach, wplotła palce w srebrzystą grzywę, z przyjemnością wyczuwając wewnętrzne drżenie istoty, a bijąca ze szklistych ślepi panika, ba, histeria poprawiła jej humor na tyle, by nie zdekapitować Multonówny w momencie, w jakim usłyszała szum unoszących się w górę iskier. Zacisnęła palce na różdżce, chciała zatrzymać zaklęcie Multon, rozmyć iskry zanim rozbłysną w pełni nad koronami drzew. Finite Incantatem, pomyślała, niezwykle skutecznie wygaszając flarę. - Nie chcesz wiedzieć, co zrobię, jeśli jeszcze raz uzyjesz różdzki bez mojej zgody - przeniosła wzrok z nieba na Marie, odrzucając czarne włosy na bok, za drugie ramię, tak, że częśc długich pasm opadła również na jasny bok jednorożca. Subtelą groźbę przekazała z lekkim uśmiechem, lecz w połączeniu z lodowatym spojrzeniem całkiem czarnych oczu. Mówiła prawdę. Odcięcie ręki byłoby łagodną opcją. Nie groziła wprost, nie musiała, miała do czynienia z dziewczynką. Pomocną. Choć nieco naiwną, skoro sądziła, że nieznajoma pozwoli jej na wezwanie pomocy. - Zwykłe ostrze sobie nie poradzi? A zaklęcie rozcinające? - dopytała z naciskiem, oczekując prawdziwej odpowiedzi. Tak czy siak, nie zamierzała odpuścić. Potrzebowała tej krwi, tutaj, teraz. Do własnych celów. - Im szybciej to zrobisz, tym krócej będzie cierpiał. No już, Marie, nie każ nam czekać - powiedziała, odgarniając materiał czarnej sukni na bok, by odsłonić pas pończoch i smukłe udo w egzotycznym odcieniu kości słoniowej. Wyszarpnęła zza pasa sztylet, ostry, zdobiony, cienki i wyciągnęła go w stronę Multonówny. Wyczekująco. W kieszeni sukni kryły się dwie fiolki, to do nich miała skroplić się krew jednorożca.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
— Włosy? — blondynka zamrugała kilkukrotnie, wyraźnie zdezorientowana tym stwierdzeniem. Dłoń uniosła się w górę sama, wygładziła jeden z grubych, jasnych warkoczy. Kiedyś słyszała o mocy dziewiczej krwi (choć płynnie nie wprowadzono jej w to, do czego była ona faktycznie potrzebna), przed miesiącem poznała także siłę swych dziewiczych łez, potrafiących odczynić złośliwy urok. Ale włosy? Nigdy nie spodziewała się, że ktoś mógłby uczynić coś z włosów dziewic, że w ogóle mogły nieść za sobą jakąś mierzalną wartość.
Na całe szczęście nie musiała myśleć o tym długo — mogła powrócić do znajomego sobie tematu, do tematu wygodnego. Jednorożce wszak miały przed nią naprawdę niewiele tajemnic. Nie mogła powiedzieć, że wiedziała o nich wszystko, ale prawdopodobnie zdecydowaną większość. Zwierzęta te miały tyle samo tajemnic, co mocy płynącej w ich żyłach. Sam pan Sweeting nie odgadnął przecież wszystkich z nich.
— Jednorożce to stworzenia magiczne, proszę pani — przypomniała słabym głosem, nie precyzując jednak tego, co dokładnie chciała przekazać. Chodziło wszak o myśl, że czarodzieje posługiwali się magią, a sami bywali nią bardzo rzadko — zazwyczaj tylko przy pomocy jakichś artefaktów, wszak nawet nie dwudziestoletnia opiekunka jednorożców spędzająca większość swego czasu w leśnym rezerwacie nie miała okazji widywać potężnych czarodziejów, władających mocą, której pewnie nie potrafiłaby sobie nawet wyobrazić.
— Przewiduje się, że nasze klacze urodzą w okolicy sierpnia — odpowiedziała na kolejne pytanie, wszak nie było w nim nic zdrożnego, a stan ciąż jednorożców nie stanowił — z tego, co było jej wiadome — szczególnej tajemnicy. — Czasem bardzo ciężko określić, ile będzie trwała, tak zupełnie dokładnie. Przyjmuje się, że ten czas trwa od jedenastu do dwunastu miesięcy, więc równie dobrze źrebięta mogą przyjść na świat na początku miesiąca lub na koniec. Ale dopiero na przyszłą wiosnę będziemy odsadzać je od matek... — i choć dalej sprawiała wrażenie wyjątkowo przerażonej, chociażby uciekając spojrzeniem od Deirdre tak długo, jak tylko była w stanie, mówiła naprawdę bardzo składnie i rzeczowo. Gdyby tylko znalazła w sobie odwagę, by mówić głośniej, złapać kontakt wzrokowy z zadającą pytania kobietą i może wyprostować się odrobinę, sprawiałaby wrażenie dziewczęcia, które może wiedzieć znacznie więcej, niż dawało po sobie poznać, może nie tylko stażystki, ale prawowitej pracownicy rezerwatu. Wiedzę o jednorożcach miała bowiem Maria naprawdę rozbudowaną, tylko w napięciu ciężko było jej przekazać ją w sposób odpowiedni dla wagi piastowanego stanowiska.
Kolejna fala zdziwienia przelała się przez ciało blondynki na dźwięk niespodziewanego śmiechu w odpowiedzi na przedstawienie się. Czy w jej nazwisku było coś złego? Czy ta tajemnicza bądź co bądź kobieta mogła mieć jakiś uraz do rodziny Multon? Mogłaby myśleć o tym odrobinę dłużej, gdyby nie to zamieszanie, ostrzegawcze rżenie Przebiśniega, a później zimną dłoń, paznokcie wbite w skórę, puls przebijający się przez nią, moment zjednoczenia czerni z szarozielenią w krótkim, zdezorientowanym spojrzeniu. Azjatka w swej łaskawości uchyliła rąbka tej tajemniczej reakcji, przywołując wspomnienie Elviry.
— Kuzynkę — szepnęła na wydechu, ciężar na klatce piersiowej zdawał się tylko zwiększać, a nie pomógł na to nawet ten szczególnego rodzaju komplement. Maria mogłaby się wszak zgodzić ze słowami madame Mericourt. Elvira była specyficzną czarownicą, miała przecież prosektorium w piwnicy domu i nie potrafiła za bardzo gotować. Na całe szczęście młodszej z panien Multon nie przyszło jeszcze widzieć starszej krewniaczki w spodniach, choć to zapewne tylko potwierdziłoby to uczucie specyficzności. Elvira starała się o nią dbać, odwiedziła ją nawet wczoraj w domu, ale wciąż emanowała tym dziwnym rodzajem chłodu, który niekoniecznie pozwalał Marii się przed nią zupełnie otworzyć.
Zamrugała kilkukrotnie, jakby na krańcach jasnych rzęs osiadła poranna rosa, ta sama, która zmoczyła nieco krawędzi sukienki Marii w trakcie upadku.
