Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Złota Wieża
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Złota Wieża
Nieużywana, duża, opuszczona wieża w Hogwarcie; kiedyś odbywały się w niej zajęcia z astronomii, lecz trzy dekady temu przeniesiono je w inne miejsce, po odremontowaniu drugiej strony zamku - ze względu na widoczność księżyca. Swoją nazwę zawdzięcza wyglądowi zewnętrznemu, jej ścianki są żółtawej barwy, a w oknach mienią się złotawe witraże, doskonale widoczne, kiedy zapewne jakiś duch, Irytek, zabawia się w jej wnętrzu. Wieża nie zawsze jest widoczna: uczniowie mówią, że znika sama z siebie, nauczyciele podejrzewają, że jest ukrywana.
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
Zwinny zwrot, jaki wykonała po nagłym wzlocie w górę, pozwolił jej zawisnąć na skrzydłach na wysokości dłoni chłopca, które rozbujały lewitującą w powietrzu paterę. Różne odcienie drewna spadły, delikatnie roznosząc po książkach cichą melodię upadku. Rozchyliła dziób, jakby chciała coś powiedzieć, ale ostatecznie nie wydobył się z niego żaden dźwięk, nawet najcichszy gwizd. Chłopiec upadł, a ona spłynęła na podłogę razem z nim, zamieniając się znów w człowieka. Coś było z tym dzieckiem nie tak. Za wszelką cenę przesuwał się po regałach, by dotrzeć do różdżek, a potem nie zareagował jękiem na pokrwawione przez szkło dłonie. Kaszlał. Nie zostało mu wiele czasu. Trzymał magiczne drewienka w dłoni, a skoro wciąż nie panował jeszcze nad swoimi zdolnościami…
Niech to szlag, musiała go unieszkodliwić. Jakkolwiek.
Ostrożnie wyjęła z kieszeni swetra różdżkę.
- Amicus! - szepnęła i wykonała gładki ruch dłonią, kierując czubek narzędzia na drobne ciało dziecka.
Trupie paszczki były, na ich niekorzyść, obojętne na wszystko. Nawet gdyby zaczęła je błagać i odprawiać modły, nie przestałyby wydzielać ze swoich kwiatów okropnych, śmiercionośnych pyłków.
Niech to szlag, musiała go unieszkodliwić. Jakkolwiek.
Ostrożnie wyjęła z kieszeni swetra różdżkę.
- Amicus! - szepnęła i wykonała gładki ruch dłonią, kierując czubek narzędzia na drobne ciało dziecka.
Trupie paszczki były, na ich niekorzyść, obojętne na wszystko. Nawet gdyby zaczęła je błagać i odprawiać modły, nie przestałyby wydzielać ze swoich kwiatów okropnych, śmiercionośnych pyłków.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
The member 'Eileen Wilde' has done the following action : rzut kością
'k100' : 5
'k100' : 5
Podążał tunelem w milczeniu, próbując poruszyć wyobraźnię przestrzenną i ulokować swoją pozycję na wyimaginowanej mapie zamku. Nie znał go dobrze - i przeklinał się za to w myśli. Dojrzał światło, wnętrze pomieszczenia, potem dobiegły go dziecięce głosy; znów na usta nasuwało mu się niecenzuralne słowo. Na chwilę zatrzymał się w bezruchu i najchętniej pozostałby tak na dłużej, by sprawdzić, jak rozwinie się sytuacja, ale wiedział, że nie miał na to czasu - musiał działać natychmiast.
- Twój kolega ma rację, Cathy - odezwał się więc, powtarzając zasłyszane imię i żywiąc nadzieję, że dziewczynka rozpozna w nim osobę, która już raz jej pomogła; chciałby budować zaufanie dzieci stopniowo, ale wymykający się czas rzucił ich na głęboką wodę. Miał nadzieję, że nie pójdą na dno. - Uchronię cię zaklęciem przed upadkiem. Lento - dokończył szybko - zbyt szybko, żeby dzieciaki mogły się wtrącić - i wskazał różdżką na dziewczynkę, wypowiadając inkantację; tym razem popłoch małej spowodowany jego głosem zadziałałby na jego korzyść. Dziewczynka skoczyłaby, wylądowała bezpiecznie - a Garry dowiódłby swoich dobrych intencji. Oby właśnie tak się stało. - Jestem Garrett i jeżeli zgodzicie się mi zaufać, pomogę wam się stąd uwolnić - mówił dalej, zbliżając się do krawędzi - nie chciał być wyłącznie głosem wywodzącym się z wnętrza tunelu, jeżeli mieli obdarzyć go zaufaniem, powinni móc go zobaczyć. Rzucił jeszcze okiem na wnętrze pomieszczenia, poszukując drzwi lub jakichkolwiek innych dwóch ewakuacji. A potem zsunął się z brzegu, zaciskając zęby i przygotowując nogi do ugięcia, gdy jego stopy zetkną się z ziemią - w celu zamortyzowania upadku.
1. zaklęcie; 2. tajemniczy rzut
- Twój kolega ma rację, Cathy - odezwał się więc, powtarzając zasłyszane imię i żywiąc nadzieję, że dziewczynka rozpozna w nim osobę, która już raz jej pomogła; chciałby budować zaufanie dzieci stopniowo, ale wymykający się czas rzucił ich na głęboką wodę. Miał nadzieję, że nie pójdą na dno. - Uchronię cię zaklęciem przed upadkiem. Lento - dokończył szybko - zbyt szybko, żeby dzieciaki mogły się wtrącić - i wskazał różdżką na dziewczynkę, wypowiadając inkantację; tym razem popłoch małej spowodowany jego głosem zadziałałby na jego korzyść. Dziewczynka skoczyłaby, wylądowała bezpiecznie - a Garry dowiódłby swoich dobrych intencji. Oby właśnie tak się stało. - Jestem Garrett i jeżeli zgodzicie się mi zaufać, pomogę wam się stąd uwolnić - mówił dalej, zbliżając się do krawędzi - nie chciał być wyłącznie głosem wywodzącym się z wnętrza tunelu, jeżeli mieli obdarzyć go zaufaniem, powinni móc go zobaczyć. Rzucił jeszcze okiem na wnętrze pomieszczenia, poszukując drzwi lub jakichkolwiek innych dwóch ewakuacji. A potem zsunął się z brzegu, zaciskając zęby i przygotowując nogi do ugięcia, gdy jego stopy zetkną się z ziemią - w celu zamortyzowania upadku.
1. zaklęcie; 2. tajemniczy rzut
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
The member 'Garrett Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 39, 41
'k100' : 39, 41
Patrzyłam na promień zaklęcia, który ledwie zadygotał przy różdżce; nie wyszło – oczywiście, że nie wyszło, niczego więcej się nie spodziewałam. Fakt, że próbowałam cokolwiek zrobił jedyne bawił mnie, pozostawiając na języku wyczuwalną gorycz. Niby dlaczego coś miałoby mi się udać? Kiedy ostatnio coś poszło według mojej myśli? – nie byłam w stanie sobie przypomnieć. Stałam więc ze spuszczonymi ramionami patrząc na nieswoją różdżkę; właściwie robić tylko to, patrząc. Wewnątrz panowała cisza – cisza przed burzą. Czułam jak grzmiała w opuszkach palcach, w końcówkach włosów, zbierała się, kumulowała czekając na moment, w którym będzie mogła spokojnie, bezkarnie wybuchnąć – mimo wszystko nie chciałam, by ktokolwiek jeszcze ucierpiał przeze mnie. Znów, z moim szczęściem, byłam niemal pewna, że wystarczy moja obecność do tego by stało się coś złego.
Nie podobała mi się ta różdżka którą trzymałam. Za mocno przypominała mi tą należącą do mamy, ciemne drewno, lekkie żłobienia; coś ponownie przewróciło mi się w żołądku. Leżała tuż obok, wiedziałam, że tak – a jednak nadal miałam nadzieję, że śnię, że zaraz obudzę się dokładnie tak, jak wtedy gdy obudziłyśmy się w wieży, że okaże się to wszystko tylko naprawdę realistycznym koszmarem.
Minuty jednak mijały, a sen nie chciał się skończyć.
Głos wyrwał mnie z marazmu w który popadałam. Najpierw powoli, delikatnie, niczym lekkie dotknięcie dłoni, mające zwrócić uwagę; chwile później mocniej – imieniem, którego nie cierpiałam, tym samym, które kochała moja matka. Kobieta która leżała kilka metrów dalej. Powinnam być zła, zareagować oburzoną miną, zmarszczonym w niezadowoleniu nosem, może wycelować dłonią idealnie w przeponę, ale jedyne co udało mi się zrobić, to odwrócić się i utkwić spojrzenie w kierunku z którego dochodził głos.
Starałam się skupić, naprawdę się starałam, ale myśli uciekały w kierunku wspomnień. Słowa Samuela docierały nie do mnie, a gdzieś obok mnie. Rozumiałam ich sens, rozumiałam przekaz, ale nie rozumiałam sensu. Po co? kotłowało mi się w głowie. Nie widziałam celu, został spowity pustką. Nie powiedziałam tego jednak, nie wiedziałam nic. Skinęłam jedynie głową – chyba tylko to byłam w stanie robić poprawnie w tej chwili. Zaklęcie nie zadziałało, wyciągnęłam z kieszeni klucz i zgodnie z wytycznymi ruszyłam w kierunku drzwi naprzeciw (1), najpierw powoli, jakby każdy krok sprawiał mim trudność, by przyśpieszyć, nawet podbiec.
Dlaczego jeszcze mi zależało?
Zatrzymałam się pod drzwiami, jednak zanim spojrzałam na zamek zerknęłam na różdżkę. Ostatnia próba?
- Abspectus- rzuciłam niepewnie, nie wierząc w powodzenie zaklęcia, nawet nie obserwując jego toru, zerknęłam w kierunku klamki; w to, że stoję pod właściwymi drzwiami również nie wierzyłam.
Nie podobała mi się ta różdżka którą trzymałam. Za mocno przypominała mi tą należącą do mamy, ciemne drewno, lekkie żłobienia; coś ponownie przewróciło mi się w żołądku. Leżała tuż obok, wiedziałam, że tak – a jednak nadal miałam nadzieję, że śnię, że zaraz obudzę się dokładnie tak, jak wtedy gdy obudziłyśmy się w wieży, że okaże się to wszystko tylko naprawdę realistycznym koszmarem.
Minuty jednak mijały, a sen nie chciał się skończyć.
Głos wyrwał mnie z marazmu w który popadałam. Najpierw powoli, delikatnie, niczym lekkie dotknięcie dłoni, mające zwrócić uwagę; chwile później mocniej – imieniem, którego nie cierpiałam, tym samym, które kochała moja matka. Kobieta która leżała kilka metrów dalej. Powinnam być zła, zareagować oburzoną miną, zmarszczonym w niezadowoleniu nosem, może wycelować dłonią idealnie w przeponę, ale jedyne co udało mi się zrobić, to odwrócić się i utkwić spojrzenie w kierunku z którego dochodził głos.
Starałam się skupić, naprawdę się starałam, ale myśli uciekały w kierunku wspomnień. Słowa Samuela docierały nie do mnie, a gdzieś obok mnie. Rozumiałam ich sens, rozumiałam przekaz, ale nie rozumiałam sensu. Po co? kotłowało mi się w głowie. Nie widziałam celu, został spowity pustką. Nie powiedziałam tego jednak, nie wiedziałam nic. Skinęłam jedynie głową – chyba tylko to byłam w stanie robić poprawnie w tej chwili. Zaklęcie nie zadziałało, wyciągnęłam z kieszeni klucz i zgodnie z wytycznymi ruszyłam w kierunku drzwi naprzeciw (1), najpierw powoli, jakby każdy krok sprawiał mim trudność, by przyśpieszyć, nawet podbiec.
Dlaczego jeszcze mi zależało?
Zatrzymałam się pod drzwiami, jednak zanim spojrzałam na zamek zerknęłam na różdżkę. Ostatnia próba?
- Abspectus- rzuciłam niepewnie, nie wierząc w powodzenie zaklęcia, nawet nie obserwując jego toru, zerknęłam w kierunku klamki; w to, że stoję pod właściwymi drzwiami również nie wierzyłam.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : rzut kością
'k100' : 36
'k100' : 36
Eileen, twoje zaklęcie chybiło, a chłopiec - trzymając w rękach wszystkie różdżki - rzucił się od jedynego wyjścia z labiryntu regałów, znikając za zakrętem. Słyszałaś głośniejszy kaszel, a chwilę potem - dźwięk tłuczonego szkła i dalszy tupot stóp.
Garrett, dziewczynka - słysząc twój głos - przeraziła się i skoczyła w kierunku chłopca, promień twojego zaklęcia zdążył ją sięgnąć - opadła w dół lekko i powoli, jak rzucony liść. Kiedy jej drobne stópki zetknęły się z podłogą, obróciła się w twoją stronę - ale nie był to gest przyjazny. Wyglądała trochę jak spłoszone zwierzę, które nie rozumie, co się dzieje i które za wszelką cenę: chce przeżyć. Znacznie większy od niej chłopiec - Krukon, jak pokazywał emblemat - był już uczniem. A jednak - mógł sprawiać wrażenie jakby to on chował się przed tobą za dziewczynką.
Ten osobliwy widok był jednak niczym w porównaniu z tym, co twoje bystre oko dostrzegło, gdy zsuwałeś się z krawędzi tunelu do wnętrza pokoju. U wysokiego sklepienia udało ci się dostrzec dziwny - bardzo duży - czarny kształt, stworzenie, zakryte potężnymi, wielkimi skrzydłami nietoperza. Nie wisiało jednak głową w dół - co, jeśli posiadało cechy nietoperza, świadczyło o jego aktywności, wiedziałeś o tym. Owinięty z daleka błyszczącymi pazurami wokół jednych z krokwi podtrzymujących sklepienie pozostawał w cieniu - z którego wysuwał się jedynie podłużny ogon, tańczący w powietrzu jak wąż. Nie miałeś szansy przyjrzeć się mu dokładnie, nie widziałeś jego głowy schowanej za belką. Twoje nogi zetknęły się z posadzką, drzwi znajdowały się naprzeciw ciebie - i miały zamek z tym samym ornamentem, co klucz, który ze sobą zabrałeś. Za tobą dostrzegłeś jeszcze jednego gargulca - nieco mniej szykownego, ale podobnego do tych, za którymi tajemne przejścia już otwieraliście.
Pomona, udało ci się podnieść Lily przy pomocy zaklęcia - rzuconego tak sprawnie, że prędko nie straci działania. Przez chwilę zastanowiłaś się po co właściwie to robisz: Lily jest niewysoka, chudziutka, a co za tym idzie - bardzo lekka i nie ma ani jednej poważnej rany, którą mogłabyś uszkodzić, po prostu ciągnąć ją przez podłogę. Zza pleców usłyszałaś hałasy, straże były już przy wysokich schodach. Wiedziałaś, że rzucone przez ciebie zaklęcie zabezpieczające mogło zostać zdjęte równie łatwo, jak łatwo zostało nałożone. Finnick odebrał od ciebie klucz, miałaś w ręku świstoklik.
Samuel, przejście istniało - drgnęło. Ale nie usłuchało twojego zaklęcia. Zostając przy drzwiach, wciąż miałeś jednak widok przez otworzone wcześniej okno. Dostrzegłeś, że w pokoju pojawiły się jeszcze dwie osoby - mała dziewczynka... i - jak na zawołanie - Garrett.
Justine, ornament na drzwiach miał kształt owoców - bez wątpienia ten, który nosił również klucz, który trzymałaś w ręku. Rzuciłaś zaklęcie i byłaś pewna, że wyjdzie ono poprawnie - ale nie miałaś przy sobie własnej różdżki. Ta - nie usłuchała cię.
Garrett, dziewczynka - słysząc twój głos - przeraziła się i skoczyła w kierunku chłopca, promień twojego zaklęcia zdążył ją sięgnąć - opadła w dół lekko i powoli, jak rzucony liść. Kiedy jej drobne stópki zetknęły się z podłogą, obróciła się w twoją stronę - ale nie był to gest przyjazny. Wyglądała trochę jak spłoszone zwierzę, które nie rozumie, co się dzieje i które za wszelką cenę: chce przeżyć. Znacznie większy od niej chłopiec - Krukon, jak pokazywał emblemat - był już uczniem. A jednak - mógł sprawiać wrażenie jakby to on chował się przed tobą za dziewczynką.
Ten osobliwy widok był jednak niczym w porównaniu z tym, co twoje bystre oko dostrzegło, gdy zsuwałeś się z krawędzi tunelu do wnętrza pokoju. U wysokiego sklepienia udało ci się dostrzec dziwny - bardzo duży - czarny kształt, stworzenie, zakryte potężnymi, wielkimi skrzydłami nietoperza. Nie wisiało jednak głową w dół - co, jeśli posiadało cechy nietoperza, świadczyło o jego aktywności, wiedziałeś o tym. Owinięty z daleka błyszczącymi pazurami wokół jednych z krokwi podtrzymujących sklepienie pozostawał w cieniu - z którego wysuwał się jedynie podłużny ogon, tańczący w powietrzu jak wąż. Nie miałeś szansy przyjrzeć się mu dokładnie, nie widziałeś jego głowy schowanej za belką. Twoje nogi zetknęły się z posadzką, drzwi znajdowały się naprzeciw ciebie - i miały zamek z tym samym ornamentem, co klucz, który ze sobą zabrałeś. Za tobą dostrzegłeś jeszcze jednego gargulca - nieco mniej szykownego, ale podobnego do tych, za którymi tajemne przejścia już otwieraliście.
Pomona, udało ci się podnieść Lily przy pomocy zaklęcia - rzuconego tak sprawnie, że prędko nie straci działania. Przez chwilę zastanowiłaś się po co właściwie to robisz: Lily jest niewysoka, chudziutka, a co za tym idzie - bardzo lekka i nie ma ani jednej poważnej rany, którą mogłabyś uszkodzić, po prostu ciągnąć ją przez podłogę. Zza pleców usłyszałaś hałasy, straże były już przy wysokich schodach. Wiedziałaś, że rzucone przez ciebie zaklęcie zabezpieczające mogło zostać zdjęte równie łatwo, jak łatwo zostało nałożone. Finnick odebrał od ciebie klucz, miałaś w ręku świstoklik.
Samuel, przejście istniało - drgnęło. Ale nie usłuchało twojego zaklęcia. Zostając przy drzwiach, wciąż miałeś jednak widok przez otworzone wcześniej okno. Dostrzegłeś, że w pokoju pojawiły się jeszcze dwie osoby - mała dziewczynka... i - jak na zawołanie - Garrett.
Justine, ornament na drzwiach miał kształt owoców - bez wątpienia ten, który nosił również klucz, który trzymałaś w ręku. Rzuciłaś zaklęcie i byłaś pewna, że wyjdzie ono poprawnie - ale nie miałaś przy sobie własnej różdżki. Ta - nie usłuchała cię.
- Dodatkowe:
ZAKLĘCIA:
Zaklęcie kameleona (Samuel) - trwa
Salvio Hexia (przedsionek) - trwa
Veritas Claro (Samuel) - 1 tura
Glisseo (schody) - trwa
Incarcere (schody) - 3 tury
Abspectus (drzwi nr 3) - 2 tury
Mobilicorpus - trwa
• Garrett
• Samuel (230/240; 10 tłuczone)
• Pomona (200/205; 5 tłuczone)
• Eileen (170/205; 5 tłuczone, 30 psychiczne, kara -5)
• Just 201/222 (15 psychicznych obrażeń, 6 ciętych; kara do rzutów 0/-15)
• Klapa (?)• Lily-20/210 (185 psychicznych obrażeń, 45 tłuczonych; nieprzytomna)• Hereward
Ekwipunek:
Garrett - książką, klucz z liściem
Pomona - klucz z kwiatem
Justine - klucz z owocami
Eileen - klucz z cierniem
ŚWISTOKLIK (WASZA JEDYNA DROGA WYJŚCIA) JEST W RĘKACH POMONY
Zaciskane mechanicznie dłonie nie pomagały. Kolejne, pędzące galopada myśli nie pozwalały zatrzymać jednego, sensownego pomysłu. Nie mógł się spodziewać czegoś innego, ale przecież - do cholery - był Skamanderem, żadną pochuchajką, która traciła rezon, gdy sytuacja stawała dęba z napięciem. Był aurorem, gwardzistą, mężczyzną i choćby miał doczołgać się do celu - zrobi to.
Widział, jak drgnienie mocy poruszyło rzeźbionym gargulcem, ale wciąż za mało, za słabo. Musiał walczyć, przenieść dziwną aurę defensywy w drugą stronę. Tym bardziej, gdy za nim, gdzieś od strony schodów docierały pierwsze, głośniejsze znaki, ze pościg wtargnie lada chwila. Jednocześnie, spoglądając przez nikłe okienko, rzeczywiscie spełniła się wręcz magiczna inkantacja imienia. Kiedyś będzie musiał zapytać Weasleya o to. Kiedyś, kiedy wydostaną się z wieży. Nie miał zamiaru być księżniczką w niej zamkniętą. Zły czarnoksiężnik Grindewald nie dostanie żadnego trofeum - Tam jest Garry - wypowiedział na głos, z nieukrywaną ulgą, barwiącą wyrazy. Nie mogli tracić więcej ludzi, nie mogli oddać śmierci więcej, nie mogli trwać w paskudnym zawieszeniu, jak zaklęcie. Albo przeklęci.
Przekręcił się tak, by mieć na widoku wejście, którym dostali się do wieży i nieszczęsne, długie schody - Pom! Bierz dzieci i biegnij w stronę balkonu! Już! I nie zatrzymuj się! - nim pierwsze słowa jakiegokolwiek zaklęcia zawitały na języku, Samuel sięgnął po ukryty wciąż w torbie Propeller żądlibąkowy. Chyba nie było lepszego momentu, by w końcu skorzystać z losowego daru, który kiedyś otrzymał. Użył go pośpiesznie i dopiero wtedy z zamachem wskazał różdżką oddalone schody. Miał dosyć uciekania, miał ochronić, miał działać, a czuł się jak goniona w pułapkę zwierzyna. Nie był nią - Bombarda Maxima - prawie warknął, gdy słowa zaklęcia rozgorzały mu na języku, a ciepło rozlało się przez dłoń. Nie wiedział, czy był to efekt samej magii, tętniącej żywo adrenaliny, czy skumulowanego napięcia, w końcu odnajdującego ujście.
Działaj mocy, ale przeklnij
Widział, jak drgnienie mocy poruszyło rzeźbionym gargulcem, ale wciąż za mało, za słabo. Musiał walczyć, przenieść dziwną aurę defensywy w drugą stronę. Tym bardziej, gdy za nim, gdzieś od strony schodów docierały pierwsze, głośniejsze znaki, ze pościg wtargnie lada chwila. Jednocześnie, spoglądając przez nikłe okienko, rzeczywiscie spełniła się wręcz magiczna inkantacja imienia. Kiedyś będzie musiał zapytać Weasleya o to. Kiedyś, kiedy wydostaną się z wieży. Nie miał zamiaru być księżniczką w niej zamkniętą. Zły czarnoksiężnik Grindewald nie dostanie żadnego trofeum - Tam jest Garry - wypowiedział na głos, z nieukrywaną ulgą, barwiącą wyrazy. Nie mogli tracić więcej ludzi, nie mogli oddać śmierci więcej, nie mogli trwać w paskudnym zawieszeniu, jak zaklęcie. Albo przeklęci.
Przekręcił się tak, by mieć na widoku wejście, którym dostali się do wieży i nieszczęsne, długie schody - Pom! Bierz dzieci i biegnij w stronę balkonu! Już! I nie zatrzymuj się! - nim pierwsze słowa jakiegokolwiek zaklęcia zawitały na języku, Samuel sięgnął po ukryty wciąż w torbie Propeller żądlibąkowy. Chyba nie było lepszego momentu, by w końcu skorzystać z losowego daru, który kiedyś otrzymał. Użył go pośpiesznie i dopiero wtedy z zamachem wskazał różdżką oddalone schody. Miał dosyć uciekania, miał ochronić, miał działać, a czuł się jak goniona w pułapkę zwierzyna. Nie był nią - Bombarda Maxima - prawie warknął, gdy słowa zaklęcia rozgorzały mu na języku, a ciepło rozlało się przez dłoń. Nie wiedział, czy był to efekt samej magii, tętniącej żywo adrenaliny, czy skumulowanego napięcia, w końcu odnajdującego ujście.
Działaj mocy, ale przeklnij
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Miała ochotę przekląć. Ostro, wyraźnie, złamać różdżkę w pół i wyrzucić ją z dala od swoich dłoni. Jodłowe drewno było przerażająco zimne, wręcz lodowate, jakby magiczne narzędzie wystraszyło się okoliczności zdarzeń. Przez chwilę myślała, że panuje nad sytuacją, ale to wrażenie wymknęło się z jej dłoni jak puchaty, spłoszony królik. Desperacja zaczynała kąsać jej stopy i śmiać się jej w twarz. Przeraziło cię dziecko, Eileen! Małe dziecko!
Mogła do niego po prostu podejść i spróbuj wyperswadować, by oddało jej różdżki, by poszło z nią, bo tutaj nie jest bezpiecznie. A teraz chłopiec poderwał się do biegu i zniknął za półokrągłym regałem. Coś jej mówiło, że powinna usiąść i płakać, bo ta sytuacja tylko na to zasługiwała, ale przecież nie mogła, do wszystkich paprociowych zarodników!
- Zaczekaj, proszę! – zawołała, od razu podejmując się biegu za nim, nie krzycząc jednak, tonując głos na tyle, by znów nie przestraszyć małego. Albo żeby nikogo do siebie nie ściągnąć. – Chcę wam pomóc – tobie i innym dzieciom, nie mam złych zamiarów, naprawdę! – nie miała, zaklęcie miało być zapobiegawcze. Jak cukierki na odporność. – Tu są niebezpieczne rośliny, zrobią ci krzywdę! Jeśli się zatrzymasz, pomogę ci się stąd wydostać, a potem razem pójdziemy po inne dzieci, które tu są. Obiecuję!
Biegła za nim, chwytając wzrokiem jego obecność, nie chcąc dotknąć regałów, żeby czasami nie posypały się za nią książki. Nie zwróciła uwagi na szkło, które najpewniej rozsypane było na ziemi i to całkiem możliwe, że był jej błąd. W głowie zaświtała jej ponownie mapa wyjść, którą zarejestrowała, gdy jeszcze była pod postacią kani. Wyszli południowym wyjściem, więc teraz musieli iść na północ, potem na zachód, by znaleźć się przy drzwiach, które były na północy. A trupie paszczki pewnie ani na chwilę nie przestały pylić.
Chciała go dogonić, chwycić za rękę i uspokoić, ale wiedziała, że nie mogła. Po pierwsze – widziała jego popis niekontrolowanej magii, nie chciała tym razem faktycznie stać się jej ofiarą; po drugie – jeśli miałby siłę, zacząłby się wyrywać, a to znów postawiłoby ją przed koniecznością pogoni za nim. A może…
- Expecto patronum – wyszeptała, sięgając myślami do tych szczęśliwych chwil, które spędziła razem z Herewardem przy starej chacie, kwaterze zakonu. Myśli objęły jej umysł, siłą mrużąc oczy. Miała nadzieję, że niedźwiedź przybierze jasną postać i zatrzyma przed drzwiami chłopca, uspokajając go, kusząc do siebie swoją świetlistą łuną ciepła i chwilowego szczęścia. Teraz miał być jej posłańcem i ochroną dla dziecka. Na strzelające figi, to musiało się udać.
Mogła do niego po prostu podejść i spróbuj wyperswadować, by oddało jej różdżki, by poszło z nią, bo tutaj nie jest bezpiecznie. A teraz chłopiec poderwał się do biegu i zniknął za półokrągłym regałem. Coś jej mówiło, że powinna usiąść i płakać, bo ta sytuacja tylko na to zasługiwała, ale przecież nie mogła, do wszystkich paprociowych zarodników!
- Zaczekaj, proszę! – zawołała, od razu podejmując się biegu za nim, nie krzycząc jednak, tonując głos na tyle, by znów nie przestraszyć małego. Albo żeby nikogo do siebie nie ściągnąć. – Chcę wam pomóc – tobie i innym dzieciom, nie mam złych zamiarów, naprawdę! – nie miała, zaklęcie miało być zapobiegawcze. Jak cukierki na odporność. – Tu są niebezpieczne rośliny, zrobią ci krzywdę! Jeśli się zatrzymasz, pomogę ci się stąd wydostać, a potem razem pójdziemy po inne dzieci, które tu są. Obiecuję!
Biegła za nim, chwytając wzrokiem jego obecność, nie chcąc dotknąć regałów, żeby czasami nie posypały się za nią książki. Nie zwróciła uwagi na szkło, które najpewniej rozsypane było na ziemi i to całkiem możliwe, że był jej błąd. W głowie zaświtała jej ponownie mapa wyjść, którą zarejestrowała, gdy jeszcze była pod postacią kani. Wyszli południowym wyjściem, więc teraz musieli iść na północ, potem na zachód, by znaleźć się przy drzwiach, które były na północy. A trupie paszczki pewnie ani na chwilę nie przestały pylić.
Chciała go dogonić, chwycić za rękę i uspokoić, ale wiedziała, że nie mogła. Po pierwsze – widziała jego popis niekontrolowanej magii, nie chciała tym razem faktycznie stać się jej ofiarą; po drugie – jeśli miałby siłę, zacząłby się wyrywać, a to znów postawiłoby ją przed koniecznością pogoni za nim. A może…
- Expecto patronum – wyszeptała, sięgając myślami do tych szczęśliwych chwil, które spędziła razem z Herewardem przy starej chacie, kwaterze zakonu. Myśli objęły jej umysł, siłą mrużąc oczy. Miała nadzieję, że niedźwiedź przybierze jasną postać i zatrzyma przed drzwiami chłopca, uspokajając go, kusząc do siebie swoją świetlistą łuną ciepła i chwilowego szczęścia. Teraz miał być jej posłańcem i ochroną dla dziecka. Na strzelające figi, to musiało się udać.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
The member 'Eileen Wilde' has done the following action : rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
Nie było chwili do stracenia. Nie teraz, ani nigdy, ale skoro jesteśmy w teraźniejszości, a przeszłość musimy jakoś przełknąć, to należy skoncentrować się właśnie na chwili obecnej. Uśmiecham się do Finnicka, który bierze klucz, obserwuję zmagania Just i Sama. Wszystko dzieje się zbyt gwałtownie, ale nie mam czasu na rozpamiętywanie tego. Tak, musimy uciekać. Wieść, że za ścianą jest Garrett, pozwala chociaż na chwilę odetchnąć z ulgą. Jeszcze zaraz znajdzie się Eileen, reszta dzieci i wrócimy wszyscy do domu. Tak. Wcale nie jestem smutna, wcale nie jestem spanikowana, wcale się nie boję. To tylko własne urojenia. To straszne, że w takich okolicznościach myślę o rodzicach, ale właśnie ich wspomnienie dodaje mi trochę więcej odwagi. Grunt, to utrzymać świstoklik, Lilkę i chłopców, dobiec do balkonu. To nasz cel, który musimy zrealizować.
Najpierw jednak przenoszę ostrożnie rudowłosą w docelowe miejsce. Być może dałabym radę ją ciągnąć, być może nawet unieść, gdybym się zaparła, ale tak jest szybciej. I nie muszę angażować w to obu rąk. I nie stracę panowania nad uczniami, a jeśli nawet, to szybciej będę w stanie ich wyłapać. I nie zmęczę się aż tak. Gdyby nie adrenalina, prawdopodobnie już dawno padłabym jak kawka.
- Biegniemy chłopcy. Ile sił w nogach - powtarzam za Samem i rzeczywiście zaczynam biec, upewniając się jednak, że nie biegnę w pojedynkę. Kazałam Lewisowi trzymać się mojej sukienki i Finnicka, musi więc się zatem udać. Bez nich na pewno się nie ruszam.
Niebezpieczeństwo zaś nadchodzi i wcale nie jestem pewna, czy jest ono za nami, za schodami. Równie dobrze może czaić się w miejscu, dokąd zmierzamy. Otwarty balkon wydaje się być dziwnym, ale nie zastanawiam się teraz nad tym.
- Salvio hexia - wypowiadam inkantację w ruchu, za nami, jak gdyby mogła nas skryć pod osłoną niewidzialności i kupić nam trochę czasu. Nie wiem czy to się uda, czy nie za dużo w tym emocji, szaleńczego tempa oraz wielu innych przymiotów, których wolałabym uniknąć, ale jeśli się nie uda, to nic takiego się nie stanie. A gdyby jednak bariera okazała się rzeczywista, moglibyśmy coś zyskać. Wiem przecież, że moje poprzednie zaklęcia są nietrwałe, a pościg może być już bardzo blisko. Podobno kto nie ryzykuje, ten nie ma. Podobno czasem trzeba zdać się na łut szczęścia. Nie wiem czy go przypadkiem nie wykorzystałam do cna, ale to nieważne. Trzeba uciekać, to jest priorytetem.
Najpierw jednak przenoszę ostrożnie rudowłosą w docelowe miejsce. Być może dałabym radę ją ciągnąć, być może nawet unieść, gdybym się zaparła, ale tak jest szybciej. I nie muszę angażować w to obu rąk. I nie stracę panowania nad uczniami, a jeśli nawet, to szybciej będę w stanie ich wyłapać. I nie zmęczę się aż tak. Gdyby nie adrenalina, prawdopodobnie już dawno padłabym jak kawka.
- Biegniemy chłopcy. Ile sił w nogach - powtarzam za Samem i rzeczywiście zaczynam biec, upewniając się jednak, że nie biegnę w pojedynkę. Kazałam Lewisowi trzymać się mojej sukienki i Finnicka, musi więc się zatem udać. Bez nich na pewno się nie ruszam.
Niebezpieczeństwo zaś nadchodzi i wcale nie jestem pewna, czy jest ono za nami, za schodami. Równie dobrze może czaić się w miejscu, dokąd zmierzamy. Otwarty balkon wydaje się być dziwnym, ale nie zastanawiam się teraz nad tym.
- Salvio hexia - wypowiadam inkantację w ruchu, za nami, jak gdyby mogła nas skryć pod osłoną niewidzialności i kupić nam trochę czasu. Nie wiem czy to się uda, czy nie za dużo w tym emocji, szaleńczego tempa oraz wielu innych przymiotów, których wolałabym uniknąć, ale jeśli się nie uda, to nic takiego się nie stanie. A gdyby jednak bariera okazała się rzeczywista, moglibyśmy coś zyskać. Wiem przecież, że moje poprzednie zaklęcia są nietrwałe, a pościg może być już bardzo blisko. Podobno kto nie ryzykuje, ten nie ma. Podobno czasem trzeba zdać się na łut szczęścia. Nie wiem czy go przypadkiem nie wykorzystałam do cna, ale to nieważne. Trzeba uciekać, to jest priorytetem.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Pomona Sprout' has done the following action : rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Nie wyszło, znowu, ale niby czego miałam się spodziewać? Co dziwne, znów nie potrafiłam zrozumieć, czemu świat stawia kolejne kroki, czemu wskazówki zegara odmierzają czas, jakby nie zmieniło się nic, podczas gdy zmieniło się wszystko. A nawet, kuriozalnie, czas zdawał mi się jednocześnie stać w miejscu i niebotycznie przyśpieszać.
Gubiłam się w rzeczywistości.
Słyszałam zaklęcie Samuela, widziałam Pomonę biegnącą w naszą stronę, dojrzałam znak przy zdobieniu zamka, który okazał się ten sam. Ciągle jednak z tyłu głowy dudniło mi jedno, krótkie pytanie: Po co? Pełne wielu zakończeń. Po co dalej próbować? Po co w ogóle wstawać następnego dnia? Wolałabym położyć się spać i więcej się nie obudzić – ale wiedziałam, że los nie będzie tak łaskawy. Po co się starać? Przecież i tak zawsze wszystko kończyło się nie tak, jak powinno. Po co myśleć? Skoro w niczym to nigdy nie pomagało. I w końcu: Po co czuć, skoro bolało to tak cholernie?
- Salvio Hexia – machinalnie powtórzyłam zaklęcie po Pomonie celując w pomieszczenie przy schodach, trochę niechlujnie wykonując gest ręką, wątpiąc, że w ogóle się uda, drewno mnie nie słuchało. Zresztą, sama nie potrafiłam już zrozumieć czy zależało mi choć trochę na tym, by się udało. Z jednej strony taka od zawsze byłam, troskliwa, podobno dobra, nienachalnie pomocna, z drugiej nie widziałam dłuższego sensu w podejmowaniu prób walki z rzeczywistością. Jedyną rzeczą pchająca mnie do przodu były przyzwyczajenia i machinalne zachowania. Nic więcej. Otępienie osiadło na mych barkach, owinęło się wokół mojej głowy. Gardło zdawało się przeraźliwie suche, ledwie zdolne do wypowiadania inkantacji zaklęć. Zerknęłam na klucz, wetknęłam go w drzwi przekręciłam i naciskając na klamkę pchnęłam drewniane wrota. Gdzieś w duszy tliła się lekka nadzieja, że może trafi mnie coś, co zabierze ból, albo przyniesie nowy pozwalając na chwilę zapomnieć o tym, który doskwierał mi teraz.
Który miał mi doskwierać już na zawsze.
Gubiłam się w rzeczywistości.
Słyszałam zaklęcie Samuela, widziałam Pomonę biegnącą w naszą stronę, dojrzałam znak przy zdobieniu zamka, który okazał się ten sam. Ciągle jednak z tyłu głowy dudniło mi jedno, krótkie pytanie: Po co? Pełne wielu zakończeń. Po co dalej próbować? Po co w ogóle wstawać następnego dnia? Wolałabym położyć się spać i więcej się nie obudzić – ale wiedziałam, że los nie będzie tak łaskawy. Po co się starać? Przecież i tak zawsze wszystko kończyło się nie tak, jak powinno. Po co myśleć? Skoro w niczym to nigdy nie pomagało. I w końcu: Po co czuć, skoro bolało to tak cholernie?
- Salvio Hexia – machinalnie powtórzyłam zaklęcie po Pomonie celując w pomieszczenie przy schodach, trochę niechlujnie wykonując gest ręką, wątpiąc, że w ogóle się uda, drewno mnie nie słuchało. Zresztą, sama nie potrafiłam już zrozumieć czy zależało mi choć trochę na tym, by się udało. Z jednej strony taka od zawsze byłam, troskliwa, podobno dobra, nienachalnie pomocna, z drugiej nie widziałam dłuższego sensu w podejmowaniu prób walki z rzeczywistością. Jedyną rzeczą pchająca mnie do przodu były przyzwyczajenia i machinalne zachowania. Nic więcej. Otępienie osiadło na mych barkach, owinęło się wokół mojej głowy. Gardło zdawało się przeraźliwie suche, ledwie zdolne do wypowiadania inkantacji zaklęć. Zerknęłam na klucz, wetknęłam go w drzwi przekręciłam i naciskając na klamkę pchnęłam drewniane wrota. Gdzieś w duszy tliła się lekka nadzieja, że może trafi mnie coś, co zabierze ból, albo przyniesie nowy pozwalając na chwilę zapomnieć o tym, który doskwierał mi teraz.
Który miał mi doskwierać już na zawsze.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Złota Wieża
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart