Ogród
AutorWiadomość
Ogród
Stary, zaniedbany, osowiały - dokładnie taki był ogród za Ruderą, gdy po raz pierwszy został odnaleziony przez jej mieszkańców. W nogi kłuły rozrośnięte łodygi dzikich jeżyn, pokrzywy rozrosły się jak szalone, trawa nie stanowiła miękkiego dywanu, a już tylko suchy step. Jednak za tą pustą kopułą, złożoną z pokracznie powykrzywianych roślin, kryła się długa, drewniana kratka, na której poprzedni właściciele musieli posadzić... winogrona.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
l16.04.1956r?
Dawno nie miał po prostu spokojnego dnia na nic nie robienie. Takiego, w którym mógłby wyleźć w byle czym do kuchni o dziesiątej, zacząć dopiero parzyć herbatę, zgadnąć słodkie bułeczki i masło i zacząć rozkoszować się bardzo, ale to bardzo leniwym porankiem przed pełnym lenistwa dniem. I właśnie tak to wyglądało, klapnął na drewnianym krześle, przeciągnął się dając całej ruderowej kuchni do zrozumienia, że zamierza zachowywać się podobnie do wieczora, zaklęciem przywołał do siebie kubek i kawę - bo po co miałby się podnosić? - zagotował w kubku wodę i zamieszał. Jakie życie potrafi być cudowne.
Pijąc tę właśnie smakującą lenistwem kawę zaczął się zastanawiać nad dniem.
I to nie tak, że był człowiekiem niesamowicie zajętym, zarobionym i generalnie to wiecznie pracował. Lubił jednak aktywnie żyć, zawsze gdzieś wychodził, dużo czasu zajmowała mu praca, do tego doszły badania gazetki i badania w Słodkiej Próżności, przyjaciele, sercowe problemy i radości - i tak oto czasu było już tylko mniej i mniej i wcale nie marudził, wybiegając z domu i gnając, by znów coś robić, zwykle były to z resztą rzeczy za którymi przepadał, jednak błogie lenistwo po dłuższym czasie brzmiało jak najlepszy plan świata.
Kiedy usłyszał krzątanie w pokoju na przeciwko kuchni w pierwszej chwili pomyślał, że to Luigi, do całości dołączył jednak kobiecy głos - okazało się, że nie jest tego ranka sam!
- Eileen dołączysz do kawy i bułeczek? - zaproponował na tyle głośno, żeby mieć pewność, że dziewczyna (kobieta, pani profesor!) go usłyszy. Zerknął przy tym za okno, dojadając powoli część śniadania i dobierając się do kawy. - Możemy zabrać na wynos i się przejść, jest niezła pogoda.
Dodał, bo i promienie słońca wpadały przez okna do Rudery, a biorąc pod uwagę, że była ona umiejscowiona już w lesie, nie przy samej drodze, nie była to częsta sytuacja! Na zewnątrz musi być całkiem przyjemnie i bezchmurnie. Mimo miłości do rzucania w ludzi śnieżkami Bertie stęsknił się już za miło grzejącym słońcem.
Dawno nie miał po prostu spokojnego dnia na nic nie robienie. Takiego, w którym mógłby wyleźć w byle czym do kuchni o dziesiątej, zacząć dopiero parzyć herbatę, zgadnąć słodkie bułeczki i masło i zacząć rozkoszować się bardzo, ale to bardzo leniwym porankiem przed pełnym lenistwa dniem. I właśnie tak to wyglądało, klapnął na drewnianym krześle, przeciągnął się dając całej ruderowej kuchni do zrozumienia, że zamierza zachowywać się podobnie do wieczora, zaklęciem przywołał do siebie kubek i kawę - bo po co miałby się podnosić? - zagotował w kubku wodę i zamieszał. Jakie życie potrafi być cudowne.
Pijąc tę właśnie smakującą lenistwem kawę zaczął się zastanawiać nad dniem.
I to nie tak, że był człowiekiem niesamowicie zajętym, zarobionym i generalnie to wiecznie pracował. Lubił jednak aktywnie żyć, zawsze gdzieś wychodził, dużo czasu zajmowała mu praca, do tego doszły badania gazetki i badania w Słodkiej Próżności, przyjaciele, sercowe problemy i radości - i tak oto czasu było już tylko mniej i mniej i wcale nie marudził, wybiegając z domu i gnając, by znów coś robić, zwykle były to z resztą rzeczy za którymi przepadał, jednak błogie lenistwo po dłuższym czasie brzmiało jak najlepszy plan świata.
Kiedy usłyszał krzątanie w pokoju na przeciwko kuchni w pierwszej chwili pomyślał, że to Luigi, do całości dołączył jednak kobiecy głos - okazało się, że nie jest tego ranka sam!
- Eileen dołączysz do kawy i bułeczek? - zaproponował na tyle głośno, żeby mieć pewność, że dziewczyna (kobieta, pani profesor!) go usłyszy. Zerknął przy tym za okno, dojadając powoli część śniadania i dobierając się do kawy. - Możemy zabrać na wynos i się przejść, jest niezła pogoda.
Dodał, bo i promienie słońca wpadały przez okna do Rudery, a biorąc pod uwagę, że była ona umiejscowiona już w lesie, nie przy samej drodze, nie była to częsta sytuacja! Na zewnątrz musi być całkiem przyjemnie i bezchmurnie. Mimo miłości do rzucania w ludzi śnieżkami Bertie stęsknił się już za miło grzejącym słońcem.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| chyba brzmi ok!
Razem z początkiem kwietnia straciła rezon – niepoukładane sprawy zaczęły się nawarstwiać, a oprócz tego dołączyło do nich kilka nowych, oblepiających myśli jak rzepy, nie mogące odczepić się nawet przy gorączkowych staraniach. Badania gazety Zakonu, ranna z nieznanego powodu Yeslith i Trzpielot, którzy ciągle tkwili w Zakazanym Lesie, stale utrzymujący się z tyłu jej głowy Hereward, próby i przygotowania. To wszystko mieszało się ze sobą, zalewając Eileen myślami, których czasami nie rozumiała; wątpliwościami, których nie chciała. Ale nie przejmowała się tym aż tak, bo przecież była kobietą, a kobiety z nieprawdopodobną lekkością potrafiły rozczłonkować się i popłynąć razem z falą idei w kilku różnych kierunkach.
Wstała wcześnie, niepokojąco wcześnie, niemal zerwała się na nogi i po szybkim śniadaniu miała zamiar nadgonić część obowiązków, którymi mogła się zająć w ten wolny dzień. Grindelwald biegał zaraz za nią – oczywiście ten miękki, puchaty i szczekający – towarzysząc jej w zmaganiach z codziennością. Miała zamiar trochę poczytać o roślinnych ingrediencjach, które miała dostarczyć niedługo na lekcje eliksirów, ale żeby w ogóle się do tego zabrać, musiała najpierw odpowiednie traktaty, a to… to już było kłopotliwe zajęcie.
Zgubiła je. Nie wiedziała, czy bezpowrotnie, ale zgubiła. Poszukiwania zaczęła od swojego pokoju, ale kiedy tam niczego nie znalazła (przekopała wcześniej uporządkowane papiery, czemu musiał towarzyszyć ciuchy szloch), zeszła na parter. Waldie płynął nosem po podłodze, stawał przednimi łapami na meblach, żeby sięgnąć wyżej, a Eileen w tym czasie przeglądała regały w salonie.
- No to jest niemożliwe, żeby… - odwróciła się w stronę kuchni, żeby sprawdzić, kto się po niej krzątał. – O, Bertie! Bertie, słuchaj! – ruszyła z miejsca, a pies zaraz za nią. – Nie widziałeś może moich traktatów alchemicznych? Położyłam je gdzieś i… chyba zgubiłam.
Jego wcześniej zadane pytanie jakoś umknęło jej uwadze. Kawa i bułeczki kojarzyły jej się tylko i wyłącznie z odpoczynkiem, ale… cóż to było? Czym był odpoczynek w obliczu tylu ważnych spraw do wykonania? Co to w ogóle był odpoczynek?
Uniosła brwi w geście niedowierzania, ale nie w jego słowa, tylko we własną niemoc.
- No… - zająknęła się. – Brzmi nieźle. Mogę na chwilę wyrwać się z tego odpowiedzialnego ciągu. Chyba. Kwadrans mnie nie zbawi, prawda? Weźmiemy Waldiego?
Poklepała psa po jego wielkim, czarnym łbie, na co odpowiedziało jej ciche mruczenie.
Razem z początkiem kwietnia straciła rezon – niepoukładane sprawy zaczęły się nawarstwiać, a oprócz tego dołączyło do nich kilka nowych, oblepiających myśli jak rzepy, nie mogące odczepić się nawet przy gorączkowych staraniach. Badania gazety Zakonu, ranna z nieznanego powodu Yeslith i Trzpielot, którzy ciągle tkwili w Zakazanym Lesie, stale utrzymujący się z tyłu jej głowy Hereward, próby i przygotowania. To wszystko mieszało się ze sobą, zalewając Eileen myślami, których czasami nie rozumiała; wątpliwościami, których nie chciała. Ale nie przejmowała się tym aż tak, bo przecież była kobietą, a kobiety z nieprawdopodobną lekkością potrafiły rozczłonkować się i popłynąć razem z falą idei w kilku różnych kierunkach.
Wstała wcześnie, niepokojąco wcześnie, niemal zerwała się na nogi i po szybkim śniadaniu miała zamiar nadgonić część obowiązków, którymi mogła się zająć w ten wolny dzień. Grindelwald biegał zaraz za nią – oczywiście ten miękki, puchaty i szczekający – towarzysząc jej w zmaganiach z codziennością. Miała zamiar trochę poczytać o roślinnych ingrediencjach, które miała dostarczyć niedługo na lekcje eliksirów, ale żeby w ogóle się do tego zabrać, musiała najpierw odpowiednie traktaty, a to… to już było kłopotliwe zajęcie.
Zgubiła je. Nie wiedziała, czy bezpowrotnie, ale zgubiła. Poszukiwania zaczęła od swojego pokoju, ale kiedy tam niczego nie znalazła (przekopała wcześniej uporządkowane papiery, czemu musiał towarzyszyć ciuchy szloch), zeszła na parter. Waldie płynął nosem po podłodze, stawał przednimi łapami na meblach, żeby sięgnąć wyżej, a Eileen w tym czasie przeglądała regały w salonie.
- No to jest niemożliwe, żeby… - odwróciła się w stronę kuchni, żeby sprawdzić, kto się po niej krzątał. – O, Bertie! Bertie, słuchaj! – ruszyła z miejsca, a pies zaraz za nią. – Nie widziałeś może moich traktatów alchemicznych? Położyłam je gdzieś i… chyba zgubiłam.
Jego wcześniej zadane pytanie jakoś umknęło jej uwadze. Kawa i bułeczki kojarzyły jej się tylko i wyłącznie z odpoczynkiem, ale… cóż to było? Czym był odpoczynek w obliczu tylu ważnych spraw do wykonania? Co to w ogóle był odpoczynek?
Uniosła brwi w geście niedowierzania, ale nie w jego słowa, tylko we własną niemoc.
- No… - zająknęła się. – Brzmi nieźle. Mogę na chwilę wyrwać się z tego odpowiedzialnego ciągu. Chyba. Kwadrans mnie nie zbawi, prawda? Weźmiemy Waldiego?
Poklepała psa po jego wielkim, czarnym łbie, na co odpowiedziało jej ciche mruczenie.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
- Panno Wilde, jak to zgubiła pani zadanie domowe? Co mam przez to rozumieć i co w takim wypadku zrobić? Ah, może skrzat domowy je porwał myśląc, że to ścierka? Jeśli tak, nie mogło być to zbyt obszerne wypracowanie. - zakładając ręce na piersiach zaczął ją przedrzeźniać, uśmiechając się przy tym trochu wrednie, trochu wesoło, choć przecież nie miał złych intencji! Niechże tylko Eileen troszkę zwolni, a pewnie wpadnie na to, gdzie są jej dokumenty. To naturalna sprawa: znajdzie je, kiedy nie będzie szukać i tyle. Widząc, że współlokatorka się zgadza, uśmiechnął się szerzej i od razu zabrał się za szykowanie kawy także dla niej.
- Mogę ci potem pomóc szukać. Ale zerknij do salonu, widziałem jakieś papiery na bujanym krześle, nie wiem co to, więc może to? - dodał po chwili namysłu, bo i faktycznie jego wzrok zatrzymał się tego ranka na jakichś kartkach, kiedy przechodził do kuchni, ale nie zawracał sobie tym jakoś mocniej głowy, zbyt chętnie ruszając znów w kierunku ciepłych, słodkich bułeczek i porządnego kubka kawy.
Kiedy obie porcje były gotowe, naciągnął buty i jakiś grubszy sweter, idą w końcu za dom, więc nie musi się jakoś nadmiernie martwić tym, co ma na sobie. Zaczekał jeszcze aż Eileen będzie gotowa i ruszył - a pyszności niesione zaklęciem zaraz za nimi. Wziął jedną z posmarowanych masłem bułeczek i zaczął ją rozrywać, ładując kawałki do ust, kiedy skręcał na tyły domu.
Nadal uważał, że to jego najlepsza inwestycja życia. No, gdyby patrzeć na to szczerze: najlepsza inwestycja Titusa, ale on kiedyś odda mu wszystko co do knuta! Już jest nieźle, w końcu to już pół roku od kupna!
- Jak rozumiem postanowiłaś zostać pracoholikiem? - zagadnął widząc, z jakiego znerwicowania wyciągał Wilde i myśląc o tym, z jakim zdziwieniem zareagowała na jego propozycję. Zdecydowanie musi wyciągać ją częściej z jej pokoju, tylko niech on znajdzie jakiś pretekst.
Dookoła robiło się coraz przyjemniej. Śnieg całkowicie stopniał, zieleń robiła się coraz przyjemniejsza, odsłaniała dużo rzeczy, które do tej pory były schowane przed ich wzrokiem. Poranne promienie przebijały się przez drzewa, wiatr był chłodny, ale nie przeszywająco mroźny, a jedynie przyjemnie odświeżający. Ta okolica podobała mu się coraz bardziej, im mocniej zbliżało się lato.
- Mogę ci potem pomóc szukać. Ale zerknij do salonu, widziałem jakieś papiery na bujanym krześle, nie wiem co to, więc może to? - dodał po chwili namysłu, bo i faktycznie jego wzrok zatrzymał się tego ranka na jakichś kartkach, kiedy przechodził do kuchni, ale nie zawracał sobie tym jakoś mocniej głowy, zbyt chętnie ruszając znów w kierunku ciepłych, słodkich bułeczek i porządnego kubka kawy.
Kiedy obie porcje były gotowe, naciągnął buty i jakiś grubszy sweter, idą w końcu za dom, więc nie musi się jakoś nadmiernie martwić tym, co ma na sobie. Zaczekał jeszcze aż Eileen będzie gotowa i ruszył - a pyszności niesione zaklęciem zaraz za nimi. Wziął jedną z posmarowanych masłem bułeczek i zaczął ją rozrywać, ładując kawałki do ust, kiedy skręcał na tyły domu.
Nadal uważał, że to jego najlepsza inwestycja życia. No, gdyby patrzeć na to szczerze: najlepsza inwestycja Titusa, ale on kiedyś odda mu wszystko co do knuta! Już jest nieźle, w końcu to już pół roku od kupna!
- Jak rozumiem postanowiłaś zostać pracoholikiem? - zagadnął widząc, z jakiego znerwicowania wyciągał Wilde i myśląc o tym, z jakim zdziwieniem zareagowała na jego propozycję. Zdecydowanie musi wyciągać ją częściej z jej pokoju, tylko niech on znajdzie jakiś pretekst.
Dookoła robiło się coraz przyjemniej. Śnieg całkowicie stopniał, zieleń robiła się coraz przyjemniejsza, odsłaniała dużo rzeczy, które do tej pory były schowane przed ich wzrokiem. Poranne promienie przebijały się przez drzewa, wiatr był chłodny, ale nie przeszywająco mroźny, a jedynie przyjemnie odświeżający. Ta okolica podobała mu się coraz bardziej, im mocniej zbliżało się lato.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Uśmiechnęła się lekko, może nieco pobłażliwie, bo wiedziała, że mimo tak poważnego tematu, Bertie żartował. Nie miała nic przeciwko skrzatom, czasami im nawet współczuła, ale gdyby jeden taki mieszkający w norze wykorzystał jej traktaty alchemiczne jako ścierkę…
Nie musiała być wróżbitką, by przepowiedzieć temu stworzeniu niezbyt bezpieczną przyszłość. Być może nawet traktowałaby go na równi z Mattem.
- Nawet tak nie mów – obróciła poważnie brzmiący głos w komizm, szybki żart. – To dość ważne traktaty. No wiesz, do pracy.
Splotła za sobą dłonie, w głowie zaświtała jej myśl, że było jeszcze jedno miejsce, gdzie nie szukała. Niemal natychmiast obróciła głowę w stronę kominka, gdzie nad nim powiewały delikatnie pożółkłe kartki. Posłała Bertiemu wdzięczny uśmiech i ruszyła w stronę paleniska na pozbawionych butów stopach, bezszelestnie. Chwyciła pergamin w dłonie, przeglądając je dokładnie. Ciemiernik, waleriana, kilkanaście liści szałwii i mięty. Liście dębu, lawenda i lewizja. Wszystko było na swoim miejscu. Grindelwald, korzystając z chwili odpoczynku, położył się na podłodze. Eileen zwinęła pergaminy w rulon i schowała go do głębokiej kieszeni swetra. Odetchnęła pełną piersią.
- Dzięki. No, hop, hop, Waldie. – poklepała się po udzie, dając mu znak, że dłużej nie będzie tak leżał. – Pracoholikiem? Skąd to…
Chciała zaprzeczyć, ale nagle zdała sobie sprawę z tego, że zaprzeczyłaby oczywistemu. Uzależniła się w jakiś sposób od Hogwartu. Stał się jej drugim domem, w którym odnajdywała się czasami bardziej, niż we własnym pokoju, gdzie otaczała ją cisza, stosy papierów i zapach wystygniętej w filiżance herbaty. W chatce przy zamku przynajmniej miała świadomość, że gdzieś obok niej gromadzą się inna stworzenia, być może tak samo zagubione w ostatnich wydarzeniach jak i ona.
- Całkiem możliwe – odparła cicho, uśmiechając się lekko, gdy wychodzili na zewnątrz. – A co u ciebie? Jak ci idzie z cukiernią?
Przymrużyła powieki, zakładając na stopy wiązane trzewiki, których sznurowadła splotły się za pomocą krótkiego machnięcia różdżką. Nie zakładała na ramiona płaszczu – dzisiejszy dzień był dla nich łaskawy. Ona i Waldie ruszyli żwawo zaraz za młodym Bottem. Chwyciła za kubek z kawą i lekko dmuchnęła na jej czarną, nieprzeniknioną taflę.
Zauważyła, że nie było jej jeszcze w tej części ich zwariowanej posiadłości. Owszem, ścieżki były wydeptane (przez poprzednich właścicieli?), ale nie poznawała ich, chociaż mieszkała tu już od dwóch albo trzech miesięcy i często spacerowała. Spojrzała nieco zdziwiona na Bertiego, szukając w jego wzroku zrozumienia.
- Gdzie my idziemy tak ogóle? – spytała, by się upewnić, rozglądając się przy tym dookoła.
Nie musiała być wróżbitką, by przepowiedzieć temu stworzeniu niezbyt bezpieczną przyszłość. Być może nawet traktowałaby go na równi z Mattem.
- Nawet tak nie mów – obróciła poważnie brzmiący głos w komizm, szybki żart. – To dość ważne traktaty. No wiesz, do pracy.
Splotła za sobą dłonie, w głowie zaświtała jej myśl, że było jeszcze jedno miejsce, gdzie nie szukała. Niemal natychmiast obróciła głowę w stronę kominka, gdzie nad nim powiewały delikatnie pożółkłe kartki. Posłała Bertiemu wdzięczny uśmiech i ruszyła w stronę paleniska na pozbawionych butów stopach, bezszelestnie. Chwyciła pergamin w dłonie, przeglądając je dokładnie. Ciemiernik, waleriana, kilkanaście liści szałwii i mięty. Liście dębu, lawenda i lewizja. Wszystko było na swoim miejscu. Grindelwald, korzystając z chwili odpoczynku, położył się na podłodze. Eileen zwinęła pergaminy w rulon i schowała go do głębokiej kieszeni swetra. Odetchnęła pełną piersią.
- Dzięki. No, hop, hop, Waldie. – poklepała się po udzie, dając mu znak, że dłużej nie będzie tak leżał. – Pracoholikiem? Skąd to…
Chciała zaprzeczyć, ale nagle zdała sobie sprawę z tego, że zaprzeczyłaby oczywistemu. Uzależniła się w jakiś sposób od Hogwartu. Stał się jej drugim domem, w którym odnajdywała się czasami bardziej, niż we własnym pokoju, gdzie otaczała ją cisza, stosy papierów i zapach wystygniętej w filiżance herbaty. W chatce przy zamku przynajmniej miała świadomość, że gdzieś obok niej gromadzą się inna stworzenia, być może tak samo zagubione w ostatnich wydarzeniach jak i ona.
- Całkiem możliwe – odparła cicho, uśmiechając się lekko, gdy wychodzili na zewnątrz. – A co u ciebie? Jak ci idzie z cukiernią?
Przymrużyła powieki, zakładając na stopy wiązane trzewiki, których sznurowadła splotły się za pomocą krótkiego machnięcia różdżką. Nie zakładała na ramiona płaszczu – dzisiejszy dzień był dla nich łaskawy. Ona i Waldie ruszyli żwawo zaraz za młodym Bottem. Chwyciła za kubek z kawą i lekko dmuchnęła na jej czarną, nieprzeniknioną taflę.
Zauważyła, że nie było jej jeszcze w tej części ich zwariowanej posiadłości. Owszem, ścieżki były wydeptane (przez poprzednich właścicieli?), ale nie poznawała ich, chociaż mieszkała tu już od dwóch albo trzech miesięcy i często spacerowała. Spojrzała nieco zdziwiona na Bertiego, szukając w jego wzroku zrozumienia.
- Gdzie my idziemy tak ogóle? – spytała, by się upewnić, rozglądając się przy tym dookoła.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Uśmiechnął się pod nosem, nic już nie mówiąc, choć ucieszył się, że zaginiony przedmiot się odnalazł. Nie życzył Eil pełnego zmartwień dnia. Bo pewnie znalazłaby swoje traktaty, w przyrodzie nic nie ginie, skoro miała je w Ruderze, musiały gdzieś tu być. Lepiej jednak, że ma je teraz, bez problemu.
Skoro z resztą znalazła swoją własność, ruszyła z nim na spacer razem z psem. Bułeczki lewitowały między nimi gotowe dać się złapać i zjeść pyszne, słodkie i posmarowane masłem. Dla takich chwil warto czasami wcześnie wstać.
Zerknął na psa, którego lubił od czasu do czasu porywać na spacery.
- Mam ambicję wyjść z nim kiedy do lasu i wrócić dopiero, jak będzie się słaniał na łapach. - przyznał, bo i był ciekaw, ile może mieć zasobów energii taka wielka bestia. Bo i Waldie to prawdziwa bestia, olbrzymia - ale przez to tym bardziej go przyciągał. Wielki, puchaty, mógł wyglądać na groźnego, jednak... cóż, był po prostu cudowny.
- Cukiernia w porządku. Kombinujemy nad nowymi słodyczami, zaczęliśmy współpracę z lodziarnią bliźniaków, rozwijamy się. Ale to raczej nie jest coś na stałe. Tylko ja kompletnie nie mam pojęcia, co bym chciał robić na stałe. - przyznał szczerze, przyglądając się Eileen przez chwilę, zanim znów się uśmiechnął. Zawsze pociągało go wiele rzeczy, lubił próbować, kombinować. Słodka Próżności to cudowne miejsce, uwielbiał zarówno je, jak i swoją szefową, jednak wiedział, że na dłuższą metę zacznie się tam dusić. Póki się rozwijali było dobrze, jednak pewnie z czasem będzie dla niego za ciasna.
Ale ma jeszcze dużo czasu.
- Od samego początku wiedziałaś, że chcesz pracować w szkole? - spytał jeszcze ciekaw, czy w wypadku Eil ta decyzja była szybka i oczywista. Wiele osób zakochiwało się z Hogwarcie, on też, jednak mało kto myślał o tym, żeby tam wrócić na kolejne lata. Panna Wilde była jednak znacznie bardziej ułożona od niego, nie wydawała się kimś, kto by się tak rzucał z kąta w kąt, nie mogąc znaleźć swojego miejsca na ziemi.
Szli ścieżką, której jeszcze nie sprawdzał. Zazwyczaj szedł prosto w las, ten go bardziej przyciągał. Choć niedawno usłyszał coś ciekawego.
- Wiesz, jedna sąsiadka mnie nie lubi. - powiedział. Uśmiechnął się przy tym lekko, nic nie miał do starszej kobiety, której się chyba nie spodobał. - I powiedziała mi kiedyś tak przy okazji, że remont to zrobiłem po macoszemu, bo ogród zostawiłem zapuszczony. Ale jakoś nie miałem czasu tego sprawdzić, wiesz, zapomniałem. Zazwyczaj prosto w las idę i się tak nie oglądam. Ale ostatnio Lana też coś o ogrodzie marudziła, że cośtam, jej winorośl, że nie dbam, ona się starała, że co ci mężczyźni, wszystko przy nich ginie, o nic nie dbają i wiesz, w sumie, słyszałaś nie raz.
Uśmiechnął się szeroko, bo jeśli chodzi o męską rasę, ich domowy duch ma kilka swoich standardowych powiedzeń, które wszyscy domownicy już znali. Bertie uwielbiał z resztą Lanę, lubił ją zaczepiać i z nią rozmawiać. A jednak wspomnienie o ogrodzie go zaciekawiło.
- No i wiesz, skoro już dwie osoby wspominają. Nie wiem, co robiła pani Hardson robiła za naszym domem, nie pytaj. - Dodał, sam w sumie tego ciekaw, choć nie zadał tego pytania starszej kobiecie uznając, że pewnie zapełnia sobie nudę ciekawsko obserwując sąsiadów. - To może coś w tym jest? Wiesz, nie przed domem, chyba aż tak ślepi nie jesteśmy. Więc możemy to na spacerze sprawdzić.
Zaszli za dom. Był bardziej ciekaw, niż czuł że na prawdę powinien coś robić. Jeśli coś znajdą, może, ale nie sądził, żeby to faktycznie było realne. Napił się kawy i złapał już drugą bułeczkę. Były pyszne.
Nie wydawało mu się, żeby coś przeoczył, w końcu naprawiali także dach i widzieli wszystko z góry. I nawet teraz, kiedy doszli za dom, trudno mu było stwierdzić, żeby dużo tu było. Nawet, jeśli kiedyś był to ogród, w tej chwili wiele nie zostało. Jedynie za Ruderą kłębiły się gałęzie i liście w jednym miejscu, choć zakładał, że to drzewo po prostu bardzo blisko rośnie, nie przejmował się nim. Przynajmniej do chwili, kiedy nie zobaczył charakterystycznego błysku światła odbijanego od szyby. Lekko uniósł brwi w geście zdziwienia.
Skoro z resztą znalazła swoją własność, ruszyła z nim na spacer razem z psem. Bułeczki lewitowały między nimi gotowe dać się złapać i zjeść pyszne, słodkie i posmarowane masłem. Dla takich chwil warto czasami wcześnie wstać.
Zerknął na psa, którego lubił od czasu do czasu porywać na spacery.
- Mam ambicję wyjść z nim kiedy do lasu i wrócić dopiero, jak będzie się słaniał na łapach. - przyznał, bo i był ciekaw, ile może mieć zasobów energii taka wielka bestia. Bo i Waldie to prawdziwa bestia, olbrzymia - ale przez to tym bardziej go przyciągał. Wielki, puchaty, mógł wyglądać na groźnego, jednak... cóż, był po prostu cudowny.
- Cukiernia w porządku. Kombinujemy nad nowymi słodyczami, zaczęliśmy współpracę z lodziarnią bliźniaków, rozwijamy się. Ale to raczej nie jest coś na stałe. Tylko ja kompletnie nie mam pojęcia, co bym chciał robić na stałe. - przyznał szczerze, przyglądając się Eileen przez chwilę, zanim znów się uśmiechnął. Zawsze pociągało go wiele rzeczy, lubił próbować, kombinować. Słodka Próżności to cudowne miejsce, uwielbiał zarówno je, jak i swoją szefową, jednak wiedział, że na dłuższą metę zacznie się tam dusić. Póki się rozwijali było dobrze, jednak pewnie z czasem będzie dla niego za ciasna.
Ale ma jeszcze dużo czasu.
- Od samego początku wiedziałaś, że chcesz pracować w szkole? - spytał jeszcze ciekaw, czy w wypadku Eil ta decyzja była szybka i oczywista. Wiele osób zakochiwało się z Hogwarcie, on też, jednak mało kto myślał o tym, żeby tam wrócić na kolejne lata. Panna Wilde była jednak znacznie bardziej ułożona od niego, nie wydawała się kimś, kto by się tak rzucał z kąta w kąt, nie mogąc znaleźć swojego miejsca na ziemi.
Szli ścieżką, której jeszcze nie sprawdzał. Zazwyczaj szedł prosto w las, ten go bardziej przyciągał. Choć niedawno usłyszał coś ciekawego.
- Wiesz, jedna sąsiadka mnie nie lubi. - powiedział. Uśmiechnął się przy tym lekko, nic nie miał do starszej kobiety, której się chyba nie spodobał. - I powiedziała mi kiedyś tak przy okazji, że remont to zrobiłem po macoszemu, bo ogród zostawiłem zapuszczony. Ale jakoś nie miałem czasu tego sprawdzić, wiesz, zapomniałem. Zazwyczaj prosto w las idę i się tak nie oglądam. Ale ostatnio Lana też coś o ogrodzie marudziła, że cośtam, jej winorośl, że nie dbam, ona się starała, że co ci mężczyźni, wszystko przy nich ginie, o nic nie dbają i wiesz, w sumie, słyszałaś nie raz.
Uśmiechnął się szeroko, bo jeśli chodzi o męską rasę, ich domowy duch ma kilka swoich standardowych powiedzeń, które wszyscy domownicy już znali. Bertie uwielbiał z resztą Lanę, lubił ją zaczepiać i z nią rozmawiać. A jednak wspomnienie o ogrodzie go zaciekawiło.
- No i wiesz, skoro już dwie osoby wspominają. Nie wiem, co robiła pani Hardson robiła za naszym domem, nie pytaj. - Dodał, sam w sumie tego ciekaw, choć nie zadał tego pytania starszej kobiecie uznając, że pewnie zapełnia sobie nudę ciekawsko obserwując sąsiadów. - To może coś w tym jest? Wiesz, nie przed domem, chyba aż tak ślepi nie jesteśmy. Więc możemy to na spacerze sprawdzić.
Zaszli za dom. Był bardziej ciekaw, niż czuł że na prawdę powinien coś robić. Jeśli coś znajdą, może, ale nie sądził, żeby to faktycznie było realne. Napił się kawy i złapał już drugą bułeczkę. Były pyszne.
Nie wydawało mu się, żeby coś przeoczył, w końcu naprawiali także dach i widzieli wszystko z góry. I nawet teraz, kiedy doszli za dom, trudno mu było stwierdzić, żeby dużo tu było. Nawet, jeśli kiedyś był to ogród, w tej chwili wiele nie zostało. Jedynie za Ruderą kłębiły się gałęzie i liście w jednym miejscu, choć zakładał, że to drzewo po prostu bardzo blisko rośnie, nie przejmował się nim. Przynajmniej do chwili, kiedy nie zobaczył charakterystycznego błysku światła odbijanego od szyby. Lekko uniósł brwi w geście zdziwienia.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Powietrze wciskało się podczas spaceru w każdą możliwą przestrzeń między falującymi materiałami ubrań, powodując tym delikatne dreszcze na ciele, jakby wiatr chciał w ten sposób rozbudzić skórę po zimowym śnie. Eileen zawinęła za uszy kosmyki włosów, które wypełzły nieznanym sposobem z niezgrabnego koka i naciągnęła rękaw swetra na nadgarstek, popijając kawę.
- Nie zdziw się, jeśli będzie odwrotnie. Waldie już przeszedł swoje kilometry. Ze mną chodzi może mniej, ale gdy jeszcze Ogg pracował w Hogwarcie jako gajowy – pies szczeknął, przodując w ich niewielkim korowodzie. Sunął nosem po ziemi, ogonem zamiatał powietrze. – To naprawdę razem robili ogromne kilometry po Zakazanym Lesie. I tak nie wiem, czy dostali się do każdego jego zakątka. Także możesz go brać z powodzeniem na takie spacery, ale możliwe jest, że przytacha cię z powrotem do domu na swoim grzbiecie.
Zachichotała cicho, milknąc jednak, gdy jej wargi dotknęły ciepłej powierzchni kawy. Chwyciła jedną z lewitujących bułeczek i wgryzła się w nią, nie przestając słuchać Bertiego. Nie pamiętała, żeby w niedalekiej przeszłości odwiedzała Słodką Próżności, a to wstyd!
- Cukiernia to długodystansowa odpowiedzialność, Bertie – powiedziała, gdy już przełknęła kęs słodkości. Miał rękę do wypieków, a ona miała prawdziwe szczęście, że mogła go w tym dopingować. – Jeśli skradniecie ludzkie serca swoimi fantazyjnymi tworami, to nie wiem, czy cukiernia będzie mogła tak nagle zostać zamknięta. Niektóre lokale przetrwały nawet wiek!
Nad jego kolejnym pytaniem nie musiała się długo zastanawiać, doskonale znała na nie odpowiedź. Brzmiała „nie”. Zawsze szukała. Może nie miotała się po kątach bez opamiętania, ale miała prawdziwe problemy ze znalezieniem zajęcia, które będzie odpowiadało zarówno jej pasjom, jak i ambicjom.
- Nie – odpowiedziała tylko, dając sobie czas na wzięcie kolejnego gryzu, przeżucie go i przełknięcie. – Hogwart to właściwie był… wypadek. Albo może nie wypadek. To była niezamierzona operacja. Ojciec powiedział mi, że ogłoszono konkurs na profesora zielarstwa. Zgłosiłam się. Wcześniej wezwano mnie do przypadku diabelskich sideł w Beauxbatons. Może to zadecydowało za tym, że jednak mnie przyjęli.
A teraz? Teraz może odrobinę tłukła się po zamku, szukając swojego prawdziwego miejsca, które do niedawna mieściło się w szklarniach. Chatka była jej chatką, ale wciąż jej czegoś brakowało. Nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić czego.
Zerknęła na niego i popiła dokończoną bułeczkę kawą, nie zmieniając tempa kroków, pozwalając, by spacer sam ich niósł do miejsca przeznaczenia. Sama sądziła, że pójdą raczej do lasu, tam był ogrom przestrzeni, Waldie mógł pobiegać za lewitującymi za pomocą czarów patykami. A tu? Im dalej szli, tym bardziej Eileen patrzyła pod nogi. Czemu tu wcześniej nie dotarli? Miała ochotę wyrwać te wszystkie pędy, przyciąć te, które były suche i uporządkować pokrzywy, które rozpanoszyły się po całym… ogrodzie? Mogli to tak nazwać?
- Może pani Hardson poczuła silną potrzebę uprzątnięcia tego, co uprzątnięcia potrzebuje. Właściwie to nawet ją rozumiem… hej, Waldie, nie idź tam! Poparzysz się i będzie – burknęła do psa, samej stawiając kroki ostrożnie i z rozwagą, żeby czasami nie nabawić się niepotrzebnych ran. – Mnie samej też nie przyszło na myśl, żeby tu zaglądać… ile ten dom ma lat? Ah, trzeba to będzie porozcinać, straszne chaszcze się zrobiły…
Podniosła w dłoniach suknię, bo lubiła ją i nie miała zamiaru dawać ją na pożarcie ostrym jak brzytwa jeżynowym kolcom. Odważyła się zrobić kilka kroków i… nie bardzo mogła uwierzyć w to, co zobaczyły jej oczy. Znała magiczne odmiany winogron (przed oczami pojawił jej się Barty), które zimowały owocując, ale nigdy żadnego z nich nie widziała na żywe oczy. A tymczasem tuż pod ich nosami, dokładnie za Ruderą, stały kratki, po których pięły się te winodajne owoce.
- Widziałeś to?! – szepnęła do Bertiego zszokowana, jakby to była wielka tajemnica. – Winorośla! I to najwyraźniej żywe!
- Nie zdziw się, jeśli będzie odwrotnie. Waldie już przeszedł swoje kilometry. Ze mną chodzi może mniej, ale gdy jeszcze Ogg pracował w Hogwarcie jako gajowy – pies szczeknął, przodując w ich niewielkim korowodzie. Sunął nosem po ziemi, ogonem zamiatał powietrze. – To naprawdę razem robili ogromne kilometry po Zakazanym Lesie. I tak nie wiem, czy dostali się do każdego jego zakątka. Także możesz go brać z powodzeniem na takie spacery, ale możliwe jest, że przytacha cię z powrotem do domu na swoim grzbiecie.
Zachichotała cicho, milknąc jednak, gdy jej wargi dotknęły ciepłej powierzchni kawy. Chwyciła jedną z lewitujących bułeczek i wgryzła się w nią, nie przestając słuchać Bertiego. Nie pamiętała, żeby w niedalekiej przeszłości odwiedzała Słodką Próżności, a to wstyd!
- Cukiernia to długodystansowa odpowiedzialność, Bertie – powiedziała, gdy już przełknęła kęs słodkości. Miał rękę do wypieków, a ona miała prawdziwe szczęście, że mogła go w tym dopingować. – Jeśli skradniecie ludzkie serca swoimi fantazyjnymi tworami, to nie wiem, czy cukiernia będzie mogła tak nagle zostać zamknięta. Niektóre lokale przetrwały nawet wiek!
Nad jego kolejnym pytaniem nie musiała się długo zastanawiać, doskonale znała na nie odpowiedź. Brzmiała „nie”. Zawsze szukała. Może nie miotała się po kątach bez opamiętania, ale miała prawdziwe problemy ze znalezieniem zajęcia, które będzie odpowiadało zarówno jej pasjom, jak i ambicjom.
- Nie – odpowiedziała tylko, dając sobie czas na wzięcie kolejnego gryzu, przeżucie go i przełknięcie. – Hogwart to właściwie był… wypadek. Albo może nie wypadek. To była niezamierzona operacja. Ojciec powiedział mi, że ogłoszono konkurs na profesora zielarstwa. Zgłosiłam się. Wcześniej wezwano mnie do przypadku diabelskich sideł w Beauxbatons. Może to zadecydowało za tym, że jednak mnie przyjęli.
A teraz? Teraz może odrobinę tłukła się po zamku, szukając swojego prawdziwego miejsca, które do niedawna mieściło się w szklarniach. Chatka była jej chatką, ale wciąż jej czegoś brakowało. Nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić czego.
Zerknęła na niego i popiła dokończoną bułeczkę kawą, nie zmieniając tempa kroków, pozwalając, by spacer sam ich niósł do miejsca przeznaczenia. Sama sądziła, że pójdą raczej do lasu, tam był ogrom przestrzeni, Waldie mógł pobiegać za lewitującymi za pomocą czarów patykami. A tu? Im dalej szli, tym bardziej Eileen patrzyła pod nogi. Czemu tu wcześniej nie dotarli? Miała ochotę wyrwać te wszystkie pędy, przyciąć te, które były suche i uporządkować pokrzywy, które rozpanoszyły się po całym… ogrodzie? Mogli to tak nazwać?
- Może pani Hardson poczuła silną potrzebę uprzątnięcia tego, co uprzątnięcia potrzebuje. Właściwie to nawet ją rozumiem… hej, Waldie, nie idź tam! Poparzysz się i będzie – burknęła do psa, samej stawiając kroki ostrożnie i z rozwagą, żeby czasami nie nabawić się niepotrzebnych ran. – Mnie samej też nie przyszło na myśl, żeby tu zaglądać… ile ten dom ma lat? Ah, trzeba to będzie porozcinać, straszne chaszcze się zrobiły…
Podniosła w dłoniach suknię, bo lubiła ją i nie miała zamiaru dawać ją na pożarcie ostrym jak brzytwa jeżynowym kolcom. Odważyła się zrobić kilka kroków i… nie bardzo mogła uwierzyć w to, co zobaczyły jej oczy. Znała magiczne odmiany winogron (przed oczami pojawił jej się Barty), które zimowały owocując, ale nigdy żadnego z nich nie widziała na żywe oczy. A tymczasem tuż pod ich nosami, dokładnie za Ruderą, stały kratki, po których pięły się te winodajne owoce.
- Widziałeś to?! – szepnęła do Bertiego zszokowana, jakby to była wielka tajemnica. – Winorośla! I to najwyraźniej żywe!
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
- To by było w sumie całkiem niezłe. - stwierdził wesoło patrząc na Waldiego. Gdyby był te dziesięć, może piętnaście lat młodszy, pewnie spróbowałby wsiąść na grzbiet psa. Teraz zakrawałoby to zapewne o znęcanie się, a i Waldie niewątpliwie pokazałby, co myśli o robieniu z siebie konia. Do noszenia kilkuletniego chłopca mógł się jednak nadawać! Albo do zabawy w próby dosiadania.
Pytanie, na ile sam czworonóg miałby cierpliwości.
- Ale spróbuję. Może w maju nawet. - dodał. Przepadał za tym czworonogiem i żałował nawet trochę, że nie mieszka z nimi bez przerwy. Przyglądał się chwilę samemu tematowi ich rozmowy, znów skupiając się na moment na swojej kawie. Pysznej, ciepłej. Będzie musiał chyba zainwestować w magiczny kubek - na pewno znajdzie się taki jak torba. Wielkości trzysta mililitrów, pojemności litra na przykład.
- Wiem, Próżności przetrwa na pewno dużo czasu, ale... - no i właśnie, sam nie do końca wiedział jakie ale. Lubił to miejsce, bardzo je lubił, lubił tę pracę, przepadał za ludźmi, nie miał najmniejszych nawet powodów do narzekania. Więc dlaczego się tak miotał, dlaczego nie mógł znaleźć sobie miejsca, dlaczego zdanie "za dziesięć lat, kiedy będę w Słodkiej Próżności" jakoś nie do końca mu grało? - w sumie to sam nie wiem, co ale.
Przyznał. Nie musiał jednak wiedzieć, nie zamierzał tak po prostu rzucić tej pracy, raczej zastanawiał się nad sobą i swoją drogą, rozglądał się. Był jeszcze bardzo młody, ta praca była tak na prawdę jego pierwszym poważniejszym zajęciem, do tej pory w kółko łapał rzeczy bardziej chwilowe, żeby zatrzymać się na sekundę i szukać dalej, jednocześnie utrzymując, z początku na kiepskim, z czasem pomału coraz lepszym - choć różnie bywało - poziomie.
Ma czas. Jeszcze zobaczy z czym się życie je i, co z nim zrobić.
- Więc pewnie mnie rozumiesz. - uśmiechnął się lekko na jej słowa. Wzruszył ramionami. - Widzisz tam siebie za dziesięć lat? Znaczy... nie mówię, że to zła praca. Tak jak cukiernia, jest super. Tylko czy... no, czy to jest TO, ta rzecz i to miejsce?
Spytał ciekawsko. W szkole profesorów poznawał raczej przez pryzmat przedmiotów. Nie wiedział o nich niczego konkretnego, nie wiedział czy Eileen faktycznie lubiła to co robiła i czy się spełniała, wydawało mu się że tak, ale skąd mógł wiedzieć na pewno? A nawet jeśli było jej dobrze - czy aż tak?
Może to kwestia jego wieku, pewnie tak. Stał przed całym swoim życiem w czasach bardzo niepewnych, szukał w nim miejsca dla siebie i decydował co jest tym, na co zamierza poświęcić olbrzymią ilość swojego cennego i ograniczonego czasu.
Szli przed siebie, a widok powoli się zmieniał. Coraz bardziej. Powoli dochodził do wniosku, że w słowach staruszki mogło być trochę prawdy, a nawet sporo prawdy. Na swoje usprawiedliwienie mógł mieć właściwie śnieg! Zakrywał wszytko, w końcu kupił Ruderę w listopadzie, mógł tutaj nawet ulepić bałwana nie wiedząc, co właściwie jest dookoła.
- Będzie trzeba. Może nawet dzisiaj zacznę, mam leniwy dzień. - stwierdził bez cienia marudzenia, czy niezadowolenia. Na prawdę polubił zajmowanie się tym domem. Czuł się w nim świetnie, a jakiekolwiek zajęcia traktował wręcz hobbystycznie.
Rozglądał się dookoła, wyciągając lekko ręce w stronę Eileen trochę asekuracyjnie, żeby łapać ją, gdyby nadepnęła na coś, noga jej się osunęła, czy cokolwiek w całych tych chaszczach. Zaraz jednak sam stanął jak wryty, otwierając szeroko oczy.
- Żartujesz sobie. Jakim niby cudem, przecież to wszystko było zakryte śniegiem. - stwierdził, patrząc na żywą roślinę z szokiem, ale i zachwytem wymalowanym na twarzy. - Zdecydowanie zaraz się trochę ogarnę i wrócę tutaj.
Dodał. Ubierze się trochę solidniej. Pewnie zacznie od wyrywania chwastów, a jeśli Eil także będzie mieć więcej czasu, może razem wymyślą co tu urządzić. No i zajmą się winoroślą, która wyglądała bardzo obiecująco!
Pytanie, na ile sam czworonóg miałby cierpliwości.
- Ale spróbuję. Może w maju nawet. - dodał. Przepadał za tym czworonogiem i żałował nawet trochę, że nie mieszka z nimi bez przerwy. Przyglądał się chwilę samemu tematowi ich rozmowy, znów skupiając się na moment na swojej kawie. Pysznej, ciepłej. Będzie musiał chyba zainwestować w magiczny kubek - na pewno znajdzie się taki jak torba. Wielkości trzysta mililitrów, pojemności litra na przykład.
- Wiem, Próżności przetrwa na pewno dużo czasu, ale... - no i właśnie, sam nie do końca wiedział jakie ale. Lubił to miejsce, bardzo je lubił, lubił tę pracę, przepadał za ludźmi, nie miał najmniejszych nawet powodów do narzekania. Więc dlaczego się tak miotał, dlaczego nie mógł znaleźć sobie miejsca, dlaczego zdanie "za dziesięć lat, kiedy będę w Słodkiej Próżności" jakoś nie do końca mu grało? - w sumie to sam nie wiem, co ale.
Przyznał. Nie musiał jednak wiedzieć, nie zamierzał tak po prostu rzucić tej pracy, raczej zastanawiał się nad sobą i swoją drogą, rozglądał się. Był jeszcze bardzo młody, ta praca była tak na prawdę jego pierwszym poważniejszym zajęciem, do tej pory w kółko łapał rzeczy bardziej chwilowe, żeby zatrzymać się na sekundę i szukać dalej, jednocześnie utrzymując, z początku na kiepskim, z czasem pomału coraz lepszym - choć różnie bywało - poziomie.
Ma czas. Jeszcze zobaczy z czym się życie je i, co z nim zrobić.
- Więc pewnie mnie rozumiesz. - uśmiechnął się lekko na jej słowa. Wzruszył ramionami. - Widzisz tam siebie za dziesięć lat? Znaczy... nie mówię, że to zła praca. Tak jak cukiernia, jest super. Tylko czy... no, czy to jest TO, ta rzecz i to miejsce?
Spytał ciekawsko. W szkole profesorów poznawał raczej przez pryzmat przedmiotów. Nie wiedział o nich niczego konkretnego, nie wiedział czy Eileen faktycznie lubiła to co robiła i czy się spełniała, wydawało mu się że tak, ale skąd mógł wiedzieć na pewno? A nawet jeśli było jej dobrze - czy aż tak?
Może to kwestia jego wieku, pewnie tak. Stał przed całym swoim życiem w czasach bardzo niepewnych, szukał w nim miejsca dla siebie i decydował co jest tym, na co zamierza poświęcić olbrzymią ilość swojego cennego i ograniczonego czasu.
Szli przed siebie, a widok powoli się zmieniał. Coraz bardziej. Powoli dochodził do wniosku, że w słowach staruszki mogło być trochę prawdy, a nawet sporo prawdy. Na swoje usprawiedliwienie mógł mieć właściwie śnieg! Zakrywał wszytko, w końcu kupił Ruderę w listopadzie, mógł tutaj nawet ulepić bałwana nie wiedząc, co właściwie jest dookoła.
- Będzie trzeba. Może nawet dzisiaj zacznę, mam leniwy dzień. - stwierdził bez cienia marudzenia, czy niezadowolenia. Na prawdę polubił zajmowanie się tym domem. Czuł się w nim świetnie, a jakiekolwiek zajęcia traktował wręcz hobbystycznie.
Rozglądał się dookoła, wyciągając lekko ręce w stronę Eileen trochę asekuracyjnie, żeby łapać ją, gdyby nadepnęła na coś, noga jej się osunęła, czy cokolwiek w całych tych chaszczach. Zaraz jednak sam stanął jak wryty, otwierając szeroko oczy.
- Żartujesz sobie. Jakim niby cudem, przecież to wszystko było zakryte śniegiem. - stwierdził, patrząc na żywą roślinę z szokiem, ale i zachwytem wymalowanym na twarzy. - Zdecydowanie zaraz się trochę ogarnę i wrócę tutaj.
Dodał. Ubierze się trochę solidniej. Pewnie zacznie od wyrywania chwastów, a jeśli Eil także będzie mieć więcej czasu, może razem wymyślą co tu urządzić. No i zajmą się winoroślą, która wyglądała bardzo obiecująco!
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Młodość od zamierzchłych czasów rządziła się swoimi prawami. Szersze spektrum możliwości, szybsze tętno, więcej możliwych rozwiązań i decyzji, które można było podejmować. Potem, jak zdawało się Eileen, życie stawało się bardziej czarno-białe. Nie dziwiła się więc, że Bertie stanął na rozdrożu i nie wiedział, w którą stronę powinien iść, co wybrać. Objęła kubek palcami, wodząc za chłopakiem wzrokiem. Niedawno sama uczyła go zielarstwa w Hogwarcie, a teraz byli na ty i rozmawiali o głębokich sferach prywatności. Uśmiechnęła się półgębkiem. Nigdy nawet by nie pomyślała, że dotrą do takiego punktu.
- Widzę – odparła szczerze, ale z nutą żywego entuzjazmu. – Ale może to też dlatego, bo mam już swoje trzydzieści lat i nie widzę potrzeby w szukaniu sobie innego zajęcia. Zakorzeniłam się tam chyba, nawet jeśli władzę w rękach wciąż posiada Grindelwald. Nie mogę stamtąd odejść, bo gdybym to zrobiła, zostawiłabym dzieciaki na pastwę dyrektora. Rozumiesz… tak działa Zakon. Nasze plany odchodzą trochę za widnokrąg. Może pomyśl w tym kierunku? Albo pogadaj z Floreanem, zapytaj, jak on to widzi.
Chciała uniknąć prawienia mu morałów, ale słowa popędziły same. Zostało w niej coś z nauczycielki albo wychodziła z niej świadomość posiadania w tym wielkim domu facetów, o których wypadało dbać, bo jeden całkiem niedawno skończył dwadzieścia jeden lat, a drugi… drugi wydawał się być zbyt nieokrzesany i szalony, żeby samemu zajmować się czymś więcej niż tylko swoim własnym nosem.
- Pomogę ci – zapowiedziała bez wahania. – Tylko w domu mam swoje smocze rękawice. Mógłbyś nimi pourywać te chaszcze, masz więcej siły, zajęłabym się pokrzywami w tym czasie…
Szła ostrożnie, żeby niczego sobie nie zrobić, kroki stawiała uważnie, bo teren był faktycznie nierówny i mocno zaniedbany. Kiedy już dotarli do serca ogrodu, wyglądającego podobnie, jak jego reszta, Eileen podeszła bliżej winorośli. Wyciągnęła ostrożnie dłoń w stronę kratek i uniosła gałązkę bluszczy, które pięły się tuż obok prawowitych właścicieli tego miejsca. Chwasty porastały okolice w dość nietypowym schemacie. Znalazła pod prętami nawet szałwię i miętę – zaniedbane jak zapchlone psidwaki, ale żywe!
- Musiały być pojone eliksirami i gęstymi, płynnymi nawozami. – obejrzała się na niego. – To spotkajmy się za chwilę. Ja też się przebiorę. Waldie, waruj!
- Widzę – odparła szczerze, ale z nutą żywego entuzjazmu. – Ale może to też dlatego, bo mam już swoje trzydzieści lat i nie widzę potrzeby w szukaniu sobie innego zajęcia. Zakorzeniłam się tam chyba, nawet jeśli władzę w rękach wciąż posiada Grindelwald. Nie mogę stamtąd odejść, bo gdybym to zrobiła, zostawiłabym dzieciaki na pastwę dyrektora. Rozumiesz… tak działa Zakon. Nasze plany odchodzą trochę za widnokrąg. Może pomyśl w tym kierunku? Albo pogadaj z Floreanem, zapytaj, jak on to widzi.
Chciała uniknąć prawienia mu morałów, ale słowa popędziły same. Zostało w niej coś z nauczycielki albo wychodziła z niej świadomość posiadania w tym wielkim domu facetów, o których wypadało dbać, bo jeden całkiem niedawno skończył dwadzieścia jeden lat, a drugi… drugi wydawał się być zbyt nieokrzesany i szalony, żeby samemu zajmować się czymś więcej niż tylko swoim własnym nosem.
- Pomogę ci – zapowiedziała bez wahania. – Tylko w domu mam swoje smocze rękawice. Mógłbyś nimi pourywać te chaszcze, masz więcej siły, zajęłabym się pokrzywami w tym czasie…
Szła ostrożnie, żeby niczego sobie nie zrobić, kroki stawiała uważnie, bo teren był faktycznie nierówny i mocno zaniedbany. Kiedy już dotarli do serca ogrodu, wyglądającego podobnie, jak jego reszta, Eileen podeszła bliżej winorośli. Wyciągnęła ostrożnie dłoń w stronę kratek i uniosła gałązkę bluszczy, które pięły się tuż obok prawowitych właścicieli tego miejsca. Chwasty porastały okolice w dość nietypowym schemacie. Znalazła pod prętami nawet szałwię i miętę – zaniedbane jak zapchlone psidwaki, ale żywe!
- Musiały być pojone eliksirami i gęstymi, płynnymi nawozami. – obejrzała się na niego. – To spotkajmy się za chwilę. Ja też się przebiorę. Waldie, waruj!
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Eil była dla niego zabawnym przykładem na to, że z każdym człowiekiem można znaleźć wspólny język. Nauczyciele w szkole byli dla niego lekko... bezosobowi? Kwestia profesjonalizmu, uczyli, oczywiście niektórzy mieli poczucie humoru, inni byli szczególnie szorstcy lub łagodniejsi i tak dalej, jego relacja z nimi skupiała się jednak wyłącznie dookoła przedmiotu jaki prowadzili, ewentualnie ochrzanów, że znów się spóźnił, zapomniał czegoś, czegoś nie zrobił, gdzieś się potknął, coś zniszczył, głupich żartów jakie zrobił, ewentualnie dookoła wyznaczania szlabanów. Niektórych na swój sposób lubił, część była mu obojętna, niewielu szczerze nieznosił, ale i o jego niechęć do kogokolwiek jest w ogóle trudno. W szkole jednak na pewno nie myślał jednak o tym, że hej, nauczyciel to przecież w sumie całkiem ludzkie stworzenie, ej on może mieć życie prywatne, matko, i tak dalej.
Fakt, że teraz dogadywał się z Eil jak ze zwykłą znajomą chwilami nadal go bawił. Chwilami myślał, jakby to było znowu pojawić się w szklarniach jako uczeń.
- Rozumiem, możesz się tam przydać. - przyznał. - Cóż, mój zawód raczej nijak Zakonowi nie pomoże. To znaczy ja nadal uważam, że Grinewald ma niedobór czekolady we krwi i kilka tabliczek, czy chociażby moje ciasteczka na pewno by go nawróciły, jednak nie sądzę by ktokolwiek przyjął ten plan. Eh, nikt nie traktuje poważnie cukierników.
Posłał jej lekki uśmiech. Bertie nie jest żołnierzem, nie chce walczyć, zrobi to kiedy będzie musiał, bo w życiu nie wszystko krąży wokół tego, czego się chce, czasem trzeba wybierać, a najważniejszy był dla niego główny cel, który ściśle wiązał się z celem Zakonu.
Te myśli lekko odciągały go od Gwardii. Zastanawiał się nad tym, co może być dla niego najtrudniejsze, pod jakim względem mógłby stanowić problem zamiast pomocy i... wcale nie był pewien, czy mógłby kogoś zabić. Czy dałby radę. Był też pewien, że nigdy nie postawi Zakonu przed swoją rodziną, swoimi bliskimi - choć wierzył, że wszystko co tam zrobi, zrobi właśnie dla nich.
Na jej propozycję pomocy, uśmiechnął się szerzej. Praca z kimś brzmiała jak o wiele lepszy plan, w towarzystwie wszystko idzie lepiej. Skinął więc głową na propozycję dotyczącą rękawic. Dalej jednak szedł za nią, szczerze zaciekawiony winoroślą. Ogrodnik z niego żaden, więc musiał tylko uwierzyć w to, co mówiła Wilde, ona w końcu zna się na roślinach. Tym bardziej ochoczo pokiwał na jej propozycję.
- Dobra w takim razie widzimy się za chwilę. - stwierdził, kiedy ruszyli w stronę domu, doprowadzić się do porządku i przygotować do pracy.
Fakt, że teraz dogadywał się z Eil jak ze zwykłą znajomą chwilami nadal go bawił. Chwilami myślał, jakby to było znowu pojawić się w szklarniach jako uczeń.
- Rozumiem, możesz się tam przydać. - przyznał. - Cóż, mój zawód raczej nijak Zakonowi nie pomoże. To znaczy ja nadal uważam, że Grinewald ma niedobór czekolady we krwi i kilka tabliczek, czy chociażby moje ciasteczka na pewno by go nawróciły, jednak nie sądzę by ktokolwiek przyjął ten plan. Eh, nikt nie traktuje poważnie cukierników.
Posłał jej lekki uśmiech. Bertie nie jest żołnierzem, nie chce walczyć, zrobi to kiedy będzie musiał, bo w życiu nie wszystko krąży wokół tego, czego się chce, czasem trzeba wybierać, a najważniejszy był dla niego główny cel, który ściśle wiązał się z celem Zakonu.
Te myśli lekko odciągały go od Gwardii. Zastanawiał się nad tym, co może być dla niego najtrudniejsze, pod jakim względem mógłby stanowić problem zamiast pomocy i... wcale nie był pewien, czy mógłby kogoś zabić. Czy dałby radę. Był też pewien, że nigdy nie postawi Zakonu przed swoją rodziną, swoimi bliskimi - choć wierzył, że wszystko co tam zrobi, zrobi właśnie dla nich.
Na jej propozycję pomocy, uśmiechnął się szerzej. Praca z kimś brzmiała jak o wiele lepszy plan, w towarzystwie wszystko idzie lepiej. Skinął więc głową na propozycję dotyczącą rękawic. Dalej jednak szedł za nią, szczerze zaciekawiony winoroślą. Ogrodnik z niego żaden, więc musiał tylko uwierzyć w to, co mówiła Wilde, ona w końcu zna się na roślinach. Tym bardziej ochoczo pokiwał na jej propozycję.
- Dobra w takim razie widzimy się za chwilę. - stwierdził, kiedy ruszyli w stronę domu, doprowadzić się do porządku i przygotować do pracy.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Z biegiem lat doklejała sobie do swojej osoby tylko więcej etykietek. Niektóre całkiem dobrze o niej świadczyły, pokazywały jej kulturę osobistą i zdolność do pewnych poświęceń, np. gardła, gdy wrzeszczała na pierwszoroczniaków, którzy za nic mieli sobie przy młodych tentakulach, jeszcze nie jadowitych, ale wciąż niebezpiecznych, bo posiadających włoski na liściach, które wbijały się w skórę w akompaniamencie bolesnego syku. Tak więc wyrobiła już sobie etykietkę nauczycielki o charakterze zależnym od zdolności obserwacji ucznia; etykietkę gajowej, która ma w swoim posiadaniu poletko dyni i Zakazany Las; etykietkę kogoś na wzór dobrej ciotki, która i obiad ugotuje, i pomoże w ogródku. Nie przeszkadzało jej to – zwłaszcza w Ruderze, gdzie wszyscy tworzyli pewną zwartą konstrukcję, formację, której elementy wzajemnie się wypełniały. Byli małą społecznością. Bardzo swoistą małą społecznością.
Zaśmiała się szczerze na jego słowa. Takie ciche ośmieszanie Grindelwalda w jakiś dziwny sposób redukowało wyobrażenie na jego temat. Dotąd uważany za najgroźniejszego czarnoksiężnika, teraz nagle stawał się niedużym, niegroźnym chłopcem, z którym po prostu nikt nie chciał się bawić. Masz tutaj babeczkę, ty biedny, mały Gellertku.
- Kłaniałabym ci się do ziemi, gdybyś załatwił Grindelwalda w ten sposób – odparła, łykając trochę kawy z filiżanki, która za chwilę miała z powrotem lewitować niedaleko nich, jakby jakaś niewidzialna nić oplotła się wokół uszka, a sterował nią ktoś z samego nieba. – Ale aż strach spróbować, co? Może Gellert – gdy znajdowała się poza Hogwartem, pozwalała sobie na pewną poufałość. – tak naprawdę jest ogromnym smakoszem słodkości wszelakich, ale nikt go nimi nie raczy? To nawet smutne.
Skrzywiła się nieznacznie, jakby sama sobie do końca nie wierzyła. Wyobraźnia ją najwyraźniej poniosła. Grindewald był zły do szpiku kości i nikt nie powinien mieć ku temu wątpliwości.
Kiedy już się rozstali na tę obiecaną chwilę, Eileen przebrała się w coś bardziej nastawionego na prace w ogrodzie i zabrała najpotrzebniejsze rzeczy, żeby wrócić z nimi z powrotem na dół. Uprzątnięcie wszystkich chaszczy i doprowadzenie do względnego porządku tego kawałka ziemi za Ruderą, było praco- i czasochłonne, ale poradzili sobie. Nie trzeba było już osłaniać winorośli przed zimnem, ale wypadało dać im nowy grunt i nawóz, żeby nie musiały już żyć ostatkami swoich roślinnych sił – to jednak postanowili zrobić w niedługim czasie, bo oboje byli już mocno zmęczeni. Na zbiory przyjdzie jeszcze czas.
| zt x2
Zaśmiała się szczerze na jego słowa. Takie ciche ośmieszanie Grindelwalda w jakiś dziwny sposób redukowało wyobrażenie na jego temat. Dotąd uważany za najgroźniejszego czarnoksiężnika, teraz nagle stawał się niedużym, niegroźnym chłopcem, z którym po prostu nikt nie chciał się bawić. Masz tutaj babeczkę, ty biedny, mały Gellertku.
- Kłaniałabym ci się do ziemi, gdybyś załatwił Grindelwalda w ten sposób – odparła, łykając trochę kawy z filiżanki, która za chwilę miała z powrotem lewitować niedaleko nich, jakby jakaś niewidzialna nić oplotła się wokół uszka, a sterował nią ktoś z samego nieba. – Ale aż strach spróbować, co? Może Gellert – gdy znajdowała się poza Hogwartem, pozwalała sobie na pewną poufałość. – tak naprawdę jest ogromnym smakoszem słodkości wszelakich, ale nikt go nimi nie raczy? To nawet smutne.
Skrzywiła się nieznacznie, jakby sama sobie do końca nie wierzyła. Wyobraźnia ją najwyraźniej poniosła. Grindewald był zły do szpiku kości i nikt nie powinien mieć ku temu wątpliwości.
Kiedy już się rozstali na tę obiecaną chwilę, Eileen przebrała się w coś bardziej nastawionego na prace w ogrodzie i zabrała najpotrzebniejsze rzeczy, żeby wrócić z nimi z powrotem na dół. Uprzątnięcie wszystkich chaszczy i doprowadzenie do względnego porządku tego kawałka ziemi za Ruderą, było praco- i czasochłonne, ale poradzili sobie. Nie trzeba było już osłaniać winorośli przed zimnem, ale wypadało dać im nowy grunt i nawóz, żeby nie musiały już żyć ostatkami swoich roślinnych sił – to jednak postanowili zrobić w niedługim czasie, bo oboje byli już mocno zmęczeni. Na zbiory przyjdzie jeszcze czas.
| zt x2
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
|12 kwietnia, wieczór
Trzynasty kwietnia zbliżał się nieubładanie, a ja miałem co do tego dnia jakoś dziwnie złe przeczucia. Był jeszcze dwunasty i dziwiło to nawet mnie samego, jednak nieco niepewnie kierowałem swe kroki w stronę Rudery. Wiedziony powinnością, która wprawiała mnie w poczucie dyskomfortu brnąłem jednak dalej, rozglądając się dookoła po innych domach w Dolinie Godryka. Gdzieniegdzie widywałem rodziny siedzące w ogródku, gdzie indziej domy zdawały się kipieć pustkami. Kopnąłem jakiś pojedynczy kamyk, jak gdyby ta mała rzecz miała dać mi dużo więcej czasu. Trochę się bałem. Dotarło do mnie jak głupio zachowałem się, wyjeżdżając praktycznie bez słowa i nie dając znaku życia przez tak długo. Oczywiście, że mogłem wysłać sowę; nawet jeśli moja zdechła, to były inne sposoby. Ale ciągle szukałem sobie wymówek, usprawiedliwień. Czemu więc spodziewałem się ciepłego przyjęcia wśród rodziny, gdy jak najbardziej zasłużyłem sobie na krzyki i rękoczyny? Byłem głupi, po prostu. I moja głupota dotarła do mnie z opóźnieniem, wprawiając mnie w podły nastrój, który towarzyszył mi większość wczorajszego dnia i caluteńki dzisiejszy. Jakże to było do mnie niepodobne...
Stanąłem przed drzwiami Rudery i westchnąłem jeszcze nim postanowiłem wreszcie zapukać. Bertie musiał już wiedzieć o moim powrocie, powtórzyła mu o nim albo ciotka, albo zapewne ciągle wkurwiony na mnie Matt. Wiedziałem więc, że muszę się pojawić, spotkać, odklepać formułkę dla świętego spokoju. Ale przyznam, że trochę tęskniłem za Bottem od słodkości. I chyba to sprawiło, że humor mi się nieco polepszył, a wargi wygięły się w charakterystycznym dla mnie wyszczerzu, gdy usłyszałem krzątanie się tuż za drzwiami. Nie przyszło mi tylko do głowy, że mógł otworzyć ktoś inny. Całe szczęście, w drzwiach stanął sam Bertie.
- Hej, mały B. - Mruknąłem, przekrzywiając głowę i patrząc na niego jakbym przez chwilę nie wiedział jakiej reakcji się spodziewać. Uderzy mnie? Nie, to nie było w jego stylu. - Pewnie już słyszałeś o moim powrocie więc... no wpadłem się przywitać - kontynuowałem, umiejętnie kryjąc fakt, że jednak było mi trochę głupio.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Trzynasty kwietnia zbliżał się nieubładanie, a ja miałem co do tego dnia jakoś dziwnie złe przeczucia. Był jeszcze dwunasty i dziwiło to nawet mnie samego, jednak nieco niepewnie kierowałem swe kroki w stronę Rudery. Wiedziony powinnością, która wprawiała mnie w poczucie dyskomfortu brnąłem jednak dalej, rozglądając się dookoła po innych domach w Dolinie Godryka. Gdzieniegdzie widywałem rodziny siedzące w ogródku, gdzie indziej domy zdawały się kipieć pustkami. Kopnąłem jakiś pojedynczy kamyk, jak gdyby ta mała rzecz miała dać mi dużo więcej czasu. Trochę się bałem. Dotarło do mnie jak głupio zachowałem się, wyjeżdżając praktycznie bez słowa i nie dając znaku życia przez tak długo. Oczywiście, że mogłem wysłać sowę; nawet jeśli moja zdechła, to były inne sposoby. Ale ciągle szukałem sobie wymówek, usprawiedliwień. Czemu więc spodziewałem się ciepłego przyjęcia wśród rodziny, gdy jak najbardziej zasłużyłem sobie na krzyki i rękoczyny? Byłem głupi, po prostu. I moja głupota dotarła do mnie z opóźnieniem, wprawiając mnie w podły nastrój, który towarzyszył mi większość wczorajszego dnia i caluteńki dzisiejszy. Jakże to było do mnie niepodobne...
Stanąłem przed drzwiami Rudery i westchnąłem jeszcze nim postanowiłem wreszcie zapukać. Bertie musiał już wiedzieć o moim powrocie, powtórzyła mu o nim albo ciotka, albo zapewne ciągle wkurwiony na mnie Matt. Wiedziałem więc, że muszę się pojawić, spotkać, odklepać formułkę dla świętego spokoju. Ale przyznam, że trochę tęskniłem za Bottem od słodkości. I chyba to sprawiło, że humor mi się nieco polepszył, a wargi wygięły się w charakterystycznym dla mnie wyszczerzu, gdy usłyszałem krzątanie się tuż za drzwiami. Nie przyszło mi tylko do głowy, że mógł otworzyć ktoś inny. Całe szczęście, w drzwiach stanął sam Bertie.
- Hej, mały B. - Mruknąłem, przekrzywiając głowę i patrząc na niego jakbym przez chwilę nie wiedział jakiej reakcji się spodziewać. Uderzy mnie? Nie, to nie było w jego stylu. - Pewnie już słyszałeś o moim powrocie więc... no wpadłem się przywitać - kontynuowałem, umiejętnie kryjąc fakt, że jednak było mi trochę głupio.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Oliver Bott dnia 18.09.17 23:10, w całości zmieniany 2 razy
Oliver Bott
Zawód : Złodziej i oszust do wynajęcia
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Bo większość ludzi to durnie. Więc trzeba to wykorzystać.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To był przyjemny dzień. Mało miał ostatnimi czasy wolnego, brał na siebie sporo pracy chociażby po to, żeby jego wypieki w domu zaczęły wreszcie smakować czymś innym, niż dług. Wiedział jednak, że szybko się to nie stanie - Rudera może i w dniu zakupu była cóż... ruderą, jednak nadal była sporych rozmiarów domem, a sam remont także pochłonął pewną sumę. Nie miał z resztą młody Bott tak na prawdę na co marudzić, bo i szczerze lubił swoją pracę. Po długim czasie tułania się od zawodu do zawodu, łapania tak na prawdę co popadnie, w listopadzie znalazł swoje miejsce na ziemi, przynajmniej tymczasowe ale jednak.
Dziś jednak był w Próżości tylko przez chwilę, w związku z nowym wynalazkiem i badaniami, później w ogrodzie magizoologicznym ze szkolną znajomą, a teraz cóż - siedział w domu. Robiło się późno, wieczór był całkiem przyjemny, wciąż chłodnawy ale idealny, aby spędzić go w towarzystwie grzanego piwa z kawałkiem pomarańczki, laską wanilii, goździkami i cynamonem. W towarzystwie najlepiej, jednak coś nie słyszał hałasów w żadnym z pokoi, więc chyba Roger będzie musiał mu wystarczyć.
Właśnie nalewał piwo do garnka, kiedy dotarło do niego pukanie.
- Otwarte!
Zawołał, by zaraz obrócić się i zobaczyć rodzinną łajzę w wydaniu drugim. W gruncie rzeczy spodziewał się tej wizyty. Wiedział już, że kolejny znikający Bott wrócił. Kiedy go zobaczył, miał lekko mieszane uczucia. Cieszył się, że nic mu nie jest. To na pewno. Z drugiej strony dość mamy znikających ludzi w rodzinie, nie sądzisz?
- Zadziwiające, że cztery lata starszy ode mnie kuzyn dobija do poziomu emocjonalnego na jakim byłem w wieku piętnastu lat, nie sądzisz?
Uniósł lekko brwi. Ta, pamiętał jak sam uciekł z domu na wakacje, super zabawa. Wtedy jeszcze nie rozumiał, co musiała czuć jego rodzina, kiedy z rana nikt nie zastał go w łóżku, pokoju, kiedy nie dał znaku życia przez cały cholerny miesiąc. Ale cóż, był dzieciakiem. A jak tłumaczy się Oli?
- Domyślam się, że Matt już cię stłukł, ode mnie za karę nie dostaniesz nic dobrego. - dodał uznając, że nie ma sensu wygłaszać moralizatorskich kazań jako, że jeden debil drugiego debila niczego w życiu nie nauczy. Ciche tupanie na podłodze przypomniało mu za to o małym towarzyszu, który od zawsze zadziwiająco lubił Oliviera. Jak to możliwe? Spojrzał na Rogera skaczącego aktualnie po butach jego kuzyna i odwrócił się do kociołka do którego wkroił solidną porcję pomarańczy. - Mam nadzieję, że przywozisz chociaż jakieś dobre historie.
Cieszę się, że wróciłeś, idioto.
Dziś jednak był w Próżości tylko przez chwilę, w związku z nowym wynalazkiem i badaniami, później w ogrodzie magizoologicznym ze szkolną znajomą, a teraz cóż - siedział w domu. Robiło się późno, wieczór był całkiem przyjemny, wciąż chłodnawy ale idealny, aby spędzić go w towarzystwie grzanego piwa z kawałkiem pomarańczki, laską wanilii, goździkami i cynamonem. W towarzystwie najlepiej, jednak coś nie słyszał hałasów w żadnym z pokoi, więc chyba Roger będzie musiał mu wystarczyć.
Właśnie nalewał piwo do garnka, kiedy dotarło do niego pukanie.
- Otwarte!
Zawołał, by zaraz obrócić się i zobaczyć rodzinną łajzę w wydaniu drugim. W gruncie rzeczy spodziewał się tej wizyty. Wiedział już, że kolejny znikający Bott wrócił. Kiedy go zobaczył, miał lekko mieszane uczucia. Cieszył się, że nic mu nie jest. To na pewno. Z drugiej strony dość mamy znikających ludzi w rodzinie, nie sądzisz?
- Zadziwiające, że cztery lata starszy ode mnie kuzyn dobija do poziomu emocjonalnego na jakim byłem w wieku piętnastu lat, nie sądzisz?
Uniósł lekko brwi. Ta, pamiętał jak sam uciekł z domu na wakacje, super zabawa. Wtedy jeszcze nie rozumiał, co musiała czuć jego rodzina, kiedy z rana nikt nie zastał go w łóżku, pokoju, kiedy nie dał znaku życia przez cały cholerny miesiąc. Ale cóż, był dzieciakiem. A jak tłumaczy się Oli?
- Domyślam się, że Matt już cię stłukł, ode mnie za karę nie dostaniesz nic dobrego. - dodał uznając, że nie ma sensu wygłaszać moralizatorskich kazań jako, że jeden debil drugiego debila niczego w życiu nie nauczy. Ciche tupanie na podłodze przypomniało mu za to o małym towarzyszu, który od zawsze zadziwiająco lubił Oliviera. Jak to możliwe? Spojrzał na Rogera skaczącego aktualnie po butach jego kuzyna i odwrócił się do kociołka do którego wkroił solidną porcję pomarańczy. - Mam nadzieję, że przywozisz chociaż jakieś dobre historie.
Cieszę się, że wróciłeś, idioto.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Stanąłem przed Bertiem niczym zbity pies. Choć chciałem udawać, choć chciałem wejść tu z podniesioną głową sugerującą, że niczego nie żałuję, nie mam wyrzutów sumienia i nie czuję się winny - nie potrafiłem, bo właśnie miałem wyrzuty sumienia i czułem się winny. Bardzo dobrze zdawałem sobie sprawę z ich prawa do złości, do wyrzutów, a nawet rękoczynów, jednak dopiero powrót do Londynu boleśnie uświadomił mnie o tym jak to wszystko smakuje. Najpierw matka, potem Matt, teraz Bertie. A potem co jeszcze? Stanąłem więc przez Bertiem niczym zbity szczeniak, jak gdyby to miało załagodzić sprawę. Spojrzałem na niego, próbując wyczytać cokolwiek z jego twarzy. I o ile Matt był dla mnie dość łatwy do przejrzenia, o tyle młodszy kuzyn był już nieco twardszym orzechem do zgryzienia.
- Przesadzasz. - Prychnąłem, słysząc uwagę na temat piętnastolatka. Machnąłem ręką, w końcu chowając tę minę, która do tej pory widniała na mojej twarzy. - Zamieniasz się w moją matkę, Bertie? - Skrzywiłem się, opierając się o pierwsze lepsze krzesło/fotel/cokolwiek co nadawało się do siedzenia. - Na dobrą sprawę to ja uprzedziłem całkiem sporą ilość osób. Nie moja wina, że nie załapali. - Żachnąłem się z wyraźnymi pretensjami w głosie. Na dobrą sprawę nie pamiętałem, czy uprzedzałem Bertiego. Byłem jednak niemalże pewien, że uprzedzałem Matta. I matkę. Nie moja wina, że z Mattem byliśmy pijani, a matka nie potraktowała poważnie mojego ,,wyjeżdżam" wysłanego jej na małym zwitku pergaminu przez jeszcze żyjącą wtedy sowę.
- Nie bądź taki, konam z głodu, a już z daleka czuć te Twoje wypieki. - Zamarudziłem, gdy jak na zawołanie mój żołądek wydał z siebie odgłos niezadowolenia. Wydałem wszystkie pieniądze, wróciłem z niczym, matka nie chciała mnie widzieć - od dwóch dni nic nie miałem w gębie. Nie skomentowałem natomiast wzmianki o obiciu mojej twarzy przez Matta. Lekko widoczne na niej sińce mówiły same za siebie. Nie wiedziałem czemu - lecz nie mogłem skryć ich pod metamorfomagią, która cały dzień nie szła mi tak, jak należy.
- Oczywiście. Mam ich tyle, że nie wyrobilibyśmy się w jeden dzień, Bertie. - Moje usta wreszcie wykrzywiły się w szerokim uśmiechu, który pasował do mnie znacznie bardziej od miny zbitego psa, czy od powagi. Od jakiegoś czasu obchodziłem kuchnię, by wreszcie po cichu dobrać się do czegoś i podjeść to po cichaczu. Niemalże natychmiast po tym jak to przełknąłem, czknąłem głośno, podskakując i ściągnąłem brwi, nieco zdziwiony tym czknięciem. Nie byłem świadomy faktu, że moje brwi stały się duże, krzaczaste, zajmujące prawie pół czoła i... żółte.
- Przesadzasz. - Prychnąłem, słysząc uwagę na temat piętnastolatka. Machnąłem ręką, w końcu chowając tę minę, która do tej pory widniała na mojej twarzy. - Zamieniasz się w moją matkę, Bertie? - Skrzywiłem się, opierając się o pierwsze lepsze krzesło/fotel/cokolwiek co nadawało się do siedzenia. - Na dobrą sprawę to ja uprzedziłem całkiem sporą ilość osób. Nie moja wina, że nie załapali. - Żachnąłem się z wyraźnymi pretensjami w głosie. Na dobrą sprawę nie pamiętałem, czy uprzedzałem Bertiego. Byłem jednak niemalże pewien, że uprzedzałem Matta. I matkę. Nie moja wina, że z Mattem byliśmy pijani, a matka nie potraktowała poważnie mojego ,,wyjeżdżam" wysłanego jej na małym zwitku pergaminu przez jeszcze żyjącą wtedy sowę.
- Nie bądź taki, konam z głodu, a już z daleka czuć te Twoje wypieki. - Zamarudziłem, gdy jak na zawołanie mój żołądek wydał z siebie odgłos niezadowolenia. Wydałem wszystkie pieniądze, wróciłem z niczym, matka nie chciała mnie widzieć - od dwóch dni nic nie miałem w gębie. Nie skomentowałem natomiast wzmianki o obiciu mojej twarzy przez Matta. Lekko widoczne na niej sińce mówiły same za siebie. Nie wiedziałem czemu - lecz nie mogłem skryć ich pod metamorfomagią, która cały dzień nie szła mi tak, jak należy.
- Oczywiście. Mam ich tyle, że nie wyrobilibyśmy się w jeden dzień, Bertie. - Moje usta wreszcie wykrzywiły się w szerokim uśmiechu, który pasował do mnie znacznie bardziej od miny zbitego psa, czy od powagi. Od jakiegoś czasu obchodziłem kuchnię, by wreszcie po cichu dobrać się do czegoś i podjeść to po cichaczu. Niemalże natychmiast po tym jak to przełknąłem, czknąłem głośno, podskakując i ściągnąłem brwi, nieco zdziwiony tym czknięciem. Nie byłem świadomy faktu, że moje brwi stały się duże, krzaczaste, zajmujące prawie pół czoła i... żółte.
Oliver Bott
Zawód : Złodziej i oszust do wynajęcia
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Bo większość ludzi to durnie. Więc trzeba to wykorzystać.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Oli wyglądał, jakby na prawdę żałował swojej ucieczki - czy pewnie nie jej, a tego że mniej więcej cała rodzina przez jakiś czas się o niego martwiła i zachodziła w głowę, co się stało. Oczywiście - znając jego temperament można było podejrzewać zwykły wyjazd, to jednak niczego nie zmienia, a jego postawa może trochę satysfakcjonowała Berta. Choć przy Mamuśce Bott na pewno by w niczym nie pomogła.
- Nie, jedynie podkreślam jak bardzo jesteś debilem.
Wzruszył lekko ramionami. Zaraz wrócił do krojenia bakalii które dorzucił do grzejącego się powoli w kociołku chmielowego napoju, który powoli zaczynał pachnieć. Pszeniczne piwo, wszelkiej maści dodatki.
Cynamon lekko unosił się na wierzchu, goździki już popłynęły w dół. Jeśli Oli powie że grzańce są dla bab, na pewno nie dostanie niczego.
- Wybacz, lubię kiedy ludzie mówią do mnie bezpośrednio, prostym językiem. - dodał, zerkając na kicacza, który się przypałętał i rzucając mu kawałek jabłka.
W Ruderze zawsze pachnie. Prawie codziennie Bertie gotuje obiad, dosyć często prócz tego piecze. Jest też świadom tego, iż nigdy nie dorobi się nawet małej fortunki, jeśli nie spadnie ona na niego jak z nieba, bo większość oszczędności zwyczajnie przejada, lub w formie wypieków oddaje.
- A robiłem z rana szarlotkę. - mruknął pod nosem i lekko zamieszał w kociołku. - Będzie idealna do grzańca.
Ooj, tak. I młody Bott doskonale wiedział, że w końcu się złamie i da jeść temu idiocie, który w sumie dziwne, że jeszcze sam nie zajrzał do szafek i nie zabrał jedzenia tak po prostu, ale niech się jeszcze trochę pomęczy. Zasłużył.
I właśnie o tym Bertie myślał, odkrajając kolejny kawałek jabłka dla swojego puchatego przyjaciela, kiedy usłyszał czknięcie, które skłoniło go, by znów spojrzeć na kuzyna. Uniósł brwi widząc, że brutus jednak postanowił go okraść, a w dodatku pokazuje wszem i wobec swój brak talentu do panowania nad genetyką. Ale przynajmniej wygląda całkiem zabawnie!
- Pracuję od jakiegoś czasu w cukierni i prowadzimy badania nad nowymi, magicznymi smakołykami. Daj znać, jak będziesz się dziwnie czuł. - jego uśmiech się poszerzał, kiedy dotarło do niego, do której półki zajrzał Ollie. Cóż, sam sobie wymyślił karę. - To do emocjonalnych lodów, pierwsza wersja opłakiwała swój los, druga opowiadała słabe dowcipy, tobie nie wiem czy to może w takim razie zaszkodzić, ale zobaczymy.
- Nie, jedynie podkreślam jak bardzo jesteś debilem.
Wzruszył lekko ramionami. Zaraz wrócił do krojenia bakalii które dorzucił do grzejącego się powoli w kociołku chmielowego napoju, który powoli zaczynał pachnieć. Pszeniczne piwo, wszelkiej maści dodatki.
Cynamon lekko unosił się na wierzchu, goździki już popłynęły w dół. Jeśli Oli powie że grzańce są dla bab, na pewno nie dostanie niczego.
- Wybacz, lubię kiedy ludzie mówią do mnie bezpośrednio, prostym językiem. - dodał, zerkając na kicacza, który się przypałętał i rzucając mu kawałek jabłka.
W Ruderze zawsze pachnie. Prawie codziennie Bertie gotuje obiad, dosyć często prócz tego piecze. Jest też świadom tego, iż nigdy nie dorobi się nawet małej fortunki, jeśli nie spadnie ona na niego jak z nieba, bo większość oszczędności zwyczajnie przejada, lub w formie wypieków oddaje.
- A robiłem z rana szarlotkę. - mruknął pod nosem i lekko zamieszał w kociołku. - Będzie idealna do grzańca.
Ooj, tak. I młody Bott doskonale wiedział, że w końcu się złamie i da jeść temu idiocie, który w sumie dziwne, że jeszcze sam nie zajrzał do szafek i nie zabrał jedzenia tak po prostu, ale niech się jeszcze trochę pomęczy. Zasłużył.
I właśnie o tym Bertie myślał, odkrajając kolejny kawałek jabłka dla swojego puchatego przyjaciela, kiedy usłyszał czknięcie, które skłoniło go, by znów spojrzeć na kuzyna. Uniósł brwi widząc, że brutus jednak postanowił go okraść, a w dodatku pokazuje wszem i wobec swój brak talentu do panowania nad genetyką. Ale przynajmniej wygląda całkiem zabawnie!
- Pracuję od jakiegoś czasu w cukierni i prowadzimy badania nad nowymi, magicznymi smakołykami. Daj znać, jak będziesz się dziwnie czuł. - jego uśmiech się poszerzał, kiedy dotarło do niego, do której półki zajrzał Ollie. Cóż, sam sobie wymyślił karę. - To do emocjonalnych lodów, pierwsza wersja opłakiwała swój los, druga opowiadała słabe dowcipy, tobie nie wiem czy to może w takim razie zaszkodzić, ale zobaczymy.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ogród
Szybka odpowiedź