— Ja... Salony to nie jest miejsce dla takiej dziewczyny jak ja, proszę pani... — nie znała zasad szlacheckiej etykiety, ale wykształcono ją nie tylko w kierunku opieki nad jednorożcami, ale także dla umiłowania słowa. Znała język francuski, potrafiła gotować i szyć, miała nawet silny fundament wiedzy numerologicznej, ale wciąż brakowało jej pewności siebie i charyzmy, która konieczna była do brylowania na salonach. Była przecież tylko Marią Multon, z biednej odnogi rodziny, całe życie żyjącą na uboczu. Męża lub narzeczonego miały jej dwie starsze siostry, a na nią żaden chłopiec nie zwracał zazwyczaj uwagi. — Ja nawet nie mam posagu — wymsknęło się jej drżącym głosem, jako swego rodzaju finalny argument. Kto w końcu zechciałby pannę bez niego? Lady Odetta pisała w swym liście, że gdyby została jej służką, w nagrodę otrzymałaby skromny posag właśnie od niej, ale Maria wciąż się wahała, wciąż nie wiedziała, czy to dobry pomysł. Ostatecznie jej ojciec ostrzegał ją przecież przed chłopcami, przed ich złymi zamiarami. A w lesie zamieszkałym przez jednorożce nikt nie mógł jej skrzywdzić.
Prawda?
Przebiśnieg też musiał tak myśleć; wiele lat spędził wszak w jego ciemnej ciszy, a dziś musiał walczyć ze swym spetryfikowanym ciałem, niezdolny do ucieczki przed złem zgromadzonym w jednej kobiecie. Podobno, gdy jednorożce umierają, wydają z siebie jeden, finalny ryk, który słyszany jest przez wszystkich ich braci i siostry na terenie rezerwatu. Czy usłyszał kiedyś ryk tego, który poległ z ręki tej kobiety? Czy sam spodziewał się, że będzie musiał wydać z siebie taki odgłos?
Jeżeli tak, interwencja Marii chwilowo musiała odłożyć tę konieczność w przyszłość. Samo dziewczę wzniosło oczy ku niebu, gdzie rozbłysły czerwone iskry, na kilka sekund, nim zgasły zupełnie, również dzięki niewerbalnie rzuconemu zaklęciu. W tym samym momencie Maria przeniosła spojrzenie na Deirdre, w panice zapominając chyba, jak się oddycha. Jej skóra pobladła znacząco, głowa natychmiast pochyliła się w wyrazie skruchy, a ramiona podciągnęły się do góry, zupełnie tak, jakby pragnęła schować się między nimi, stać się jeszcze mniejszą, mniej zauważalną.
Bezradność sprawiła, że oczy zaszły jej łzami, a mięśnie stały się jakieś twarde, ciężkie, jakby każda z jej kończyn została dodatkowo obciążona kilogramami obciążników. Nie wiedziała, kiedy podbródek zaczął jej drżeć, kiedy fala żałości podeszła jej do gardła, gdy z oczu pociekły pierwsze kryształki. Na moment podniosła głowę, czarne włosy kobiety spoczywające na bieli boku jednorożca nie były na swoim miejscu, Maria chciała usilnie zignorować ich obecność, odnaleźć złote spojrzenie, przekazać swe nieme przeprosiny, wybacz, kochany, że nie mogłam ci pomóc...
Cóż mogło jej innego zostać, jak tylko próbować ograniczyć cierpienie zwierzęcia?
— Z—zaklęcie to będzie za dużo... — szepnęła przez zaciśnięte gardło, drżące tęczówki skupiając na wyciągniętym zza pasa pończoch ostrzu.
Kręciło jej się w głowie, miała wrażenie, że nawet jej ból, który rozrywał teraz serce, nie mógł równać się z tym, który stał się udziałem oczekującego na cięcie Przebiśniega. Maria miała być jego osłoną, opieką, ratować, nie krzywdzić, ale nie miała wyboru, nie miała wyboru...
— Ja... Ja nie mogę go skrzywdzić... — dodała, z trudem odrywając język od suchego podniebienia. Miała wrażenie, jakby każde słowo kłuło ją tysiącem igieł w czerwień gardła. — Każdy, kto podnosi rękę na stworzenie tak niewinne i dobre jak jednorożec żyć będzie nędzne życie, zostanie naznaczony klątwą... — przestrzegła Deirdre, nerwowo zagryzając dolną wargę. Wydawało się, że tylko kilka uderzeń serca dzieliło ją od przegryzienia jasnoróżowych, pełnych ust. Dłoń zacisnęła się na różdżce, asekuracyjnie, ale bała się — bała się okrutnie, ale nie tego, co może stać się z nią. Tego, co mogłoby się stać z Przebiśniegiem, gdyby wystąpiła przeciw woli tej czarownicy.
Czuła coś mokrego na górze sukienki. To łzy wsiąkały w materiał na klatce piersiowej, przyklejając doń materiał. [bylobrzydkobedzieladnie]
Na całe szczęście nie musiała myśleć o tym długo — mogła powrócić do znajomego sobie tematu, do tematu wygodnego. Jednorożce wszak miały przed nią naprawdę niewiele tajemnic. Nie mogła powiedzieć, że wiedziała o nich wszystko, ale prawdopodobnie zdecydowaną większość. Zwierzęta te miały tyle samo tajemnic, co mocy płynącej w ich żyłach. Sam pan Sweeting nie odgadnął przecież wszystkich z nich.
— Jednorożce to stworzenia magiczne, proszę pani — przypomniała słabym głosem, nie precyzując jednak tego, co dokładnie chciała przekazać. Chodziło wszak o myśl, że czarodzieje posługiwali się magią, a sami bywali nią bardzo rzadko — zazwyczaj tylko przy pomocy jakichś artefaktów, wszak nawet nie dwudziestoletnia opiekunka jednorożców spędzająca większość swego czasu w leśnym rezerwacie nie miała okazji widywać potężnych czarodziejów, władających mocą, której pewnie nie potrafiłaby sobie nawet wyobrazić.
— Przewiduje się, że nasze klacze urodzą w okolicy sierpnia — odpowiedziała na kolejne pytanie, wszak nie było w nim nic zdrożnego, a stan ciąż jednorożców nie stanowił — z tego, co było jej wiadome — szczególnej tajemnicy. — Czasem bardzo ciężko określić, ile będzie trwała, tak zupełnie dokładnie. Przyjmuje się, że ten czas trwa od jedenastu do dwunastu miesięcy, więc równie dobrze źrebięta mogą przyjść na świat na początku miesiąca lub na koniec. Ale dopiero na przyszłą wiosnę będziemy odsadzać je od matek... — i choć dalej sprawiała wrażenie wyjątkowo przerażonej, chociażby uciekając spojrzeniem od Deirdre tak długo, jak tylko była w stanie, mówiła naprawdę bardzo składnie i rzeczowo. Gdyby tylko znalazła w sobie odwagę, by mówić głośniej, złapać kontakt wzrokowy z zadającą pytania kobietą i może wyprostować się odrobinę, sprawiałaby wrażenie dziewczęcia, które może wiedzieć znacznie więcej, niż dawało po sobie poznać, może nie tylko stażystki, ale prawowitej pracownicy rezerwatu. Wiedzę o jednorożcach miała bowiem Maria naprawdę rozbudowaną, tylko w napięciu ciężko było jej przekazać ją w sposób odpowiedni dla wagi piastowanego stanowiska.
Kolejna fala zdziwienia przelała się przez ciało blondynki na dźwięk niespodziewanego śmiechu w odpowiedzi na przedstawienie się. Czy w jej nazwisku było coś złego? Czy ta tajemnicza bądź co bądź kobieta mogła mieć jakiś uraz do rodziny Multon? Mogłaby myśleć o tym odrobinę dłużej, gdyby nie to zamieszanie, ostrzegawcze rżenie Przebiśniega, a później zimną dłoń, paznokcie wbite w skórę, puls przebijający się przez nią, moment zjednoczenia czerni z szarozielenią w krótkim, zdezorientowanym spojrzeniu. Azjatka w swej łaskawości uchyliła rąbka tej tajemniczej reakcji, przywołując wspomnienie Elviry.
— Kuzynkę — szepnęła na wydechu, ciężar na klatce piersiowej zdawał się tylko zwiększać, a nie pomógł na to nawet ten szczególnego rodzaju komplement. Maria mogłaby się wszak zgodzić ze słowami madame Mericourt. Elvira była specyficzną czarownicą, miała przecież prosektorium w piwnicy domu i nie potrafiła za bardzo gotować. Na całe szczęście młodszej z panien Multon nie przyszło jeszcze widzieć starszej krewniaczki w spodniach, choć to zapewne tylko potwierdziłoby to uczucie specyficzności. Elvira starała się o nią dbać, odwiedziła ją nawet wczoraj w domu, ale wciąż emanowała tym dziwnym rodzajem chłodu, który niekoniecznie pozwalał Marii się przed nią zupełnie otworzyć.
Zamrugała kilkukrotnie, jakby na krańcach jasnych rzęs osiadła poranna rosa, ta sama, która zmoczyła nieco krawędzi sukienki Marii w trakcie upadku.
— Ja... Salony to nie jest miejsce dla takiej dziewczyny jak ja, proszę pani... — nie znała zasad szlacheckiej etykiety, ale wykształcono ją nie tylko w kierunku opieki nad jednorożcami, ale także dla umiłowania słowa. Znała język francuski, potrafiła gotować i szyć, miała nawet silny fundament wiedzy numerologicznej, ale wciąż brakowało jej pewności siebie i charyzmy, która konieczna była do brylowania na salonach. Była przecież tylko Marią Multon, z biednej odnogi rodziny, całe życie żyjącą na uboczu. Męża lub narzeczonego miały jej dwie starsze siostry, a na nią żaden chłopiec nie zwracał zazwyczaj uwagi. — Ja nawet nie mam posagu — wymsknęło się jej drżącym głosem, jako swego rodzaju finalny argument. Kto w końcu zechciałby pannę bez niego? Lady Odetta pisała w swym liście, że gdyby została jej służką, w nagrodę otrzymałaby skromny posag właśnie od niej, ale Maria wciąż się wahała, wciąż nie wiedziała, czy to dobry pomysł. Ostatecznie jej ojciec ostrzegał ją przecież przed chłopcami, przed ich złymi zamiarami. A w lesie zamieszkałym przez jednorożce nikt nie mógł jej skrzywdzić.
Prawda?
Przebiśnieg też musiał tak myśleć; wiele lat spędził wszak w jego ciemnej ciszy, a dziś musiał walczyć ze swym spetryfikowanym ciałem, niezdolny do ucieczki przed złem zgromadzonym w jednej kobiecie. Podobno, gdy jednorożce umierają, wydają z siebie jeden, finalny ryk, który słyszany jest przez wszystkich ich braci i siostry na terenie rezerwatu. Czy usłyszał kiedyś ryk tego, który poległ z ręki tej kobiety? Czy sam spodziewał się, że będzie musiał wydać z siebie taki odgłos?
Jeżeli tak, interwencja Marii chwilowo musiała odłożyć tę konieczność w przyszłość. Samo dziewczę wzniosło oczy ku niebu, gdzie rozbłysły czerwone iskry, na kilka sekund, nim zgasły zupełnie, również dzięki niewerbalnie rzuconemu zaklęciu. W tym samym momencie Maria przeniosła spojrzenie na Deirdre, w panice zapominając chyba, jak się oddycha. Jej skóra pobladła znacząco, głowa natychmiast pochyliła się w wyrazie skruchy, a ramiona podciągnęły się do góry, zupełnie tak, jakby pragnęła schować się między nimi, stać się jeszcze mniejszą, mniej zauważalną.
Bezradność sprawiła, że oczy zaszły jej łzami, a mięśnie stały się jakieś twarde, ciężkie, jakby każda z jej kończyn została dodatkowo obciążona kilogramami obciążników. Nie wiedziała, kiedy podbródek zaczął jej drżeć, kiedy fala żałości podeszła jej do gardła, gdy z oczu pociekły pierwsze kryształki. Na moment podniosła głowę, czarne włosy kobiety spoczywające na bieli boku jednorożca nie były na swoim miejscu, Maria chciała usilnie zignorować ich obecność, odnaleźć złote spojrzenie, przekazać swe nieme przeprosiny, wybacz, kochany, że nie mogłam ci pomóc...
Cóż mogło jej innego zostać, jak tylko próbować ograniczyć cierpienie zwierzęcia?
— Z—zaklęcie to będzie za dużo... — szepnęła przez zaciśnięte gardło, drżące tęczówki skupiając na wyciągniętym zza pasa pończoch ostrzu.
Kręciło jej się w głowie, miała wrażenie, że nawet jej ból, który rozrywał teraz serce, nie mógł równać się z tym, który stał się udziałem oczekującego na cięcie Przebiśniega. Maria miała być jego osłoną, opieką, ratować, nie krzywdzić, ale nie miała wyboru, nie miała wyboru...
— Ja... Ja nie mogę go skrzywdzić... — dodała, z trudem odrywając język od suchego podniebienia. Miała wrażenie, jakby każde słowo kłuło ją tysiącem igieł w czerwień gardła. — Każdy, kto podnosi rękę na stworzenie tak niewinne i dobre jak jednorożec żyć będzie nędzne życie, zostanie naznaczony klątwą... — przestrzegła Deirdre, nerwowo zagryzając dolną wargę. Wydawało się, że tylko kilka uderzeń serca dzieliło ją od przegryzienia jasnoróżowych, pełnych ust. Dłoń zacisnęła się na różdżce, asekuracyjnie, ale bała się — bała się okrutnie, ale nie tego, co może stać się z nią. Tego, co mogłoby się stać z Przebiśniegiem, gdyby wystąpiła przeciw woli tej czarownicy.
Czuła coś mokrego na górze sukienki. To łzy wsiąkały w materiał na klatce piersiowej, przyklejając doń materiał. [bylobrzydkobedzieladnie]
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
W zamyśleniu słuchała nieco drżącego głosu dziewczyny, szczęśliwie dla niej znaczącej zbyt mało, by Deirdre zapragnęłaby zbesztać ją za oczywiste przypomnienie definicji jednorożca. To nie było istotne, liczyła się tylko tajemnicza magia tego stworzenia, siła tkwiąca w jego krwi, w tym trudno dostępnym alchemicznym składniku. Oczywiście madame Mericourt mogła go zdobyć prostszymi sposobami, znajomości pozwalały jej sięgać śmiało po to, co zakazane, niemoralne i według społeczeństwa plugawe, czuła jednak, że w przypadku zdobycia tej konkretnej ingrediencji liczyła się także intencja. Samodzielność w działaniu. Własnoręczne spojrzenie w ślepia istoty, dostrzeżenie jej strachu i gniewu, nasycenie się nim. Czyż nie podobnie było w przypadku czarnej magii? Istniała klątwa zabijająca na miejscu, ale to inkantacje brudniejsze, ściagające na ofiarę rozwleczone w czasie cierpienie należały do tych najprzyjemniejszych, pozwalających rozwijać swe nikczemne zdolności. Sądziła więc, że krew zdobyta własnymi rękami, jak wtedy, gdy na ślepo podążała za rozkazami Czarnego Pana, będzie niosła ze sobą wiekszą moc. Na swój sposób uzdrawiającą jej potomstwo. Była to wiara naiwna, podyktowana macierzyńską słabością - a może i wstępem do szaleństwa, zainkubowanego gdzieś pod sercem razem z zalążkiem emocjonalnej manipulacji Aongusa? - lecz nie była tego świadoma. A nawet jeśli, nie miała się przed kim wstydzić, na skąpanej w brzasku polanie znajdowała się tylko ona, dwójka niewinnych istot nie miała żadnego znaczenia. Gdyby to krew dziewicy niosła ze sobą głębsze znaczenie - na Merlina, nie potrzebowała gładszej skóry - z równą obojętnością podchodziłaby do przerażenia Marii.
- Poinformuj mnie listownie, kiedy będziecie spodziewać się źrebiąt. Im dokładniejsza data, tym lepiej - powiedziała w końcu spokojnie, sierpień już jarzył się upałem na horyzoncie, tyle mogła poczekać na zabawkę dla dzieci. Trudniejszą do zdobycia, czym innym było bezpośrednie pozyskanie składniku alchemicznego, czym innym porwanie chronionego magicznego stworzenia; nie wybiegała jednak myślami aż tak daleko, wpatrzona w śliczną twarz wyraźnie coraz bardziej przejętej Multonówny. Krewnej Elviry, tak różnej od niej, jak krew i śnieg. - Kuzynką. Rozkosznie - skwitowała krótko, mrużąc oczy, tak, jakby ciemne rzęsy ciążyły na końcach orientalnych powiek. - Jesteście ze sobą blisko? - zapytała niemal przyjaźnie, znów poświęcając blondynce całość swej niepokojącej, nieprzyjemnej uwagi. Jak bliskie pokrewieństwo łączyło te dwie Multonówny? Ostatnio aspiracje Elviry sięgały wysoko, pragnęła wspomnianych salonów i szacunków, otrzepywała się z brudu Śmiertelnego Nokturnu, sądziła więc, że przebywająca pod protekcją Parkinsonów panienka również śni o społecznym awansie. Może się myliła? - Są różne salony, Marie. Jeśli masz ładną buzię i trochę sprytu, dostaniesz się wszędzie tam, gdzie będziesz chciała. O ile zmyjesz z siebie ten koński zapach - westchnęła, dość matkowania, to Elvira powinna wypełniać ten obowiązek, dbając o to, by pozostałe reprezentantki rodziny wyszły rozsądnie za mąż, przyczyniając się do wzmocnienia pozycji rodziny. I samej Marie, łzawe spojrzenie dodawało uroku niewinnej buzi, ujmując Deirdre. Lubiła strach. Jego zapach, widok i smak. Ledwie powstrzymała się od pochylenia się w stronę trzęsącej się blondynki, by polizać jej blady policzek, kosztując słodyczy łzy. Czy ta dziewicy smakowała inaczej? Rozpacz dziewczyny była urocza, lecz z czasem nabierała irytującej barwy.
- Uspokój się. Jak niby pozyskujecie krew jednorożców? Szlochasz też na widok każdego alchemika, który się tu pojawi? - wycedziła już surowo, ostro, nie chciała spędzić tu całego poranka. A mogło być tak miło. - To zabobon - ucięła ostro płaczliwe przestrogi Multon; wierzyła w nie, oczywiście, że tak, lecz tylko do czasu. To skrzywdzenie jednorożca zapewniło jej potęgę. To zamordowanie tego niewinnego stworzenia sprawiło, że została naznaczona Mrocznym Znakiem. To działanie w imię Czarnego Pana wyniosło ją ponad innych. Metaforycznie właśnie lśniące piękno przypieczętowało los ofiarowany jej przez Rosiera. Gdyby legendy były prawdziwe, powinna w tamtej chwili stracić wszystko, a nie zyskać spełnienie najskrytszych marzeń. Marie była zbyt młoda, by to zrozumieć, zbyt czuła i wrażliwa, kusząco niewinna, ale szczęśliwie dla niej to jednorożec skupiał na sobie cały głód Deirdre. Syknęła ze zniecierpliwieniem, gdy zapłakana dziewczyna nie ruszyła się z miejscem, stojąc nad nią jak żałobnica nad grobem. Sama musiała zająć się unieruchomionym zwierzęciem, ujęła sztylet i wbiła go w bok zwierzęcia, na tyle głęboko, by popłynęła krew. Kilkanaście pierwszych kropli spłynęło po boku jednorożca, do fiolek spadły dopiero kolejne, wypełniając szkło srebrzystym płynem. Ręce Mericourt nie drżały, ani kiedy zakręcała naczynia, ani kiedy chowała je do głębokiej kieszeni sukni, wycierając nóż w sierść zwierzęcia. Żyło, ale w jego ślepiach lśniła szaleńcza wręcz panika. Przyjemny widok.
Powoli podniosła się z kolan i ścisnęła mocniej palce na różdżce. - Jeśli zdechnie, to będzie twoja wina - rzuciła beznamiętnie na pożegnanie, spoglądając prosto w jasne, tak baśniowo załzawione oczy dziewczyny. Nie musiała dodawać innych gróźb, słowa byle dziewczyny z lasu były niczym babie lato, nieistotne, znikające za moment w świetle poważniejszych spraw. - Miło było cię poznać, Marie. Przekaż moje pozdrowienia Elvirze - dodała jeszcze, nie czując w potrzebie przedstawienia się. Jeśli jasnowłosa poskarży się kuzynce, ta na pewno połączy fakty, a jeśli nie, sama Deirdre z miłą chęcią dopyta o losy tej uroczej dzierlatki, tak bardzo przejętej czworonożnym przyjacielem. Dei odwróciła się i ruszyła z powrotem w stronę drzew, lekko unosząc palce z zitanowym drewnem: najpierw zdjęła unieruchamiające zaklęcie z jednorożca, sprawiając, że ten mógł pognać przed siebie, dostarczając załamanej opiekunce odrobinę rozrywki - później zaś sylwetka ciemnowłosej rozmyła się w czarnej mgle, niknącej zupełnie pomiędzy koronami drzew.
- Poinformuj mnie listownie, kiedy będziecie spodziewać się źrebiąt. Im dokładniejsza data, tym lepiej - powiedziała w końcu spokojnie, sierpień już jarzył się upałem na horyzoncie, tyle mogła poczekać na zabawkę dla dzieci. Trudniejszą do zdobycia, czym innym było bezpośrednie pozyskanie składniku alchemicznego, czym innym porwanie chronionego magicznego stworzenia; nie wybiegała jednak myślami aż tak daleko, wpatrzona w śliczną twarz wyraźnie coraz bardziej przejętej Multonówny. Krewnej Elviry, tak różnej od niej, jak krew i śnieg. - Kuzynką. Rozkosznie - skwitowała krótko, mrużąc oczy, tak, jakby ciemne rzęsy ciążyły na końcach orientalnych powiek. - Jesteście ze sobą blisko? - zapytała niemal przyjaźnie, znów poświęcając blondynce całość swej niepokojącej, nieprzyjemnej uwagi. Jak bliskie pokrewieństwo łączyło te dwie Multonówny? Ostatnio aspiracje Elviry sięgały wysoko, pragnęła wspomnianych salonów i szacunków, otrzepywała się z brudu Śmiertelnego Nokturnu, sądziła więc, że przebywająca pod protekcją Parkinsonów panienka również śni o społecznym awansie. Może się myliła? - Są różne salony, Marie. Jeśli masz ładną buzię i trochę sprytu, dostaniesz się wszędzie tam, gdzie będziesz chciała. O ile zmyjesz z siebie ten koński zapach - westchnęła, dość matkowania, to Elvira powinna wypełniać ten obowiązek, dbając o to, by pozostałe reprezentantki rodziny wyszły rozsądnie za mąż, przyczyniając się do wzmocnienia pozycji rodziny. I samej Marie, łzawe spojrzenie dodawało uroku niewinnej buzi, ujmując Deirdre. Lubiła strach. Jego zapach, widok i smak. Ledwie powstrzymała się od pochylenia się w stronę trzęsącej się blondynki, by polizać jej blady policzek, kosztując słodyczy łzy. Czy ta dziewicy smakowała inaczej? Rozpacz dziewczyny była urocza, lecz z czasem nabierała irytującej barwy.
- Uspokój się. Jak niby pozyskujecie krew jednorożców? Szlochasz też na widok każdego alchemika, który się tu pojawi? - wycedziła już surowo, ostro, nie chciała spędzić tu całego poranka. A mogło być tak miło. - To zabobon - ucięła ostro płaczliwe przestrogi Multon; wierzyła w nie, oczywiście, że tak, lecz tylko do czasu. To skrzywdzenie jednorożca zapewniło jej potęgę. To zamordowanie tego niewinnego stworzenia sprawiło, że została naznaczona Mrocznym Znakiem. To działanie w imię Czarnego Pana wyniosło ją ponad innych. Metaforycznie właśnie lśniące piękno przypieczętowało los ofiarowany jej przez Rosiera. Gdyby legendy były prawdziwe, powinna w tamtej chwili stracić wszystko, a nie zyskać spełnienie najskrytszych marzeń. Marie była zbyt młoda, by to zrozumieć, zbyt czuła i wrażliwa, kusząco niewinna, ale szczęśliwie dla niej to jednorożec skupiał na sobie cały głód Deirdre. Syknęła ze zniecierpliwieniem, gdy zapłakana dziewczyna nie ruszyła się z miejscem, stojąc nad nią jak żałobnica nad grobem. Sama musiała zająć się unieruchomionym zwierzęciem, ujęła sztylet i wbiła go w bok zwierzęcia, na tyle głęboko, by popłynęła krew. Kilkanaście pierwszych kropli spłynęło po boku jednorożca, do fiolek spadły dopiero kolejne, wypełniając szkło srebrzystym płynem. Ręce Mericourt nie drżały, ani kiedy zakręcała naczynia, ani kiedy chowała je do głębokiej kieszeni sukni, wycierając nóż w sierść zwierzęcia. Żyło, ale w jego ślepiach lśniła szaleńcza wręcz panika. Przyjemny widok.
Powoli podniosła się z kolan i ścisnęła mocniej palce na różdżce. - Jeśli zdechnie, to będzie twoja wina - rzuciła beznamiętnie na pożegnanie, spoglądając prosto w jasne, tak baśniowo załzawione oczy dziewczyny. Nie musiała dodawać innych gróźb, słowa byle dziewczyny z lasu były niczym babie lato, nieistotne, znikające za moment w świetle poważniejszych spraw. - Miło było cię poznać, Marie. Przekaż moje pozdrowienia Elvirze - dodała jeszcze, nie czując w potrzebie przedstawienia się. Jeśli jasnowłosa poskarży się kuzynce, ta na pewno połączy fakty, a jeśli nie, sama Deirdre z miłą chęcią dopyta o losy tej uroczej dzierlatki, tak bardzo przejętej czworonożnym przyjacielem. Dei odwróciła się i ruszyła z powrotem w stronę drzew, lekko unosząc palce z zitanowym drewnem: najpierw zdjęła unieruchamiające zaklęcie z jednorożca, sprawiając, że ten mógł pognać przed siebie, dostarczając załamanej opiekunce odrobinę rozrywki - później zaś sylwetka ciemnowłosej rozmyła się w czarnej mgle, niknącej zupełnie pomiędzy koronami drzew.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie miała odwagi pytać, po co tej kobiecie była informacja o tym, kiedy zrodzą się źrebięta. Od samego początku ich spotkania, gdy szarozielone oczy po raz pierwszy spoczęły na niespodziewanej, nietypowej, niezwykłej sylwetce nie mogła pozbyć się ponurego, lepkiego wrażenia, że coś było zupełnie nie tak. Deirdre dwoiła się i troiła, by ją uspokoić, by pobudzić strach, poruszała jej emocjami, jak kuglarz poruszał lalką, na której nadgarstkach i kostkach zaciśnięte były sznurki. I trzeba było to jej oddać — szło jej naprawdę, niezwykle dobrze. Pomimo przewagi terytorialnej Maria nie miała odwagi odmawiać, nie stanowczo, jak zdarzało jej się to czasami, chociażby wobec tego mężczyzny udającego każdego funkcjonariusza sił Ministerstwa, jaki przyszedł mu do głowy, czy zrzędliwego i zdenerwowanego sprzedawcy puszków pigmejskich. Głośniej niż sprzeciw krzyczał jej instynkt samozachowawczy, intuicja, która podpowiadała, że jeżeli przeciwstawi się tej kobiecie zbyt mocno, zbyt wprost, skończy się to źle nie tylko dla niej — ale dla Przebiśniega, którego miała wszak chronić, nawet za cenę własnego życia.
Coraz większy mętlik w głowie robił się także za sprawą znajomości tej tajemniczej kobiety z Elvirą. Nie wiedziała, co powinna o tym myśleć, poza tym, że jak najszybciej musiała wystosować do kuzynki list. Do niej, do lady Parkinson, może też do Celine, ale tej ostatniej nie chciała denerwować za bardzo, gdy sama była w złym stanie. Szarozielone spojrzenie nie zsuwało się z kocich, egzotycznych oczu Deirdre, gdy zapytała o to, czy są blisko z Elvirą.
— Jesteśmy. Nasi ojcowie to bracia — dodała chyba nieistotny szczegół; zaczęły być ze sobą blisko na początku wiosny, to tutaj znalazła ją wysoka, dumnie nosząca się krewna. Dla dziewczyny z lasu kuzynka wykształcona w Londynie jawiła się jak wielka pani, ale jednocześnie widziała, że kuzynce na niej zależy. Te wszystkie prezenty, niezapowiedziane wizyty w domu... To wszystko dziać się musiało z jakiegoś powodu. Powodu, którego Maria nie mogła teraz przywołać do głowy, gdy serce biło jak szalone, gdy pulsowały skronie, a gardło drapało złośliwie, ściśnięte w strachu. Może perspektywa salonów — jakiekolwiek miałyby one nie być — i połączony z nią komplement miały ją uspokoić, przynieść wytchnienie zaklętej strachem duszy, ale myśli biegły prędko, każda w innym kierunku, panicznie rozbijały się o blade ściany czaszki.
Powłóczyła za nią wzrokiem.
— To robi magiweterynarz, oni potrafią robić to tak, żeby nie bolało i żeby nie było śladów i trzeba mieć na to po... zwole... pozwolenie... — im bardziej Deirdre zbliżała się do zwierzęcia, tym mocniej płynął potok łez Marii, która już zaciskała palce na różdżce, już podejmowała smakującą słonymi, łykanymi zapalczywie łzami decyzję, ale wtedy nieznajoma wbiła ostrze w bok jednorożca.
— NIE! ZOSTAW GO! — wrzasnęła, wyciągając przed siebie obie dłonie — w tym także tę dzierżącą różdżkę z drewna migdałowca. Nie wybrzmiała jednak żadna inkantacja zaklęcia, żadne zaklęcie nie pomknęło także w powietrzu, Maria była się, że jeżeli faktycznie przejdzie do ataku, kobieta zasztyletuje Przebiśniega, biednego Przebiśniega, który nie zasługiwał na taki los. Twarz, do tej pory blada w strachu, poczerwieniała ze złości, z paniki, która ciepłą falą zalała jej trzęsące się ciało. Srebrzysta krew wypełniła fiolkę prędzej, niż chciała to obserwować. Z pyska Przebiśniega buchały kolejne kłęby pary, musiał cierpieć, a Maria nie mogła go ocalić.
Kolejne słowa nieznajomej były jak siarczysty policzek wymierzony z pełną premedytacją. Usta Marii zacisnęły się w wąską kreskę, palce w pięści.
Nie pozwolę mu umrzeć! — gorące postanowienie, gorące jak łzy, które skapywały z jej brody na ziemię, łzy których nie mogła powstrzymać. Nie miała ochoty ani czasu na pożegnanie z nieznajomą. W chwili, w której Przebiśnieg uzyskał możliwość ucieczki, zrobił dokładnie to. Powietrze przecięło jego przepełnione bólem rżenie, a on ruszył się do ucieczki w las.
— Przebiśnieg! — zawołała za nim, złamanym w bólu głosem, rzucając się w pościg za zwierzęciem. Ranny nie biegał tak prędko, jak zazwyczaj, poza tym pozostawiał po sobie ślady z juchy. Musiała go jednak spowolnić, dla jego własnego dobra. Dlatego też przy pierwszej nadarzającej się okazji wyciągnęła różdżkę, celując w niego. — Impedimenta! — pierwsza wiązka zaklęcia nie dosięgła zwierzęcia, musiała — dalej w biegu — wyczekać kolejnej okazji. — Impedimenta! — za drugim razem zaklęcie sięgnęło celu. Wystarczyło już tylko zrównać się z jednorożcem, dotrzeć do niego, ułożyć dłonie na jego szyi, spróbować go zatrzymać i uspokoić.
Gdy dopadła do zwierzęcia, dyszała ciężko — choć była w dobrej kondycji, podobne pościgi, po całonocnej pracy i przeżytych emocjach nie należały do najłatwiejszych. Z braku czegokolwiek do zatamowania krwotoku zwierzęcia, chwyciła rękaw swojej sukienki zębami. Mocne szarpnięcie ręki sprawiło, że szwy puściły, a ona pozostała z nieregularnym kawałkiem materiału, który przytknęła do rany. — Już, Przebiśniegu, za chwilkę... Już zaraz wszystko będzie dobrze... — szeptała gorączkowo, gdy wysunęła rękę z różdżką w górę, raz jeszcze wysyłając sygnał alarmowy w powietrze. — Periculum.
Tym razem ktoś na pewno im pomoże.
| zwinność w pościgu: 63 + 2 x 12
z/t x2
Coraz większy mętlik w głowie robił się także za sprawą znajomości tej tajemniczej kobiety z Elvirą. Nie wiedziała, co powinna o tym myśleć, poza tym, że jak najszybciej musiała wystosować do kuzynki list. Do niej, do lady Parkinson, może też do Celine, ale tej ostatniej nie chciała denerwować za bardzo, gdy sama była w złym stanie. Szarozielone spojrzenie nie zsuwało się z kocich, egzotycznych oczu Deirdre, gdy zapytała o to, czy są blisko z Elvirą.
— Jesteśmy. Nasi ojcowie to bracia — dodała chyba nieistotny szczegół; zaczęły być ze sobą blisko na początku wiosny, to tutaj znalazła ją wysoka, dumnie nosząca się krewna. Dla dziewczyny z lasu kuzynka wykształcona w Londynie jawiła się jak wielka pani, ale jednocześnie widziała, że kuzynce na niej zależy. Te wszystkie prezenty, niezapowiedziane wizyty w domu... To wszystko dziać się musiało z jakiegoś powodu. Powodu, którego Maria nie mogła teraz przywołać do głowy, gdy serce biło jak szalone, gdy pulsowały skronie, a gardło drapało złośliwie, ściśnięte w strachu. Może perspektywa salonów — jakiekolwiek miałyby one nie być — i połączony z nią komplement miały ją uspokoić, przynieść wytchnienie zaklętej strachem duszy, ale myśli biegły prędko, każda w innym kierunku, panicznie rozbijały się o blade ściany czaszki.
Powłóczyła za nią wzrokiem.
— To robi magiweterynarz, oni potrafią robić to tak, żeby nie bolało i żeby nie było śladów i trzeba mieć na to po... zwole... pozwolenie... — im bardziej Deirdre zbliżała się do zwierzęcia, tym mocniej płynął potok łez Marii, która już zaciskała palce na różdżce, już podejmowała smakującą słonymi, łykanymi zapalczywie łzami decyzję, ale wtedy nieznajoma wbiła ostrze w bok jednorożca.
— NIE! ZOSTAW GO! — wrzasnęła, wyciągając przed siebie obie dłonie — w tym także tę dzierżącą różdżkę z drewna migdałowca. Nie wybrzmiała jednak żadna inkantacja zaklęcia, żadne zaklęcie nie pomknęło także w powietrzu, Maria była się, że jeżeli faktycznie przejdzie do ataku, kobieta zasztyletuje Przebiśniega, biednego Przebiśniega, który nie zasługiwał na taki los. Twarz, do tej pory blada w strachu, poczerwieniała ze złości, z paniki, która ciepłą falą zalała jej trzęsące się ciało. Srebrzysta krew wypełniła fiolkę prędzej, niż chciała to obserwować. Z pyska Przebiśniega buchały kolejne kłęby pary, musiał cierpieć, a Maria nie mogła go ocalić.
Kolejne słowa nieznajomej były jak siarczysty policzek wymierzony z pełną premedytacją. Usta Marii zacisnęły się w wąską kreskę, palce w pięści.
Nie pozwolę mu umrzeć! — gorące postanowienie, gorące jak łzy, które skapywały z jej brody na ziemię, łzy których nie mogła powstrzymać. Nie miała ochoty ani czasu na pożegnanie z nieznajomą. W chwili, w której Przebiśnieg uzyskał możliwość ucieczki, zrobił dokładnie to. Powietrze przecięło jego przepełnione bólem rżenie, a on ruszył się do ucieczki w las.
— Przebiśnieg! — zawołała za nim, złamanym w bólu głosem, rzucając się w pościg za zwierzęciem. Ranny nie biegał tak prędko, jak zazwyczaj, poza tym pozostawiał po sobie ślady z juchy. Musiała go jednak spowolnić, dla jego własnego dobra. Dlatego też przy pierwszej nadarzającej się okazji wyciągnęła różdżkę, celując w niego. — Impedimenta! — pierwsza wiązka zaklęcia nie dosięgła zwierzęcia, musiała — dalej w biegu — wyczekać kolejnej okazji. — Impedimenta! — za drugim razem zaklęcie sięgnęło celu. Wystarczyło już tylko zrównać się z jednorożcem, dotrzeć do niego, ułożyć dłonie na jego szyi, spróbować go zatrzymać i uspokoić.
Gdy dopadła do zwierzęcia, dyszała ciężko — choć była w dobrej kondycji, podobne pościgi, po całonocnej pracy i przeżytych emocjach nie należały do najłatwiejszych. Z braku czegokolwiek do zatamowania krwotoku zwierzęcia, chwyciła rękaw swojej sukienki zębami. Mocne szarpnięcie ręki sprawiło, że szwy puściły, a ona pozostała z nieregularnym kawałkiem materiału, który przytknęła do rany. — Już, Przebiśniegu, za chwilkę... Już zaraz wszystko będzie dobrze... — szeptała gorączkowo, gdy wysunęła rękę z różdżką w górę, raz jeszcze wysyłając sygnał alarmowy w powietrze. — Periculum.
Tym razem ktoś na pewno im pomoże.
| zwinność w pościgu: 63 + 2 x 12
z/t x2
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
25 VI 1958
bezpośrednio po spotkaniu Deirdre
bezpośrednio po spotkaniu Deirdre
Oderwany materiał sukienki, który jeszcze przed chwilą znajdował się na jej ramieniu, bardzo prędko przesiąkał srebrzystą krwią jednorożca. Maria widziała stróżkę, która sunęła w dół boku zwierzęcia, które raz za razem rżało z bólu, nerwowo przestępując w miejscu z jednego kopyta na drugie. Wolną dłonią blondynka przesuwała spokojnie po szyi Przebiśniega. Musiała skupić się na tym, by uspokoić go, a do tego musiała być spokojna także i ona. Nie wiedziała, ile czasu zajmie pomocy pojawienie się obok, ale sama nie była w stanie skutecznie pomóc zwierzęciu, zdążyć przed jego wykrwawieniem się. Igrała z czasem, ale nie mogła pozwolić Przebiśniegowi na ponowną ucieczkę, to z pewnością naraziłoby go na jeszcze większą utratę sił i krwi.
— Robienie rzeczy, które lubisz
jest lepsze niż robienie rzeczy, w których jesteś dobry — głos Marii, cichy ale pewny siebie wybrzmiał właściwie bez jej intencji. Słowa piosenki, którą czasami podśpiewywała sobie w trakcie pracy, gdy potrzebowała się pocieszyć, przychodziły dziś do niej same, miały nieść nadzieję nie tylko dla młodej opiekunki jednorożców, ale także przerażonemu Przebiśniegowi. Wiedziała z doświadczenia, że w uspokojeniu zwierzęcia bardzo często pomagał spokój jego opiekuna, znajome dźwięki i głos. Musiała sprawić, by zwierzę czuło się jak najbardziej komfortowo w tej przerażającej sytuacji.
— Gdy tylko trochę się postaramy,
staniemy się jeszcze lepsi, niż wczoraj.
"Miłość" może być czasem bolesna.
"Kochać" to najcenniejsze, co możemy robić.
Szanując wszystek stworzenia,
złapmy trochę słońca — teraz nie pamiętała już, czy słyszała tę piosenkę na ostatniej potańcówce, czy może śpiewała ją kiedyś jedna z jej koleżanek z rezerwatu. Najważniejsze było, że wydawało się, że Przebiśnieg uspokajał się, że ufał Marii, że przybyła tylko po to, by mu pomóc. Więź, która łączyła opiekunki z jednorożcami, była wszak jedyna w swoim rodzaju i musiały robić wszystko — nie tylko one, ale cały zespół ludzi pracujących w rezerwacie — by utrzymać ten stan, dla dobra zwierząt. Starała się panować także nad swoją mową ciała. Tak, aby nacisk na ranę był możliwie jak najpewniejszy, by ramiona nie drgały wysoko obok szyi. Jednorożce doskonale czytały z mowy ciała, Marii wydawało się, że czasami potrafiły wyprzedzić jej myśli, obliczyć prawdopodobieństwo zupełnie jak demimozy.
Trzask teleportacji za plecami Marii wybudził ją z dziwnego amoku, w którym znalazła się zaraz po tym, jak ostrze zanurzyło się w miękkości tkanek jednorożca. Za swymi plecami usłyszała odgłos przypominający zachłyśnięcie się powietrzem. Odwróciła głowę w jego kierunku, a wzrok zawisł — błagalnie i na powrót panicznie — na korpuletnej starszej pani ubranej w brązowe ubranie robocze.
— Mario! — zakrzyknęła kobieta, prędko dopadając do dziewczyny i zwierzęcia. Nie trzeba było być szczególnie spostrzegawczym, by widzieć, że Multon robiła wszystko, co w swojej mocy, by powstrzymać krwotok, choć jej palce i dłoń do nadgarstka poznaczone były dalej skrzącą krwią, ściekającą z rany. — Mario, na Merlina, co tutaj miało miejsce?! — kobieta jak najszybciej mogła podeszła bliżej do zwierzęcia i stażystki. W jej głosie odbijało się zmartwienie, nie było nawet grama złości na stażystkę, która otwierała usta, chcąc w jak najkrótszy sposób wytłumaczyć, co właśnie się wydarzyło.
— Niech pani pomoże Przebiśniegowi... — wyrwało się jej jednak, znów płaczliwie. Bezpieczeństwo i zdrowie zwierzęcia było najważniejsze. Kobieta prędko złożyła swoje ciepłe palce na dłoni Marii, a później ostrożnie odsunęła materiał rękawa, którym dziewczyna próbowała uciskać ranę i zatamować krwotok.
— Dobrze zrobiłaś, Mario. Ale teraz będziesz mi potrzebna. Pilnuj, by Przebiśnieg się nie ruszał, głaszcz go dalej po szyi, rób to, co robiłaś, zanim przyszłam. Potrzebuję go obejrzeć, żeby nie panikował — spokojny i rzeczowy ton pani magiweterynarz sprawił, że oczy Marii odzyskały swój naturalny blask. Nie bała się już, przynajmniej nie tak panicznie jak wtedy, gdy została ze zwierzęciem sam na sam. Czuła, jak od pościgu bolą ją mięśnie, ale nie mogła go zawieść, nie dzisiaj, nie po tym wszystkim...
— Bo jeżeli będziemy żyć uczciwie,
wreszcie spotka nas coś ekscytującego.
Dziś jest nowe dlatego, że właśnie dziś
mogę spotkać się z prawdziwą życzliwością.
Tak długo, jak mamy miłość, wszystko jest w porządku.
Słońce spogląda na wszystko z góry,
więc nawet jeżeli marudzisz, wszystko będzie w porządku.
Przyszłość też będzie dobra,
krok za krokiem, wszystko będzie dobrze —widziała, że po twarzy magiweterynarz przeszedł grymas niezadowolenia, prawdopodobnie miernymi wynikami prób śpiewu Marii, lecz Przebiśnieg oddychał spokojniej, Maria pragnęła wierzyć, że robił to dlatego, że naprawdę ten jej nieprzyjemny dla ucha śpiew mógł mu pomagać, nie dlatego, że mógł tracić siły także na oddychanie. W tym samym czasie starsza kobieta egzaminowała powstałą ranę, mrucząc coś do siebie pod nosem.
— Proste brzegi, to było umyślne cięcie pewnej ręki. Mario, ktoś was zaatakował... — diagnoza kobiety wybrzmiała całą swoją powagą. Maria zwróciła ku niej swe załzawione wciąż oczy, nie przestając głaskać czule szyi jednorożca, po czym skinęła głową. Kobieta zawiesiła na moment głowę, wzdychając ciężko. — Nie przejmuj się, dziecko. Dobrze, że udało ci się go dogonić i uspokoić. Nie jest najgorzej, zaraz mu pomożemy. No już, to nie twoja wina. Musimy tylko poinformować zarządcę — uspokajający głos starszej kobiety brzmiał tak, jakby naprawdę uważała, że to nie była jej wina. Ale przecież mogła wezwać pomoc prędzej, mogła dać się zabić zamiast Przebiśniega, mogła zrobić tak wiele rzeczy, rozbroić tamtą kobietę, a nie zrobiła nic, pozwoliła go skrzywdzić... — Musimy go wprowadzić w śpiączkę, żeby nie cierpiał. Złap go za szyję, będziemy go obracać na prawy bok — poinstruowała kobieta, która sama stanęła przy zwierzęciu, układając rękę na jego boku. Maria nie mogła skupić się na inkantacji zaklęcia, które wprowadziło zwierzę w śpiączkę. Wszystkie swe refleksy skupiła bowiem na tym, by zareagować w odpowiednim momencie. Ciało zwierzęcia było niezwykle wręcz ciężkie, wiedziała, że sama nie da rady sobie z nim poradzić. Starsza pani okazała się jednak istotną pomocą, a jej doświadczenie pozwoliło im obu ułożyć jednorożca w bezpiecznej pozycji. — Podaj mi moją torbę — poprosiła, wskazując gdzieś za siebie. Maria ruszyła pędem w kierunku znoszonej już, skórzanej torby. Gdy ją podnosiła, szczęknęło kilka butelek, czy fiolek. Kobieta na pewno miała przy sobie coś szklanego.
— Proszę — wydusiła przez zaciśnięte gardło, odkładając torbę przy starszej kobiecie. Ta wyciągnęła z niej przezroczyste opakowanie z czymś, co pachniało ziołami niemal tak intensywnie jak maść na dłonie, którą Maria dostała od pani Cassandry ponad miesiąc wcześniej.
— Tą maścią musimy potraktować krawędzie rany. Zawiera w sobie łzy jednorożca, obkurczy ona krawędzie, sprawi, że rana będzie mniejsza i zagoi się prędzej — kobieta tłumaczyła spokojnie, odkręcając pokrywkę, po czym podstawiła ją Marii pod nos. — Okrężne ruchy, wmasuj ją — poinstruowała ją, a blondynce nie pozostało w takiej sytuacji nic innego, jak zabrać się do pracy. Nabrała trochę maści na palce, po czym przyłożyła je do ciepłych krawędzi rany jednorożca. Zgodnie ze wskazówkami starszej kobiety wmasowywała ją okrężnymi ruchami, zgodnymi z ruchem wskazówek zegara. Maść działała naprawdę bardzo szybko. Marii wydawało się nawet, że czuła pod palcami, jak skóra jednorożca napina się, zmniejszając jednocześnie wielkość rany. Gdy skończyła i spojrzała na panią magiweterynarz, ona uśmiechnęła się do niej pokrzepiająco. Nie był to jednak koniec ich pracy. — Poczekaj chwilę. Jestem niemal pewna, że udało się nie uszkodzić żadnego organu, ale muszę być zupełnie pewna — poleciła dziewczęciu, ponownie wypowiadając nieznane Marii zaklęcie. Przez chwilę trwała w milczeniu, po czym skinęła głową na tak. Ponownie sięgnęła do torby, wyciągając z niej czyste opatrunki. Ruchem dłoni nakazała Marii zbliżenie się, gdy nakładała pierwszą z gaz na ranę. — Przytrzymaj tutaj. Założymy Przebiśniegowi opatrunek, który pomoże mu w wygojeniu tej rany — Maria oparła palce na gazie, a w tym samym czasie kobieta sprawnie mocowała opatrunek na ciele zwierzęcia. Na sam koniec kobieta poprosiła dziewczę, by pomogło jej podnieść fragment tułowia zwierzęcia tak, aby bandaż mógł zostać opleciony wokół niego. Maria z trudem dźwignęła ciało jednorożca, ale udało jej się unieść je tylko na kilka sekund, tylko na kilka centymetrów w górę. Westchnęła ciężko, wyraźnie zmęczona, ocierając kropelki zimnego potu, które skrystalizowały się jej na czole. Kobieta, widząc zmęczenie swej pomocy, poklepała ją lekko po ramieniu, po czym przytuliła do siebie. — Już, już, Mario. Wszystko będzie w porządku. Obudzimy go, podam mu leki, a potem odprowadzimy go do zagrody leczniczej. Nie denerwuj się, nie ma już o co. Gdybyś mnie nie wezwała, o, wtedy mogłabyś się denerwować — głos kobiety brzmiał ciepło i miło, a Maria czuła, że z każdą chwilą coraz bardziej opuszczają ją siły, że kręciło jej się w głowie. Mimo to, zgodnie z kolejnymi poleceniami kobiety podniosła się na drżące z wrażenia nogi, a w tym samym czasie kobieta zdejmowała z Przebiśniega zaklęcie, które wprowadziło go w śpiączkę. Zwierzę uniosło pysk, wyraźnie zdezorientowane. Korzystając z tego, kobieta nakazała Marii przytrzymać jego głowę w górze. Sama napełniała czymś strzykawkę, płyn migotał na szmaragdowy kolor. — Podaj mu to. To eliksir znieczulający, działa też przeciwzapalnie — na całe szczęście Maria wiedziała już, jak podaje się leki koniowatym. Wsunęła ostrożnie strzykawkę pomiędzy wargi jednorożca, po czym zaczęła nią poruszać tak, aby imitować ruchy końskiego języka. Dopiero wtedy, gdy pod palcami wyczuła rozpoczęcie odruchów przełykania, wlewała do pyska drobne dawki leku tak, aby zwierzę się nie zachłysnęło. Gdy strzykawka została opróżniona w całości, Maria oddała ją kobiecie, która pokiwała głową z uznaniem. — Teraz odsuń się i pozwól mu wstać — poleciła, a Maria zeszła Przebiśniegowi z drogi. Ten leżał jeszcze przez jakiś czas na boku; blondynka spoglądała na zwierzę z ciekawością pomieszaną z troską. Czy eliksir zaczynał działać? Pierwszą oznaką było kolejne rżenie — wreszcie nie przerażone, wreszcie wesołe. Wdzięczne? Och, jak bardzo chciała, żeby było wdzięczne, żeby Przebiśnieg nie miał jej za złe tego, że w chwili próby nie stanęła na wysokości zadania...
Gdy zwierzę podniosło się na cztery nogi, magiweterynarz poklepała go zachęcająco po szyi.
— Na nas już czas, Przebiśniegu. Nim się obejrzysz, znów będziesz biegać po lesie, ale najpierw ciocia musi się tobą zająć, co? — ciepły głos kobiety sprawił, że nawet usta Marii zadrgały w uśmiechu, choć bliżej mu było tego delirycznego, zupełnie wymęczonego. Widząc to, kobieta poprosiła ją, by podeszła bliżej niej, spacerowała po lewej stronie. Po prawej pozostawał wszak Przebiśnieg prowadzony do zagrody leczniczej. — Już po wszystkim, Mario. Odpocznij chwilę i porozmawiamy o wszystkim, dobrze?
Oczywiście, że porozmawiają. Choć Maria nie była przekonana, czy jakakolwiek forma odpoczynku wystarczy, aby mogła ze spokojem powrócić do wspomnień z tego wczesnego poranka.
| 1737 słów
z/t
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Polana
Szybka odpowiedź