Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Złota Wieża
Strona 1 z 20 • 1, 2, 3 ... 10 ... 20
AutorWiadomość
Złota Wieża
Nieużywana, duża, opuszczona wieża w Hogwarcie; kiedyś odbywały się w niej zajęcia z astronomii, lecz trzy dekady temu przeniesiono je w inne miejsce, po odremontowaniu drugiej strony zamku - ze względu na widoczność księżyca. Swoją nazwę zawdzięcza wyglądowi zewnętrznemu, jej ścianki są żółtawej barwy, a w oknach mienią się złotawe witraże, doskonale widoczne, kiedy zapewne jakiś duch, Irytek, zabawia się w jej wnętrzu. Wieża nie zawsze jest widoczna: uczniowie mówią, że znika sama z siebie, nauczyciele podejrzewają, że jest ukrywana.
Spałyście bardzo źle. Śniłyście koszmar. Porwał was rwący nurt brudnej, zielonej rzeki, a wy nie potrafiłyście pływać. Lily rozpaczliwie połykała hausty powietrza, kiedy jej dłonie na oślep chwyciły się unoszącej się na powierzchni wody kłody. Przywarłaś do niej blisko, wbijając palce w korę, która w jednej chwili zmiękła i choć zaciskałaś oczy, żeby nie nalała się do nich woda, otworzyłaś je mimowolnie, kiedy dotarł do ciebie swąd śmierci. Twoim oczom ukazało się martwe ciało, krzyczałaś. Krzyczałaś głośno. Justine płynęła nieco bardziej z przodu: próbowała uchwycić za dłoń swoją matkę, lecz kiedy już ich dłonie miały się zetknąć, przeszły przez siebie jak dłonie duchów. Matka utonęła – a ciebie, Justine, sparaliżował lęk, odbierając ci wszystkie siły, które pozwalały ci utrzymywać się na powierzchni. Nagle coś oplotło twoją nogę i pociągnęło cię na samo dno. Dusiłaś się, wiedząc, że przegrałaś tę walkę; ostatnie, co usłyszałaś, to krzyk feniksa, który nie mógł wlecieć za tobą do wody.
… a potem się zbudziłyście, Lily z krzykiem, a Justine - nabierając powietrze w usta, łapczywie pragnąc powietrza. Nie pamiętacie, co działo się z wami po przesłuchaniu w Ministerstwie, nie wiecie, skąd się tutaj wzięłyście, jaka jest pora dnia, ani ile czasu minęło. Leżycie na miękkich płachtach, być może kocach. Nie wiecie, czy macie poważniejsze obrażenia, ale jesteście słabe: potrzebujecie chwili, żeby móc otworzyć oczy, a kiedy już to zrobiłyście, w pierwszej chwili nie wiedziałyście, czy otacza was tak straszna ciemność, czy może całkiem przestałyście widzieć. Odczuwacie pulsujący ból skroni i jesteście głodne. Wokół roztacza się tylko nieznane - nieznane, którego nie widzicie.
Nie widzicie też siebie nawzajem - ale słyszałyście swoje reakcje.
Możecie w tej turze porozmawiać i napisać więcej niż jedną wiadomość. Mistrz gry wtrąci się dopiero wtedy, kiedy podejmiecie akcję, która będzie tego wymagała. Nie macie przy sobie różdżek. Przypomnijcie, proszę, swój ubiór. Do wszystkich rzutów na wydarzeniu obowiązuje was kara -10 za zmęczenie.
… a potem się zbudziłyście, Lily z krzykiem, a Justine - nabierając powietrze w usta, łapczywie pragnąc powietrza. Nie pamiętacie, co działo się z wami po przesłuchaniu w Ministerstwie, nie wiecie, skąd się tutaj wzięłyście, jaka jest pora dnia, ani ile czasu minęło. Leżycie na miękkich płachtach, być może kocach. Nie wiecie, czy macie poważniejsze obrażenia, ale jesteście słabe: potrzebujecie chwili, żeby móc otworzyć oczy, a kiedy już to zrobiłyście, w pierwszej chwili nie wiedziałyście, czy otacza was tak straszna ciemność, czy może całkiem przestałyście widzieć. Odczuwacie pulsujący ból skroni i jesteście głodne. Wokół roztacza się tylko nieznane - nieznane, którego nie widzicie.
Nie widzicie też siebie nawzajem - ale słyszałyście swoje reakcje.
Możecie w tej turze porozmawiać i napisać więcej niż jedną wiadomość. Mistrz gry wtrąci się dopiero wtedy, kiedy podejmiecie akcję, która będzie tego wymagała. Nie macie przy sobie różdżek. Przypomnijcie, proszę, swój ubiór. Do wszystkich rzutów na wydarzeniu obowiązuje was kara -10 za zmęczenie.
Odkąd pamiętała, zawsze ktoś ratował ją z opresji. Najpierw ojciec, albo starsi bracia, później przyjaciele, lub osoby którym nie było obojętne, że ktoś potrzebuje pomocy. Często Matt. Dlaczego o nim pomyślała? Oczywiste - bo był przy niej najczęściej, jakoś instynktownie zawsze wiedział, gdzie jej szukać, zawsze znajdował się we właściwym miejscu, o właściwym czasie.
Teraz jednak go nie było, nie było nikogo. Ona i Justin, tonąca kobieta, drzewo, którego trzymała rozpaczliwie w lęku przed zatonięciem, wszystko było jednym wielkim koszmarem.
Obudziła się z krzykiem, czuła jak po jej policzkach płynął łzy, czuła beznadzieję swojej sytuacji, choć niczego nie rozumiała. Czy po przesłuchaniu postanowiono je potopić, czy była teraz na jakiejś mieliźnie? Czy może w Mungu? Albo gdzieś przetrzymywana? Dopiero po chwili usłyszała kogoś obok siebie, chciała wstać, jednak była zbyt wycieńczona
- J-j-ju-justi-in?
Jęknęła płaczliwie w nadziei, że to ją słyszy, nie jakiegokolwiek potwora, istotę, czy czarodzieja, który mógłby zrobić jej krzywdę. Nawet mówienie sprawiało jej trudność, czuła się ciężko, wyczerpana. Dopiero po chwili dała też radę powoli uchylić oczy, choć nie dało jej to absolutnie niczego. Zaczęła pocierać powieki w naiwnej nadziei, że to łzy przesłaniają jej widok, choć odpowiedź była oczywista, łzy nie dałyby jej całkowitej ciemności.
Chciała się odezwać, spytać czy towarzyszka widzi cokolwiek, jednak nie była w stanie. Jej serce mocno tłukło w piersi, kuliła się powoli coraz bardziej. Najchętniej zaczęłaby uciekać, gdziekolwiek, poomacku, jednak nie była w stanie się podnieść. A jeśli coś jest z nimi? Ciemność ją przerażała, ciemność oznaczała nieznane, przerażające. Cała dygotała, usiłując się poruszyć, powoli uniosła się na ręce, choć i od tego drżała z wycieńczenia, zaczęła się przesuwać. Powoli, przed siebie, w poszukiwaniu ściany o którą mogłaby się oprzeć, żeby choć z jednej strony nie musieć oczekiwać ataku. Cicho przy tym płakała, chcąc już tylko skulić się w miejscu i błagać Merlina, Boga, czy kogokolwiek, kto raczy wysłuchać o ratunek.
Nie wiedziała, które odgłosy w tle należą do kogo. Nie była pewna, czy to Justine i, czy to TYLKO Justine, czy nie ma tu kogoś jeszcze, kogoś kto zrobi im krzywdę, czy nie ma tu jakiejś bestii, która miałaby ich pilnować. Dłońmi błądziła po podłodze, na jej palcu kręcił się pierścień z kamieniem księżycowym, stara rodzinna pamiątka, być może dowód na to, że w jej rodzinie kiedyś, lata temu byli jacyś czarodzieje, o którego magicznych właściwościach nie miała pojęcia. Brązowa, długa do połowy łydki spódnica przeszkadzała jej w tym koślawym czołganiu, szarpała się i spowalniała dziewczynę, ona jednak nieprzerwanie starała się choć trochę skryć w jakimkolwiek miejscu. Jej ruchy były pełne paniki, jedyne o czym w tej chwili myślała to, żeby choć trochę skryć się przed niewidocznym zagrożeniem. Na każdy wyraźniejszy dźwięk wydawała z siebie coś pomiędzy tłumionym krzykiem i pełnym lęku jękiem. Otarte dłonie tylko na chwilę otarła o białą koszulę, teraz pewnie pobrudzoną, jednak zaraz znów ruszyła w poszukiwaniu odrobiny bezpieczeństwa.
Teraz jednak go nie było, nie było nikogo. Ona i Justin, tonąca kobieta, drzewo, którego trzymała rozpaczliwie w lęku przed zatonięciem, wszystko było jednym wielkim koszmarem.
Obudziła się z krzykiem, czuła jak po jej policzkach płynął łzy, czuła beznadzieję swojej sytuacji, choć niczego nie rozumiała. Czy po przesłuchaniu postanowiono je potopić, czy była teraz na jakiejś mieliźnie? Czy może w Mungu? Albo gdzieś przetrzymywana? Dopiero po chwili usłyszała kogoś obok siebie, chciała wstać, jednak była zbyt wycieńczona
- J-j-ju-justi-in?
Jęknęła płaczliwie w nadziei, że to ją słyszy, nie jakiegokolwiek potwora, istotę, czy czarodzieja, który mógłby zrobić jej krzywdę. Nawet mówienie sprawiało jej trudność, czuła się ciężko, wyczerpana. Dopiero po chwili dała też radę powoli uchylić oczy, choć nie dało jej to absolutnie niczego. Zaczęła pocierać powieki w naiwnej nadziei, że to łzy przesłaniają jej widok, choć odpowiedź była oczywista, łzy nie dałyby jej całkowitej ciemności.
Chciała się odezwać, spytać czy towarzyszka widzi cokolwiek, jednak nie była w stanie. Jej serce mocno tłukło w piersi, kuliła się powoli coraz bardziej. Najchętniej zaczęłaby uciekać, gdziekolwiek, poomacku, jednak nie była w stanie się podnieść. A jeśli coś jest z nimi? Ciemność ją przerażała, ciemność oznaczała nieznane, przerażające. Cała dygotała, usiłując się poruszyć, powoli uniosła się na ręce, choć i od tego drżała z wycieńczenia, zaczęła się przesuwać. Powoli, przed siebie, w poszukiwaniu ściany o którą mogłaby się oprzeć, żeby choć z jednej strony nie musieć oczekiwać ataku. Cicho przy tym płakała, chcąc już tylko skulić się w miejscu i błagać Merlina, Boga, czy kogokolwiek, kto raczy wysłuchać o ratunek.
Nie wiedziała, które odgłosy w tle należą do kogo. Nie była pewna, czy to Justine i, czy to TYLKO Justine, czy nie ma tu kogoś jeszcze, kogoś kto zrobi im krzywdę, czy nie ma tu jakiejś bestii, która miałaby ich pilnować. Dłońmi błądziła po podłodze, na jej palcu kręcił się pierścień z kamieniem księżycowym, stara rodzinna pamiątka, być może dowód na to, że w jej rodzinie kiedyś, lata temu byli jacyś czarodzieje, o którego magicznych właściwościach nie miała pojęcia. Brązowa, długa do połowy łydki spódnica przeszkadzała jej w tym koślawym czołganiu, szarpała się i spowalniała dziewczynę, ona jednak nieprzerwanie starała się choć trochę skryć w jakimkolwiek miejscu. Jej ruchy były pełne paniki, jedyne o czym w tej chwili myślała to, żeby choć trochę skryć się przed niewidocznym zagrożeniem. Na każdy wyraźniejszy dźwięk wydawała z siebie coś pomiędzy tłumionym krzykiem i pełnym lęku jękiem. Otarte dłonie tylko na chwilę otarła o białą koszulę, teraz pewnie pobrudzoną, jednak zaraz znów ruszyła w poszukiwaniu odrobiny bezpieczeństwa.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
To było coś nowego. A jednocześnie mocno surrealistycznego. Sen. Koszmar bardziej. Ale nietypowy. Od lat nawiedzał mnie stale jeden, konkretny, powodowany sytuacją, której doświadczyłam. Inne, te lżejsze, pojawiały się tylko w momentach, gdy me ciało otulały bezpieczne ramiona. Ten zaś, niepodobny był do żadnego wcześniejszego. Nurt rzeki żył własnym życiem, ciągnąc nas ze sobą. Krzyk rozcinał powietrze, ale nie byłam pewna, czy to nie mój własny. Przenikał mnie paraliżujący strach. Znany mi doskonale – objawiający się zawsze w pobliżu zbiorników wodnych. Teraz potęgowany tylko faktem, że byłam w jednym z nich. Fala zakryła moją głowę, gdy zanurzyłam się pod powierzchnię. Płuca wypełniły się wodą. Wynurzyłam się ponownie, rozpaczliwie łaknąc powietrza. Wyciągnęłam dłoń, chcąc pochwycić mamę, ale nasze dłonie minęły się. Zmurowało mnie, choć bezwładnym ciałem nadal poruszała woda. Bezsilność ogarnęła mnie całą, gdy do mojego umysłu powoli przedzierał się nieuchronny fakt. Nie żyła. Moja mama. Nie żyła. Resztki sił, którymi rozpaczliwie próbowałam utrzymać się na powierzchni ulotniły się. Wiedziałam, że muszę je odnaleźć. Że muszę żyć. Wiedziałam, jakie były konsekwencje przystąpienia do Zakonu. A jednak, teraz, tutaj zawodziła mnie instytucja, dla której pracowałam. Zawodziło mnie moje ciało. Zawodził mój własny umysł, który przegrywał wewnętrzną walkę. I gdzieś w rodu tych rozważań coś wciągnęło mnie znów pod wodę, oplatając się wokół mej kostki. Krzyknęłam, ale dźwięk ten stłumiła woda, dostająca się z prędkością do moich płuc. Zgięłam się w pół. Szarpnęłam raz. Potem drugi. Czując, jak z każdym ruchem mam coraz mniej sił. Jak widok rozmywa się pod moim spojrzeniem. Jak świadomość odchodzi. Umierałam, a krzyk feniksa zdawał się być swoistego rodzaju – moim własnym – marszem pogrzebowym.
Gwałtownie nabrałam powietrza w usta, czując, jak wbija mi się ono boleśnie w płuca. Walka z żywiołem nadal zdawała się okrutnie realna. Oddech miałam urywany. Szczątkowy. Łapiący powietrza jakby na zaś. Słyszę krzyk, ale dociera trochę jakby z oddali. Zmysły i odczucia wracają falami. Nie ruszam się, słuchając bicia rozszalałego serca. Czekając, aż się nie uspokoi. Dając sobie chwilę z nadzieję, że gdy otworzę oczy znajdę się w swoim łóżku – tak przyjemnie bezpiecznym. Czy może bardziej potrzebuję chwili. Czuję się wycieńczona, osłabiona i głodna, na potwierdzenie mój brzuch daje o sobie znać. W końcu – z trudem – uchylam powieki, mając wrażenie, że jednak nadal trzymam je zamknięte. Mrugam kilka razy czując jak rzęsy uderzają o moje policzki. Wokół mnie panuje grobowa ciemność. Nie widzę nic. Podnoszę się do siadu – zdecydowanie zbyt szybko – czując jak skroń przenika okropny ból. Unoszę dłoń przykładając ją do skroni. Przymykam oczy próbując odnaleźć się w sytuacji, miejscu, czasie. Mam pustkę. Ostatnie najwyraźniejsze wspomnienia dotyczyły przesłuchania.
Margaux… przemknęło przez moją głowę. Dźwięk, głos nawet, mój własny, obleczony w troskę, jak i nadzieję obijał się o ścianki. Czy uciekła? Czy dała radę? Na pewno dała. Była Vanksem. Myśl o przyjaciółce boleśnie zakuła gdzieś pod mostkiem. Mogłam mieć tylko nadzieję, że udało jej się zbiec z ministerstwa. Że, w ogólnym rozgardiaszu strażnicy wzięli mnie za nią. Że teraz szukają mnie, nie jej. Marszczę czoło, czując kolejną falę bólu. Cała drżę z wycieńczenia. Resztki snu wracają do mnie, oblepiając mnie mackami lodowatego przerażenia. I pozostaje mi jedynie wiara, że było to jedynie marą senną, chcę odrzucić możliwość wzięcia tego za prawdę.
Cichy, niepewny głos dociera do moich uszu. A później rozlega się szmer. Lily. Rozpoznaję ją po głosie. Otwieram oczy próbując zogniskować stronę, z której dotarł jej głos. Wiem, że jest przerażona. Ja też jestem. Ale Lily – biedna, dobra, krucha, Lily – zawsze ulegała paraliżującemu strachowi. Poddawała się, pozwalała, by odbierał jej siły. I – choć nawet nie jest tego świadoma – to właśnie ona teraz dawała je mnie. Musiałam być silna. Chciałam. Dla niej. Mój żywot od zawsze warunkowany był chęcią niesienia pomocy, bycia dla innych.
-Lily, weź wdech. Poradzimy sobie. Mów do mnie. – charczę cicho. Głos mam zachrypnięty. Znów słyszę szmery. Rusza się. Jestem pewna że tak. – Nie ruszaj się Lily. Mów. – może to nie rozsądne. Może powinnyśmy zachować ciszę. Ale póki ktoś nie znajdzie się obok niej, blisko, tak, by mogła poczuć dłoń. Tak długo jej małe, bezbronne serce w panice, snując domysły, będzie doprowadzać ją samą do krańców wytrzymałości. A obie byłyśmy osłabione i wycieńczone. Musiałyśmy oszczędzać siły. Biorę głęboki wdech, czując nadal jak powietrze dostające się do płuc przynosi mi ból. Przymykam jeszcze powiek na chwilę, łapią za zimny metal pierścienia Zakonu, który mam na palcu. Muszę się uspokoić. Odrzucić od siebie wszystko. Choć wspomnienie mijających się dłoni – mojej i matki – a potem, jej utonięcie nadal mam wyraźnie przed oczami. Warga drga mi lekko, więc przygryzam ją, by wstrzymać gest. Ale jednocześnie też wspomnienie to rodzi w moim wnętrzu nieopisaną złość. Mam chęć krzyczeć, wrzeszczeć nawet. Pozwolić, by z oczu wydobyły się łzy. Ale to jeszcze nie pora. Musimy się stąd wydostać – spróbować chociażby. To raz. A dwa, grupowe załamanie nie wchodziło w grę. Nie moment na to, by poddać się. Jeszcze mogłyśmy walczyć, choć miałyśmy naprawdę mało narzędzi ku temu. Opieram płasko dłonie na posadzce. A potem przenoszę się na kolana ciesząc się, że dziś owleczone są one – w tak modny ostatnio – dżins. Tym razem cieszę się mocniej niż kiedykolwiek, że na co dzień noszę spodnie. Lekki, wiosenny płaszcz którego nie ściągnęłam w sali, nadal znajduję się na moich ramionach, pod nim mam białą koszulę.
Lily zaczyna mówić. Choć mocniej przypomina to bełkot – nie jest to ważne w tej chwili. Powoli, ograniczona wycieńczeniem, ruszam w stronę jej głosu. Ostrożnie stawiając krok za krokiem. Czy może bardziej dłoń, za kolanem. W końcu moja ręka natrafia na materiał.
-Lily. – oznajmiam, starając się brzmieć pewnie. Spokojnie przenoszę dłonie po jej ciele. Siadając na stopach. W końcu udaje mi się odnaleźć jej rękę - czuję jak cała drży- na której zaciskam obie dłonie. – Jestem tutaj. – zapewniam ją raz jeszcze. Staram się ignorować ból w skroni. Tak samo próbuję postępować z tępą pustką, która rozpościera się w żołądku. – Musimy poszukać wyjścia. – mówię do niej. – Nie puszczę cię nawet na chwilę, dobrze? – pytam, znów zapewniając ją o tym, że jestem obok i że nie zamierzam nigdzie ruszyć się bez niej. – Postrzegajmy to jako grę. Albo sprawdzian. Nigdy nie miałyśmy okazji zobaczyć, jak to jest naprawdę nic nie widzieć. – z trudem, ale ubieram usta w uśmiech. Zapominam, że nie może go zobaczyć.
No dalej, Lily. Zabawmy się. Zagrajmy. W tę przerażającą grę, której stawką jest nasze życie.
Gwałtownie nabrałam powietrza w usta, czując, jak wbija mi się ono boleśnie w płuca. Walka z żywiołem nadal zdawała się okrutnie realna. Oddech miałam urywany. Szczątkowy. Łapiący powietrza jakby na zaś. Słyszę krzyk, ale dociera trochę jakby z oddali. Zmysły i odczucia wracają falami. Nie ruszam się, słuchając bicia rozszalałego serca. Czekając, aż się nie uspokoi. Dając sobie chwilę z nadzieję, że gdy otworzę oczy znajdę się w swoim łóżku – tak przyjemnie bezpiecznym. Czy może bardziej potrzebuję chwili. Czuję się wycieńczona, osłabiona i głodna, na potwierdzenie mój brzuch daje o sobie znać. W końcu – z trudem – uchylam powieki, mając wrażenie, że jednak nadal trzymam je zamknięte. Mrugam kilka razy czując jak rzęsy uderzają o moje policzki. Wokół mnie panuje grobowa ciemność. Nie widzę nic. Podnoszę się do siadu – zdecydowanie zbyt szybko – czując jak skroń przenika okropny ból. Unoszę dłoń przykładając ją do skroni. Przymykam oczy próbując odnaleźć się w sytuacji, miejscu, czasie. Mam pustkę. Ostatnie najwyraźniejsze wspomnienia dotyczyły przesłuchania.
Margaux… przemknęło przez moją głowę. Dźwięk, głos nawet, mój własny, obleczony w troskę, jak i nadzieję obijał się o ścianki. Czy uciekła? Czy dała radę? Na pewno dała. Była Vanksem. Myśl o przyjaciółce boleśnie zakuła gdzieś pod mostkiem. Mogłam mieć tylko nadzieję, że udało jej się zbiec z ministerstwa. Że, w ogólnym rozgardiaszu strażnicy wzięli mnie za nią. Że teraz szukają mnie, nie jej. Marszczę czoło, czując kolejną falę bólu. Cała drżę z wycieńczenia. Resztki snu wracają do mnie, oblepiając mnie mackami lodowatego przerażenia. I pozostaje mi jedynie wiara, że było to jedynie marą senną, chcę odrzucić możliwość wzięcia tego za prawdę.
Cichy, niepewny głos dociera do moich uszu. A później rozlega się szmer. Lily. Rozpoznaję ją po głosie. Otwieram oczy próbując zogniskować stronę, z której dotarł jej głos. Wiem, że jest przerażona. Ja też jestem. Ale Lily – biedna, dobra, krucha, Lily – zawsze ulegała paraliżującemu strachowi. Poddawała się, pozwalała, by odbierał jej siły. I – choć nawet nie jest tego świadoma – to właśnie ona teraz dawała je mnie. Musiałam być silna. Chciałam. Dla niej. Mój żywot od zawsze warunkowany był chęcią niesienia pomocy, bycia dla innych.
-Lily, weź wdech. Poradzimy sobie. Mów do mnie. – charczę cicho. Głos mam zachrypnięty. Znów słyszę szmery. Rusza się. Jestem pewna że tak. – Nie ruszaj się Lily. Mów. – może to nie rozsądne. Może powinnyśmy zachować ciszę. Ale póki ktoś nie znajdzie się obok niej, blisko, tak, by mogła poczuć dłoń. Tak długo jej małe, bezbronne serce w panice, snując domysły, będzie doprowadzać ją samą do krańców wytrzymałości. A obie byłyśmy osłabione i wycieńczone. Musiałyśmy oszczędzać siły. Biorę głęboki wdech, czując nadal jak powietrze dostające się do płuc przynosi mi ból. Przymykam jeszcze powiek na chwilę, łapią za zimny metal pierścienia Zakonu, który mam na palcu. Muszę się uspokoić. Odrzucić od siebie wszystko. Choć wspomnienie mijających się dłoni – mojej i matki – a potem, jej utonięcie nadal mam wyraźnie przed oczami. Warga drga mi lekko, więc przygryzam ją, by wstrzymać gest. Ale jednocześnie też wspomnienie to rodzi w moim wnętrzu nieopisaną złość. Mam chęć krzyczeć, wrzeszczeć nawet. Pozwolić, by z oczu wydobyły się łzy. Ale to jeszcze nie pora. Musimy się stąd wydostać – spróbować chociażby. To raz. A dwa, grupowe załamanie nie wchodziło w grę. Nie moment na to, by poddać się. Jeszcze mogłyśmy walczyć, choć miałyśmy naprawdę mało narzędzi ku temu. Opieram płasko dłonie na posadzce. A potem przenoszę się na kolana ciesząc się, że dziś owleczone są one – w tak modny ostatnio – dżins. Tym razem cieszę się mocniej niż kiedykolwiek, że na co dzień noszę spodnie. Lekki, wiosenny płaszcz którego nie ściągnęłam w sali, nadal znajduję się na moich ramionach, pod nim mam białą koszulę.
Lily zaczyna mówić. Choć mocniej przypomina to bełkot – nie jest to ważne w tej chwili. Powoli, ograniczona wycieńczeniem, ruszam w stronę jej głosu. Ostrożnie stawiając krok za krokiem. Czy może bardziej dłoń, za kolanem. W końcu moja ręka natrafia na materiał.
-Lily. – oznajmiam, starając się brzmieć pewnie. Spokojnie przenoszę dłonie po jej ciele. Siadając na stopach. W końcu udaje mi się odnaleźć jej rękę - czuję jak cała drży- na której zaciskam obie dłonie. – Jestem tutaj. – zapewniam ją raz jeszcze. Staram się ignorować ból w skroni. Tak samo próbuję postępować z tępą pustką, która rozpościera się w żołądku. – Musimy poszukać wyjścia. – mówię do niej. – Nie puszczę cię nawet na chwilę, dobrze? – pytam, znów zapewniając ją o tym, że jestem obok i że nie zamierzam nigdzie ruszyć się bez niej. – Postrzegajmy to jako grę. Albo sprawdzian. Nigdy nie miałyśmy okazji zobaczyć, jak to jest naprawdę nic nie widzieć. – z trudem, ale ubieram usta w uśmiech. Zapominam, że nie może go zobaczyć.
No dalej, Lily. Zabawmy się. Zagrajmy. W tę przerażającą grę, której stawką jest nasze życie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Lily, zanim odnalazła ją Justine, natrafiła na ścianę bardzo szybko - musiała leżeć niedaleko. Ściana była zimna, lodowata, ale gładka w dotyku, jakby pokryta farbą. Z tej pozycji nie mogła wyczuć nic więcej.
Kiedy tylko dotknęła ściany, wtuliła się w nią, jakby płaska, pokryta farbą płaszczyzna miała dać jej choć odrobinę bezpieczeństwa. Głos Justine uspokajał ją trochę, ale tylko trochę. Świadomość, że t ją słyszy, to ona się porusza - chyba ona. Czy to wszystko był sen? Czy tonęły na prawdę? Przez chwilę zaciskała dłoń na materiale swojej spódnicy chcąc upewnić się, czy nie jest mokra.
A więc sen. Tylko sen. Tylko gdzie one są? Co się stało?
- A-a je-eśli-ktoś t-tu-u jest? Je-jeśli kto-oś jest z-z-nami, je-e-e-e-śli te-en kto-oś-ma ró-róó-żdżkę? Je-eś-jeśli... Ju-just, t-t-ty te-też ni-nic nie wi-w-dzi-sz? - wyjąkała cicho, bełkotliwie, ubierając swoje obawy w słowa, czując jak ciepłe łzy otulają jej policzki, wciskając się plecami w ścianę. Nie mogła się nie poruszać, ocierając się o ścianę, ruszyła w lewo. Powoli, nie podnosząc się nawet, szukając drugiej ściany, kąta, bezpiecznego kąta, osłony z dwóch stron, tylko tyle potrzebowała. Choć cała spięta i sparaliżowana strachem na pewno poruszała się dużo wolniej niż Justine. Niemal czuła na sobie czyjeś spojrzenie. Jakiejś postaci, która stoi nad nimi. Patrzy w milczeniu, karmi się ich strachem i w odpowiedniej chwili rzuci zaklęcie, by zrobić im krzywdę. Była niemal pewna, niemal wyczuwała tę obecność. Bo tak, w tej chwili bała się właśnie ludzi najbardziej. To oni sprawili, że tu - gdziekolwiek jest tu - jest. Co chwila opierała się łokciami o podłogę, by schować twarz w dłoniach. Wplatała palce we włosy i ciągnęła za nie, ból zawsze pomagał jej choć odrobinę, nieznacznie trzeźwieć, trzymać się rzeczywistości. Słyszała za sobą Justine, ale tak bardzo bała się zatrzymać.
- Kto-oś-tu-je-est, kto-oś na-na pe-ewno-o tu-u-ut-aj je-e-est. Cze-ego od od od na-as chce? Ju-stine, co-się dzie-e-eje? Gdzie-my-y je-esteśmy, co-to-o-za-za mie-ejsce, czy-to da-dal-ej Mi-mi-ministe-erstwo? Po-omoc-y, pro-oszę, pro-o-oszę, niech kto-oś za-za-zaświe-eci świa-atło, pro-o-oszę, nie-niech nie-e ro-ro-obią-na-am krzy-ywdy, nie-e-ech-ten kto-oś zni-i-iknie...
Wydusiła z siebie, co chwila dławiąc się łzami. Kaszlała przez płacz, którego nie mogła powstrzymać, panikowała, jej dłonie drżały. Gdyby Justine ją widziała, widziałaby człowieka, który bez charakteryzacji mógłby grać kostuchę. Lily dużo schudła przez stres w ciągu tego miesiąca i nie wyglądało to już dobrze, jej włosy były poszarpane, kiedy to wszystko się zaczynało, były uczesane w ładny warkocz, w tej chwili zdążyła je już porządnie poszarpać. Jej oczy były podkrążone, twarz blada, napuchnięta płaczem, w oczach czaiła się panika, która trzymała ją już w swoich sidłach.
Zaczęła krzyczeć, kiedy poczuła na sobie dłoń, pewna że to ta postać, ten człowiek który z nimi jest - bo na pewno ktoś jest! Skuliła się mocno, wtulając w ścianę, podkuliła nogi i dłonie zacisnęła na własnych włosach, twarz chowając w piersi, a uspokoiła się dopiero kiedy dotarł do niej głos Justine, która ścisnęła mocno jej dłonie.
Złapała się dziewczyny tak mocno jak tylko mogła, dygocząc przy tym w panice, w niemej prośbie o ratunek.
Justin wcale nie była w lepszej pozycji - a więc też nic nie widziała? Czy też niczego nie pamiętała, nie wiedziała gdzie są? Nie było to pocieszające, choć to w tej drobnej, z pozoru delikatnej dziewczynie Lily utkwiła całe swoje nadzieje, to w nią wtuliła się mocno, kuląc się i zaciskając dłonie na materiale jej płaszcza. Nie zostawiaj mnie, proszę. - zdawał się mówić każdy jej gest, jakby zapewnienia wcale jej nie wystarczyły.
- Pa-patrzy-e na-na-na-na-s. - jej pełen lęku umysł nie mógł wyrzucić myśli o czymś, lub kimś, kogo podsunęła jej wyobraźnia, kto patrzył na nie z ciemności i doskonale się bawił czekając na odpowiednią chwilę, by zrobić im krzywdę. Zdawała się nie słyszeć słów Tonks, na wzmiankę o grze drgnęła mocniej, wiercąc się trochę, ale nie odsuwając. Jej głos był coraz cichszy, oddawała się panice. Powoli budowała wokół siebie mur, mur milczenia i bezruchu.
Proszę, pomocy, proszę, niech mnie stąd ktoś zabierze...
A więc sen. Tylko sen. Tylko gdzie one są? Co się stało?
- A-a je-eśli-ktoś t-tu-u jest? Je-jeśli kto-oś jest z-z-nami, je-e-e-e-śli te-en kto-oś-ma ró-róó-żdżkę? Je-eś-jeśli... Ju-just, t-t-ty te-też ni-nic nie wi-w-dzi-sz? - wyjąkała cicho, bełkotliwie, ubierając swoje obawy w słowa, czując jak ciepłe łzy otulają jej policzki, wciskając się plecami w ścianę. Nie mogła się nie poruszać, ocierając się o ścianę, ruszyła w lewo. Powoli, nie podnosząc się nawet, szukając drugiej ściany, kąta, bezpiecznego kąta, osłony z dwóch stron, tylko tyle potrzebowała. Choć cała spięta i sparaliżowana strachem na pewno poruszała się dużo wolniej niż Justine. Niemal czuła na sobie czyjeś spojrzenie. Jakiejś postaci, która stoi nad nimi. Patrzy w milczeniu, karmi się ich strachem i w odpowiedniej chwili rzuci zaklęcie, by zrobić im krzywdę. Była niemal pewna, niemal wyczuwała tę obecność. Bo tak, w tej chwili bała się właśnie ludzi najbardziej. To oni sprawili, że tu - gdziekolwiek jest tu - jest. Co chwila opierała się łokciami o podłogę, by schować twarz w dłoniach. Wplatała palce we włosy i ciągnęła za nie, ból zawsze pomagał jej choć odrobinę, nieznacznie trzeźwieć, trzymać się rzeczywistości. Słyszała za sobą Justine, ale tak bardzo bała się zatrzymać.
- Kto-oś-tu-je-est, kto-oś na-na pe-ewno-o tu-u-ut-aj je-e-est. Cze-ego od od od na-as chce? Ju-stine, co-się dzie-e-eje? Gdzie-my-y je-esteśmy, co-to-o-za-za mie-ejsce, czy-to da-dal-ej Mi-mi-ministe-erstwo? Po-omoc-y, pro-oszę, pro-o-oszę, niech kto-oś za-za-zaświe-eci świa-atło, pro-o-oszę, nie-niech nie-e ro-ro-obią-na-am krzy-ywdy, nie-e-ech-ten kto-oś zni-i-iknie...
Wydusiła z siebie, co chwila dławiąc się łzami. Kaszlała przez płacz, którego nie mogła powstrzymać, panikowała, jej dłonie drżały. Gdyby Justine ją widziała, widziałaby człowieka, który bez charakteryzacji mógłby grać kostuchę. Lily dużo schudła przez stres w ciągu tego miesiąca i nie wyglądało to już dobrze, jej włosy były poszarpane, kiedy to wszystko się zaczynało, były uczesane w ładny warkocz, w tej chwili zdążyła je już porządnie poszarpać. Jej oczy były podkrążone, twarz blada, napuchnięta płaczem, w oczach czaiła się panika, która trzymała ją już w swoich sidłach.
Zaczęła krzyczeć, kiedy poczuła na sobie dłoń, pewna że to ta postać, ten człowiek który z nimi jest - bo na pewno ktoś jest! Skuliła się mocno, wtulając w ścianę, podkuliła nogi i dłonie zacisnęła na własnych włosach, twarz chowając w piersi, a uspokoiła się dopiero kiedy dotarł do niej głos Justine, która ścisnęła mocno jej dłonie.
Złapała się dziewczyny tak mocno jak tylko mogła, dygocząc przy tym w panice, w niemej prośbie o ratunek.
Justin wcale nie była w lepszej pozycji - a więc też nic nie widziała? Czy też niczego nie pamiętała, nie wiedziała gdzie są? Nie było to pocieszające, choć to w tej drobnej, z pozoru delikatnej dziewczynie Lily utkwiła całe swoje nadzieje, to w nią wtuliła się mocno, kuląc się i zaciskając dłonie na materiale jej płaszcza. Nie zostawiaj mnie, proszę. - zdawał się mówić każdy jej gest, jakby zapewnienia wcale jej nie wystarczyły.
- Pa-patrzy-e na-na-na-na-s. - jej pełen lęku umysł nie mógł wyrzucić myśli o czymś, lub kimś, kogo podsunęła jej wyobraźnia, kto patrzył na nie z ciemności i doskonale się bawił czekając na odpowiednią chwilę, by zrobić im krzywdę. Zdawała się nie słyszeć słów Tonks, na wzmiankę o grze drgnęła mocniej, wiercąc się trochę, ale nie odsuwając. Jej głos był coraz cichszy, oddawała się panice. Powoli budowała wokół siebie mur, mur milczenia i bezruchu.
Proszę, pomocy, proszę, niech mnie stąd ktoś zabierze...
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Trudno było zrozumieć słowa wypowiadane przez Lily. Ale w otaczającej nas ciemności i ciszy, przerywanej tylko bełkotem wypadającym z jej ust i dźwiękami świadczącymi o poruszaniu się, udawało mi się co niektóre wyłapać. Zatrzymałam się na chwilę obracając głową wokół osi, podejmując próbę sprawdzenia, czy poza nami dwiema ktoś rzeczywiście jest w tym miejscu. Serce zawrzało lekko, uderzając mocniej, gdy Lily pierwszy raz wspomniała o czyjejś obecności.
Mamo, czy to ty? – chciałam zapytać, powoli w otumaniającej czerni, wyczerpana, zdając się skłaniać ku wierze w słowa znajomej. Mamo, proszę, żyj. Przemknęło przez moją głową, którą też opuściłam, przygryzając dolną wargę, wstrzymując napływające do mnie emocje. Wzięłam wdech. Jeden, rozedrgany, nadal przynoszący ból. Potem drugi. A w końcu trzeci, odnajdując w systematycznych wdechach i wydechach coś na wzór oparcia.
Nie mogłam poddać się szaleństwu. Pozwolić by i moje myśli ogarnęła ciemność. Otworzyć drzwi wątpliwościom. Byłam przerażona – niemniej niż Lily. Ale możliwość wypuszczenia łez zostawiałam na potem. Na moment, gdy wpadnę w ramiona przyjaciółki. Na chwilę, w której będę mogła poddać się słabość. Na czas, w którym będę bezpieczna. Choć, czy miał jeszcze taki nadejść?
Ruszyłam dalej. Słysząc szelesty z tego samego kierunku co słowa. Lily poruszała się. Szybko, panicznie. Wiedziałam to, choć nie byłam w stanie dostrzec. Ale na szczęście mówiła nieprzerwanie. Bełkotała rozpaczliwie. Moje serce zaciskało się z żalu, gdy słyszałam jak dławi się łzami. Jak kaszle, gdy te drażnią jej gardło. To samo serce roznosiła złość. Dlaczego musiała cierpieć? Miała w sobie więcej dobroci, niż niejeden czarodziej o czystej krwi, ale już niekoniecznie z czystymi intencjami. Czym sobie na to zasłużyła?
Wiedziałam czym. Już od pierwszych lat szkoły – wtedy, gdy jeszcze nie wszystko rozumiałam – mogłam odczuć różnice, czy piętno, które nosiłam ze sobą przez swoje urodzenie. Lily była nieprzygotowana na nieszczęście, które ją spotkało. Ja też nie byłam gotowa. Ale praca w pogotowiu, obowiązek dostosowywania się do sytuacji i działania pod stresem, pozwalała mi na zachowywanie zimnego logicznego myślenia, choć przez nieszczelne mury które wybudowałam na szybki przebijała się gromadnie rozpacz i strach. Chciałam odpuścić. Wiem, że tak. Ale tylko fakt, że był ktoś, ktoś tak kruchy jak rudowłosa kobieta, sprawiał, że nie pozwalałam sobie na to.
Krzyk poniósł się echem, gdy moja dłoń natrafiła w końcu na Lily. Przeraźliwy. Okrutnie wysoki. Mocno rozedrgany. No już, spokojnie, jestem obok Lily. Do niej samej już po chwili to dotarło. Ścisnęła mnie dygocząc cała. Objęłam ją drżącymi – pewnie brudnymi – dłońmi. Przymknęłam powieki zanurzając nos w jej włosach. Pozwalając, by moja obecność uspokoiła ją choć na chwilę. W myślach kalkulowałam. Próbowałam odnaleźć sens w jej słowach. Jeśli ktoś rzeczywiście był z nami – w co mój rozsądek kazał mi wątpić, przynosząc kolejny, bolesny skurcz organu tuczącego się w klatce – to czemu milczał? Panika ogarniająca całe jej ciało, wprowadzająca w histerię musiała odnaleźć sposób, by skumulować się w odczuciu, że jest obserwowana. Taki wniosek wydawał mi się posiadać najwięcej sensu.
-Niech patrzy Lila. Po to los obdarzył nas ponadprzeciętną urodą, byśmy swoim wyglądem mogły innych w zachwyt wprowadzać. – odpowiadam jej, próbując żartować. Chcę odciągnąć jej myśli od mary, która krążyła gdzieś nad nią. Zagadać ją muszę, ale jednocześnie też zacząć działać. Pozostanie tutaj było opcją ostateczną. Taką, którą mogłam przyjąć do wiadomości tylko wtedy, gdy wszystkie inne zawiodą. – Słuchaj Lila, musimy znaleźć ścianę. Rozumiesz? – pytam, ze wszystkich sił starając się brzmieć normalnie, luźnie, tak, jakbym właśnie opowiadała jej jakąś kompletnie nieważną historię. Skroń nadal przechodzi pulsujący ból. Mięśnie pieką z wycieńczenia. Ale wiem – a przynajmniej postanawiam wierzyć – że nadejdzie czas – już niedługo – w którym położę się i pozwolę im odpocząć. – A później musimy ją porządnie wymacać. – kontynuuje, mając nadzieję, że mój miarowy ton, w połączeniu z słabej jakości żartami chociaż odrobinę odciągnie od niej rozpostarte nad jej głową demony. – Macałaś kiedyś ścianę Lila? – pytam dalej, nadal trzymając ją w objęciach. Unoszę dłoń i układam ją na czubku jej głowy, by pogładzić ją w uspokajającym geście. – Mnie się jeszcze nie zdarzyło. – spowiadam jej się dalej. Przenosząc dłoń na plecy i tam dalej ją gładzę. Nieprzerwanie, mechanicznie wręcz. Ruchem pewnym, spokojnym. – Nie puszczę cię nawet na chwilkę dobrze? – zapewniam ją jeszcze raz. Ale potem dochodzi mnie, że musze powiedzieć jej coś jeszcze. Bo wierzę, że uda nam się stąd wyjść. Ale spotkać może nas wszystko, a my nie jesteśmy w stanie się bronić, jedyne, co możemy robić, to uciekać. – Posłuchaj mnie Lila, wyjdziemy stąd – jestem tego pewna. – zaczynam. Gest nadal powtarzam mechanicznie, spokojnie, z pewnego rodzaju czułością. Nie jestem pewna. Nie znam przyszłości. Ale postanawiam wierzyć, że właśnie tak będzie. Te słowa, mają pocieszyć, dać nadzieję, nie tylko jej - ale i mnie. – Ale nie wiem, co będzie dalej. Zasłonię cię, jeśli będzie trzeba. Skupię na sobie uwagę, jeśli nie będzie innego wyjścia. Ale musisz mi obiecać… – urywam na chwilę. Przymykam lekko powieki czując łzy zbierające się pod powiekami. Nie chcę umierać. Jeszcze nie teraz. Ale, czy właśnie nie za takich ludzi – takich jak Lily – czy nie za nich zgadzałam się umierać? Czy nie dla nich walczyłam wiedząc, że są zbyt słabi, by walczyć sami za siebie. – Musisz mi obiecać Lila, że jeśli każę ci uciekać, to zaczniesz biec z całych sił. Tak długo, jak tylko nogi ci pozwolą. I nie obejrzysz się na mnie. – warga drga mi lekko. Muszę znów ją przygryźć. Ale nie zmierzam zmieniać zdania. Podjęłam decyzję. Tylko czy starczy mi sił. Czy naprawdę będę w stanie poświęcić siebie?
Biorę głęboki wdech, czując jak powietrze drży w mojej klatce. Ta decyzja, zdaje mi się w jakiś sposób ostateczna. Sprawia, że odnoszę wrażenie że zrobiłam krok. Krok, którego nie mogę już cofnąć.
-Gotowa Lila? Pomacajmy te ściany, co? - staram się rzucić lekko, ale głos tylko odrobinę grzęźnie mi w gardle. Jeśli ten mugolski bóg istniał, to chyba nie było lepszego czasu, by pomodlić się do niego. W tej chwili nawet zazdrościłam mugolom, że mają coś, poza własnymi umiejętnościami, w co mogą pokładać tak niezachwianą wiarę.
Mamo, czy to ty? – chciałam zapytać, powoli w otumaniającej czerni, wyczerpana, zdając się skłaniać ku wierze w słowa znajomej. Mamo, proszę, żyj. Przemknęło przez moją głową, którą też opuściłam, przygryzając dolną wargę, wstrzymując napływające do mnie emocje. Wzięłam wdech. Jeden, rozedrgany, nadal przynoszący ból. Potem drugi. A w końcu trzeci, odnajdując w systematycznych wdechach i wydechach coś na wzór oparcia.
Nie mogłam poddać się szaleństwu. Pozwolić by i moje myśli ogarnęła ciemność. Otworzyć drzwi wątpliwościom. Byłam przerażona – niemniej niż Lily. Ale możliwość wypuszczenia łez zostawiałam na potem. Na moment, gdy wpadnę w ramiona przyjaciółki. Na chwilę, w której będę mogła poddać się słabość. Na czas, w którym będę bezpieczna. Choć, czy miał jeszcze taki nadejść?
Ruszyłam dalej. Słysząc szelesty z tego samego kierunku co słowa. Lily poruszała się. Szybko, panicznie. Wiedziałam to, choć nie byłam w stanie dostrzec. Ale na szczęście mówiła nieprzerwanie. Bełkotała rozpaczliwie. Moje serce zaciskało się z żalu, gdy słyszałam jak dławi się łzami. Jak kaszle, gdy te drażnią jej gardło. To samo serce roznosiła złość. Dlaczego musiała cierpieć? Miała w sobie więcej dobroci, niż niejeden czarodziej o czystej krwi, ale już niekoniecznie z czystymi intencjami. Czym sobie na to zasłużyła?
Wiedziałam czym. Już od pierwszych lat szkoły – wtedy, gdy jeszcze nie wszystko rozumiałam – mogłam odczuć różnice, czy piętno, które nosiłam ze sobą przez swoje urodzenie. Lily była nieprzygotowana na nieszczęście, które ją spotkało. Ja też nie byłam gotowa. Ale praca w pogotowiu, obowiązek dostosowywania się do sytuacji i działania pod stresem, pozwalała mi na zachowywanie zimnego logicznego myślenia, choć przez nieszczelne mury które wybudowałam na szybki przebijała się gromadnie rozpacz i strach. Chciałam odpuścić. Wiem, że tak. Ale tylko fakt, że był ktoś, ktoś tak kruchy jak rudowłosa kobieta, sprawiał, że nie pozwalałam sobie na to.
Krzyk poniósł się echem, gdy moja dłoń natrafiła w końcu na Lily. Przeraźliwy. Okrutnie wysoki. Mocno rozedrgany. No już, spokojnie, jestem obok Lily. Do niej samej już po chwili to dotarło. Ścisnęła mnie dygocząc cała. Objęłam ją drżącymi – pewnie brudnymi – dłońmi. Przymknęłam powieki zanurzając nos w jej włosach. Pozwalając, by moja obecność uspokoiła ją choć na chwilę. W myślach kalkulowałam. Próbowałam odnaleźć sens w jej słowach. Jeśli ktoś rzeczywiście był z nami – w co mój rozsądek kazał mi wątpić, przynosząc kolejny, bolesny skurcz organu tuczącego się w klatce – to czemu milczał? Panika ogarniająca całe jej ciało, wprowadzająca w histerię musiała odnaleźć sposób, by skumulować się w odczuciu, że jest obserwowana. Taki wniosek wydawał mi się posiadać najwięcej sensu.
-Niech patrzy Lila. Po to los obdarzył nas ponadprzeciętną urodą, byśmy swoim wyglądem mogły innych w zachwyt wprowadzać. – odpowiadam jej, próbując żartować. Chcę odciągnąć jej myśli od mary, która krążyła gdzieś nad nią. Zagadać ją muszę, ale jednocześnie też zacząć działać. Pozostanie tutaj było opcją ostateczną. Taką, którą mogłam przyjąć do wiadomości tylko wtedy, gdy wszystkie inne zawiodą. – Słuchaj Lila, musimy znaleźć ścianę. Rozumiesz? – pytam, ze wszystkich sił starając się brzmieć normalnie, luźnie, tak, jakbym właśnie opowiadała jej jakąś kompletnie nieważną historię. Skroń nadal przechodzi pulsujący ból. Mięśnie pieką z wycieńczenia. Ale wiem – a przynajmniej postanawiam wierzyć – że nadejdzie czas – już niedługo – w którym położę się i pozwolę im odpocząć. – A później musimy ją porządnie wymacać. – kontynuuje, mając nadzieję, że mój miarowy ton, w połączeniu z słabej jakości żartami chociaż odrobinę odciągnie od niej rozpostarte nad jej głową demony. – Macałaś kiedyś ścianę Lila? – pytam dalej, nadal trzymając ją w objęciach. Unoszę dłoń i układam ją na czubku jej głowy, by pogładzić ją w uspokajającym geście. – Mnie się jeszcze nie zdarzyło. – spowiadam jej się dalej. Przenosząc dłoń na plecy i tam dalej ją gładzę. Nieprzerwanie, mechanicznie wręcz. Ruchem pewnym, spokojnym. – Nie puszczę cię nawet na chwilkę dobrze? – zapewniam ją jeszcze raz. Ale potem dochodzi mnie, że musze powiedzieć jej coś jeszcze. Bo wierzę, że uda nam się stąd wyjść. Ale spotkać może nas wszystko, a my nie jesteśmy w stanie się bronić, jedyne, co możemy robić, to uciekać. – Posłuchaj mnie Lila, wyjdziemy stąd – jestem tego pewna. – zaczynam. Gest nadal powtarzam mechanicznie, spokojnie, z pewnego rodzaju czułością. Nie jestem pewna. Nie znam przyszłości. Ale postanawiam wierzyć, że właśnie tak będzie. Te słowa, mają pocieszyć, dać nadzieję, nie tylko jej - ale i mnie. – Ale nie wiem, co będzie dalej. Zasłonię cię, jeśli będzie trzeba. Skupię na sobie uwagę, jeśli nie będzie innego wyjścia. Ale musisz mi obiecać… – urywam na chwilę. Przymykam lekko powieki czując łzy zbierające się pod powiekami. Nie chcę umierać. Jeszcze nie teraz. Ale, czy właśnie nie za takich ludzi – takich jak Lily – czy nie za nich zgadzałam się umierać? Czy nie dla nich walczyłam wiedząc, że są zbyt słabi, by walczyć sami za siebie. – Musisz mi obiecać Lila, że jeśli każę ci uciekać, to zaczniesz biec z całych sił. Tak długo, jak tylko nogi ci pozwolą. I nie obejrzysz się na mnie. – warga drga mi lekko. Muszę znów ją przygryźć. Ale nie zmierzam zmieniać zdania. Podjęłam decyzję. Tylko czy starczy mi sił. Czy naprawdę będę w stanie poświęcić siebie?
Biorę głęboki wdech, czując jak powietrze drży w mojej klatce. Ta decyzja, zdaje mi się w jakiś sposób ostateczna. Sprawia, że odnoszę wrażenie że zrobiłam krok. Krok, którego nie mogę już cofnąć.
-Gotowa Lila? Pomacajmy te ściany, co? - staram się rzucić lekko, ale głos tylko odrobinę grzęźnie mi w gardle. Jeśli ten mugolski bóg istniał, to chyba nie było lepszego czasu, by pomodlić się do niego. W tej chwili nawet zazdrościłam mugolom, że mają coś, poza własnymi umiejętnościami, w co mogą pokładać tak niezachwianą wiarę.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Głos Justine zabijał ciszę - a to ona, całkowita cisza panująca w pomieszczeniu, wymieszana z potworną, nieprzerwaną ciemności, dawała olbrzymie pole do popisu pełnej lęków i demonów wyobraźni MacDonald. Z początku nawet nie do końca docierało do niej, co dziewczyna do niej mówi, wsłuchiwała się w dźwięk, choć nie mogła nie nadstawiać też uszu w kierunku ciszy, w obawie, że dosłyszy w niej o jeden szmer za dużo. Dlaczego nic nie widzą?
Łaknęła dotyku, chowała się ja tylko mogła w dłoniach i ciele w gruncie rzeczy drobnej kobiety. Kuliła się do najmniejszych możliwych rozmiarów, wbijając w pierś kościste kolana, zaciskała swoje dłonie mocno na ciele Tonks, ściskała materiał jej płaszcza, który zapewne chłonął jej łzy, kiedy przez chwilę chowała w nim swoją bladą, zapewne napuchniętą, rozgrzaną płaczem twarz.
Prócz głosu Tonks był jej własny oddech, szybki, urytwany, ciężki, jakby uciekał z jej płuc, jakby musiała go łapać. Jakby on też się bał i nie chciał pozostawać przy kimś tak słabym, jak ona.
Macanie ścian. Musimy macać ściany.
Jutine miała rację, Lily też chciała iść po ścianie, chciała dotrzeć do konta. W końcu wtedy będą osłonięte już z całych dwóch stron, nikt nie zaatakuje ich od tyłu ani z jednego boku, jak razem mocno się ścisnął to może uda im się schować, może dotrwają tak do chwili, kiedy ktoś je znajdzie, ktoś im pomoże. Zawsze ktoś ją znajdował. Hogwart był pełen wspaniałych ludzi, a ona miała najlepszych na świecie przyjaciół, w szkole zawsze znalazł się ktoś, kto skręcił w odpowiedni korytarz, kto usłyszał cichy płacz.
Był ktoś, kto znalazł ją nawet we Francji, dlaczego więc nie miałby znaleźć jej tutaj, kiedy jest gorzej, o wiele o wiele gorzej?
Tylko Justine wcale nie mówiła o szukaniu kąta, a o szukaniu ucieczki. Lily nie ruszyła się ani o centymetr, przyciągnęła do siebie Justine i wcisnęła się w ścianę. MacDonald nie miała w sobie nic z bohatera. Nie była odważna, nie potrafiła postawić się swoim lękom, ulegała krzykom, chciała uciekać kiedy tylko działo się coś złego - być może dlatego tak przyciągała osoby o zdecydowanie bardziej heroicznych sercach, osoby gotowe bronić takich, jak ona.
Tylko Justine, choć niewątpliwie była bardzo odważna i szlachetna, także była tylko pozbawioną różdżki czarownicą. Nie powinna myśleć o uciekaniu, czy walczeniu, nie miała szans, by walczyć i w jakiś sposób Lily chciała ją chronić: nie bronić, a chronić. Zaprosić do swojego królestwa tchórzy, pokazać co należy robić, kiedy nie można nic zrobić, jak trzeba się zachowywać, kiedy lęk paraliżuje mięśnie, odbiera oddech, kiedy można tylko płakać.
Nie tylko dla siebie - bo nie wyobrażała sobie próby ucieczki, bo myśl o martwej postaci ze snu przyprawiała ją o powiększenie guli czającej się w gardle, nowe napady panicznego kaszlu, czy szloch, bo Justine była jej jedyną nadzieją, jedyną ochroną i, bo jeśli ktoś zrobi krzywdę jej, następna będzie Lily - ale także dla niej samej.
Słowa sugerujące gotowość do poświęcenia wbrew pozorom wcale jej nie uspokoiły, myśl o tym, że ona także wierzy, że na prawdę czeka je coś potwornego wywołała nową falę dreszczy, drżenie jej głosu, słabość jaka się przez niego przebijała wcale nie była pocieszająca. Były same, zdane na łaskę i niełaskę tych, którzy postanowili zrobić im krzywdę.
- N-ni-nie, Ju-ust-i-ine-e... - szepnęła cicho, dopiero po chwili, znów ściskając dziewczynę obiema dłońmi, przytulając się też do ściany którą miała za sobą. Ile by dała, żeby móc w nią wniknąć. Wcale nie przeniknąć przez nią i uciec, a wtopić się w nią i po prostu schować tak, by nikt zły nie mógł jej znaleźć. - S-sch-cho-chowa-a-ajmy-y się-ę... pro-proszę... mo-może-e, mo-może, m-m-mo-może-e... moż-e ja-a-ja-jaka-aś sza-sza-fa, mo-może-e, może-e-e-ja-ja-jaki-iś ko-ą-ką-ąt... że-żeby cho-o-choć cho-choć tro-trochę... Ju-Jus-t mu-mu-mus-simy si-się-ę scho-owa-ać, kto-kto-oś na-na-na-nas zna-aj-ajdzie...
Może i był to absurd, na pewno był. Ona sama nie wiedziała, gdzie jest. Ale przecież tyle osób wiedziało, że idzie na przesłuchanie do Ministerstwa! Opowiadała o tym przyjaciołom bardzo obawiając się tego dnia, mówiła im wszystim, mówiła Flo, opowiadała Mattowi, nawet Brendanowi o tym wspomniała! Ktokolwiek, z kimkolwiek bliższym nie rozmawiała, wszyscy wiedzieli, że bardzo boi się tego przesłuchania, będą więc wiedzieli gdzie jej szukać, Justine na pewno też nie milczała w tym temacie, przecież na pewno też się bała! Ktoś je znajdzie... jeśli tylko nadal są w Ministerstwie. Co tam się mogło stać? A może na prawdę tonęły, tylko zdążyły już wyschnąć? Tylko dlaczego by je po tym zamknięto, dlaczego to wszystko się działo? Zaledwie chwilę, jedną sekundę myślała o tym, by zapytać Justine czy i ona miała podobny sen, słowa jednak ugrzęzły jej w gardle z kolejną porcją łez, nie była w stanie, za bardzo się bała. Myśli biegły w jej głowie zbyt szybko, by sama mogła je poukładać. Tajemnicza postać, potwór w ciemności, Justine, brak różdżek, ratunek, gdzie są, topienie, sen, trup, postać, czy ktoś im pomoże, czy umrą tutaj w ciemnościach, nie chciała umierać, schować się, koniecznie musi się schować, na pewno ktoś ją znajdzie, zawsze znajduje, w szafie, najlepiej w szafie, a jeśli nie ma szafy to w kącie, albo za jakimś meblem. Musi znaleźć, musi znaleźć kryjówkę. Znajdą razem, schowają się, ukryją, tylko nie patrz, czymkolwiek jesteś, cokolwiek kryje się w ciemnościach niech nie patrzy, niech pozwoli im się schować.
Jest bliżej. Na pewno jest bliżej, podchodzi powoli, czas uciekać, za dużo siedzą w miejscu, za dużo rozmawiają, nie można rozmawiać, kiedy trzeba się ukryć w ciemnościach. Zacisnęła dłoń tym razem na dłoni Justine, choć wymacanie jej dygoczącą, własną ręką zajęło jej chwilę i, choć nie potrafiła zapanować nad reakcjami swojego organizmu na ogarniającą ją panikę, właśnie nią pchana uniosła się znowu i zaczęła iść, na czworaka jeszcze, choć próbowała podnieść się na nogi, jedną dłonią trzymając dłoń Justine, proszę idź przy plecach, proszę bądź za mną, niech tylko on nie znajdzie się za moimi plecami, błagam Justine, idź zaraz za moimi plecami.
I kuliła się w sobie, instynktownie chcąc stworzyć jak najmniejszy cel dla tego, co mogłoby chcieć je skrzywdzić i im szybciej szła, im jej dłonie szybciej ocierały się o ścianę, jedna dłoń, ta w której trzymała dłoń Justine, drugą wyciągała przed siebie, ale tylko troszeczkę przed siebie, nie za daleko, za bardzo bała się, że wyciągniętą dłoń ktoś złapie, im szybciej tak szła, tym bardziej odnosiła wrażenie, że ktoś je ściga.
Myśli, za dużo myśli, cokolwiek mówiła Justine, nie do końca to do niej docierało. Kryjówka. Musi znaleźć dobrą kryjówkę, musi się schować, muszą schować się razem, dopiero za kilka chwil będzie można oddać się w ręce paniki całkowicie.
Łaknęła dotyku, chowała się ja tylko mogła w dłoniach i ciele w gruncie rzeczy drobnej kobiety. Kuliła się do najmniejszych możliwych rozmiarów, wbijając w pierś kościste kolana, zaciskała swoje dłonie mocno na ciele Tonks, ściskała materiał jej płaszcza, który zapewne chłonął jej łzy, kiedy przez chwilę chowała w nim swoją bladą, zapewne napuchniętą, rozgrzaną płaczem twarz.
Prócz głosu Tonks był jej własny oddech, szybki, urytwany, ciężki, jakby uciekał z jej płuc, jakby musiała go łapać. Jakby on też się bał i nie chciał pozostawać przy kimś tak słabym, jak ona.
Macanie ścian. Musimy macać ściany.
Jutine miała rację, Lily też chciała iść po ścianie, chciała dotrzeć do konta. W końcu wtedy będą osłonięte już z całych dwóch stron, nikt nie zaatakuje ich od tyłu ani z jednego boku, jak razem mocno się ścisnął to może uda im się schować, może dotrwają tak do chwili, kiedy ktoś je znajdzie, ktoś im pomoże. Zawsze ktoś ją znajdował. Hogwart był pełen wspaniałych ludzi, a ona miała najlepszych na świecie przyjaciół, w szkole zawsze znalazł się ktoś, kto skręcił w odpowiedni korytarz, kto usłyszał cichy płacz.
Był ktoś, kto znalazł ją nawet we Francji, dlaczego więc nie miałby znaleźć jej tutaj, kiedy jest gorzej, o wiele o wiele gorzej?
Tylko Justine wcale nie mówiła o szukaniu kąta, a o szukaniu ucieczki. Lily nie ruszyła się ani o centymetr, przyciągnęła do siebie Justine i wcisnęła się w ścianę. MacDonald nie miała w sobie nic z bohatera. Nie była odważna, nie potrafiła postawić się swoim lękom, ulegała krzykom, chciała uciekać kiedy tylko działo się coś złego - być może dlatego tak przyciągała osoby o zdecydowanie bardziej heroicznych sercach, osoby gotowe bronić takich, jak ona.
Tylko Justine, choć niewątpliwie była bardzo odważna i szlachetna, także była tylko pozbawioną różdżki czarownicą. Nie powinna myśleć o uciekaniu, czy walczeniu, nie miała szans, by walczyć i w jakiś sposób Lily chciała ją chronić: nie bronić, a chronić. Zaprosić do swojego królestwa tchórzy, pokazać co należy robić, kiedy nie można nic zrobić, jak trzeba się zachowywać, kiedy lęk paraliżuje mięśnie, odbiera oddech, kiedy można tylko płakać.
Nie tylko dla siebie - bo nie wyobrażała sobie próby ucieczki, bo myśl o martwej postaci ze snu przyprawiała ją o powiększenie guli czającej się w gardle, nowe napady panicznego kaszlu, czy szloch, bo Justine była jej jedyną nadzieją, jedyną ochroną i, bo jeśli ktoś zrobi krzywdę jej, następna będzie Lily - ale także dla niej samej.
Słowa sugerujące gotowość do poświęcenia wbrew pozorom wcale jej nie uspokoiły, myśl o tym, że ona także wierzy, że na prawdę czeka je coś potwornego wywołała nową falę dreszczy, drżenie jej głosu, słabość jaka się przez niego przebijała wcale nie była pocieszająca. Były same, zdane na łaskę i niełaskę tych, którzy postanowili zrobić im krzywdę.
- N-ni-nie, Ju-ust-i-ine-e... - szepnęła cicho, dopiero po chwili, znów ściskając dziewczynę obiema dłońmi, przytulając się też do ściany którą miała za sobą. Ile by dała, żeby móc w nią wniknąć. Wcale nie przeniknąć przez nią i uciec, a wtopić się w nią i po prostu schować tak, by nikt zły nie mógł jej znaleźć. - S-sch-cho-chowa-a-ajmy-y się-ę... pro-proszę... mo-może-e, mo-może, m-m-mo-może-e... moż-e ja-a-ja-jaka-aś sza-sza-fa, mo-może-e, może-e-e-ja-ja-jaki-iś ko-ą-ką-ąt... że-żeby cho-o-choć cho-choć tro-trochę... Ju-Jus-t mu-mu-mus-simy si-się-ę scho-owa-ać, kto-kto-oś na-na-na-nas zna-aj-ajdzie...
Może i był to absurd, na pewno był. Ona sama nie wiedziała, gdzie jest. Ale przecież tyle osób wiedziało, że idzie na przesłuchanie do Ministerstwa! Opowiadała o tym przyjaciołom bardzo obawiając się tego dnia, mówiła im wszystim, mówiła Flo, opowiadała Mattowi, nawet Brendanowi o tym wspomniała! Ktokolwiek, z kimkolwiek bliższym nie rozmawiała, wszyscy wiedzieli, że bardzo boi się tego przesłuchania, będą więc wiedzieli gdzie jej szukać, Justine na pewno też nie milczała w tym temacie, przecież na pewno też się bała! Ktoś je znajdzie... jeśli tylko nadal są w Ministerstwie. Co tam się mogło stać? A może na prawdę tonęły, tylko zdążyły już wyschnąć? Tylko dlaczego by je po tym zamknięto, dlaczego to wszystko się działo? Zaledwie chwilę, jedną sekundę myślała o tym, by zapytać Justine czy i ona miała podobny sen, słowa jednak ugrzęzły jej w gardle z kolejną porcją łez, nie była w stanie, za bardzo się bała. Myśli biegły w jej głowie zbyt szybko, by sama mogła je poukładać. Tajemnicza postać, potwór w ciemności, Justine, brak różdżek, ratunek, gdzie są, topienie, sen, trup, postać, czy ktoś im pomoże, czy umrą tutaj w ciemnościach, nie chciała umierać, schować się, koniecznie musi się schować, na pewno ktoś ją znajdzie, zawsze znajduje, w szafie, najlepiej w szafie, a jeśli nie ma szafy to w kącie, albo za jakimś meblem. Musi znaleźć, musi znaleźć kryjówkę. Znajdą razem, schowają się, ukryją, tylko nie patrz, czymkolwiek jesteś, cokolwiek kryje się w ciemnościach niech nie patrzy, niech pozwoli im się schować.
Jest bliżej. Na pewno jest bliżej, podchodzi powoli, czas uciekać, za dużo siedzą w miejscu, za dużo rozmawiają, nie można rozmawiać, kiedy trzeba się ukryć w ciemnościach. Zacisnęła dłoń tym razem na dłoni Justine, choć wymacanie jej dygoczącą, własną ręką zajęło jej chwilę i, choć nie potrafiła zapanować nad reakcjami swojego organizmu na ogarniającą ją panikę, właśnie nią pchana uniosła się znowu i zaczęła iść, na czworaka jeszcze, choć próbowała podnieść się na nogi, jedną dłonią trzymając dłoń Justine, proszę idź przy plecach, proszę bądź za mną, niech tylko on nie znajdzie się za moimi plecami, błagam Justine, idź zaraz za moimi plecami.
I kuliła się w sobie, instynktownie chcąc stworzyć jak najmniejszy cel dla tego, co mogłoby chcieć je skrzywdzić i im szybciej szła, im jej dłonie szybciej ocierały się o ścianę, jedna dłoń, ta w której trzymała dłoń Justine, drugą wyciągała przed siebie, ale tylko troszeczkę przed siebie, nie za daleko, za bardzo bała się, że wyciągniętą dłoń ktoś złapie, im szybciej tak szła, tym bardziej odnosiła wrażenie, że ktoś je ściga.
Myśli, za dużo myśli, cokolwiek mówiła Justine, nie do końca to do niej docierało. Kryjówka. Musi znaleźć dobrą kryjówkę, musi się schować, muszą schować się razem, dopiero za kilka chwil będzie można oddać się w ręce paniki całkowicie.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Małe – choć tylko niewiele mniejsze od mojego – ciało drgało w moich ramionach. Dłonie zaciskały się na połach płaszcza. Łzy wsiąkały w jego materiał. Nie ruszałam się wykonując tylko jeden, uspokajający gest. Gładziłam ją po głowie i plecach, tak, jak zawsze robiła to mama, gdy potrzebowałam pocieszenia. Tak, jak robiła to Margo. Powtarzałam go z uporem, wiedząc, że niesie ze sobą niezaprzeczalną siłą. Zdawać by się mogło, że dotyk w połączeniu z tym gestem przesyłał nie tylko dobre intencje, ale i troskę.
Lily jednak nie uspokajała się. Wręcz przeciwnie zdawała się poddawać podszeptom ciemności coraz mocniej. Na razie jednak pozwalałam jej tak trwać. Musiałam… Potrzebowałam mieć w niej sojuszniczkę. Nie do pomocy. Lily w swoim obecnym stanie, owładnięta paniką, nie była w stanie nic zrobić. Rozumiałam to doskonale. Zaraz jednak rusza się. Ciągnie mnie w górę. Powoli zwiększając tempo swojego marszu. A ja? Zaczynam się opierać. Ciągnąć ją w tył. Hamując.
-Posłuchaj mnie, Lila. – ale nie słuchała, dalej ciągnąć mnie przed siebie. Zapierałam się, zwalniając i ją. Ale wiedziałam, że walka ze sobą nie ma sensu. Byłyśmy wykończone. Ten spór osłabiał nas jeszcze bardziej. Zebrałam się w sobie. – Posłuchaj. – powiedziałam gwałtownie ciągnąć ją za dłoń. Zmuszając do tego by się zatrzymała. Brutalnie wręcz szarpnęłam jej dłonią, zdając sobie sprawę, że gest ten może przynieść jej ból. Nie chciałam jej go sprawiać, ale jednocześnie miałam nadzieję, że ją trochę otrzeźwi. Była w amoku, pochłaniało ją szaleństwo. Dla jej własnego dobra zdzieliłabym ją po twarzy, by przywołać na wierzch jej świadomość. Zdzieliłabym, ale ciemność skutecznie ukrywała przede mną jej twarz. Strach potrafił wejść głęboko pod skórę. Dostawał się środka. Rozprzestrzeniał. A potem cichymi podszeptami zatracał pewność w siebie, w działanie, w życie. Sama przy okazji na chwilę tracą równowagę. Obijam się barkiem o coś. Ściana. Ale zamiast dopadać do niej zaczynam mówić. – Jesteśmy wykończone. Nie wiemy gdzie jesteśmy, ani ile czasu minęło do przesłuchania. – tak, tym razem chyba nie robię dobrej roboty. Przynajmniej, jeśli miałam zamiar pocieszyć rudowłosą. Ale muszę spróbować w inny sposób. Czuję wyraźnie, że poprzedni nie działa. – Mamy tylko dwie opcje. – dodaję po chwili. Słyszę jej spazmatyczny oddech. Mój też zrywa się co jakiś czas. Staram się nad nim panować. Nad sobą całą. Ale nie jest to łatwe. Moją głowę co chwile nachodzi myśl, pokusa, by poddać się panice, którą owładnięta jest Lily. By usiąść w kącie skuloną i czekać na… no właśnie, na co? – Możemy się schować, tak jak chcesz. Ale pomyśl Lila, jedno proste zaklęcie pokazuje ludzką obecność na pewnym obszarze – znajdą nas prędzej czy później. – rozwiewam jej złudzenia. Jej bezpieczną przystań. Czuję się okropnie. Ale już nie tylko przez dolegliwości, które targają moim ciałem. Teraz jeszcze supeł w żołądku zawiązuje się wokół brutalnej szczerości, której się dopuszczam. Nie chciałam takiego życia… takiego świata. Świata, w którym przychodził czas w którym trzeba było obmyć z ułudy niewygodną prawdą. Świata, w którym to ja zmywałam ostanie nadzieje kogoś innego. – Możemy też spróbować znaleźć wyjście. – biorę głęboki wdech. Czuję pod palcami jak dłoń jej drży. Słyszę jak bierze wdech. Jak powietrze urywanymi falami dostaje się do jej płuc. – Może stać się wszystko. Naprawdę może. – mówię, czując, jak ostatnie tony drgają w moich ustach, gdy warga – mimo zakazu – drga lekko. Przymykam powieki. Czuję się tak okropnie bezbronna. Z różdżką jedno krótkie lumos pozwoliłaby nam oświetlić sobie drogę. Z różdżką, już dawno patronus odwiedzałby Sama.
Samuel. Moje serce ścisnęło się tęskno, gdy myśl o nim przeszła przez moją głowę. Bolesna. Ciężka. Kiedy ostatnio się widzieliśmy? Dlaczego tak dawno? Z naszej własnej winy. Z zawziętości, która cechowała zarówno mnie, jak i jego. Z niedopowiedzeń, których uskładało się zbyt wiele. Warga zadrżała mi, gdy dotarło do mnie, że mogę nie zyskać szansy, by patrząc mu w oczy powiedzieć to co czuję.
-Ale potrzebują mnie – tam w domu Lila. – tak samo jak ja potrzebuję ich. Chcę być obok, by wspierać Bena w jego najcięższej próbie. Chcę być obok, by mów zbudować fort, do którego wstęp mam tylko ja i Margo. Chcę być obok, bo nie miałam jeszcze czasu porozmawiać z Eileen o niej i Herewardzie. W końcu, chcę być obok, bo sama mam coś jeszcze do wyznania. A co najważniejsze, chcę być obok, bo wiem, że nadchodzi walka. Zabiera się wraz z ciemnymi chmurami nad Londynem. - A ja… - zaciskam dłoń na jej ręce otwierając oczy. Nadal natrafiając na ciemność. – Muszę coś komuś powiedzieć. Muszę, bo obiecałam to mojemu przyjacielowi. Muszę, bo chcę. – kontynuuję dalej. Sama już nie wiem czy próbują ją przekonać, by mi pomogła. Czy siebie, by nie poddawać się panice. – Muszę, Lila, bo to już czas. – mówię dalej. Czując jak kolejne łzy zbierają się pod powiekami. Nie wiem czemu właśnie teraz, znów, w tym konkretnym momencie wspomnienie lekkiego, pobłażliwego uśmiechu mamy pojawia się w mojej głowie. Zawsze posyłała mi to jedno, konkretne spojrzenie, gdy solennie zapewniałam ją, że nie mam nikogo konkretnego na oku. A ona od zawsze wiedziała, znała mnie najlepiej. Jeśli naprawdę zginęła, jak poradzę sobie bez niej? Znów przygryzałam wargę. Który to już raz? – I jeśli będzie trzeba, to cię znokautuję, Lila. Znokautuję i na plecy zarzucę sobie – jeszcze nie wiedziałam jak tego dokonam po ciemku. Po cichu miałam nadzieję, że nie będę musiała. - A potem sama, cal po calu sprawdzę każdą pionową powierzchnię, na którą natrafi moja ręka. – kończę oddychając ciężko. Nawet nie wiedząc kiedy do mojego głosy wlała się szczypta goryczy, ale jednocześnie napędzana była ona swojego rodzaju pewnością. – Możemy poruszać się wzdłuż ściany, tak jak prowadziłaś. Ale wolniej, żebym mogła ją sprawdzić. Stąd musi być wyjście. – stwierdzam na końcu. Czekam na reakcję. Czuję, że wstrzymuję oddech.
Proszę Lila, spróbujmy razem.
Lily jednak nie uspokajała się. Wręcz przeciwnie zdawała się poddawać podszeptom ciemności coraz mocniej. Na razie jednak pozwalałam jej tak trwać. Musiałam… Potrzebowałam mieć w niej sojuszniczkę. Nie do pomocy. Lily w swoim obecnym stanie, owładnięta paniką, nie była w stanie nic zrobić. Rozumiałam to doskonale. Zaraz jednak rusza się. Ciągnie mnie w górę. Powoli zwiększając tempo swojego marszu. A ja? Zaczynam się opierać. Ciągnąć ją w tył. Hamując.
-Posłuchaj mnie, Lila. – ale nie słuchała, dalej ciągnąć mnie przed siebie. Zapierałam się, zwalniając i ją. Ale wiedziałam, że walka ze sobą nie ma sensu. Byłyśmy wykończone. Ten spór osłabiał nas jeszcze bardziej. Zebrałam się w sobie. – Posłuchaj. – powiedziałam gwałtownie ciągnąć ją za dłoń. Zmuszając do tego by się zatrzymała. Brutalnie wręcz szarpnęłam jej dłonią, zdając sobie sprawę, że gest ten może przynieść jej ból. Nie chciałam jej go sprawiać, ale jednocześnie miałam nadzieję, że ją trochę otrzeźwi. Była w amoku, pochłaniało ją szaleństwo. Dla jej własnego dobra zdzieliłabym ją po twarzy, by przywołać na wierzch jej świadomość. Zdzieliłabym, ale ciemność skutecznie ukrywała przede mną jej twarz. Strach potrafił wejść głęboko pod skórę. Dostawał się środka. Rozprzestrzeniał. A potem cichymi podszeptami zatracał pewność w siebie, w działanie, w życie. Sama przy okazji na chwilę tracą równowagę. Obijam się barkiem o coś. Ściana. Ale zamiast dopadać do niej zaczynam mówić. – Jesteśmy wykończone. Nie wiemy gdzie jesteśmy, ani ile czasu minęło do przesłuchania. – tak, tym razem chyba nie robię dobrej roboty. Przynajmniej, jeśli miałam zamiar pocieszyć rudowłosą. Ale muszę spróbować w inny sposób. Czuję wyraźnie, że poprzedni nie działa. – Mamy tylko dwie opcje. – dodaję po chwili. Słyszę jej spazmatyczny oddech. Mój też zrywa się co jakiś czas. Staram się nad nim panować. Nad sobą całą. Ale nie jest to łatwe. Moją głowę co chwile nachodzi myśl, pokusa, by poddać się panice, którą owładnięta jest Lily. By usiąść w kącie skuloną i czekać na… no właśnie, na co? – Możemy się schować, tak jak chcesz. Ale pomyśl Lila, jedno proste zaklęcie pokazuje ludzką obecność na pewnym obszarze – znajdą nas prędzej czy później. – rozwiewam jej złudzenia. Jej bezpieczną przystań. Czuję się okropnie. Ale już nie tylko przez dolegliwości, które targają moim ciałem. Teraz jeszcze supeł w żołądku zawiązuje się wokół brutalnej szczerości, której się dopuszczam. Nie chciałam takiego życia… takiego świata. Świata, w którym przychodził czas w którym trzeba było obmyć z ułudy niewygodną prawdą. Świata, w którym to ja zmywałam ostanie nadzieje kogoś innego. – Możemy też spróbować znaleźć wyjście. – biorę głęboki wdech. Czuję pod palcami jak dłoń jej drży. Słyszę jak bierze wdech. Jak powietrze urywanymi falami dostaje się do jej płuc. – Może stać się wszystko. Naprawdę może. – mówię, czując, jak ostatnie tony drgają w moich ustach, gdy warga – mimo zakazu – drga lekko. Przymykam powieki. Czuję się tak okropnie bezbronna. Z różdżką jedno krótkie lumos pozwoliłaby nam oświetlić sobie drogę. Z różdżką, już dawno patronus odwiedzałby Sama.
Samuel. Moje serce ścisnęło się tęskno, gdy myśl o nim przeszła przez moją głowę. Bolesna. Ciężka. Kiedy ostatnio się widzieliśmy? Dlaczego tak dawno? Z naszej własnej winy. Z zawziętości, która cechowała zarówno mnie, jak i jego. Z niedopowiedzeń, których uskładało się zbyt wiele. Warga zadrżała mi, gdy dotarło do mnie, że mogę nie zyskać szansy, by patrząc mu w oczy powiedzieć to co czuję.
-Ale potrzebują mnie – tam w domu Lila. – tak samo jak ja potrzebuję ich. Chcę być obok, by wspierać Bena w jego najcięższej próbie. Chcę być obok, by mów zbudować fort, do którego wstęp mam tylko ja i Margo. Chcę być obok, bo nie miałam jeszcze czasu porozmawiać z Eileen o niej i Herewardzie. W końcu, chcę być obok, bo sama mam coś jeszcze do wyznania. A co najważniejsze, chcę być obok, bo wiem, że nadchodzi walka. Zabiera się wraz z ciemnymi chmurami nad Londynem. - A ja… - zaciskam dłoń na jej ręce otwierając oczy. Nadal natrafiając na ciemność. – Muszę coś komuś powiedzieć. Muszę, bo obiecałam to mojemu przyjacielowi. Muszę, bo chcę. – kontynuuję dalej. Sama już nie wiem czy próbują ją przekonać, by mi pomogła. Czy siebie, by nie poddawać się panice. – Muszę, Lila, bo to już czas. – mówię dalej. Czując jak kolejne łzy zbierają się pod powiekami. Nie wiem czemu właśnie teraz, znów, w tym konkretnym momencie wspomnienie lekkiego, pobłażliwego uśmiechu mamy pojawia się w mojej głowie. Zawsze posyłała mi to jedno, konkretne spojrzenie, gdy solennie zapewniałam ją, że nie mam nikogo konkretnego na oku. A ona od zawsze wiedziała, znała mnie najlepiej. Jeśli naprawdę zginęła, jak poradzę sobie bez niej? Znów przygryzałam wargę. Który to już raz? – I jeśli będzie trzeba, to cię znokautuję, Lila. Znokautuję i na plecy zarzucę sobie – jeszcze nie wiedziałam jak tego dokonam po ciemku. Po cichu miałam nadzieję, że nie będę musiała. - A potem sama, cal po calu sprawdzę każdą pionową powierzchnię, na którą natrafi moja ręka. – kończę oddychając ciężko. Nawet nie wiedząc kiedy do mojego głosy wlała się szczypta goryczy, ale jednocześnie napędzana była ona swojego rodzaju pewnością. – Możemy poruszać się wzdłuż ściany, tak jak prowadziłaś. Ale wolniej, żebym mogła ją sprawdzić. Stąd musi być wyjście. – stwierdzam na końcu. Czekam na reakcję. Czuję, że wstrzymuję oddech.
Proszę Lila, spróbujmy razem.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Z każdym krokiem coraz szybciej, coraz bardziej panicznie, z każdym krokiem mniej odbierała z otoczenia, za to więcej docierało do niej z jej własnej głowy. Być może nie reagowałaby aż tak źle w innym momencie, jednak kwiecień wykończył ją psychicznie. Już na przesłuchaniu była strzępkiem nerwów, już tam z trudem panowała nad sobą, nad utrzymywaniem się w rzeczywistości, teraz już nawet się nie starała. Szła, poszukując jakiegkolwiek kąta, jakiejkolwiek szafy, zakątka, szczeliny, czegokolwiek w czym mogłaby się ukryć.
Od zawsze dobrze czuła się w ciasnych pomieszczeniach. Mała przestrzeń oznacza mało miejsca w którym mogłoby czaić się jakieś zagrożenie. Mniej szans na to, że coś groźnego ją zaskoczy. Potrzebowała takiego właśnie miejsca i wiedziona milionem myśli jakie przebiegały przez jej głowę prawie przestała zauważać Justine.
Dopiero szarpnięcie trochę przywołało jej świadomość. Przystanęła, pozwoliła się zatrzymać, choć tylko po to, żeby Justine nie postanowiła jej puścić. Mimo obiecań i zapewnień, mimo że ufała pannie Tonks, nie mogła się tego nie bać. Tak bardzo, potwornie nie chciała zostać w tej ciemności sama.
To patrzy, to cały czas na nas patrzy, Justine, nie puszczaj mnie, szybko, szybko, zaraz się schowamy, na pewno coś znajdziemy, proszę, proszę, schowaj się ze mną, chodźmy już, zniknijmy temu z oczu, schowajmy się przed zagrożeniem, a co jeśli ktoś tu wejdzie, a co jeśli stąd nie ma ucieczki, proszę, po prostu się schowajmy, schowajmy i pobawmy w mnie-tu-nie-ma tak długo, aż ktoś dobry nas znajdzie, aż ktoś nam pomoże, to może potrwać, ale musi nas ktoś znaleźć.
Mimo całej masy słów jakie wypowiadała w myślach, z jej ust nie wydobyło się ani słowo. Ledwie trzymała się na nogach, kolana miała jak z waty, częściowo opierała się o ścianę. Nawet nie mówiąc bez problemu informowała całe pomieszczenie gdzie jest nieprzerwaną szamotaniną, płaczem czy kaszlem. Panika potwornie ją męczyła - zupełnie jakby dotychczasowe wycieńczenie to było za mało. Czuła jakby miała zaraz upaść i po prostu nie wstawać. Patrzyła, próbowała patrzeć przed siebie w nadziei, że zobaczy Tonks. A jeśli to nie ona?
Słowa Justine w pierwszej chwili zlewały się z potokiem jej własnych myśli. Gdyby dziewczyna mogła ją widzieć, zapewne dostrzegłaby, że MacDonald nie do końca jest obecna, nie w pełni jest obok niej. Starała się jednak słuchać jej słów, w końcu to Justine jest silna, silniejsza od nich, Justine może jej pomóc. Tylko jak? Tylko jak, kiedy nie ma różdżki? Kiedy ten, kto je tu zamknął na pewno ją ma, a różdżka oznacza siłę, władzę, różdżka to magia, każde zaklęcie jakiego ich napastnik zapragnie.
Przesunęła obie dłonie na przedramiona Jutine, przysunęła się blisko, trochę znów w niej chowając. Justine była równie drobna co ona, jednak to Lily miała nawyk kompresowania się, ściskania i kulenia zawsze, kiedy nadchodziła panika.
Justine musi uciekać. Ma tam życie, ma rodzinę, ma przyjaciół, ma ludzi którzy ją potrzebują.
Ale jest tutaj. Jest z nią w tym ciemnym czymś, jest z nią i nie wie gdzie to miejsce jest. Lily coraz trudniej było się odezwać. Spuściła głowę. Przykro mi, Justine. Przykro mi, że jesteś tu ze mną. Nie umiała nic zrobić, nie była w stanie. Dygotała za każdym razem bardziej, kiedy lekki materiał jej spódnicy pod wpływem jej ruchów otarł się o łydkę, niemal podskakiwała w lęku, że to jakaś ręka, która zaraz ją złapie, jakaś paszcza, czy inne potworne coś, co zaraz zrobi im krzywdę.
Groźba w ustach Tonks nie była w ogóle groźna, praktycznie nie doszła do Lily. Dziewczyna po prostu powoli zaczęła się osuwać po ścianie, przyciągając przy tym kolana do piersi, pięty do siebie, objęła mocno nogi ramionami i schowała w tym kokonie głowę. Nie dotrze do lepszego schronienia. Proszę, nie zostawiaj mnie, proszę, Tonks bądźmy razem, na pewno kto nas znajdzie, na pewno nas szukają, na pewno, przecież wiedzą gdzie jesteśmy, tyle osób wie że miało być przesłuchanie, znajdą nas, proszę Tonks chodź do mnie, bo to cię dorwie, to na pewno jest za tobą, nie daj się złapać, nie daj sobie zrobić krzywdy, chodź do mnie, nie odsuwaj się, to tu jest. To jego kroki. Albo Tonks? Albo tego? Szmery, na pewno tu jest, czuć to, wyraźnie czuć czyjąś obecność, ktoś patrzy, ktoś patrzy i czeka na odpowiedni moment i kiedy już będą miały dość, kiedy będą u skraju wytrzymałości zaatakuje. Czemu im to robią, czemu ktokolwiek chce je skrzywdzić?
Nie rozumiała. Niczego nie rozumiała, niewiele do niej docierało. Wiedziała, że nie ma różdżki, że była w Ministerstwie i teraz pewnie jest pod nim. Czy Ministerstwo ma jakieś lochy? To mógłby być lochy. I ten sen, ten koszmarny, okropny sen, a może nie sen, może chcieli je zabić, może je topili? Nie chciała tego wiedzieć, nie chciała myśleć o nim realnie, to absurd, jak miałyby się wydostać z rzeki? Tonks tam umarła. Ale...
Przeszły ją zimne dreszcze. A jeśli Just to nie ta sama osoba, jeśli to inferius, albo jeśli ktoś się za nią podaje, jeśli to ktoś z Ministerstwa, albo nie wiadomo czego, jeśli to ta osoba, która ją tu zamknęła i teraz doskonale bawi się jej paniką, jej przerażeniem?
- R-r-rz-rze-rzee-k-ka... - wydukała cicho, nie do końca zrozumiale. Nie wiedziała czy chce zadawać pytania. Bała się sprowokować Justine, czy to jest Jutine? - U-u-ut-t-ut-o--on-o-o-n-ę-ęła-aś...
Zaczęła się wycofywać sunąc po ścianie. Przesuwała po niej dłońmi ostrożnie, badając teren. Nie uciekała daleko, a jednak chciała się odsunąć, choć trochę zniknąć z pola... Justine? A może to na prawdę był sen? Powiedz, że to mi się tylko przyśniło, Jut, to był tylko sen, tylko sen, nic takiego się nie wydarzyło, to ciało, tego ciała nie było, ty nie utonęłaś, przecież jesteśmy suche, na pewno nic się nie działo, powiedz że to tylko sen...
Nie poruszała się szybko. Choć jej pełne paniki ruchy były dość gwałtowne, odsuwała się zaledwie o kilka centymetrów. poddawała się. Oddana własnej panice i swojemu absurdowi gotowa była czekać na to, co przyjdzie - czymkolwiek nie miało być.
Od zawsze dobrze czuła się w ciasnych pomieszczeniach. Mała przestrzeń oznacza mało miejsca w którym mogłoby czaić się jakieś zagrożenie. Mniej szans na to, że coś groźnego ją zaskoczy. Potrzebowała takiego właśnie miejsca i wiedziona milionem myśli jakie przebiegały przez jej głowę prawie przestała zauważać Justine.
Dopiero szarpnięcie trochę przywołało jej świadomość. Przystanęła, pozwoliła się zatrzymać, choć tylko po to, żeby Justine nie postanowiła jej puścić. Mimo obiecań i zapewnień, mimo że ufała pannie Tonks, nie mogła się tego nie bać. Tak bardzo, potwornie nie chciała zostać w tej ciemności sama.
To patrzy, to cały czas na nas patrzy, Justine, nie puszczaj mnie, szybko, szybko, zaraz się schowamy, na pewno coś znajdziemy, proszę, proszę, schowaj się ze mną, chodźmy już, zniknijmy temu z oczu, schowajmy się przed zagrożeniem, a co jeśli ktoś tu wejdzie, a co jeśli stąd nie ma ucieczki, proszę, po prostu się schowajmy, schowajmy i pobawmy w mnie-tu-nie-ma tak długo, aż ktoś dobry nas znajdzie, aż ktoś nam pomoże, to może potrwać, ale musi nas ktoś znaleźć.
Mimo całej masy słów jakie wypowiadała w myślach, z jej ust nie wydobyło się ani słowo. Ledwie trzymała się na nogach, kolana miała jak z waty, częściowo opierała się o ścianę. Nawet nie mówiąc bez problemu informowała całe pomieszczenie gdzie jest nieprzerwaną szamotaniną, płaczem czy kaszlem. Panika potwornie ją męczyła - zupełnie jakby dotychczasowe wycieńczenie to było za mało. Czuła jakby miała zaraz upaść i po prostu nie wstawać. Patrzyła, próbowała patrzeć przed siebie w nadziei, że zobaczy Tonks. A jeśli to nie ona?
Słowa Justine w pierwszej chwili zlewały się z potokiem jej własnych myśli. Gdyby dziewczyna mogła ją widzieć, zapewne dostrzegłaby, że MacDonald nie do końca jest obecna, nie w pełni jest obok niej. Starała się jednak słuchać jej słów, w końcu to Justine jest silna, silniejsza od nich, Justine może jej pomóc. Tylko jak? Tylko jak, kiedy nie ma różdżki? Kiedy ten, kto je tu zamknął na pewno ją ma, a różdżka oznacza siłę, władzę, różdżka to magia, każde zaklęcie jakiego ich napastnik zapragnie.
Przesunęła obie dłonie na przedramiona Jutine, przysunęła się blisko, trochę znów w niej chowając. Justine była równie drobna co ona, jednak to Lily miała nawyk kompresowania się, ściskania i kulenia zawsze, kiedy nadchodziła panika.
Justine musi uciekać. Ma tam życie, ma rodzinę, ma przyjaciół, ma ludzi którzy ją potrzebują.
Ale jest tutaj. Jest z nią w tym ciemnym czymś, jest z nią i nie wie gdzie to miejsce jest. Lily coraz trudniej było się odezwać. Spuściła głowę. Przykro mi, Justine. Przykro mi, że jesteś tu ze mną. Nie umiała nic zrobić, nie była w stanie. Dygotała za każdym razem bardziej, kiedy lekki materiał jej spódnicy pod wpływem jej ruchów otarł się o łydkę, niemal podskakiwała w lęku, że to jakaś ręka, która zaraz ją złapie, jakaś paszcza, czy inne potworne coś, co zaraz zrobi im krzywdę.
Groźba w ustach Tonks nie była w ogóle groźna, praktycznie nie doszła do Lily. Dziewczyna po prostu powoli zaczęła się osuwać po ścianie, przyciągając przy tym kolana do piersi, pięty do siebie, objęła mocno nogi ramionami i schowała w tym kokonie głowę. Nie dotrze do lepszego schronienia. Proszę, nie zostawiaj mnie, proszę, Tonks bądźmy razem, na pewno kto nas znajdzie, na pewno nas szukają, na pewno, przecież wiedzą gdzie jesteśmy, tyle osób wie że miało być przesłuchanie, znajdą nas, proszę Tonks chodź do mnie, bo to cię dorwie, to na pewno jest za tobą, nie daj się złapać, nie daj sobie zrobić krzywdy, chodź do mnie, nie odsuwaj się, to tu jest. To jego kroki. Albo Tonks? Albo tego? Szmery, na pewno tu jest, czuć to, wyraźnie czuć czyjąś obecność, ktoś patrzy, ktoś patrzy i czeka na odpowiedni moment i kiedy już będą miały dość, kiedy będą u skraju wytrzymałości zaatakuje. Czemu im to robią, czemu ktokolwiek chce je skrzywdzić?
Nie rozumiała. Niczego nie rozumiała, niewiele do niej docierało. Wiedziała, że nie ma różdżki, że była w Ministerstwie i teraz pewnie jest pod nim. Czy Ministerstwo ma jakieś lochy? To mógłby być lochy. I ten sen, ten koszmarny, okropny sen, a może nie sen, może chcieli je zabić, może je topili? Nie chciała tego wiedzieć, nie chciała myśleć o nim realnie, to absurd, jak miałyby się wydostać z rzeki? Tonks tam umarła. Ale...
Przeszły ją zimne dreszcze. A jeśli Just to nie ta sama osoba, jeśli to inferius, albo jeśli ktoś się za nią podaje, jeśli to ktoś z Ministerstwa, albo nie wiadomo czego, jeśli to ta osoba, która ją tu zamknęła i teraz doskonale bawi się jej paniką, jej przerażeniem?
- R-r-rz-rze-rzee-k-ka... - wydukała cicho, nie do końca zrozumiale. Nie wiedziała czy chce zadawać pytania. Bała się sprowokować Justine, czy to jest Jutine? - U-u-ut-t-ut-o--on-o-o-n-ę-ęła-aś...
Zaczęła się wycofywać sunąc po ścianie. Przesuwała po niej dłońmi ostrożnie, badając teren. Nie uciekała daleko, a jednak chciała się odsunąć, choć trochę zniknąć z pola... Justine? A może to na prawdę był sen? Powiedz, że to mi się tylko przyśniło, Jut, to był tylko sen, tylko sen, nic takiego się nie wydarzyło, to ciało, tego ciała nie było, ty nie utonęłaś, przecież jesteśmy suche, na pewno nic się nie działo, powiedz że to tylko sen...
Nie poruszała się szybko. Choć jej pełne paniki ruchy były dość gwałtowne, odsuwała się zaledwie o kilka centymetrów. poddawała się. Oddana własnej panice i swojemu absurdowi gotowa była czekać na to, co przyjdzie - czymkolwiek nie miało być.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Lily była wrakiem. Już na przesłuchaniu wyglądała mizernie. Nasz kontakt osłabł – obie wciągnięte w sprawy, które toczyły się w naszym życiu nie spędzałyśmy już razem tyle czasu, co na Hogwarckich korytarzach. Ale nigdy nie wyglądała tak mizernie, jak na przesłuchaniu – podpuchnięte oczu, szarawa, niezdrowo wyglądająca skóra; schudła okropnie, jeszcze bardziej – o ile w ogóle było to możliwe. A teraz, jej wisienką na ironicznym torcie, okazało się porwanie. Moim zresztą też, ale nie potrafiłam się przejmować sobą, nie teraz, kiedy ona tak bardzo zapadała się w sobie. Czułam jak nieustanie dygocze. Jak moje słowa nie docierają do niej, a jedynie przelatują gdzieś obok. Owładnięta własnymi demonami ledwie utrzymywała kontakt z rzeczywistością. Towarzyszyło mi przeczucie, że robię cały czas źle. Że zabieram się za nią nieporadnie. Kompletnie nieumiejętnie. Słowa, które wypowiadałam mogłaby pomóc mnie samej gdyby ogarnęła mnie panika. W to wierzyłam – nie wiedziałam, czy nie przyjdzie mi się kiedyś przekonać o tym, jak srogo się pomyliłam. Może pomogły by Eileen, albo Margo. Może myśl o domu… ukochanej osobie, przyjaciołach pchnęłaby je w poszukiwaniu siły, która pozwoliła by im wytrwać. Ale Lily była inna. Nie gorsza - inna. Słabsza. Poddająca się podmuchom niepewności i strachu niczym trawa, uginająca się pod siłą wiatru. A jednak, zarówno Lily, jak i trawa, nie pozwalały, by żywioł ten je złamał.
Czuję jak oddala się ode mnie po słowach które wypowiada. Jak zaczyna wątpić i w moje istnienie. Te słowa znów powodują, że przez moje plecy przebiega zimny dreszcz. Bolesna świadomość, czająca się gdzieś obok, wali drzwiami i oknami. Wnioski nasuwają się same. Jeśli obie śniłyśmy to samo – nie mogło to być snem. Przytłoczona wszystkimi emocjami, które spłynęły na mnie z siłą małego tornada, nie zauważam nawet, że nie trzymam już dłoni Lili. Moje serce tłucze się jak szalone w klatce. Ten raz. Ten jeden, na tą konkretną chwilę pozwalając mi odpuścić. Czuję się słaba. Kompletnie zagubiona. Niepogodzona. Pozwalam opaść sobie na kolana. Odpocząć. Czy może raczej po prostu biernie uczestniczę w myślach przewijających się przez moją głowę. We wspomnieniach, przeplatających się z wspomnieniem rzeki, pod której wody przecież sama zostałam wciągnięta. Łza ucieka mi spod powiek. Jedna, samotna. Ale nie dostanie dziś nikogo do towarzystwa. Przynajmniej teraz. Nie mogę pozwolić sobie na kompletny rozpad mojej jednostki, choć czuję, jak życie raz po razie wyrywa moje fundamenty. Nie mogę też powiedzieć prawdy Lily – wiem, że nie uda jej się tego znieść. Pewnie nawet nie dosłyszy reszty słów. Słysząc potwierdzenie zamknie się jeszcze bardziej. Jeszcze mocniej uniemożliwiając kontakt ze sobą.
Opłaczę cię jeszcze, mamo. Przyjdzie na to czas. Wiem, że tak. Zabraniam sobie myśleć inaczej. Muszę w coś wierzyć. W lepsze jutro.
Posuwam się na przód z dłońmi wyciągniętymi przed siebie. Już po chwili docieram do Lily zwiniętej w pozycji zajmującej niewiele przestrzeni.
-Lila…– próbuję, ale gdy dłonie natrafiają na jej sylwetkę, mogę poczuć, jak drży. Urywam, nie wiedząc, co powinnam zrobić. Siadam na piętach, by nie przemęczać się bardziej, niż to konieczne. Muszę… Muszę nakreślić plan działania. W otaczającej nas ciemności łatwo będzie stracić się z zasięgu dłoni, zgubić. Ale jednocześnie nie mogę usiąść i czekać. Przyjmować pokornie tego, co planuje los. Wierzę, że Margaux uciekła. Że razem z resztą znajdą sposób by nas znaleźć. Ale jednocześnie wiem też, że zdarzyć może się wszystko. Potrzebna mi możliwość poruszania się, na tyle swobodna, bym mogła obejrzeć dotykiem ścianę – każdą, na którą trafię. Ale jednocześnie nie mogę odstąpić Lily na krok – zostawiona sama, szybciej doprowadzi się do skraju. Muszę ją do siebie… przywiązać. Tylko tak jej nie zgubię, jednocześnie zyskując szansę na, choćby próbę, odnalezienia wyjścia.
-Lila słuchaj, nie ruszę się nigdzie bez ciebie. Obie żyjemy, żadna nie utonęła. Jestem sobą. Tą samą, która jako pierwsza dała ci czekoladową żabę. – mówię, układając dłoń na jej ramieniu. Chwilę to zajmuje, bo ciężko trafić w konkretną część ciała, gdy się jej nie widzi. Mam wrażenie, że i moje istnienie poddaje pod wątpliwość, znam ten stan. Doświadczałam go od ponad miesiąca z Nits. Staram się więc zapewnić ją, tym odległym faktem z naszych wspomnień. Odjąć z barków choć ten nieprawdziwy wniosek. Zabieram dłoń. Zrzucam z pleców płaszcz. Czując jak przez ciało przechodzi mi dreszcz. Na nowo odnajduję rękę Lily i siłą odciągam ją od jej ciała. – Lila. Przywiąże rękaw do twojego nadgarstka. Pilnuj go. Nie odejdę dalej, niż na odległość płaszcza. – zapewniam ją, zaraz robiąc to, co powiedziałam. Potem podnoszę się, dłonią odnajdując ścianę. Przez chwilę trzymam dłoń ułożoną na niej płasko. Przymykam powieki, wypowiadając niewerbalną prośbę, by udało mi się coś odnaleźć. Cokolwiek. Dłoń próbuję powiększyć przy użyciu mojej zdolność. Większa będzie mogła zbadać większą powierzchnię na raz. Nie robię nic poza tym. Większy wzrost nie jest przydatny – wątpię, bym znalazła coś wyżej, niż dwa metry od ziemi. Stoję zaraz obok Lily gdy zaczynam. Nie otwieram powiek, z zamkniętymi łatwiej mi się skupić na tym, co czuję. Pociągam dłoń w dół, aż do samej ziemi, płasko opierając ją na ścianie, a potem przenoszę ją obok i nakazuję jej ruch ku górze. Pół krok w bok i robię dalej to samo. Cal za calem. W drugiej dłoni trzymając rękaw płaszcze, do którego przywiązałam Lily. I, choć łatwiej skupić mi się w gdy żadna z nas się nie odzywa, postanawiam mówić, by ciągle dawać jej świadomości znak, że jestem.
-Wiesz co, Lila? – pytam, po raz kolejny pochylając się w dół. Pilnująć, żeby dłoń nawet na chwilę nie odrywała się od powierzchni ściany. – Dziwnie to uczucie. – mówię w końcu, zaczynając kolejną wędrówkę ku górze. Ściana jak ściana. Płaska, niekoniecznie przyjemna w dotyku. Wolałabym mieć pod dłońmi coś innego, nie ziejącego tak zimnem. Marzy mi się poczuć pod opuszkami znajome ciepło Samuelowej skory. Domyślam się, że niedługo chłód ściany przeniesie się na moją dłoń, a potem całe ciało, ale ignoruję ten fakt. – Trochę jak kładzenie tapet. – mówię dalej. Znów ruszam ku górze. Mozolnie, dokładnie, powoli, żeby przypadkiem czegoś nie przegapić. Kolejne pół kroku w bok. – Ale mniej przyjemne. – ruszam w dół, nie wiem który to już raz. Próbuję zrobić kolejne pół krok, ale płaszcz napina się do ostatków. Powoli wracam więc w stronę Lily, zaczynam z jej drugiej strony. Nie wiem, co zrobię dalej, może po prostu ją przeturlam? – Wolałabym pomacać coś innego – mowię zaraz, gdy zaczynam z drugiej strony. – po każdym zdaniu czekam na jakąś odpowiedź. Ale Lily nie mówi. – Albo kogoś. – dodaję i znów milknę na czas ruchu, w którym badam ścianą, każdy jej skrawek, każdą rysę czując pod palcami. – Masz kogoś od macania w domu, Lila? – próbuję od innej strony. Może wyprowadzenie ją w ten sposób z równowagi pomoże. Cokolwiek. Chcę tylko, żeby lekko współpracowała. Zmieniała swoje położenie, gdy ją o to poproszę. Ale nie wiem, czy uda mi się tego dokonać. Przez głowę przechodzi mi myśl, że mogę po kolei zrzucać część garderoby i dowiązywać ją do płaszcza, ale wydaje mi się to strasznie absurdalnie głupie.
Czuję jak oddala się ode mnie po słowach które wypowiada. Jak zaczyna wątpić i w moje istnienie. Te słowa znów powodują, że przez moje plecy przebiega zimny dreszcz. Bolesna świadomość, czająca się gdzieś obok, wali drzwiami i oknami. Wnioski nasuwają się same. Jeśli obie śniłyśmy to samo – nie mogło to być snem. Przytłoczona wszystkimi emocjami, które spłynęły na mnie z siłą małego tornada, nie zauważam nawet, że nie trzymam już dłoni Lili. Moje serce tłucze się jak szalone w klatce. Ten raz. Ten jeden, na tą konkretną chwilę pozwalając mi odpuścić. Czuję się słaba. Kompletnie zagubiona. Niepogodzona. Pozwalam opaść sobie na kolana. Odpocząć. Czy może raczej po prostu biernie uczestniczę w myślach przewijających się przez moją głowę. We wspomnieniach, przeplatających się z wspomnieniem rzeki, pod której wody przecież sama zostałam wciągnięta. Łza ucieka mi spod powiek. Jedna, samotna. Ale nie dostanie dziś nikogo do towarzystwa. Przynajmniej teraz. Nie mogę pozwolić sobie na kompletny rozpad mojej jednostki, choć czuję, jak życie raz po razie wyrywa moje fundamenty. Nie mogę też powiedzieć prawdy Lily – wiem, że nie uda jej się tego znieść. Pewnie nawet nie dosłyszy reszty słów. Słysząc potwierdzenie zamknie się jeszcze bardziej. Jeszcze mocniej uniemożliwiając kontakt ze sobą.
Opłaczę cię jeszcze, mamo. Przyjdzie na to czas. Wiem, że tak. Zabraniam sobie myśleć inaczej. Muszę w coś wierzyć. W lepsze jutro.
Posuwam się na przód z dłońmi wyciągniętymi przed siebie. Już po chwili docieram do Lily zwiniętej w pozycji zajmującej niewiele przestrzeni.
-Lila…– próbuję, ale gdy dłonie natrafiają na jej sylwetkę, mogę poczuć, jak drży. Urywam, nie wiedząc, co powinnam zrobić. Siadam na piętach, by nie przemęczać się bardziej, niż to konieczne. Muszę… Muszę nakreślić plan działania. W otaczającej nas ciemności łatwo będzie stracić się z zasięgu dłoni, zgubić. Ale jednocześnie nie mogę usiąść i czekać. Przyjmować pokornie tego, co planuje los. Wierzę, że Margaux uciekła. Że razem z resztą znajdą sposób by nas znaleźć. Ale jednocześnie wiem też, że zdarzyć może się wszystko. Potrzebna mi możliwość poruszania się, na tyle swobodna, bym mogła obejrzeć dotykiem ścianę – każdą, na którą trafię. Ale jednocześnie nie mogę odstąpić Lily na krok – zostawiona sama, szybciej doprowadzi się do skraju. Muszę ją do siebie… przywiązać. Tylko tak jej nie zgubię, jednocześnie zyskując szansę na, choćby próbę, odnalezienia wyjścia.
-Lila słuchaj, nie ruszę się nigdzie bez ciebie. Obie żyjemy, żadna nie utonęła. Jestem sobą. Tą samą, która jako pierwsza dała ci czekoladową żabę. – mówię, układając dłoń na jej ramieniu. Chwilę to zajmuje, bo ciężko trafić w konkretną część ciała, gdy się jej nie widzi. Mam wrażenie, że i moje istnienie poddaje pod wątpliwość, znam ten stan. Doświadczałam go od ponad miesiąca z Nits. Staram się więc zapewnić ją, tym odległym faktem z naszych wspomnień. Odjąć z barków choć ten nieprawdziwy wniosek. Zabieram dłoń. Zrzucam z pleców płaszcz. Czując jak przez ciało przechodzi mi dreszcz. Na nowo odnajduję rękę Lily i siłą odciągam ją od jej ciała. – Lila. Przywiąże rękaw do twojego nadgarstka. Pilnuj go. Nie odejdę dalej, niż na odległość płaszcza. – zapewniam ją, zaraz robiąc to, co powiedziałam. Potem podnoszę się, dłonią odnajdując ścianę. Przez chwilę trzymam dłoń ułożoną na niej płasko. Przymykam powieki, wypowiadając niewerbalną prośbę, by udało mi się coś odnaleźć. Cokolwiek. Dłoń próbuję powiększyć przy użyciu mojej zdolność. Większa będzie mogła zbadać większą powierzchnię na raz. Nie robię nic poza tym. Większy wzrost nie jest przydatny – wątpię, bym znalazła coś wyżej, niż dwa metry od ziemi. Stoję zaraz obok Lily gdy zaczynam. Nie otwieram powiek, z zamkniętymi łatwiej mi się skupić na tym, co czuję. Pociągam dłoń w dół, aż do samej ziemi, płasko opierając ją na ścianie, a potem przenoszę ją obok i nakazuję jej ruch ku górze. Pół krok w bok i robię dalej to samo. Cal za calem. W drugiej dłoni trzymając rękaw płaszcze, do którego przywiązałam Lily. I, choć łatwiej skupić mi się w gdy żadna z nas się nie odzywa, postanawiam mówić, by ciągle dawać jej świadomości znak, że jestem.
-Wiesz co, Lila? – pytam, po raz kolejny pochylając się w dół. Pilnująć, żeby dłoń nawet na chwilę nie odrywała się od powierzchni ściany. – Dziwnie to uczucie. – mówię w końcu, zaczynając kolejną wędrówkę ku górze. Ściana jak ściana. Płaska, niekoniecznie przyjemna w dotyku. Wolałabym mieć pod dłońmi coś innego, nie ziejącego tak zimnem. Marzy mi się poczuć pod opuszkami znajome ciepło Samuelowej skory. Domyślam się, że niedługo chłód ściany przeniesie się na moją dłoń, a potem całe ciało, ale ignoruję ten fakt. – Trochę jak kładzenie tapet. – mówię dalej. Znów ruszam ku górze. Mozolnie, dokładnie, powoli, żeby przypadkiem czegoś nie przegapić. Kolejne pół kroku w bok. – Ale mniej przyjemne. – ruszam w dół, nie wiem który to już raz. Próbuję zrobić kolejne pół krok, ale płaszcz napina się do ostatków. Powoli wracam więc w stronę Lily, zaczynam z jej drugiej strony. Nie wiem, co zrobię dalej, może po prostu ją przeturlam? – Wolałabym pomacać coś innego – mowię zaraz, gdy zaczynam z drugiej strony. – po każdym zdaniu czekam na jakąś odpowiedź. Ale Lily nie mówi. – Albo kogoś. – dodaję i znów milknę na czas ruchu, w którym badam ścianą, każdy jej skrawek, każdą rysę czując pod palcami. – Masz kogoś od macania w domu, Lila? – próbuję od innej strony. Może wyprowadzenie ją w ten sposób z równowagi pomoże. Cokolwiek. Chcę tylko, żeby lekko współpracowała. Zmieniała swoje położenie, gdy ją o to poproszę. Ale nie wiem, czy uda mi się tego dokonać. Przez głowę przechodzi mi myśl, że mogę po kolei zrzucać część garderoby i dowiązywać ją do płaszcza, ale wydaje mi się to strasznie absurdalnie głupie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Żaby. Czekoladowe żaby. Wietrzny dzień, październik, co chwila padało. Wesoły uśmiech zabawnej dziewczyny, jej śmieszne włosy, których Lily nie mogła pojąć. To w magicznych szkołach można farbować włosy, jeszcze w tak młodym wieku? Nie, magiczna zdolność, magiczne włosy, magiczna ona. Jak wiele magii może być w jednym miejscu? Jeszcze żaba magiczna. Uciekła, bo Lily się wystraszyła, że jest prawdziwa, a jak już zrozumiała, że to czekolada to zwierzątko, czy raczej smakołyk było już daleko. MacDonald nigdy nie zapałała do nich nadmierną ufnością, ale lubiła zbierać karty, więc żaby oddawała. Ta pierwsza od Tonks miała kartę Fulberta Bojaźliwego. Przyciągnęłam go. Czarodziej, który tak się wszystkiego bał, że nie opuszczał domu, ale to jego lękliwość go zabiła, jedno z zaklęć obronnych odbiło się od dachu, zawaliło go i odebrało życie mężczyźnie. Może to była przestroga? Jeśli tak, Lily jej nie odczytała. Nigdy nie nauczyła się walczyć z lękami. Próbowała, kilka razy namawiano ją do prób, nigdy jednak się nie udawało, zawsze kończyło się nijak, paniką, ucieczką, płaczem. Potrzymaj pająka, zobaczysz że nic ci nie zrobi, pochodzi i zejdzie., nie ma mowy, nic z tych rzeczy. W końcu nawet jej bliscy zrozumieli, że tak już musi być, usłyszała jeszcze kilka sugestii, że powinna się wybrać do profesjonalisty, może i to prawda, jednak nigdy nie było jej po drodze. A może i tego się tak na prawdę bała?
Czekoladowa żaba była miłym wspomnieniem, Justine by pamiętała, może więc to na prawdę Justine. Czy można odbierać wspomnienia? Nie powinno się. Tak wielu rzeczy Lily nie wie o świecie magii, choć żyje w nim od długich lat, w gruncie rzeczy zawsze czuła się zawieszona, bardziej u siebie była na mugolskich targach, spędach, jakichkolwiek wydarzeniach niezwiązanych z magią. Bawiły ją różnice pomiędzy mugolakami, a czarodziejami wychowanymi w magicznym środowisku. To, że Matt nie wie, czym są dinozaury, a Piwka pewnie bez różdżki nie otworzyłaby wina. Czemu pomyślała akurat o pani prefekt z Hogwartu? Peony wiele razy ją ogarniała, doprowadzała do stanu używalności, kiedy trzeba było iść na lekcje, a na lekcje nie można się turlać - a przecież Lily tak jak teraz tylko do turlania się nadawała. Dla czarodziejów takich jak Piwka, Brendan, Ely, czy Travis świat mugolski był pewnie równie egzotyczny jak dla niej nadal bywał ten magiczny.
Tak sądziła - widywała od czasu do czasu tylko przykłady, choć tak na prawdę mało kiedy miała ku temu okazję.
Czy to, że teraz jest ta ciemno to jakieś zaklęcie? To może być zaklęcie, przecież magia może wszystko. A niestety magia to nie tylko bajkowość, niesamowite włosy, żaba z czekolady i zaklęcia które otwierają wina, ale też niebezpieczeństwo, ludzie o niesamowitej sile znający słowa i gesty, które potrafią zadawać ból, krzywdzić, bardzo krzywdzić.
Docierał do niej głos Justine, docierały niektóre słowa. Czekoladowa żaba, ta pierwsza.
Budowała dookoła siebie mur. Najchętniej omurowałaby także Tonks, ona jednak nie chciała wejść do jej świata, nie chciała oddać się panice. Lil pozwoliła ociągnąć swoją rękę, trzymała materiał, bo na drugim końcu tego materiału była Justine, a Tonks to jej jedyna nadzieja, że kiedyś wróci światło. Nie myślała o tym, nie myślała o świetle, właściwie to starała się nie myśleć wcale, odciąć od tego co przeraża ją najbardziej, a prawdziwe demony czaiły się tak na prawdę w jej własnej głowie.
A co, jeśli coś uderzy w jej wyciągniętą rękę?
Nie cofała jej jednak, wolną ręką mocno trzymała własne nogi kuląc się jak tylko mogła. Nie zauważyła nawet, kiedy Tonks zmieniła strony. Jeśli nic nie znajdziesz to wrócisz do mnie?
Bardzo chciała czyjejś bliskości, po prostu się przytulić, żeby ktoś znów pogłaskał ją po plecach. Czy kiedykolwiek stąd wyjdą?
Na chwilę uspokojone łzy znów zaczęły płynąć, zamykała się w nich, traciła wiarę. Nawet jeśli wyjdą, co je tam czeka. Będą na nie polować. Bo nie powinno ich być, takich jak one nigdy nie powinno być. Lily w tej chwili bardzo żałowała, że kiedykolwiek przeszła przez ścianę pomiędzy peronami dziewiątym i dziesiątym. Czy wspaniała przygoda była warta tego, co się dzieje, co się jeszcze stanie? Oddałaby różdżki.
Rudy chłopiec na peronie, który kazał jej zamknąć oczy i przeszedł razem z nią. Przeprowadził ją przez to, co ją przerażało. Gdzie był teraz, kiedy strach jest o wiele bardziej rzeczywisty? Co by było, gdyby nigdy nie przeszła, nigdy nie zobaczyła niesamowicie czerwonego pociągu, gdyby we łzach wróciła do domu i dalej wyobrażała sobie jedynie co mogłoby ją czekać, gdyby miała więcej odwagi?
To powinna być jej bajka. Jezioro Loch Lomond, góry wszędzie dookoła, przyjaciele których znała od małej dziewczynki, bracia. Magia nie upominała się o nią przez jedenaście lat. Stało się jednak, przyszła sowa, potem kolejna, którąś Rob w końcu złapał, przeczytał list, niedowierzanie, peron, rudy chłopiec, pociąg, pierwsze zauroczenie, miłość, przyjaciele, prawdziwi przyjaciele którzy zostali, mieli zostać na zawsze, szkolne przygody, małe bo ona była zbyt bojaźliwa na wielkie przygody, wszystko było piękne i wspaniałe.
Ale nigdy nie powinno być jej.
A może to nie jej magia? Może wszystko stało się przypadkiem, może różdżka powinna należeć do kogoś innego?
Na co czekasz tam w ciemnościach?
Słowa Justine ledwie docierały do MacDonald. Jak przez mgłę, przedzierały się powoli, nietrafnie, jakby miały coś na swojej drodze, nie mogły przebić muru, tę jedną rzecz Lily zawsze robiła niezawodnie, zamykała się w sobie i nikt i nic nie był w stanie do niej w pełni dotrzeć. W normalnych okolicznościach najpewniej by się zarumieniła na te słowa, zawsze była potworną romantyczką, potwornie niewinną osobą, może odrobinę staroświecką w poglądach, dość pod tym względem nieśmiałą. Pewnie pomyślałaby o rudym chłopcu, który stał się rudym mężczyzną, w którego sercu mieści się cały świat i ona jest gdzieś tam pewnie upchana, choć najpewniej nigdy nie znalazłaby tam dla siebie miejsca o jakim marzyła. Pomyślałaby o przyjacielu którego sama trzymała w sercu i, który starał się na to ważne miejsce dotrzeć, choć w tej chwili bardziej postanowił zniknąć. Dlaczego go tu nie ma? Pomyślałaby o nim, bo to on zawsze oznaczał bezpieczeństwo, to do niego zawsze uciekała, nie do tamtego chłopca, to on był jej zawsze wierny. Ale już nie chciał być wierny, nie chciał wiecznie być oparciem i poduszką do wypłakiwania łez. Nie jestem tak bezinteresowny, jak ci się wydaje.
Jak mogła tego nie widzieć?
Czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy? Czy jeszcze kiedykolwiek przytuli się do Florence? Miała do niej iść, mieszkała u niej przez ostatnie dni, Flo na pewno zauważy, że jej nie ma. Czy wpadnie do lodziarni pozaczepiać Florka? O Florku też powinna pomyśleć, ale przecież by nie mogła, to nigdy nie było poważnie, to było krępujące i niedograne jeszcze zanim się zaczęło, jak oni w ogóle na to wpadli?
Nie miała w swoim życiu wielu przyjaciół, ale ta mała grupka była dla niej niesamowicie cenna.
Chcę kupić roślinę. Na uspokojenie. Odpowiedziała, ale tylko w myślach, jakby wypowiedzenie słów nagle stało się zbyt trudne. Kupi ją jeśli kiedyś stąd wyjdzie, jeśli ktoś je uratuje. Co kryje się w ciemności? Jak wielka ta ciemność jest?
Potwór w ciemnościach. Albo człowiek w ciemnościach. Czy jedno wyklucza drugie? A jeśli Justine coś się stanie? Jeśli zostanie sama? Co jest w ciemnościach? Jak długo tu są, jak długo zostaną, czy umrą z pragnienia? Co im zrobią ci ludzie, dlaczego tu są, jeśli uciekną to kogo muszą unikać, czy będą ścigane? Nie, nie uciekną. Widzi je, patrzy na nie. A może to sama ciemność patrzy? Wlepia w nie spojrzenie i w odpowiedniej chwili po prostu je wchłonie?
Czekoladowa żaba była miłym wspomnieniem, Justine by pamiętała, może więc to na prawdę Justine. Czy można odbierać wspomnienia? Nie powinno się. Tak wielu rzeczy Lily nie wie o świecie magii, choć żyje w nim od długich lat, w gruncie rzeczy zawsze czuła się zawieszona, bardziej u siebie była na mugolskich targach, spędach, jakichkolwiek wydarzeniach niezwiązanych z magią. Bawiły ją różnice pomiędzy mugolakami, a czarodziejami wychowanymi w magicznym środowisku. To, że Matt nie wie, czym są dinozaury, a Piwka pewnie bez różdżki nie otworzyłaby wina. Czemu pomyślała akurat o pani prefekt z Hogwartu? Peony wiele razy ją ogarniała, doprowadzała do stanu używalności, kiedy trzeba było iść na lekcje, a na lekcje nie można się turlać - a przecież Lily tak jak teraz tylko do turlania się nadawała. Dla czarodziejów takich jak Piwka, Brendan, Ely, czy Travis świat mugolski był pewnie równie egzotyczny jak dla niej nadal bywał ten magiczny.
Tak sądziła - widywała od czasu do czasu tylko przykłady, choć tak na prawdę mało kiedy miała ku temu okazję.
Czy to, że teraz jest ta ciemno to jakieś zaklęcie? To może być zaklęcie, przecież magia może wszystko. A niestety magia to nie tylko bajkowość, niesamowite włosy, żaba z czekolady i zaklęcia które otwierają wina, ale też niebezpieczeństwo, ludzie o niesamowitej sile znający słowa i gesty, które potrafią zadawać ból, krzywdzić, bardzo krzywdzić.
Docierał do niej głos Justine, docierały niektóre słowa. Czekoladowa żaba, ta pierwsza.
Budowała dookoła siebie mur. Najchętniej omurowałaby także Tonks, ona jednak nie chciała wejść do jej świata, nie chciała oddać się panice. Lil pozwoliła ociągnąć swoją rękę, trzymała materiał, bo na drugim końcu tego materiału była Justine, a Tonks to jej jedyna nadzieja, że kiedyś wróci światło. Nie myślała o tym, nie myślała o świetle, właściwie to starała się nie myśleć wcale, odciąć od tego co przeraża ją najbardziej, a prawdziwe demony czaiły się tak na prawdę w jej własnej głowie.
A co, jeśli coś uderzy w jej wyciągniętą rękę?
Nie cofała jej jednak, wolną ręką mocno trzymała własne nogi kuląc się jak tylko mogła. Nie zauważyła nawet, kiedy Tonks zmieniła strony. Jeśli nic nie znajdziesz to wrócisz do mnie?
Bardzo chciała czyjejś bliskości, po prostu się przytulić, żeby ktoś znów pogłaskał ją po plecach. Czy kiedykolwiek stąd wyjdą?
Na chwilę uspokojone łzy znów zaczęły płynąć, zamykała się w nich, traciła wiarę. Nawet jeśli wyjdą, co je tam czeka. Będą na nie polować. Bo nie powinno ich być, takich jak one nigdy nie powinno być. Lily w tej chwili bardzo żałowała, że kiedykolwiek przeszła przez ścianę pomiędzy peronami dziewiątym i dziesiątym. Czy wspaniała przygoda była warta tego, co się dzieje, co się jeszcze stanie? Oddałaby różdżki.
Rudy chłopiec na peronie, który kazał jej zamknąć oczy i przeszedł razem z nią. Przeprowadził ją przez to, co ją przerażało. Gdzie był teraz, kiedy strach jest o wiele bardziej rzeczywisty? Co by było, gdyby nigdy nie przeszła, nigdy nie zobaczyła niesamowicie czerwonego pociągu, gdyby we łzach wróciła do domu i dalej wyobrażała sobie jedynie co mogłoby ją czekać, gdyby miała więcej odwagi?
To powinna być jej bajka. Jezioro Loch Lomond, góry wszędzie dookoła, przyjaciele których znała od małej dziewczynki, bracia. Magia nie upominała się o nią przez jedenaście lat. Stało się jednak, przyszła sowa, potem kolejna, którąś Rob w końcu złapał, przeczytał list, niedowierzanie, peron, rudy chłopiec, pociąg, pierwsze zauroczenie, miłość, przyjaciele, prawdziwi przyjaciele którzy zostali, mieli zostać na zawsze, szkolne przygody, małe bo ona była zbyt bojaźliwa na wielkie przygody, wszystko było piękne i wspaniałe.
Ale nigdy nie powinno być jej.
A może to nie jej magia? Może wszystko stało się przypadkiem, może różdżka powinna należeć do kogoś innego?
Na co czekasz tam w ciemnościach?
Słowa Justine ledwie docierały do MacDonald. Jak przez mgłę, przedzierały się powoli, nietrafnie, jakby miały coś na swojej drodze, nie mogły przebić muru, tę jedną rzecz Lily zawsze robiła niezawodnie, zamykała się w sobie i nikt i nic nie był w stanie do niej w pełni dotrzeć. W normalnych okolicznościach najpewniej by się zarumieniła na te słowa, zawsze była potworną romantyczką, potwornie niewinną osobą, może odrobinę staroświecką w poglądach, dość pod tym względem nieśmiałą. Pewnie pomyślałaby o rudym chłopcu, który stał się rudym mężczyzną, w którego sercu mieści się cały świat i ona jest gdzieś tam pewnie upchana, choć najpewniej nigdy nie znalazłaby tam dla siebie miejsca o jakim marzyła. Pomyślałaby o przyjacielu którego sama trzymała w sercu i, który starał się na to ważne miejsce dotrzeć, choć w tej chwili bardziej postanowił zniknąć. Dlaczego go tu nie ma? Pomyślałaby o nim, bo to on zawsze oznaczał bezpieczeństwo, to do niego zawsze uciekała, nie do tamtego chłopca, to on był jej zawsze wierny. Ale już nie chciał być wierny, nie chciał wiecznie być oparciem i poduszką do wypłakiwania łez. Nie jestem tak bezinteresowny, jak ci się wydaje.
Jak mogła tego nie widzieć?
Czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy? Czy jeszcze kiedykolwiek przytuli się do Florence? Miała do niej iść, mieszkała u niej przez ostatnie dni, Flo na pewno zauważy, że jej nie ma. Czy wpadnie do lodziarni pozaczepiać Florka? O Florku też powinna pomyśleć, ale przecież by nie mogła, to nigdy nie było poważnie, to było krępujące i niedograne jeszcze zanim się zaczęło, jak oni w ogóle na to wpadli?
Nie miała w swoim życiu wielu przyjaciół, ale ta mała grupka była dla niej niesamowicie cenna.
Chcę kupić roślinę. Na uspokojenie. Odpowiedziała, ale tylko w myślach, jakby wypowiedzenie słów nagle stało się zbyt trudne. Kupi ją jeśli kiedyś stąd wyjdzie, jeśli ktoś je uratuje. Co kryje się w ciemności? Jak wielka ta ciemność jest?
Potwór w ciemnościach. Albo człowiek w ciemnościach. Czy jedno wyklucza drugie? A jeśli Justine coś się stanie? Jeśli zostanie sama? Co jest w ciemnościach? Jak długo tu są, jak długo zostaną, czy umrą z pragnienia? Co im zrobią ci ludzie, dlaczego tu są, jeśli uciekną to kogo muszą unikać, czy będą ścigane? Nie, nie uciekną. Widzi je, patrzy na nie. A może to sama ciemność patrzy? Wlepia w nie spojrzenie i w odpowiedniej chwili po prostu je wchłonie?
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Justine, w pewnym momencie wierzch twojej dłoni w coś uderzył: szybko odnalazłaś przeszkodę palcami i bez trudu rozpoznałaś ją jako drewnianą deseczkę. Jeśli przesunęłaś palce dalej - wyczułaś płótno pokryte warstwą farby. Owa przeszkoda wisiała nieznacznie wyżej, niż znajdowała się twoja głowa. Oprócz tego, ściana wydawała się pusta, pusta zimna.
Lily, twoja dłoń na coś natrafiła, zupełnie jakby coś obok ciebie, po twojej lewej stronie, stało - nie potrafiłaś pohamować reakcji twojego organizmu; cofnęłaś się natychmiast i sparaliżował cię lęk.
Mniej więcej w tym samym czasie usłyszałyście odgłos pochodzący zza waszych pleców, od drugiej strony. Przypominało głośne bicie serca, głuche, donośne, powolne. Jakby kroki stawiane przez olbrzyma, niosące się echem przez korytarze, dziejące się w równych odstępach czasowych. Z daleka. A może z bliska? Stłumione.
Lily, twoja dłoń na coś natrafiła, zupełnie jakby coś obok ciebie, po twojej lewej stronie, stało - nie potrafiłaś pohamować reakcji twojego organizmu; cofnęłaś się natychmiast i sparaliżował cię lęk.
Mniej więcej w tym samym czasie usłyszałyście odgłos pochodzący zza waszych pleców, od drugiej strony. Przypominało głośne bicie serca, głuche, donośne, powolne. Jakby kroki stawiane przez olbrzyma, niosące się echem przez korytarze, dziejące się w równych odstępach czasowych. Z daleka. A może z bliska? Stłumione.
Chłód rozpościerał się pod moimi palcami, przenikają przez skórę wprost do wnętrza. Powoli obejmując powierzchnię dłoni. Zmieniłam ręce. Pozwalając pierwszej złapać za materiał płaszcza, próbując w ten sposób przynieść jej odrobinę odpoczynku, ocieplić. Czuję też na barkach chłód panujący wokół. Pozbyłam się cieplnej bariery zostając w samej koszuli. I choć wiedziałam, że postąpiłam dobrze – bo choć świadomość Lily zdawała się dryfować daleko, to jednak dotyk materiały, który zwiastował mnie w pobliżu informował ją o tym że jestem, że nie zniknęłam – to ciało co jakiś czas przechodził dreszcz.
Wokół panowała cisza, przerywana tylko moimi słowami. Moja towarzyszka łapała jedynie spazmatyczne oddechy, z pewnością dygocząc. Byłam wycieńczona. Osłabiona. Głodna. Ale nader wszystko byłam zła i zrozpaczona. Zniecierpliwienie zaczynało powolną wędrówkę od pięt ku górze, gdy kolejne cale ściany okazywały się przeraźliwie puste. Wiara w odnalezienie czegokolwiek zaczynała słabnąć. Miałam jednak świadomość, że nie mogłam poddać tej psychologicznej, wewnętrznej walki, na którą wystawiał mnie los. Bowiem, jeśli i ja złożę broń, świadomie zgodzę się na nic nie robienie, dam przyzwolenie całemu światu, na dzianie się zła.
Marzyłam o różdżce. Marzyłam o potrawce Bena. Marzyłam o ciepłej kąpieli; naszym Vanksowym forcie; uśmiechach przyjaciół. Powtarzając sobie raz po raz, że jeszcze tylko chwila, że już niedługo będzie po wszystkim. Że wydostaniemy się stąd. Albo, że wszystko jest tylko niewygodnym snem, z którego nie potrafię się obudzić i muszę poczekać, aż poranek mnie z niego nie wyrwie.
Kolejny raz ruszyłam dłonią ku górze. Wzdychając lekko. Mówiąc jednocześnie co jakiś czas jakieś zdanie. Kompletnie nieważne. Całkowicie o niczym już teraz. Byleby zaznaczyć swoją obecność.
Zamarłam w pół słowa, gdy palce uderzyły w coś. Serce zabiło szybciej i donośniej. A ja sama wstrzymałam oddech. Nie na długo jednak. Rozczarowanie spłynęło na mnie falą gdy przeniosłam dłonie wyżej. Pokryte farbami płótno. Obraz. Zatrzymałam na nim dłoń. Oparłam czoło o ścianę przymykając powieki. Zaprzestając ruchu. Czując, jak to odkrycie obrywa mnie z kolejnej części wiary pokładanej w to, że cokolwiek uda mi się odnaleźć. Czy byłam naiwna sądząc, że tak?
Nie wyjdziemy stąd.
Bolesny wniosek przedarł się przez zabezpieczenia uderzając mocno i boleśnie w klatkę piersiową. Zachłysnęłam się powietrzem, czując jak w nadal podrażnionym gardle rozpościera się ból. Łaknęłam go w tej chwili. W jakiś dziwny sposób potwierdzał on moje realne istnienie. Przypominał. Chłód powoli zajmował moją skroń. Dłoń nadal bezwiednie przesuwała się po fakturze farby – śladzie pędzla.
Na nowo zaczynałam się przegrupowywać. Próbowałam odnaleźć nowe pokłady siły. Zbiorniki, które miały w sobie jej choć trochę jeszcze, byle ruszyć dalej. Nie pozwolić się zastać całkiem. Upaść. Zaciskałam mocno powieki, powodując tym gestem, że na moim czole pojawiła się długa linia.
Bum. Bum. Bum.
Dochodziło miarowo gdzieś zza moich pleców. Wcześniej, pochłonięta pracą i wypowiadaniem słów w ogóle tego nie słyszałam. Teraz zdawało się donośne. Wbijające się okropnie w uszy. Dobywające się gdzieś zza moich pleców. Zaprzestałam badania struktury obrazu wsłuchując się w dźwięk. Czując jak przeraźliwie zimne dłonie strachu obejmują moje ramiona.
Bum. Bum. Bum.
Statycznie, spokojnie, głośno. Rozbrzmiewało w takich samych odstępach czasowych przypominając okropnie bicie serca mężczyzny, którego słuchałam gdy pozwalał mi zasypiać w swoich ramionach. Widziałam jednak, że to nie ono.
Bum. Bum. Bum.
Zmarszczyłam nos próbując dopasować dźwięk. Przypominał – poza biciem wątłego organu z klatki – miarowo stawiane kroki. Ciężkie. Potężne. Coś zbliżało się w naszą stronę. Coś, czego nie widziałyśmy. Odsunęłam czoło odrobinę od ściany. Nie pytałam Lily o nic. Widziałam, że dźwięk dotarł i do niej. A ona – prawdopodobnie zapadała się w sobie jeszcze bardziej.
Musiałam działać. Jeśli coś zbliżało się do nas, trzeba było być gotowym, choćby na ucieczkę. Ale jednocześnie znajdujące się nadal pod moimi placami płótno nagle – choć marne – wydało mi się swojego rodzaju bronią? Uniosłam drugą dłoń(nie puszczając płaszcza) i nią dotykając płótna W zderzeniu z czymś wielkim niewiele mogło to pomóc, ale może wbicie drzazgi w nogę, czy oko da nam choć chwilę? Postanowiłam zdjąć je ze ściany a potem, jeśli trzeba będzie połamać i zabrać drewniane deski. Gdzieś pod drodze zmuszając jeszcze Lily do podniesienia się. Musiała się podnieść. Ostatecznie, naprawdę byłam skłonna kazać usiąść jej na płaszczu i ciągnąc za jego poły ciągnąć i ją.
Wokół panowała cisza, przerywana tylko moimi słowami. Moja towarzyszka łapała jedynie spazmatyczne oddechy, z pewnością dygocząc. Byłam wycieńczona. Osłabiona. Głodna. Ale nader wszystko byłam zła i zrozpaczona. Zniecierpliwienie zaczynało powolną wędrówkę od pięt ku górze, gdy kolejne cale ściany okazywały się przeraźliwie puste. Wiara w odnalezienie czegokolwiek zaczynała słabnąć. Miałam jednak świadomość, że nie mogłam poddać tej psychologicznej, wewnętrznej walki, na którą wystawiał mnie los. Bowiem, jeśli i ja złożę broń, świadomie zgodzę się na nic nie robienie, dam przyzwolenie całemu światu, na dzianie się zła.
Marzyłam o różdżce. Marzyłam o potrawce Bena. Marzyłam o ciepłej kąpieli; naszym Vanksowym forcie; uśmiechach przyjaciół. Powtarzając sobie raz po raz, że jeszcze tylko chwila, że już niedługo będzie po wszystkim. Że wydostaniemy się stąd. Albo, że wszystko jest tylko niewygodnym snem, z którego nie potrafię się obudzić i muszę poczekać, aż poranek mnie z niego nie wyrwie.
Kolejny raz ruszyłam dłonią ku górze. Wzdychając lekko. Mówiąc jednocześnie co jakiś czas jakieś zdanie. Kompletnie nieważne. Całkowicie o niczym już teraz. Byleby zaznaczyć swoją obecność.
Zamarłam w pół słowa, gdy palce uderzyły w coś. Serce zabiło szybciej i donośniej. A ja sama wstrzymałam oddech. Nie na długo jednak. Rozczarowanie spłynęło na mnie falą gdy przeniosłam dłonie wyżej. Pokryte farbami płótno. Obraz. Zatrzymałam na nim dłoń. Oparłam czoło o ścianę przymykając powieki. Zaprzestając ruchu. Czując, jak to odkrycie obrywa mnie z kolejnej części wiary pokładanej w to, że cokolwiek uda mi się odnaleźć. Czy byłam naiwna sądząc, że tak?
Nie wyjdziemy stąd.
Bolesny wniosek przedarł się przez zabezpieczenia uderzając mocno i boleśnie w klatkę piersiową. Zachłysnęłam się powietrzem, czując jak w nadal podrażnionym gardle rozpościera się ból. Łaknęłam go w tej chwili. W jakiś dziwny sposób potwierdzał on moje realne istnienie. Przypominał. Chłód powoli zajmował moją skroń. Dłoń nadal bezwiednie przesuwała się po fakturze farby – śladzie pędzla.
Na nowo zaczynałam się przegrupowywać. Próbowałam odnaleźć nowe pokłady siły. Zbiorniki, które miały w sobie jej choć trochę jeszcze, byle ruszyć dalej. Nie pozwolić się zastać całkiem. Upaść. Zaciskałam mocno powieki, powodując tym gestem, że na moim czole pojawiła się długa linia.
Bum. Bum. Bum.
Dochodziło miarowo gdzieś zza moich pleców. Wcześniej, pochłonięta pracą i wypowiadaniem słów w ogóle tego nie słyszałam. Teraz zdawało się donośne. Wbijające się okropnie w uszy. Dobywające się gdzieś zza moich pleców. Zaprzestałam badania struktury obrazu wsłuchując się w dźwięk. Czując jak przeraźliwie zimne dłonie strachu obejmują moje ramiona.
Bum. Bum. Bum.
Statycznie, spokojnie, głośno. Rozbrzmiewało w takich samych odstępach czasowych przypominając okropnie bicie serca mężczyzny, którego słuchałam gdy pozwalał mi zasypiać w swoich ramionach. Widziałam jednak, że to nie ono.
Bum. Bum. Bum.
Zmarszczyłam nos próbując dopasować dźwięk. Przypominał – poza biciem wątłego organu z klatki – miarowo stawiane kroki. Ciężkie. Potężne. Coś zbliżało się w naszą stronę. Coś, czego nie widziałyśmy. Odsunęłam czoło odrobinę od ściany. Nie pytałam Lily o nic. Widziałam, że dźwięk dotarł i do niej. A ona – prawdopodobnie zapadała się w sobie jeszcze bardziej.
Musiałam działać. Jeśli coś zbliżało się do nas, trzeba było być gotowym, choćby na ucieczkę. Ale jednocześnie znajdujące się nadal pod moimi placami płótno nagle – choć marne – wydało mi się swojego rodzaju bronią? Uniosłam drugą dłoń(nie puszczając płaszcza) i nią dotykając płótna W zderzeniu z czymś wielkim niewiele mogło to pomóc, ale może wbicie drzazgi w nogę, czy oko da nam choć chwilę? Postanowiłam zdjąć je ze ściany a potem, jeśli trzeba będzie połamać i zabrać drewniane deski. Gdzieś pod drodze zmuszając jeszcze Lily do podniesienia się. Musiała się podnieść. Ostatecznie, naprawdę byłam skłonna kazać usiąść jej na płaszczu i ciągnąc za jego poły ciągnąć i ją.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 19.03.17 17:59, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Płakała cicho, zamykając się w sobie jak tylko mogła, jakby mur który stawiała pomiędzy sobą i swoją świadomością mógł ochronić ją przed czymkolwiek. Starała się nie myśleć, a jedynie kulić mocniej i mocniej, pozwalając Justine ciągnąć za swoją rękę. Te ruchy, choć bardzo bała się, że tak wyciągniętą kończynę coś zaatakuje, były dość pocieszające, dawały jej świadomość, że dziewczyna jest przy niej. Justine była dużo silniejsza, bardziej wytrwała.
Do jej umysłu uparcie dobijały się myśli o tym, co będzie jeśli zniknie. Kto się przejmie? Rodziców dzięki listowi jaki wysłała nie zdziwi jej długie zniknięcie, dowiedzą się dużo po czasie. Może to i lepiej, może da im bezpieczeństwo. Napisanie tych kilku słów było dla niej szalenie trudne, jednak wiedziała, że musi to zrobić. Serce tłukło jej w piersi, kiedy dawała sowie list. Bała się.
Myślała właśnie o rodzicach, kiedy jej dłoń na coś natrafiła. W jedną sekundę cofnęła dłoń, poczuła jakby serce na sekundę jej stanęło. Dopiero po chwili dotarły do niej jej własne krzyki. Krzyczała głośno, z przerażeniem większym niż kiedykolwiek, krzyczała chcąc pomocy, chcąc uciec, chcąc żeby to wszystko się skończyło. Postać w ciemnościach stała się realna, o wiele bardziej realna niż kilka sekund temu. Przez chwilę wpadło jej do głowy, że to być może nie to, że może dotknęła czegoś niewinnego, jednak żadna siła nie zmusiłaby jej do sprawdzenia tego.
Pod jej szklanym kloszem w którym tak namiętnie się zamykała było już tylko przerażenie, z każdą sekundą mniej obecna oddała się panice w pełni, podniosła się, zaczęła uciekać, tak szybko jak tylko mogła z dłońmi wyciągniętymi przed siebie. Musi uciec, musi znaleźć się jak najdalej od tej postaci, od tego co tam było. Dopiero po chwili dotarły do niej uderzenia. Coś szło, coś idzie, coś idzie, na pewno ją goni, może to ta postać, olbrzym albo coś innego, potężnego, może troll albo po prostu jakiś wielki potwór.
To, czy na coś wleci nie miało już znaczenia, nie była w stanie się zatrzymać, nie potrafiłaby, była zbyt przerażona, zbyt bardzo chciała oddalić się od tego, co tam było - cokolwiek to było. Nie myślała nawet o Justine - nie była bohaterem, była zbyt przerażona, by myśleć o czymkolwiek prócz samego lęku, płakała, krzyczała, krzyczała w nadziei, że wezwie pomoc i w lęku, że tym sposobem naprowadza na siebie mroczną postać.
Niech to się skończy, niech to się w końcu skończy, błagam, chcę do domu, proszę, nigdy nie będę czarować, niech to się skończy, wypuśćcie mnie stąd, nie róbcie krzywdy, chcę tylko do domu, cokolwiek to jest niech zniknie, proszę, nie chcę tu być, w tych ciemnościach, niech to się skończy, niech będzie już po wszystkim, niech tu będzie jakieś wyjście, cokolwiek.
Myśl o tym, że może zostać zaatakowana jeśli jakimś cudem ucieknie z pomieszczenia przestała być straszna, teraz przede wszystkim chciała się schować przed postacią, którą dotknęła. I cokolwiek to było, jej umysł wytworzył wizję którą Lily musiała przyjąć za prawdziwą, oczami wyobraźni widziała człowieka, bo to ludzie w tej chwili przerażali ją najmocniej, patrzył na nie chłodnym wzrokiem bo widział mimo tych ciemności, uśmiechał się chłodno zadowolony ich przerażeniem i tym, do jakiego stanu je doprowadzono, trzymał różdżkę i czekał na odpowiednią chwilę, żeby zrobić im krzywdę.
Odgłosy? Nie wiedziała, ale wiązała je w jakiś sposób z postacią, jaką stworzył jej umysł.
Do jej umysłu uparcie dobijały się myśli o tym, co będzie jeśli zniknie. Kto się przejmie? Rodziców dzięki listowi jaki wysłała nie zdziwi jej długie zniknięcie, dowiedzą się dużo po czasie. Może to i lepiej, może da im bezpieczeństwo. Napisanie tych kilku słów było dla niej szalenie trudne, jednak wiedziała, że musi to zrobić. Serce tłukło jej w piersi, kiedy dawała sowie list. Bała się.
Myślała właśnie o rodzicach, kiedy jej dłoń na coś natrafiła. W jedną sekundę cofnęła dłoń, poczuła jakby serce na sekundę jej stanęło. Dopiero po chwili dotarły do niej jej własne krzyki. Krzyczała głośno, z przerażeniem większym niż kiedykolwiek, krzyczała chcąc pomocy, chcąc uciec, chcąc żeby to wszystko się skończyło. Postać w ciemnościach stała się realna, o wiele bardziej realna niż kilka sekund temu. Przez chwilę wpadło jej do głowy, że to być może nie to, że może dotknęła czegoś niewinnego, jednak żadna siła nie zmusiłaby jej do sprawdzenia tego.
Pod jej szklanym kloszem w którym tak namiętnie się zamykała było już tylko przerażenie, z każdą sekundą mniej obecna oddała się panice w pełni, podniosła się, zaczęła uciekać, tak szybko jak tylko mogła z dłońmi wyciągniętymi przed siebie. Musi uciec, musi znaleźć się jak najdalej od tej postaci, od tego co tam było. Dopiero po chwili dotarły do niej uderzenia. Coś szło, coś idzie, coś idzie, na pewno ją goni, może to ta postać, olbrzym albo coś innego, potężnego, może troll albo po prostu jakiś wielki potwór.
To, czy na coś wleci nie miało już znaczenia, nie była w stanie się zatrzymać, nie potrafiłaby, była zbyt przerażona, zbyt bardzo chciała oddalić się od tego, co tam było - cokolwiek to było. Nie myślała nawet o Justine - nie była bohaterem, była zbyt przerażona, by myśleć o czymkolwiek prócz samego lęku, płakała, krzyczała, krzyczała w nadziei, że wezwie pomoc i w lęku, że tym sposobem naprowadza na siebie mroczną postać.
Niech to się skończy, niech to się w końcu skończy, błagam, chcę do domu, proszę, nigdy nie będę czarować, niech to się skończy, wypuśćcie mnie stąd, nie róbcie krzywdy, chcę tylko do domu, cokolwiek to jest niech zniknie, proszę, nie chcę tu być, w tych ciemnościach, niech to się skończy, niech będzie już po wszystkim, niech tu będzie jakieś wyjście, cokolwiek.
Myśl o tym, że może zostać zaatakowana jeśli jakimś cudem ucieknie z pomieszczenia przestała być straszna, teraz przede wszystkim chciała się schować przed postacią, którą dotknęła. I cokolwiek to było, jej umysł wytworzył wizję którą Lily musiała przyjąć za prawdziwą, oczami wyobraźni widziała człowieka, bo to ludzie w tej chwili przerażali ją najmocniej, patrzył na nie chłodnym wzrokiem bo widział mimo tych ciemności, uśmiechał się chłodno zadowolony ich przerażeniem i tym, do jakiego stanu je doprowadzono, trzymał różdżkę i czekał na odpowiednią chwilę, żeby zrobić im krzywdę.
Odgłosy? Nie wiedziała, ale wiązała je w jakiś sposób z postacią, jaką stworzył jej umysł.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Strona 1 z 20 • 1, 2, 3 ... 10 ... 20
Złota Wieża
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart