Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Gospoda pod Świńskim Łbem
Pokój gościnny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
Na mapie znajdują się miejsca ustawione wokół podłużnego stołu wstawionego do magicznie powiększonego pomieszczenia, kilka dostawionych krzesełek po stronie drzwi oraz dwa łóżka rozstawione wzdłuż przeciwległych, dłuższych ścian, które na stałe znajdowały się w pokoju gościnnym Świńskiego Łba, a na których zasiąść może do trzech osób. Prowadzący spotkanie zostali oznaczeni oddzielnie, natomiast dziwna numeracja jest ćwiczeniem na orientację w terenie.
Krzesełka zajęte:
1 - Adrien
4 - Bertie
5 - Florek
8 - Sophia
10 - Lucan
11 - Anthony
13 - Josephine
14 - Archibald
15 - Frances
16 - Pomona
17 - Justine
19 - Maxine
20 - Artur
21 - Jessa
25 - Åsbjørn
30 - Vera
31 - Roselyn
32 - Susanne
33 - Charlie
34 - Poppy
łóżko Loża 1
37 - Gabriel
38 - Ben
39 - Fred
łóżko Loża 2
40 - Sam
41 - Hannah
ośla ławka Krzesełka pod ścianą
36 - Kieran
35 - Jackie [bylobrzydkobedzieladnie]
Pokój gościnny
Niezbyt czysty, wąski i długi pokój z dwoma ustawionymi łóżkami pod ścianą i drewnianą ławą ciągnącą się przez niemalże całą jego długość. W powietrzu unosi się zapach kurzu, stęchlizny i rozlanego piwa. Przez niewielkie, zaklejone brudem okna prawie wcale nie wpada słońce. Jedynym źródłem światła są trzy zawieszone w powietrzu świece. Podłoga ugina się przy każdym kroku, swoim skrzypieniem przypominając ludzkie jęki. Z racji, że znajduje się na poddaszu, skosy sufitu znacząco utrudniają przemieszczanie się. Osoby, które liczą sobie więcej niż 170 centymetrów, muszą schylać głowy, by nie uderzać czołem w pełen pajęczyn sufit. Klucz do pokoju znajduje się u barmana, a ten wydaje go tylko osobom zaufanym.
Na mapie znajdują się miejsca ustawione wokół podłużnego stołu wstawionego do magicznie powiększonego pomieszczenia, kilka dostawionych krzesełek po stronie drzwi oraz dwa łóżka rozstawione wzdłuż przeciwległych, dłuższych ścian, które na stałe znajdowały się w pokoju gościnnym Świńskiego Łba, a na których zasiąść może do trzech osób. Prowadzący spotkanie zostali oznaczeni oddzielnie, natomiast dziwna numeracja jest ćwiczeniem na orientację w terenie.
Krzesełka zajęte:
1 - Adrien
4 - Bertie
5 - Florek
8 - Sophia
10 - Lucan
11 - Anthony
13 - Josephine
14 - Archibald
15 - Frances
16 - Pomona
17 - Justine
19 - Maxine
20 - Artur
21 - Jessa
25 - Åsbjørn
30 - Vera
31 - Roselyn
32 - Susanne
33 - Charlie
34 - Poppy
37 - Gabriel
38 - Ben
39 - Fred
40 - Sam
41 - Hannah
36 - Kieran
35 - Jackie [bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:01, w całości zmieniany 2 razy
Aldrich zawsze myślał o Szkocji z pewnym rozrzewnieniem. Szczególnie Hogsmeade pozostało w jego wspomnieniach pewnego rodzaju azylem, ostoją bezpieczeństwa. Kiedy więc udał się tam na swoje pierwsze spotkanie Zakonu, czuł się odrobinę nieswojo. Pod Świńskim Łbem był ostatnio tak dawno temu, że można równie dobrze uznać, że oglądał ponure wnętrze gospody po raz pierwszy. Uczucie, które towarzyszyło mu, gdy wchodził – uginając kark, by zmieścić się pod pochyłym sufitem – także było zupełnie nowe, wprowadzało go w stan napięcia, pewien rodzaj tremy. W Zakonie był dopiero od niedawna, niektórych – a podejrzewał, że nawet większości – członków organizacji jeszcze nie poznał, tym bardziej był więc wdzięczny za towarzystwo przybyłej wraz z nim Jessy. Niedawno widział się z kuzynką w zupełnie innych okolicznościach, rozmowy toczyły się swobodnie, leniwym torem. Na miejscu tej lekkości była teraz cisza, podenerwowanie jak przy pracy nad trudnym przypadkiem.
Miał nieco wątpliwości przed wyruszeniem na spotkanie Zakonu. Nic jeszcze nie zrobił dla organizacji, nie wiedział nawet dokładnie, jak kształtuje się jej struktura, lecz Sophia zaledwie przed kilkoma dniami zdołała przekonać go, że mimo wszystko warto się tam stawić. Dowiedzieć się więcej, ofiarować swoją chęć działania. Albo chociaż szacunek milczenia, na który dotąd, jak zorientował się, gdy poproszono o minutę ciszy, nie znalazł czasu. Zostawiwszy więc siostrzenicę z nową, lecz zaufaną opiekunką po kilku godzinach pracy wyrwanych z dnia jeszcze przed świtem, trafił pod Świński Łeb z kuzynką.
Wszedłszy do środka, rozejrzał się i po namyśle mruknął nieśmiało jakieś powitanie. Już w drzwiach zauważył siedzącego przy stole Floreana, któremu posłał bardziej poufały uśmiech. To dzięki niemu dołączył i był za tę możliwość nadal wdzięczny przyjacielowi. Wydawało mu się, jakby rozmowa między nimi odbyła się bardzo dawno temu. Codziennie działo się coś nowego, co zalegało w myślach tym ciężej, że Aldrich nie mógł znaleźć rozwiązania. Mógł tylko mieć nadzieję, że w gronie Zakonników jakoś się do niego zbliży.
Przy stole siedziała już także Sophia. Aldrich zajął miejsce niedaleko niej, obok Jessy, trzymając się blisko znajomych. W milczeniu, gdy wspominał chwile spędzone przy płonącym Ministerstwie, wraz ze zrozumieniem ogromu tragedii, wróciły do niego małe, lecz zakorzenione już w pamięci sceny bólu i paniki. Podniósł wzrok, gdy głosy zebranych zabrzmiały znowu. Uzdrowicieli jak na razie było przy stole niewielu. Aldrich wysłuchał tego, co do powiedzenia miał Archibald i po chwili sam zdecydował się wspomnieć o swoich doświadczeniach z pomocy rannym:
- Byłem jednym z wezwanych do ministerstwa. Kiedy dotarłem na miejsce, ogień już szalał, krótko potem coś wybuchło, pewnie sala świstoklików. Wielu ludzi, w tym poszkodowanych, rozrzuciło po całym Londynie, jeśli nie dalej. Ja i Jackie wylądowaliśmy na Piccadily. – spojrzał na aurorkę kątem oka. – Zaraz potem powietrze jakby zgęstniało, temperatura mocno spadła. Jakieś zaklęcie podziałało na Jackie, ale wyjątkowo, nic złego się nie stało. Nie mam pojęcia, skąd się wzięło. – trudno było mu określić, czy wtedy była to anomalia. Z automatu kojarzył je raczej z negatywnymi skutkami zaklęć, wspominając chociażby sine plamy na swoich rękach po rzuceniu zwykłego Paxo. Zamilkł potem, nie mogąc powiedzieć nic więcej o Ministerstwie. Będąc na co dzień w szpitalu nie wiedział o nim niemal nic. Dopiero teraz, gdy część departamentów przeniesiono do Munga być może będzie mógł się w czymś zorientować.
Kiedy taca do niego dotarła, podał ją dalej, nie mając nic pożytecznego przy sobie. W eliksiry zaopatrywał się u szpitalnych alchemików, nie mógł więc zaoferować Zakonowi nic poza wiedzą medyczną i sprawną różdżką.
Miejsce nr 16.
Miał nieco wątpliwości przed wyruszeniem na spotkanie Zakonu. Nic jeszcze nie zrobił dla organizacji, nie wiedział nawet dokładnie, jak kształtuje się jej struktura, lecz Sophia zaledwie przed kilkoma dniami zdołała przekonać go, że mimo wszystko warto się tam stawić. Dowiedzieć się więcej, ofiarować swoją chęć działania. Albo chociaż szacunek milczenia, na który dotąd, jak zorientował się, gdy poproszono o minutę ciszy, nie znalazł czasu. Zostawiwszy więc siostrzenicę z nową, lecz zaufaną opiekunką po kilku godzinach pracy wyrwanych z dnia jeszcze przed świtem, trafił pod Świński Łeb z kuzynką.
Wszedłszy do środka, rozejrzał się i po namyśle mruknął nieśmiało jakieś powitanie. Już w drzwiach zauważył siedzącego przy stole Floreana, któremu posłał bardziej poufały uśmiech. To dzięki niemu dołączył i był za tę możliwość nadal wdzięczny przyjacielowi. Wydawało mu się, jakby rozmowa między nimi odbyła się bardzo dawno temu. Codziennie działo się coś nowego, co zalegało w myślach tym ciężej, że Aldrich nie mógł znaleźć rozwiązania. Mógł tylko mieć nadzieję, że w gronie Zakonników jakoś się do niego zbliży.
Przy stole siedziała już także Sophia. Aldrich zajął miejsce niedaleko niej, obok Jessy, trzymając się blisko znajomych. W milczeniu, gdy wspominał chwile spędzone przy płonącym Ministerstwie, wraz ze zrozumieniem ogromu tragedii, wróciły do niego małe, lecz zakorzenione już w pamięci sceny bólu i paniki. Podniósł wzrok, gdy głosy zebranych zabrzmiały znowu. Uzdrowicieli jak na razie było przy stole niewielu. Aldrich wysłuchał tego, co do powiedzenia miał Archibald i po chwili sam zdecydował się wspomnieć o swoich doświadczeniach z pomocy rannym:
- Byłem jednym z wezwanych do ministerstwa. Kiedy dotarłem na miejsce, ogień już szalał, krótko potem coś wybuchło, pewnie sala świstoklików. Wielu ludzi, w tym poszkodowanych, rozrzuciło po całym Londynie, jeśli nie dalej. Ja i Jackie wylądowaliśmy na Piccadily. – spojrzał na aurorkę kątem oka. – Zaraz potem powietrze jakby zgęstniało, temperatura mocno spadła. Jakieś zaklęcie podziałało na Jackie, ale wyjątkowo, nic złego się nie stało. Nie mam pojęcia, skąd się wzięło. – trudno było mu określić, czy wtedy była to anomalia. Z automatu kojarzył je raczej z negatywnymi skutkami zaklęć, wspominając chociażby sine plamy na swoich rękach po rzuceniu zwykłego Paxo. Zamilkł potem, nie mogąc powiedzieć nic więcej o Ministerstwie. Będąc na co dzień w szpitalu nie wiedział o nim niemal nic. Dopiero teraz, gdy część departamentów przeniesiono do Munga być może będzie mógł się w czymś zorientować.
Kiedy taca do niego dotarła, podał ją dalej, nie mając nic pożytecznego przy sobie. W eliksiry zaopatrywał się u szpitalnych alchemików, nie mógł więc zaoferować Zakonowi nic poza wiedzą medyczną i sprawną różdżką.
Miejsce nr 16.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trwa wojna. Wydaje się, że jej nie widać kiedy żyje się wygodnie w swoim własnym świecie, ale ona istnieje. I trawi wszystko, co napotka na swojej drodze. Ledwie otrząsnęłyśmy się z jednego koszmaru, a już wpadłyśmy w następny. Nie mogę przestać o tym myśleć. Dobrze, że trwają już wakacje - nie muszę udawać przed uczniami, że wszystko jest dobrze. Lub że wszystko się ułoży. Coraz więcej zmartwień opatula nas swoim kokonem sprawiając, że życie i śmierć tak mocno się ze sobą ścierają. Wieść o śmierci kuzyna w Ministerstwie jest wieścią straszną, mrożącą krew w żyłach. Podobnie jak lista zaginionych oraz spopielony budynek w środku Londynu. Rodzice nie potrafią uwierzyć w ogrom tej tragedii, Rowan akurat wtedy pracowała - tak strasznie się bałam. I boję się nadal nie wiedząc jak odratować ten bałagan. Chaos, najczarniejszy z czarnych, przerażających oraz zastanawiających. Odnoszę wrażenie, że jest nas wciąż za mało, że możemy nie udźwignąć potęgi tych, którzy pragnęli zagłady znacznej części społeczeństwa. Śmierć mugoli, mugolaków i tych, którzy chcą ich chronić, pożary, mordy dokonane na jednorożcach - to wszystko jest więcej niż straszne. Czy posiadamy dostatecznie dużo siły do walki ze złem? Czy nasze starania mogą odnieść oczekiwany skutek? Wiele jest pytań, ale wiele z nich pozostaje bez odpowiedzi. Wierzę, że następne spotkanie Zakonu rozwieje nieco nasze obawy i nada poczynaniom konkretny kształt. Nie będziemy się przecież chować, musimy walczyć w obronie słabszych i idei, którym jesteśmy oddani. Tylko i aż tyle.
Piąty lipca pozornie jest dniem spokojnym. W milczeniu dbamy z mamą o szklarnie przy domu - każda z nas zafrapowana jest innym tematem. Ona na pewno wciąż myśli o zmarłym młodym Sproucie, ja nadal rozpamiętuję to, co było i za co muszę wziąć odpowiedzialność. Nauka, nauka i jeszcze raz nauka, to najważniejsze. Prace idą nam mozolnie, to nie jest nasz dzień. Po południu żegnam się z rodzicielką i wracam do Hogsmeade, co zajmuje mi dość sporo czasu. Ale tego pozostaje jeszcze na uraczenie opieką moich mieszkaniowych roślinek. Jem ostatnio niewiele i aż sama się sobie dziwię - wydaje mi się, że nieco schudłam. A może to tylko takie wrażenie? Nie zastanawiam się nad tym długo, bo nadchodzi wieczór, a wieczór zwiastuje termin spotkania. Ubrana w zwyczajną, ciemną szatę idę do gospody bez obawy, że będzie to podejrzane. Tu przecież mieszkam, gdzie indziej mam chodzić?
Od razu udaję się na samą górę i uśmiecham się lekko do przybyłych już czarodziejów.
- Cześć wszystkim - witam się i unoszę rękę w powitalnym geście. Nie ma czasu na wymianę uprzejmości, gdyż czas nas goni, a ilość spraw do omówienia jest naprawdę ogromna. Zasiadam więc między Eileen a Florkiem, którym posyłam kolejny uśmiech. Ten znika wraz z pojawieniem się tematu dotyczącego Ministerstwa. Cisza jaka wybrzmiewa przez kolejną minutę jest ciężka, niepokojąca i przygnębiająca. Trochę z ulgą przyjmuję jej koniec, chociaż imię Garretta wciąż pozostaje w moim umyśle. Gdzie się podziewa? Dlaczego nie daje znaku życia? To niemożliwe, że zginął. Przeżył odsiecz, przeżył Grindelwalda i sasabonsama, miałby teraz poddać się pożarowi, nawet jeśli w istocie był niezwykły jak to mówią teraz przy stole? Nie mogę w to uwierzyć. Nie chcę.
Kiedy dociera do mnie taca, oddaję całkiem spory zapas ingrediencji, jakie zdążyłam zachomikować. Sądzę, że w strukturze Zakonu mamy lepszych alchemików ode mnie, dlatego oddaję składniki bez żalu. Jedyne, czego żałuję, to że nie mam nic do powiedzenia na temat tragedii jaka dotknęła nasze społeczeństwo – nie było mnie tam.
Poproszębramkę krzesło nr 8!
Jestem chomikiem i oddaję:
1. kora drzewa Wiggen
2. krew jednorożca x2
3. skórka boomslanga x3
4. popiół feniksa x3
5. włosie akromantuli
6. kolec smoka
7. pnącze diabelskiego sidła x2
8. odłamki spadającej gwiazdy x2
9. figa abisyńska
10. piołun
11. róg dwurożca x2
12. mandragora
Piąty lipca pozornie jest dniem spokojnym. W milczeniu dbamy z mamą o szklarnie przy domu - każda z nas zafrapowana jest innym tematem. Ona na pewno wciąż myśli o zmarłym młodym Sproucie, ja nadal rozpamiętuję to, co było i za co muszę wziąć odpowiedzialność. Nauka, nauka i jeszcze raz nauka, to najważniejsze. Prace idą nam mozolnie, to nie jest nasz dzień. Po południu żegnam się z rodzicielką i wracam do Hogsmeade, co zajmuje mi dość sporo czasu. Ale tego pozostaje jeszcze na uraczenie opieką moich mieszkaniowych roślinek. Jem ostatnio niewiele i aż sama się sobie dziwię - wydaje mi się, że nieco schudłam. A może to tylko takie wrażenie? Nie zastanawiam się nad tym długo, bo nadchodzi wieczór, a wieczór zwiastuje termin spotkania. Ubrana w zwyczajną, ciemną szatę idę do gospody bez obawy, że będzie to podejrzane. Tu przecież mieszkam, gdzie indziej mam chodzić?
Od razu udaję się na samą górę i uśmiecham się lekko do przybyłych już czarodziejów.
- Cześć wszystkim - witam się i unoszę rękę w powitalnym geście. Nie ma czasu na wymianę uprzejmości, gdyż czas nas goni, a ilość spraw do omówienia jest naprawdę ogromna. Zasiadam więc między Eileen a Florkiem, którym posyłam kolejny uśmiech. Ten znika wraz z pojawieniem się tematu dotyczącego Ministerstwa. Cisza jaka wybrzmiewa przez kolejną minutę jest ciężka, niepokojąca i przygnębiająca. Trochę z ulgą przyjmuję jej koniec, chociaż imię Garretta wciąż pozostaje w moim umyśle. Gdzie się podziewa? Dlaczego nie daje znaku życia? To niemożliwe, że zginął. Przeżył odsiecz, przeżył Grindelwalda i sasabonsama, miałby teraz poddać się pożarowi, nawet jeśli w istocie był niezwykły jak to mówią teraz przy stole? Nie mogę w to uwierzyć. Nie chcę.
Kiedy dociera do mnie taca, oddaję całkiem spory zapas ingrediencji, jakie zdążyłam zachomikować. Sądzę, że w strukturze Zakonu mamy lepszych alchemików ode mnie, dlatego oddaję składniki bez żalu. Jedyne, czego żałuję, to że nie mam nic do powiedzenia na temat tragedii jaka dotknęła nasze społeczeństwo – nie było mnie tam.
Poproszę
Jestem chomikiem i oddaję:
1. kora drzewa Wiggen
2. krew jednorożca x2
3. skórka boomslanga x3
4. popiół feniksa x3
5. włosie akromantuli
6. kolec smoka
7. pnącze diabelskiego sidła x2
8. odłamki spadającej gwiazdy x2
9. figa abisyńska
10. piołun
11. róg dwurożca x2
12. mandragora
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dziwnie było jej z myślą, że na następne spotkanie Zakonu nie przybędzie już z Pokątnej. Będzie w Hogsmeade znacznie częściej, magiczna wioska znajdzie się w promieniu półgodzinnej przechadzki. Wróci do Hogwartu, chociaż nawet magiczna szkoła nie mogła się już ustrzec przed skutkami tego, co działo się w Londynie. Już kiedy wpadła tam ostatnio, by dopełnić kolejnych formalności przed jej oficjalnym zatrudnieniem, wszystko było inaczej. Wakacyjna atmosfera szkoły stała się poważniejsza, ociężała. Hogwart brał po prostu na swoje barki część kłopotów magicznego świata, którego był przecież nieodłączną częścią. Był im wszystkim coś winien, bo chociaż sprawdzał się już doskonale jako strażnica dobrych wspomnień i zaufany opiekun ich dzieci, historia dała im już dowód, że nie jest tak nietykalny, jak by tego chcieli. Chociaż nie będzie już w Londynie codziennie i życie jej potoczy się trochę innym torem, Frances musiała pamiętać o perspektywie Zakonu i to przez nią postrzegać zdarzenia. Gdyby nie poświęcenie i obietnica złożona przy dołączaniu do grupy oporu, mogłaby osiąść w szkole, spełniwszy swoje największe marzenie i izolować się od reszty świata, dalej uciekać. Rzeczywistość nie pozwalała jej na to jednak, zmuszając do dalszego działania.
Do Gospody Pod Świńskim Łbem dotarła, gdy w pokoju gościnnym toczyły się już rozmowy. Przemknęła przez uchylone drzwi akurat, gdy zapadła cisza, a w głowach wszystkich zebranych pojawiła się jedna wspólna myśl o ofiarach pożaru. Frances wślizgnęła się na wolne miejsce przy stole, starając się nie hałasować w jednej z nielicznych chwil przeznaczonych po prostu na żałobę. Wielokrotnie czytała listy zaginionych, obserwowała, jak stają się coraz dłuższe – bezstronni świadkowie ludzkiej bezsilności wobec siły żywiołu. Wśród ofiar była także jakaś kobieta nazwiskiem Montgomery; widok własnego nazwiska na liście irracjonalnie wzbudził w niej niepokój. Frances nie miała krewnych po magicznej stronie, w tym sensie na zawsze miała pozostać tu sama i niejako obca. Mimo to poszła raz pod spalony gmach Ministerstwa, by złożyć pod nim kwiaty ku pamięci ofiar; mogła tylko wyobrażać sobie, jakiego ciężaru próbują pozbyć się wraz z bukietami przewiązanymi czarną wstążką krewni tragicznie zmarłych. Do stracenia miała wszak przyjaciół zdobytych własnym wysiłkiem, relacje, które mimo jej sentymentów słabły wobec braku czasu na podbudowywanie międzyludzkich więzi. Ukrytym błogosławieństwem były trudne czasy, w których ludzie zjednoczeni jakąś słuszną ideą chętniej do siebie lgnęli.
Między Zakonnikami Frances widziała nowe twarze zarówno jak te, za którymi zdążyła się już porządnie stęsknić i te widywane codziennie, choćby na Pokątnej. Usiadłszy na krześle naprzeciwko Floreana, miała na widoku także Eileen i Pomonę, którym posłała krzepiący uśmiech. Sięgnęła też przez stół, by uścisnąć rękę Billy’ego siedzącego u boku jej sąsiada z Pokątnej. I wcale, absolutnie, nie zagapiła się na Benjamina (ach, ta siła starego przyzwyczajenia) na długo po tym, jak Wright skończył mówić. Frania przysłuchiwała się wymienianym przy stole uwagom, próbując jakoś strawić ostateczność wyroku wydanego na ich świat ponurymi słowami Herewarda. Wojna jednak się zaczęła, a pokój ją poprzedzający trwał tak krótko, że Frances dałaby się przekonać, że wcale nie nastał, a konflikt jątrzący się w magicznym świecie po prostu rozbuchał się na nowo po krótkim okresie uśpienia, nawet jeśli pod inną postacią.
Słuchała cierpliwie, chcąc jak najwięcej wynieść z przekazywanych im wieści, skoro nie mogła sama nic do nich dodać. Nie ofiarowała też nic na tacę zapełnioną składnikami alchemicznymi – nie wzięła ze sobą nic poza różdżką, bo i też jej dom był zapełniony książkami, nie ingrediencjami.
krzesło nr 19
Do Gospody Pod Świńskim Łbem dotarła, gdy w pokoju gościnnym toczyły się już rozmowy. Przemknęła przez uchylone drzwi akurat, gdy zapadła cisza, a w głowach wszystkich zebranych pojawiła się jedna wspólna myśl o ofiarach pożaru. Frances wślizgnęła się na wolne miejsce przy stole, starając się nie hałasować w jednej z nielicznych chwil przeznaczonych po prostu na żałobę. Wielokrotnie czytała listy zaginionych, obserwowała, jak stają się coraz dłuższe – bezstronni świadkowie ludzkiej bezsilności wobec siły żywiołu. Wśród ofiar była także jakaś kobieta nazwiskiem Montgomery; widok własnego nazwiska na liście irracjonalnie wzbudził w niej niepokój. Frances nie miała krewnych po magicznej stronie, w tym sensie na zawsze miała pozostać tu sama i niejako obca. Mimo to poszła raz pod spalony gmach Ministerstwa, by złożyć pod nim kwiaty ku pamięci ofiar; mogła tylko wyobrażać sobie, jakiego ciężaru próbują pozbyć się wraz z bukietami przewiązanymi czarną wstążką krewni tragicznie zmarłych. Do stracenia miała wszak przyjaciół zdobytych własnym wysiłkiem, relacje, które mimo jej sentymentów słabły wobec braku czasu na podbudowywanie międzyludzkich więzi. Ukrytym błogosławieństwem były trudne czasy, w których ludzie zjednoczeni jakąś słuszną ideą chętniej do siebie lgnęli.
Między Zakonnikami Frances widziała nowe twarze zarówno jak te, za którymi zdążyła się już porządnie stęsknić i te widywane codziennie, choćby na Pokątnej. Usiadłszy na krześle naprzeciwko Floreana, miała na widoku także Eileen i Pomonę, którym posłała krzepiący uśmiech. Sięgnęła też przez stół, by uścisnąć rękę Billy’ego siedzącego u boku jej sąsiada z Pokątnej. I wcale, absolutnie, nie zagapiła się na Benjamina (ach, ta siła starego przyzwyczajenia) na długo po tym, jak Wright skończył mówić. Frania przysłuchiwała się wymienianym przy stole uwagom, próbując jakoś strawić ostateczność wyroku wydanego na ich świat ponurymi słowami Herewarda. Wojna jednak się zaczęła, a pokój ją poprzedzający trwał tak krótko, że Frances dałaby się przekonać, że wcale nie nastał, a konflikt jątrzący się w magicznym świecie po prostu rozbuchał się na nowo po krótkim okresie uśpienia, nawet jeśli pod inną postacią.
Słuchała cierpliwie, chcąc jak najwięcej wynieść z przekazywanych im wieści, skoro nie mogła sama nic do nich dodać. Nie ofiarowała też nic na tacę zapełnioną składnikami alchemicznymi – nie wzięła ze sobą nic poza różdżką, bo i też jej dom był zapełniony książkami, nie ingrediencjami.
krzesło nr 19
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Było mu smutno. I nie chodziło o spotkanie zakonu, chociaż wzbudzało ono pewne obawy profesora. Problem leżał gdzie indziej. Odkąd szkoła opustoszała z dzieci, a zaludniła się pracownikami Ministerstwa Magii, Jayden czuł się nieswojo. Za każdym razem gdy chociażby przechodził przez błonia lub wchodził do Zakazanego Lasu, sprawdzano jego tożsamość. Non stop jakby kiedyś komuś wpadło do głowy, by wypić eliksir wielosokowy z jego włosami... Śmieszne. Ale męczący pracownicy nie dawali za wygraną i urządzili sobie z Hogwartu własną fortecę, zamykając niektóre z jego terenów do tylko sobie znanej procedury. Niekiedy Vane siadał na wzgórzu, z którego mógł widzieć zamek - tak jakby nic się nie zmieniło, a małe mrówki z daleka były studentami, a nie dorosłymi ludźmi. Tęsknił mimo że minęło dopiero kilka dni, ale nie podobało mu się to, że został odizolowany od tego, co działo się w szkole - chciałby przynajmniej w spokoju dotrzeć do Wieży Astronomicznej uprzednio przechodząc przez znane sobie korytarze. Jednak nawet to mu odebrano, traktując go jak intruza za każdym razem jak tylko się pojawiał w okolicy. Nie widywał się z resztą personelu - unikali go? Jedynie list od Eileen sprawił, że ktoś jeszcze pamiętał o tym, że przecież po zakończeniu roku nie stawali się dla siebie obcymi ludźmi. Przecież nie o to w tym chodziło czy pominął jakieś spotkanie na ten temat? Gdy dostał wiadomość o zlocie Zakonu Feniksa, strapił się, mając w pamięci przebiegi i finał ostatniego. Kiedy to było? Dwa miesiące temu? Ledwo pamiętał datę, ale to, co się działo już tak. Twarde, brutalne słowa uderzały go prosto w rozemocjonowane, pragnące dobra serce, a nie trzeba było być geniuszem, by dostrzec jakie było to dla niego trudne. Wychodząc ze swojego mieszkania, miał jeszcze jakieś trzy minuty przed rozpoczęciem spotkania - mieszkanie w tym samym miejscu, gdzie odbywały się wizytacje było bardzo wygodne. Idąc ulicami, rozglądał się jeszcze gdzieś za Pomoną, ale jej nie dostrzegł. Możliwe że już tam była. Przed wejściem do gospody zauważył jednak znajomą sylwetkę. - Cyrus! - rzucił na powitanie, głośniej niż wypadało profesorowi, ale nie przejmował się. Zamiast tego podbiegł do przyjaciela, widząc, że nie pomylił się w swojej ocenie mimo że mgła utrudniała widoczność. - Jak dobrze, że cię widzę! Dostałem list od dziadka a propos twojego meteorytu. Wybacz, że tak późno, ale... - uśmiechnął się przepraszająco, doskonale wiedząc, że Snape miał dużo na głowie, ale nic nie stało na przeszkodzie, by teraz skorzystać z okazji i od razu z nim pomówić. Kiedy ostatnio się widzieli? Zdawało się, że ślub Bartiusów był całe wieki temu. Ministerstwo wciąż znajdowało się wtedy w Londynie, a świat nie oszalał aż tak bardzo jak można byłoby przypuszczać. Zauważył, że obok była jakaś blondynka, więc rzucił jej krótkie przywitanie i kontynuował temat. Wspólnie przekroczyli próg gospody i skierowali się na pięterko, gdzie czekało go schylanie się przez następne kilkadziesiąt minut - w końcu pamiętał, że uderzył się w głowę na wejściu z powodu niskiego stropu. Nie przerywał w tym czasie swojej wypowiedzi o astronomii, a gdy otworzyli drzwi do pokoju gościnnego akurat mówił o drodze, którą musiał przeżyć meteoryt Cyrusa, by w końcu uderzyć w ziemię. - ...I ja ci mówię. Musimy koniecznie jeszcze o tym podyskutować - oznajmił, klepiąc Snape'a po ramieniu, po czym przeniósł uwagę na zgromadzonych. Zamachał do Eileen, mając nadzieję, że po spotkaniu uda im się zamienić parę słów. Na szczęście nie musiał schylać się przez całą godzinę, widząc stół i siedzonka. Złapał jeden z taboretów i w tym samym czasie wspólnie z Cyrusem obsiedli Bena z dwóch stron. Jayden przekazał przyjacielowi na stole kilka kartek, posyłając mu wymowne spojrzenie - wiedział, co to znaczy. Czekając na resztę, stukał palcami w blat, nucąc pod nosem tylko sobie znaną melodię z jego kolekcji bałkańskich rytmów, które czekały na niego jako skupisko płyt. Ostatnio znów odnalazł w nich ukojenie, a obserwowanie nieba nocą na dachu kamienicy, w której mieszkał przy dźwiękach muzyki było wspaniałym przeżyciem i przypominało mu o dawnych czasach, gdy nikt nie musiał się martwić o wojnę, ofiary, utratę bliskich... Ale czy to nie czyniło z każdego poświęcenia czynów heroicznych i wartych wspominania? A ich bohaterów mitami? Nie wiedział, że nigdy nie ujrzeć już dwóch znajomych sobie twarzy, które były mu drogie. Dlatego słysząc nazwisko Mulciber, podniósł głowę i spojrzał na siedzącego obok Benjamina. O kim mówił? Jakimś kuzynie Jaydena? Zaraz jednak Wright dorzucił nazwisko samego profesora. Vane'owi zakręciło się lekko w głowie, bo już nie wiedział czy był na dobrym spotkaniu. Uderzano jego rodziną z boku na bok i nawet jak dalszą to wciąż rodziną. Otworzył szerzej oczy jakby próbował zrozumieć, ale nie odezwał się, mimo że raz po raz otwierał i zamykał usta jak ryba łykająca wodę. Patrzył na wędrującą szaleńczo tackę, ale nie dodał nic od siebie. Nie zabrał niczego z domu - gdyby wiedział to może by i przyniósł. Teraz było za późno. A rzucanie accio raczej nie spodobałoby się towarzystwu. Mimo wszystko lecące ingrediencje byłyby całkiem zabawnym widokiem... I na pewno przydałoby się nieco rozluźnienia w tej grobowej atmosferze. JD wcale nie twierdził, że nie był to czas na smutki - wojna już trwała od dawna, a jeśli ktoś w to wątpił to może powinien wyjść na ulice i sam się przekonać. Po kolei każdy zabierał głos w celu zaznajomienia reszty z potencjalnym stanem rzeczy, jednak Vane nie miał nic do dodania. Nie pracował w Ministerstwie, nie znał szefa aurorów. Wolnym ruchem zaczął kreślić linie na kartce leżącej przed nim, wsłuchując się w to, co padało nad stołem.
|moszczę się na 12! i zajmuję 5 wolnych miejsc
[bylobrzydkobedzieladnie]
|moszczę się na 12! i zajmuję 5 wolnych miejsc
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 08.08.19 13:06, w całości zmieniany 1 raz
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Piąty lipca nie był dniem, który nie sprzyjał Cyrusowi w całej swojej rozciągłości. Zaczęło się do przeprowadzki. Nie jego, rzecz jasna - do kamienicy, którą Snape zamieszkiwał, wprowadził się nowy mężczyzna. Młody, tak jak on zapalony alchemik. Z początku panowie odnaleźli wspólny język i naprawdę mugolak miał się wreszcie do kogo odezwać. Niestety później to była już tylko katastrofa. Spał sobie w najlepsze w niezwykle wygodnym łóżku, gdy zbudziło go uporczywe kapanie. Na nos. Nos ten wkrótce zaczął swędzieć, jednakże drapanie go nie poprawiło sytuacji czarodzieja. Zdenerwowany podniósł głowę i przetarł oczy. To, co ujrzał, wprawiło do w niemałe zdumienia. Cała podłoga zalana została niezidentyfikowaną, różową substancją rozlewającą się już powoli na korytarz. Cyrus wstał jak oparzony, stojąc bosymi nogami na łóżku - i wtedy to się wydarzyło. Nagle sufit spadł mu na głowę - tyle szczęścia w tym nieszczęściu, że deski były na tyle rozmoknięte od nieznanej mu substancji, że uderzenie nie było aż tak bolesne. Niestety tego samego nie mógł powiedzieć o zalanym, zdezelowanym łóżku. I swędzącej skórze, już nie tylko na nosie, lecz na całej twarzy. Snape chwycił się za włosy chcąc je sobie rwać z głowy nad pobojowiskiem, jakie obudziło go po południu. Tak, spał tak długo.
Wybiegł niczym opętany z pokoju i zaliczył przepiękny upadek przez śliską powierzchnię - obił sobie lewe biodro oraz nogę. Klnąc już na wszystko, co istniało na ziemi zamierzał nawrzeszczeć na sąsiada z góry, lecz ten próbował go ubiec. Alchemik ledwie otworzył drzwi, a przed nimi stał już skruszony młodzieniec. Przepraszał go za powódź, to wypadek przy pracy. Niesamowite, nawet on, Cyrus, nigdy nie miał podobnych problemów z alchemią. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, mały terrorysta padłby trupem na klatce schodowej. Wtedy na pewno zamknęliby mugolaka - nie tylko za samo istnienie, lecz również za mordowanie zacnych czarodziei tego magicznego świata. Na domiar złego okazało się, że łapserdak nie miał pieniędzy na pokrycie wyrządzonych strat. To koszmar, istny koszmar. Snape'a swędziało całe ciało, sypialnia była w ruinie, a na domiar złego dopiero pod wieczór przypomniał sobie o spotkaniu Zakonu Feniksa. Na ostatnim nie mógł być - na to powinien się zjawić. Zdenerwowany zamknął czarodziejowi drzwi przed nosem, wyszorował się druciakiem prawie do krwi, chcąc zmyć z siebie różowawe zabarwienie oraz nieznośny aromat… goździków? Tak, to na pewno były goździki. Wylanie na siebie litr wody kolońskiej nie przyniosło zadowalającego efektu, wręcz przeciwnie - cuchnął jeszcze mocniej. Rozważał już pozostanie w domu płacząc nad urwanym sufitem - na szczęście udało się sprzątnąć eliksirową maź - oraz zepsutym łóżkiem, lecz wziął się w garść i wyszedł wreszcie z domu.
Podróż do Hogsmeade była drogą przez mękę. Nieudany wywar, który polecał mu na głowę, napuszył włosy biednego Cyrusa i każdy jeden włos sterczał mu w inną stronę - domowe sposoby nie działały na nieujarzmione, naelektryzowane włosy. Nałożył kaptur na głowę i tak oto zamierzał siedzieć przy stole. Dostrzegłszy przy wejściu Jay'a, a potem Leanne, uśmiechnął się kwaśno. Oczywiście, że mogło być gorzej. Przedstawił ich sobie.
- Ani słowa na temat mojego wyglądu oraz zapachu - zastrzegł od razu obojgu. Przepuścił Tonks w drzwiach, tym samym słuchając rewelacji Vane'a. Cóż, Snape był myślami gdzie indziej, lecz starał się zanotować w pamięci każde słowo astronoma, zdarzało mu się nawet dodać coś od siebie. - Dobry wieczór - przywitał się ze wszystkimi ogólnikowo, po czym zasiadł po drugiej stronie Bena. Również wyłożył kilka karteczek na blat i najpierw pozwolił porwać się doniosłej ciszy, następnie wsłuchiwał się w poruszane tematy. Żałował, że nie mógł do żadnego dołączyć, chociaż to akurat dobrze - tak istniała szansa, że nikt go nie zauważy. Ingrediencji nie zamierzał oddawać, były mu potrzebne do eliksirów, dlatego podał tackę dalej. I znów się podrapał, tym razem po szyi.
Krzesło numer 14.
Wybiegł niczym opętany z pokoju i zaliczył przepiękny upadek przez śliską powierzchnię - obił sobie lewe biodro oraz nogę. Klnąc już na wszystko, co istniało na ziemi zamierzał nawrzeszczeć na sąsiada z góry, lecz ten próbował go ubiec. Alchemik ledwie otworzył drzwi, a przed nimi stał już skruszony młodzieniec. Przepraszał go za powódź, to wypadek przy pracy. Niesamowite, nawet on, Cyrus, nigdy nie miał podobnych problemów z alchemią. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, mały terrorysta padłby trupem na klatce schodowej. Wtedy na pewno zamknęliby mugolaka - nie tylko za samo istnienie, lecz również za mordowanie zacnych czarodziei tego magicznego świata. Na domiar złego okazało się, że łapserdak nie miał pieniędzy na pokrycie wyrządzonych strat. To koszmar, istny koszmar. Snape'a swędziało całe ciało, sypialnia była w ruinie, a na domiar złego dopiero pod wieczór przypomniał sobie o spotkaniu Zakonu Feniksa. Na ostatnim nie mógł być - na to powinien się zjawić. Zdenerwowany zamknął czarodziejowi drzwi przed nosem, wyszorował się druciakiem prawie do krwi, chcąc zmyć z siebie różowawe zabarwienie oraz nieznośny aromat… goździków? Tak, to na pewno były goździki. Wylanie na siebie litr wody kolońskiej nie przyniosło zadowalającego efektu, wręcz przeciwnie - cuchnął jeszcze mocniej. Rozważał już pozostanie w domu płacząc nad urwanym sufitem - na szczęście udało się sprzątnąć eliksirową maź - oraz zepsutym łóżkiem, lecz wziął się w garść i wyszedł wreszcie z domu.
Podróż do Hogsmeade była drogą przez mękę. Nieudany wywar, który polecał mu na głowę, napuszył włosy biednego Cyrusa i każdy jeden włos sterczał mu w inną stronę - domowe sposoby nie działały na nieujarzmione, naelektryzowane włosy. Nałożył kaptur na głowę i tak oto zamierzał siedzieć przy stole. Dostrzegłszy przy wejściu Jay'a, a potem Leanne, uśmiechnął się kwaśno. Oczywiście, że mogło być gorzej. Przedstawił ich sobie.
- Ani słowa na temat mojego wyglądu oraz zapachu - zastrzegł od razu obojgu. Przepuścił Tonks w drzwiach, tym samym słuchając rewelacji Vane'a. Cóż, Snape był myślami gdzie indziej, lecz starał się zanotować w pamięci każde słowo astronoma, zdarzało mu się nawet dodać coś od siebie. - Dobry wieczór - przywitał się ze wszystkimi ogólnikowo, po czym zasiadł po drugiej stronie Bena. Również wyłożył kilka karteczek na blat i najpierw pozwolił porwać się doniosłej ciszy, następnie wsłuchiwał się w poruszane tematy. Żałował, że nie mógł do żadnego dołączyć, chociaż to akurat dobrze - tak istniała szansa, że nikt go nie zauważy. Ingrediencji nie zamierzał oddawać, były mu potrzebne do eliksirów, dlatego podał tackę dalej. I znów się podrapał, tym razem po szyi.
Krzesło numer 14.
Love ain't simple
Promise me no promises
Promise me no promises
Cyrus Snape
Zawód : Alchemik
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I wish
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wieści na temat niedawnej pożogi w Ministerstwie Magii niemal przyprawiły Susanne o atak paniki. Nie była na to gotowa - wszędzie rozprawiano o ogniu, jego potędze, sile zniszczenia a wspomnienia rozbudzały się przez to momentalnie. Nocom było daleko od wytchnienia, strach przychodził nim się oglądała. Nie mówiła o tym nikomu, lecz nie potrafiła zasnąć bez białego światła na końcu różdżki, wywołanego drżącym Lumos - trudno było jej określić, czy bardziej boi się ciemności, czy tego niepozornego płomyka świecy, który w snach zmieniał się w Szatańską Pożogę gnającą usilnie za jej bliskimi; na domiar złego, w tych snach jej rodzina - dziadkowie oraz rodzice - wciąż byli żywi i przeżywali koszmar śmierci na nowo. Nie mogła im pomóc, nie mogła pomóc nikomu. Za pierwszym razem obudziła się z krzykiem, z czasem jednak umysł zaczynał przywykać do tego, że koszmar nie odpuści łatwo, lecz jest tylko męczącą marą. Mogła wyobrazić sobie, co czuli poszkodowani oraz obecni podczas pożaru Ministerstwa. Przyrównywała te wyobrażenia do swoich własnych wspomnień, widziała przecież jak ogień trawił dom, a ona nie mogła zrobić nic by temu zapobiec i uratować bliskich. Bała się tego spotkania, spodziewając się złych wieści oraz dyskusji na temat pożaru, lecz odetchnęła głęboko i opuściła swój pokój, udając się z Bertiem do Błędnego Rycerza, mającego stanowić dzisiejszy środek transportu. W torbie miała parę rzeczy, które planowała zostawić do wykorzystania Zakonowi.
Przekraczając prób rozejrzała się po ciasnym pomieszczeniu, odnajdując znajome sylwetki wśród przybyłych i witając się z nimi, w towarzystwie bladego uśmiechu na smutnej twarzy. Usiadła obok Bertiego, czekając na rozpoczęcie spotkania a później milczała, słuchając tylko relacji tych, którzy byli na miejscu podczas tragedii. Zaciskała pięści na swojej czarnej spódnicy, chowając wyraz zdenerwowania pod stołem. Starała się ze spokojem przyjąć relacje, ale długa lista ofiar - znajomych i nieznajomych - wciąż głośno rozbrzmiewała w jej głowie, tylko wzmagając w niej samej potrzebę zwiększenia starań. Chciała wpłynąć na sytuację, ale ponad przemożnym pragnieniem rozsądek podpowiadał, że póki co może tylko wykonywać polecenia starszych i mądrzejszy od siebie. Jej różdżka była na ich zawołanie jej serce pozostawało oddane idei zakonu Feniksa - nie musiała być wyjątkowa, pragnęła być tylko przydatna. Odezwała się dopiero po jakimś czasie.
- Czy wiemy coś o więcej o problemach ze środkami komunikacji, skąd się wzięły? Czy to jego sprawka? Albo to przez spalenie gmachu Ministerstwa? To podejrzane, że wraz z pożarem szwankują kominki, a o teleportacji można pomarzyć - może miała zbyt mało informacji i pominęła coś oczywistego, czytając wydania Proroka, lecz zebranie Zakonu było najlepszym miejscem do nadrobienia takich szczegółów.
Spojrzała na tacę wędrującą wokół, ale nie miała ochoty sięgać do niej, gdy była daleko - jakimś cudem przegapiła pierwsze koło - prawdopodobnie przez całe to zdenerwowanie. Postanowiła wyłożyć swoje darki nieco później - mieli przecież całe spotkanie. Z nadzieją zerknęła jednak na Herewarda, mistrza transmutacji, mówiącego o zakonowym hipogryfie. Prawdę powiedziawszy, uwierzyła w jego słowa i dopiero reakcje pozostałych uświadomiły jej, że był to jedynie żart. Szkoda, mogłaby zajmować się nim razem z Julką, której zapewne zostałby powierzony. Nie sądziła, by ktokolwiek z organizacji nadawał się do tego lepiej niż ona, o czym swoją drogą chciała ją poinformować, z jakiegoś powodu uznając te słowa za bardzo ważne.
| miejsce nr 21
Przekraczając prób rozejrzała się po ciasnym pomieszczeniu, odnajdując znajome sylwetki wśród przybyłych i witając się z nimi, w towarzystwie bladego uśmiechu na smutnej twarzy. Usiadła obok Bertiego, czekając na rozpoczęcie spotkania a później milczała, słuchając tylko relacji tych, którzy byli na miejscu podczas tragedii. Zaciskała pięści na swojej czarnej spódnicy, chowając wyraz zdenerwowania pod stołem. Starała się ze spokojem przyjąć relacje, ale długa lista ofiar - znajomych i nieznajomych - wciąż głośno rozbrzmiewała w jej głowie, tylko wzmagając w niej samej potrzebę zwiększenia starań. Chciała wpłynąć na sytuację, ale ponad przemożnym pragnieniem rozsądek podpowiadał, że póki co może tylko wykonywać polecenia starszych i mądrzejszy od siebie. Jej różdżka była na ich zawołanie jej serce pozostawało oddane idei zakonu Feniksa - nie musiała być wyjątkowa, pragnęła być tylko przydatna. Odezwała się dopiero po jakimś czasie.
- Czy wiemy coś o więcej o problemach ze środkami komunikacji, skąd się wzięły? Czy to jego sprawka? Albo to przez spalenie gmachu Ministerstwa? To podejrzane, że wraz z pożarem szwankują kominki, a o teleportacji można pomarzyć - może miała zbyt mało informacji i pominęła coś oczywistego, czytając wydania Proroka, lecz zebranie Zakonu było najlepszym miejscem do nadrobienia takich szczegółów.
Spojrzała na tacę wędrującą wokół, ale nie miała ochoty sięgać do niej, gdy była daleko - jakimś cudem przegapiła pierwsze koło - prawdopodobnie przez całe to zdenerwowanie. Postanowiła wyłożyć swoje darki nieco później - mieli przecież całe spotkanie. Z nadzieją zerknęła jednak na Herewarda, mistrza transmutacji, mówiącego o zakonowym hipogryfie. Prawdę powiedziawszy, uwierzyła w jego słowa i dopiero reakcje pozostałych uświadomiły jej, że był to jedynie żart. Szkoda, mogłaby zajmować się nim razem z Julką, której zapewne zostałby powierzony. Nie sądziła, by ktokolwiek z organizacji nadawał się do tego lepiej niż ona, o czym swoją drogą chciała ją poinformować, z jakiegoś powodu uznając te słowa za bardzo ważne.
| miejsce nr 21
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Moje pierwsze spotkanie Zakonu – zaskakująco dla mnie – przyjęłam na chłodno i bez większej ekscytacji, kiedy tak naprawdę nie wiedziałam co mnie czeka a dostanie się do Hogsmeade graniczyło z cudem. Koniec końców, po wielu kombinacjach, na miejscu zjawiłam się punktualnie, przed wejściem do gospody napotykając na Cyrusa i nieznajomego mężczyznę, jednak to Snape przykuł mój wzrok i węch na dłużej. Uniosłam brew w geście zdziwienia, ledwo powstrzymując się przed śmiechem i tym bardziej złośliwym komentarzem, chociaż ten tańczył na końcu mojego języka. Uznałam, że chociaż tym razem spróbuję być dla niego w pełni miła, co w ostatnim czasie wychodziło mi coraz lepiej w przypadku jego szanownej osoby.
– Czasami każdy ma gorszy dzień. – Skwitowałam więc krótko, a potem ruszyłam w stronę wyznaczonego pokoju, w połowie drogi przepuszczając obu mężczyzn przed siebie; nie czułam się pewnie, nie wiedziałam za bardzo kogo tutaj spotkam, poza własną siostrą, i tajemniczy przebieg całej wizyty również nie podnosił mojej pewności siebie. Gdy jednak dostrzegłam wiele znajomych – i raczej przyjaznych mi – twarzy, odetchnęłam z lekką ulgą. Z całego zebranego dotychczas grona wiedziałam o zaledwie kilku osobach będących w tej organizacji, które mogłam policzyć na palcach jednej dłoni, ale teraz miałam wrażenie, że kamień spadł mi z serca; przynajmniej wiedziałam z kim mogę bez obaw poruszać te tematy.
Swój wzrok zawiesiłam na dłużej na Just i Samuelu, żeby wreszcie bez większego namysłu ruszyć w stronę wolnego krzesła obok Billy'ego. Przywitałam się z nim po cichu, zaś do reszty posłałam lekki, przyjazny i zarazem krótki uśmiech, który szybko ustąpił miejsca poważnej minie. Uśmiech przecież w ogóle nie szedł w parze z poruszonym tematem, niezależnie od mojej pogody ducha i charakteru. Słuchałam; nie odzywałam się, nie mając zbytnio nic do dodania, poza tym, że moje próby przekopywania opasłych, zakurzonych woluminów za anomaliowymi zjawiskami w przeszłości nie przynosiły żadnych rezultatów a na pewno nie takich, jakich bym oczekiwała.
|EDIT: Lis mnie wygania, zmieniam na miejsce nr 5
– Czasami każdy ma gorszy dzień. – Skwitowałam więc krótko, a potem ruszyłam w stronę wyznaczonego pokoju, w połowie drogi przepuszczając obu mężczyzn przed siebie; nie czułam się pewnie, nie wiedziałam za bardzo kogo tutaj spotkam, poza własną siostrą, i tajemniczy przebieg całej wizyty również nie podnosił mojej pewności siebie. Gdy jednak dostrzegłam wiele znajomych – i raczej przyjaznych mi – twarzy, odetchnęłam z lekką ulgą. Z całego zebranego dotychczas grona wiedziałam o zaledwie kilku osobach będących w tej organizacji, które mogłam policzyć na palcach jednej dłoni, ale teraz miałam wrażenie, że kamień spadł mi z serca; przynajmniej wiedziałam z kim mogę bez obaw poruszać te tematy.
Swój wzrok zawiesiłam na dłużej na Just i Samuelu, żeby wreszcie bez większego namysłu ruszyć w stronę wolnego krzesła obok Billy'ego. Przywitałam się z nim po cichu, zaś do reszty posłałam lekki, przyjazny i zarazem krótki uśmiech, który szybko ustąpił miejsca poważnej minie. Uśmiech przecież w ogóle nie szedł w parze z poruszonym tematem, niezależnie od mojej pogody ducha i charakteru. Słuchałam; nie odzywałam się, nie mając zbytnio nic do dodania, poza tym, że moje próby przekopywania opasłych, zakurzonych woluminów za anomaliowymi zjawiskami w przeszłości nie przynosiły żadnych rezultatów a na pewno nie takich, jakich bym oczekiwała.
|EDIT: Lis mnie wygania, zmieniam na miejsce nr 5
Nieobecność Alexandra na spotkaniu Gwardzistów przyczyniła się do tego, że przez kilka nastpnych nocy nie potrafiłem zasnąć, spędzałem więc czas na próbie kontaktu ze wszystkimi, którzy mogliby wiedzieć, co było tak ważne, że powstrzymało Selwyna. Jakoś tak nie chciałem dopuszczać do siebie myśli, że mogłoby spotkać go coś złego, choć anomalia nie oszczędzały nikogo. Zupełnie przypadkiem natknąłem się na niego przedwczoraj w Szpitalu Świętego Munga – nie wpadając na genialny pomysł, by poszukiwania zacząć od jego ]naturalnego środowiska. W pierwszym momencie wydawało się nawet, że wszystko jest w porządku – młody Gwardzista ucieszył się na mój widok, pozwolił na braterski uścisk. Ale jego oczy zionęły jednocześnie znanym mi ciepłem, jak i zimną pustką. Tak przeraźliwą, iż przez moje plecy przebiegł lodowaty dreszcz. I wystarczyło mi kilka chwil, bym uzmysłowił sobie, że wcale nie rozmawiam z Alexandrem Ssewynem. To znaczy – to był on. Z tym, że zupełnie nieświadomy własnej tożsamości, a jednocześnie z nieznanej mi przyczyny funkcjonujący w sposób, który w żaden sposób tego nie zdradzał. Nie pamiętał niczego – naszych rozmów, listów, swoich sekretnych podchodów, by pomóc mi zapomnieć o Lovegood, ani też innych sztuczek, dzięki którym w maju i czerwcu mój umysł utrzymał się w ryzach. Pomógł mi, wiedziałem o tym, że bez jego cichych interwencji byłbym obecnie bliski szaleństwa.
Nie musiałem go długo namawiać. Przyszedł do mnie jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem – i doskonale czułem, że teraz to on potrzebowa pomocnej dłoni. Pozwoliłem mu zostać. I w ten właśnie sposób, zupełnie nieplanowanie, nagle w moim mieszkaniu zrobił się tłok. Był przecież jeszcze Oscar – w pakiecie z psem. Próbowałem wyciągnąć z Alexandra cokolwiek, co mogłoby okazać się przydatne – mówił jednak niechętnie, wydawał się jednak mi ufać. Coś wyraźnie go blokowało, ale uznałem, że czas będzie najlepszym sprzymierzeńcem. Spotkanie Zakonu Feniksa – choć nie pamiętał o jego istnieniu – również rzucało blade światło na poprawę jego stanu. Wiedziałem, że muszę go ze sobą zabrać. Nie tylko dlatego, aby uspokoić pozostałych. Być może rodznna atmosfera i widok znajomych twarzy mógł pomóc przypomnieć mu cokolwiek, albo chociaż skłonić do wyjaśnień.
Do Gospody, jak zwykle zresztą, wemknąłem się z twarzą zupełnie niepodobną do własnej i to samo poradziłem Selwynowi.* Przekraczając próg pokoju mój wzrok od razu skierował się w kierunku wielkich pleców Jamiego, z rezygnacją stwierdzając, że wszystkie miejsca wokół niego były już zajęte. Próbując wyłowić wzrokiem jakieś wolne krzesło, moje spojrzenie zatrzymało się na jasnej czuprynie sczupłej kobiety; zamarłem, a żołądek niemal podskoczył mi do gardła, wykonując przy tym kilka imponujących salt. Czy to Lovegood we własnej osobie postanowiła jednak powrócić do żywych, zaszczycając swoją obecnością zwykłych zjadaczy chleba? Przez moje ciało przepłynęła fala gorąca, a ja sam nie byłem pewien, czy odczuwam raczej frustrację, czy może bardziej ulgę. Zapominając o Selwynie – i o całej reszcie świata – pewnym krokiem podszedłem do stołu, powoli opadając na krzesło.
- Tym razem jednak zdecydowałaś się ratować świat? - Rzuciłem, trochę kpiąco, ale jednocześnie z tym swoim niezmywalnym, nonszalanckim uśmiechem. I jakie było moje zdziwienie, kiedy kobieta, która w końcu zwróciła swoją twarz w moim kierunku, okazała się nie być Seliną. Co więcej – była mi zupełnie nieznana. Tego wiedzieć nie mogłem, ale policzki tak mocno mnie zapiekły, a w zestawieniu ze swoimi metamorfomagicznymi zdolnościami z pewnścią musiałem przypominać dorodnego buraka. – Oh... przepraszam najmocniej. Pomyliłem cię z kimś. - No pięknie, Lisie. Nawet z tego wszystkiego nie przywitałem się z nikim innym, machnąłem więc do Bena, żeby czymś zająć ręce, a następnie położyłem na tacy przyniesione ze sobą składniki – wszystko, byleby tylko jakoś zmyć z siebie tę towarzyską pomyłkę.
Spotkanie rozpoczęło się. Nie czułem potrzeby, by dodawać więcej na temat samego pożaru – moja perspektywa i wiedza nie różniła się zbytnio od tej, którą przedstawiła Sophia. Jednak w dniu, gdy pojawiła się oficjalna lista zaginionych, moja podświadomość zaczęła tkać własne scenariusze, być może wcale nie aż tak bardzo dalekie od prawdy. Pamiętam, że czytałem nazwisko Garretta wielokrotnie, jakby w nadziei, że mój wzrok tylko robi mi nieśmiesznego psikusa, a po ósmym razie Weasley zwyczajnie zniknie ze spisu. Ten moment jednak nie nadszedł, a im dłużej wpatrywałem się w gazetę, tym gorsze wizje rodziły się pod osłoną mojej czaszki. Czy zdołali go dopaść? Czy pożar był zasadzką? Odwetem za zesłanie Russella i Burke'a do Azkabanu? Nie wierzyłem w przypadki.
- Avery. A zaraz obok - Mulciber. Nie łudziłbym się tym, że ich zaginięcie jest zbiegiem okoliczności. Ze wspomnienia wyciągniętego od Russella wiemy, że brali udział w tajnych zgromadzeniach, razem z Weasley i Burkiem. I, jak już podkreśliła Justine, każdy z nich potrafi znikać w czarnej mgle. - Którą, jak dotąd, znałem jedynie z opowieści. - A skoro tak, to z pewnością wiedzą też jak rzucić szatańską pożogę. Stawiałbym na to, że była to typowa akcja dywersyjna. Odwrócenie uwagi. Pozbycie się dowodów. I najprostszy sposób na to, aby uniknąć listu gończego. - Cztery lata w zawodzie to może i niezbyt imponujący staż, jednak wystarczający, by rozpoznać schemat przestępczego działania. To była ta łatwa część – bo pozostawało jeszcze cholernie dużo elementów układanki, by odtworzyć cały obraz.
I, jak znałem życie, byłby to obraz stanowiący jedynie wskazówkę do znacznie bardziej zawiłej zagadki.
- Co zaś tyczy się Longbottoma – dopóki ktoś nie rzuci na niego klątwy Imperiusa, zdaje się, że można mu ufać. - Dodałem, gdy Rinehart skończył mówić. Mógł powiedzieć o nim znacznie więcej – musiał pamiętać go ze służby, ja znałem Longbottoma wyłącznie jako niedoścignioną legendę. Miał odwagę, by sprzeciwiać się narzuconym regułom, był skuteczny i nie dawał za wygraną. Rokował na pierwszego sensownego Ministra od niepamiętnych czasów, choć przestałem już żywić się nadzieją, że jeśli nie weźmiemy spraw we własne ręce, losy Anglii ulegną poprawie.
Choć, jak dotąd, ulegały jedynie pogorszeniu. I to za sprawą naszych rąk właśnie.
roszada z Leanne: ja zajmuję 10
daję: krew reema, kora z drzewa wiggen, korzeń ciemiernika
* Jeśli z jakiś powodów jest to nieścisłość fabularna, proszę uznać cały fragment aż do gwiazdki za sen lub inną halucynację Foxa!
Nie musiałem go długo namawiać. Przyszedł do mnie jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem – i doskonale czułem, że teraz to on potrzebowa pomocnej dłoni. Pozwoliłem mu zostać. I w ten właśnie sposób, zupełnie nieplanowanie, nagle w moim mieszkaniu zrobił się tłok. Był przecież jeszcze Oscar – w pakiecie z psem. Próbowałem wyciągnąć z Alexandra cokolwiek, co mogłoby okazać się przydatne – mówił jednak niechętnie, wydawał się jednak mi ufać. Coś wyraźnie go blokowało, ale uznałem, że czas będzie najlepszym sprzymierzeńcem. Spotkanie Zakonu Feniksa – choć nie pamiętał o jego istnieniu – również rzucało blade światło na poprawę jego stanu. Wiedziałem, że muszę go ze sobą zabrać. Nie tylko dlatego, aby uspokoić pozostałych. Być może rodznna atmosfera i widok znajomych twarzy mógł pomóc przypomnieć mu cokolwiek, albo chociaż skłonić do wyjaśnień.
Do Gospody, jak zwykle zresztą, wemknąłem się z twarzą zupełnie niepodobną do własnej i to samo poradziłem Selwynowi.* Przekraczając próg pokoju mój wzrok od razu skierował się w kierunku wielkich pleców Jamiego, z rezygnacją stwierdzając, że wszystkie miejsca wokół niego były już zajęte. Próbując wyłowić wzrokiem jakieś wolne krzesło, moje spojrzenie zatrzymało się na jasnej czuprynie sczupłej kobiety; zamarłem, a żołądek niemal podskoczył mi do gardła, wykonując przy tym kilka imponujących salt. Czy to Lovegood we własnej osobie postanowiła jednak powrócić do żywych, zaszczycając swoją obecnością zwykłych zjadaczy chleba? Przez moje ciało przepłynęła fala gorąca, a ja sam nie byłem pewien, czy odczuwam raczej frustrację, czy może bardziej ulgę. Zapominając o Selwynie – i o całej reszcie świata – pewnym krokiem podszedłem do stołu, powoli opadając na krzesło.
- Tym razem jednak zdecydowałaś się ratować świat? - Rzuciłem, trochę kpiąco, ale jednocześnie z tym swoim niezmywalnym, nonszalanckim uśmiechem. I jakie było moje zdziwienie, kiedy kobieta, która w końcu zwróciła swoją twarz w moim kierunku, okazała się nie być Seliną. Co więcej – była mi zupełnie nieznana. Tego wiedzieć nie mogłem, ale policzki tak mocno mnie zapiekły, a w zestawieniu ze swoimi metamorfomagicznymi zdolnościami z pewnścią musiałem przypominać dorodnego buraka. – Oh... przepraszam najmocniej. Pomyliłem cię z kimś. - No pięknie, Lisie. Nawet z tego wszystkiego nie przywitałem się z nikim innym, machnąłem więc do Bena, żeby czymś zająć ręce, a następnie położyłem na tacy przyniesione ze sobą składniki – wszystko, byleby tylko jakoś zmyć z siebie tę towarzyską pomyłkę.
Spotkanie rozpoczęło się. Nie czułem potrzeby, by dodawać więcej na temat samego pożaru – moja perspektywa i wiedza nie różniła się zbytnio od tej, którą przedstawiła Sophia. Jednak w dniu, gdy pojawiła się oficjalna lista zaginionych, moja podświadomość zaczęła tkać własne scenariusze, być może wcale nie aż tak bardzo dalekie od prawdy. Pamiętam, że czytałem nazwisko Garretta wielokrotnie, jakby w nadziei, że mój wzrok tylko robi mi nieśmiesznego psikusa, a po ósmym razie Weasley zwyczajnie zniknie ze spisu. Ten moment jednak nie nadszedł, a im dłużej wpatrywałem się w gazetę, tym gorsze wizje rodziły się pod osłoną mojej czaszki. Czy zdołali go dopaść? Czy pożar był zasadzką? Odwetem za zesłanie Russella i Burke'a do Azkabanu? Nie wierzyłem w przypadki.
- Avery. A zaraz obok - Mulciber. Nie łudziłbym się tym, że ich zaginięcie jest zbiegiem okoliczności. Ze wspomnienia wyciągniętego od Russella wiemy, że brali udział w tajnych zgromadzeniach, razem z Weasley i Burkiem. I, jak już podkreśliła Justine, każdy z nich potrafi znikać w czarnej mgle. - Którą, jak dotąd, znałem jedynie z opowieści. - A skoro tak, to z pewnością wiedzą też jak rzucić szatańską pożogę. Stawiałbym na to, że była to typowa akcja dywersyjna. Odwrócenie uwagi. Pozbycie się dowodów. I najprostszy sposób na to, aby uniknąć listu gończego. - Cztery lata w zawodzie to może i niezbyt imponujący staż, jednak wystarczający, by rozpoznać schemat przestępczego działania. To była ta łatwa część – bo pozostawało jeszcze cholernie dużo elementów układanki, by odtworzyć cały obraz.
I, jak znałem życie, byłby to obraz stanowiący jedynie wskazówkę do znacznie bardziej zawiłej zagadki.
- Co zaś tyczy się Longbottoma – dopóki ktoś nie rzuci na niego klątwy Imperiusa, zdaje się, że można mu ufać. - Dodałem, gdy Rinehart skończył mówić. Mógł powiedzieć o nim znacznie więcej – musiał pamiętać go ze służby, ja znałem Longbottoma wyłącznie jako niedoścignioną legendę. Miał odwagę, by sprzeciwiać się narzuconym regułom, był skuteczny i nie dawał za wygraną. Rokował na pierwszego sensownego Ministra od niepamiętnych czasów, choć przestałem już żywić się nadzieją, że jeśli nie weźmiemy spraw we własne ręce, losy Anglii ulegną poprawie.
Choć, jak dotąd, ulegały jedynie pogorszeniu. I to za sprawą naszych rąk właśnie.
roszada z Leanne: ja zajmuję 10
daję: krew reema, kora z drzewa wiggen, korzeń ciemiernika
* Jeśli z jakiś powodów jest to nieścisłość fabularna, proszę uznać cały fragment aż do gwiazdki za sen lub inną halucynację Foxa!
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Z jej pokoju coraz rzadziej wypływały dźwięki charakterystyczne dla melodii Czajkowskiego. Płyta gramofonowa tkwiła bezcelowo pod iglicą, czekając na moment, gdy Jackie wróci z Biura Aurorów i po raz kolejny machnie różdżką, by muzyka popłynęła, zalewając jej zszargane nerwy kojącymi dźwiękami. Ale czasy się zmieniły, nie było już czasu na drobne przyjemności.
Pojawiły się długie spojrzenia ojca, które doskonale znała, ale których w rzeczywistości znać nie chciała. Te pełne niepotrzebnej, choć popartej odpowiednimi argumentami troski. Po pierwsze: oboje wyszli z Ministerstwa trawionego Szatańską Pożogą, po drugie: zachowywała się w ostatnim czasie jak dziecko błądzące we mgle – sama to widziała i naprawdę chciała z owej mgły wyjść suchą stopą, ale najwidoczniej po drodze musiała kilka albo kilkanaście razy się potknąć i upaść w najbardziej bolesny ze wszystkich sposób – doznając uszczerbku na własnej dumie. Mimo wszystko nie robiła z siebie zranionej i opłakującej swoje porażki. Trzymała brodę wysoko, piwne oczy lśniły pewnością, twarz wyrażała – co jedyne potwierdziło myśli ojca – determinację i świadomość zbliżających się wielkimi krokami obowiązków.
Do Szkocji dostali się razem. Hogsmeade zmusiło ją do krótkiego rekonesansu wśród swoich szkolnych wspomnień.
– Nie patrz tak mnie – szepnęła tylko, kiedy spojrzał na nią po raz kolejny przed gospodą. Skinęła na wejście, klepiąc go po ramieniu, na którym będą dzieckiem uwielbiała się wieszać. – Jeszcze pomyślą, że na stare lata naszło cię na bycia nadopiekuńczym tatulkiem.
Poklepała go po ramieniu, bo mimo swoich słów, ceniła sobie ogromnie jego uwagę, zwłaszcza po pożarze w Ministerstwie, kiedy przez zbyt długi czas myślała, że pojawi się tu sama. Razem weszli przez drzwi, razem wdrapali się po schodach na górę, ale kiedy również razem pojawili się w pokoju, okazało się, że muszą usiąść razem. Zaskoczył ją tłum prześlizgujący się przez drzwi i siadający na odpowiednich krzesłach. Rzuciła mu tylko spojrzenie, że idzie na drugi koniec stołu, skoro obok niego ktoś już zajął miejsce. Ben siedział obok, w geście przywitania uścisnęła jego ramię, zaraz mijając Billy’ego, którego przywitała w ten sam sposób. Usiadła przy Archibaldzie. Resztę, bliższych sobie osób, ale też i tych pośrednio obcych, przywitała skinieniem głowy. Spojrzała w stronę Justine, rzucając pytające spojrzenie.
– Nie przyszła z tobą Hannah? – spytała tylko, nie czekając jednak na odpowiedź, bo nadeszło rozpoczęcie spotkania.
Słuchała uważnie, starając się nie uronić ani słowa z wypowiedzi Herewarda. Wspomnienia płonącego Ministerstwa wróciły szybko, ale okiełznała je, nie pozwoliła, by wczepiły się w nią ostrymi pazurami. Istniały, ale w tej chwili pełniły rolę dowodów w sprawie. W czasie wspólnego milczenia, zastygniętego nad stołem w postaci powietrza cięższego niż ołów, zastanawiała się nie tylko nad swoją odpowiedzią, ale przede wszystkim nad tymi, których zostawiła na miejscu. Nash, Mathilda, pamiętała twarz Derecka – to przecież tylko zaledwie zerknięcie na długą listę ofiar. Minuta okazała się niekończącą się wiecznością, a w tym czasie nikt nie ważył się choćby i westchnąć. Sprawa dotyczyła ich wszystkich. Na dźwięk tego imienia zacisnęła szczęki. Za to nie mógł być odpowiedzialny jeden człowiek – logika jej to podpowiadała. Taka Szatańska Pożoga nie była możliwa do wyczarowania przez jedną różdżkę.
– Ogień szedł z góry. Pod sufitem ciągnęły się strużki dymu. Biuro Aurorów znajduje się na drugim piętrze i wydaje mi się, że dość późno dowiedzieliśmy się o całym zajściu – łączyła fakty, dedukowała. – Teraz możemy i tak tylko domniemywać, bo nic nie pozostało z departamentów, ale jeśli sądzić po aktualnej sytuacji – może punkt zapalny nastąpił na piętrze szóstym, gdzie znajdywało się główne biuro sieci Fiuu. Przecież oni tam mieli dostęp do wszystkich kominków podłączonych w całej Wielkiej Brytanii. Wybuch pewnie naruszył główną sieć komunikacyjną. Jeśli wybiegam za daleko, poprawcie mnie. – tacę od razu oddała w ręce Archibalda, swoje ingrediencje zamierzała oddać Charlene w podzięce za przysługę. Co będzie chciała z nimi zrobić, jej decyzja.
Wzrok przenosiła na każdego, kto zabierał głos. Na Benie zatrzymała go na dłużej, po jej twarzy przemknął dziwny cień. Coś, co chyba miało przypominać skruszenie i jednocześnie złość na samą siebie.
– Nie znaleźli się tam przypadkiem. Nikt przypadkowy nie rzuca Bombardy i Lamino w pierwszej chwili pojawienia się, bez zapytania o powód wizyty na dotkniętym anomalią cmentarzu. I Orcumiano. Mamy do czynienia chyba z fanatycznymi wielbicielami tego zaklęcia – prychnęła pod nosem. – Nie zdążyliśmy się z Benem przekonać, czy wiedzą, w jaki sposób okiełznać niestabilną magię.
Teraz pomyślała, że mogli zrobić taktyczny odwrót i poczekać, co zrobią. Jednak w tamtym momencie walka była najbardziej logicznym rozwiązaniem. Zerknęła w stronę Aldricha, uniesionym w wdzięczności kącikiem ust dziękując mu za pomoc.
| miejsce nr 2!
Pojawiły się długie spojrzenia ojca, które doskonale znała, ale których w rzeczywistości znać nie chciała. Te pełne niepotrzebnej, choć popartej odpowiednimi argumentami troski. Po pierwsze: oboje wyszli z Ministerstwa trawionego Szatańską Pożogą, po drugie: zachowywała się w ostatnim czasie jak dziecko błądzące we mgle – sama to widziała i naprawdę chciała z owej mgły wyjść suchą stopą, ale najwidoczniej po drodze musiała kilka albo kilkanaście razy się potknąć i upaść w najbardziej bolesny ze wszystkich sposób – doznając uszczerbku na własnej dumie. Mimo wszystko nie robiła z siebie zranionej i opłakującej swoje porażki. Trzymała brodę wysoko, piwne oczy lśniły pewnością, twarz wyrażała – co jedyne potwierdziło myśli ojca – determinację i świadomość zbliżających się wielkimi krokami obowiązków.
Do Szkocji dostali się razem. Hogsmeade zmusiło ją do krótkiego rekonesansu wśród swoich szkolnych wspomnień.
– Nie patrz tak mnie – szepnęła tylko, kiedy spojrzał na nią po raz kolejny przed gospodą. Skinęła na wejście, klepiąc go po ramieniu, na którym będą dzieckiem uwielbiała się wieszać. – Jeszcze pomyślą, że na stare lata naszło cię na bycia nadopiekuńczym tatulkiem.
Poklepała go po ramieniu, bo mimo swoich słów, ceniła sobie ogromnie jego uwagę, zwłaszcza po pożarze w Ministerstwie, kiedy przez zbyt długi czas myślała, że pojawi się tu sama. Razem weszli przez drzwi, razem wdrapali się po schodach na górę, ale kiedy również razem pojawili się w pokoju, okazało się, że muszą usiąść razem. Zaskoczył ją tłum prześlizgujący się przez drzwi i siadający na odpowiednich krzesłach. Rzuciła mu tylko spojrzenie, że idzie na drugi koniec stołu, skoro obok niego ktoś już zajął miejsce. Ben siedział obok, w geście przywitania uścisnęła jego ramię, zaraz mijając Billy’ego, którego przywitała w ten sam sposób. Usiadła przy Archibaldzie. Resztę, bliższych sobie osób, ale też i tych pośrednio obcych, przywitała skinieniem głowy. Spojrzała w stronę Justine, rzucając pytające spojrzenie.
– Nie przyszła z tobą Hannah? – spytała tylko, nie czekając jednak na odpowiedź, bo nadeszło rozpoczęcie spotkania.
Słuchała uważnie, starając się nie uronić ani słowa z wypowiedzi Herewarda. Wspomnienia płonącego Ministerstwa wróciły szybko, ale okiełznała je, nie pozwoliła, by wczepiły się w nią ostrymi pazurami. Istniały, ale w tej chwili pełniły rolę dowodów w sprawie. W czasie wspólnego milczenia, zastygniętego nad stołem w postaci powietrza cięższego niż ołów, zastanawiała się nie tylko nad swoją odpowiedzią, ale przede wszystkim nad tymi, których zostawiła na miejscu. Nash, Mathilda, pamiętała twarz Derecka – to przecież tylko zaledwie zerknięcie na długą listę ofiar. Minuta okazała się niekończącą się wiecznością, a w tym czasie nikt nie ważył się choćby i westchnąć. Sprawa dotyczyła ich wszystkich. Na dźwięk tego imienia zacisnęła szczęki. Za to nie mógł być odpowiedzialny jeden człowiek – logika jej to podpowiadała. Taka Szatańska Pożoga nie była możliwa do wyczarowania przez jedną różdżkę.
– Ogień szedł z góry. Pod sufitem ciągnęły się strużki dymu. Biuro Aurorów znajduje się na drugim piętrze i wydaje mi się, że dość późno dowiedzieliśmy się o całym zajściu – łączyła fakty, dedukowała. – Teraz możemy i tak tylko domniemywać, bo nic nie pozostało z departamentów, ale jeśli sądzić po aktualnej sytuacji – może punkt zapalny nastąpił na piętrze szóstym, gdzie znajdywało się główne biuro sieci Fiuu. Przecież oni tam mieli dostęp do wszystkich kominków podłączonych w całej Wielkiej Brytanii. Wybuch pewnie naruszył główną sieć komunikacyjną. Jeśli wybiegam za daleko, poprawcie mnie. – tacę od razu oddała w ręce Archibalda, swoje ingrediencje zamierzała oddać Charlene w podzięce za przysługę. Co będzie chciała z nimi zrobić, jej decyzja.
Wzrok przenosiła na każdego, kto zabierał głos. Na Benie zatrzymała go na dłużej, po jej twarzy przemknął dziwny cień. Coś, co chyba miało przypominać skruszenie i jednocześnie złość na samą siebie.
– Nie znaleźli się tam przypadkiem. Nikt przypadkowy nie rzuca Bombardy i Lamino w pierwszej chwili pojawienia się, bez zapytania o powód wizyty na dotkniętym anomalią cmentarzu. I Orcumiano. Mamy do czynienia chyba z fanatycznymi wielbicielami tego zaklęcia – prychnęła pod nosem. – Nie zdążyliśmy się z Benem przekonać, czy wiedzą, w jaki sposób okiełznać niestabilną magię.
Teraz pomyślała, że mogli zrobić taktyczny odwrót i poczekać, co zrobią. Jednak w tamtym momencie walka była najbardziej logicznym rozwiązaniem. Zerknęła w stronę Aldricha, uniesionym w wdzięczności kącikiem ust dziękując mu za pomoc.
| miejsce nr 2!
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
To było pierwsze spotkanie Charlie; poprzednie ominęła z powodu natłoku pracy w Mungu i po prostu nie mogła się wyrwać bez budzenia zdziwienia i podejrzeń. Musiała dowiadywać się później, jakie tematy były poruszane i obiecała sobie, że na następnym już da radę się pojawić. Po pożarze w ministerstwie także było dużo obowiązków z warzeniem eliksirów, ale teraz, piątego lipca, było już nieco lżej niż na samym początku. Mogła więc zrobić sobie wolny dzień, bo musiała jakoś dostać się do Hogsmeade, a to przy obecnych ograniczeniach w transporcie nie było takie łatwe.
Magiczna wioska przywołała sporo wspomnień z czasów Hogwartu, kiedy jako nastolatka odwiedzała Miodowe Królestwo, Trzy Miotły i wiele innych miejsc uwielbianych przez uczniów. Minęło pięć lat, odkąd ukończyła szkołę. Wszystko wtedy wydawało jej się bardziej proste i nieskomplikowane niż teraz, a przyszłość rysowała się raczej w jasnych barwach.
Ale nadchodziły niespokojne czasy. Atak na ministerstwo, anomalie i inne problemy były wyraźnym znakiem zmian na gorsze wieszczących nadejście kolejnej wojny. Oczywiście, że czuła lęk i niepokój, ale wiedziała też, że nie może być bierna i udawać, że nic się nie dzieje. Może nie potrafiła walczyć, ale pragnęła pomóc na miarę swoich możliwości.
Dostała się do wskazanego miejsca, gospody pod Świńskim Łbem. W latach szkolnych raczej unikała tego lokalu, ale ufała, że Zakon Feniksa dokładnie sprawdził to miejsce i nie wybrałby czegoś, co nie jest bezpieczne dla ich spotkania. Wślizgnęła się do sali, w której było już wielu ludzi. Niektórych znała, innych nie. Szybko wychwyciła charakterystyczną, wysoką sylwetkę Bena, dostrzegła też Samuela, Jessę której niedawno uwarzyła eliksir, Susanne i kilka innych znanych już sobie twarzy. Przywitała wszystkich. Widok znajomych ludzi podziałał na nią kojąco; dobrze było walczyć ramię w ramię z przyjaciółmi, ale jednocześnie martwiła się o nich, wiedząc, że działanie w Zakonie Feniksa nie jest bezpieczne, że niektórzy już stracili życie w imię sprawy, o którą walczyli. Także się zmartwiła o założyciela Zakonu, Garretta, bo chociaż go nie znała, to wiedziała że to ważna postać w życiu organizacji. Płonące ministerstwo pociągnęło za sobą wiele ofiar, a losy wielu zaginionych nadal pozostawały nierozstrzygnięte.
Nie była pewna, kiedy jej siostra się zjawi, ale miała nadzieję, że niedługo dotrze. Pozostało już niewiele wolnych miejsc, więc pospiesznie usiadła na jednym z jeszcze niezajętych krzeseł i wysłuchała słów swoich przedmówców. Na temat wydarzeń z ministerstwa wypowiedzieć się nie mogła, bo jej tam nie było, mogła tylko słuchać relacji innych.
Nie chciała też oddawać swoich ingrediencji, bo i tak miała zamiar wykorzystać je na potrzeby Zakonu. Zamiast tego wyjęła z torby eliksiry, które posiadała:
- To trzy fiolki eliksiru wiggenowego, zdolnego uleczyć nawet ciężkie rany – powiedziała, kładąc na tacce starannie zamknięte i opisane fiolki z eliksirem, który kiedyś warzyła z Poppy. – I dwie porcje eliksiru kociego kroku – dołożyła jeszcze dwie fiolki, pozostałe z tych, które warzyła dla Jackie. – Chętnie uwarzę jeszcze więcej eliksirów, chciałabym jednak dowiedzieć się, co jest najbardziej potrzebne, jakie są najpilniejsze potrzeby? – zapytała; sama nie walczyła, działała z boku, służąc pomocą w kwestii warzenia mikstur. Była gotowa uwarzyć to, co będzie potrzebne. – I w jaki sposób my, alchemicy, będziemy mogli korzystać z tych zapasów? – zapytała odnośnie gromadzonych ingrediencji. Zastanawiało ją, czy ktoś zobowiązuje się do czuwania nad składnikami i udostępniania ich dla zakonnych alchemików, i jak będzie wyglądało rozprowadzanie mikstur, czy tak jak do tej pory, że ci, którzy czegoś potrzebowali, będą do niej przychodzić po gotowe fiolki.
| miejsce 1!
Oddaję 3 porcje eliksiru wiggenowego i 2 porcje eliksiru kociego kroku.
Magiczna wioska przywołała sporo wspomnień z czasów Hogwartu, kiedy jako nastolatka odwiedzała Miodowe Królestwo, Trzy Miotły i wiele innych miejsc uwielbianych przez uczniów. Minęło pięć lat, odkąd ukończyła szkołę. Wszystko wtedy wydawało jej się bardziej proste i nieskomplikowane niż teraz, a przyszłość rysowała się raczej w jasnych barwach.
Ale nadchodziły niespokojne czasy. Atak na ministerstwo, anomalie i inne problemy były wyraźnym znakiem zmian na gorsze wieszczących nadejście kolejnej wojny. Oczywiście, że czuła lęk i niepokój, ale wiedziała też, że nie może być bierna i udawać, że nic się nie dzieje. Może nie potrafiła walczyć, ale pragnęła pomóc na miarę swoich możliwości.
Dostała się do wskazanego miejsca, gospody pod Świńskim Łbem. W latach szkolnych raczej unikała tego lokalu, ale ufała, że Zakon Feniksa dokładnie sprawdził to miejsce i nie wybrałby czegoś, co nie jest bezpieczne dla ich spotkania. Wślizgnęła się do sali, w której było już wielu ludzi. Niektórych znała, innych nie. Szybko wychwyciła charakterystyczną, wysoką sylwetkę Bena, dostrzegła też Samuela, Jessę której niedawno uwarzyła eliksir, Susanne i kilka innych znanych już sobie twarzy. Przywitała wszystkich. Widok znajomych ludzi podziałał na nią kojąco; dobrze było walczyć ramię w ramię z przyjaciółmi, ale jednocześnie martwiła się o nich, wiedząc, że działanie w Zakonie Feniksa nie jest bezpieczne, że niektórzy już stracili życie w imię sprawy, o którą walczyli. Także się zmartwiła o założyciela Zakonu, Garretta, bo chociaż go nie znała, to wiedziała że to ważna postać w życiu organizacji. Płonące ministerstwo pociągnęło za sobą wiele ofiar, a losy wielu zaginionych nadal pozostawały nierozstrzygnięte.
Nie była pewna, kiedy jej siostra się zjawi, ale miała nadzieję, że niedługo dotrze. Pozostało już niewiele wolnych miejsc, więc pospiesznie usiadła na jednym z jeszcze niezajętych krzeseł i wysłuchała słów swoich przedmówców. Na temat wydarzeń z ministerstwa wypowiedzieć się nie mogła, bo jej tam nie było, mogła tylko słuchać relacji innych.
Nie chciała też oddawać swoich ingrediencji, bo i tak miała zamiar wykorzystać je na potrzeby Zakonu. Zamiast tego wyjęła z torby eliksiry, które posiadała:
- To trzy fiolki eliksiru wiggenowego, zdolnego uleczyć nawet ciężkie rany – powiedziała, kładąc na tacce starannie zamknięte i opisane fiolki z eliksirem, który kiedyś warzyła z Poppy. – I dwie porcje eliksiru kociego kroku – dołożyła jeszcze dwie fiolki, pozostałe z tych, które warzyła dla Jackie. – Chętnie uwarzę jeszcze więcej eliksirów, chciałabym jednak dowiedzieć się, co jest najbardziej potrzebne, jakie są najpilniejsze potrzeby? – zapytała; sama nie walczyła, działała z boku, służąc pomocą w kwestii warzenia mikstur. Była gotowa uwarzyć to, co będzie potrzebne. – I w jaki sposób my, alchemicy, będziemy mogli korzystać z tych zapasów? – zapytała odnośnie gromadzonych ingrediencji. Zastanawiało ją, czy ktoś zobowiązuje się do czuwania nad składnikami i udostępniania ich dla zakonnych alchemików, i jak będzie wyglądało rozprowadzanie mikstur, czy tak jak do tej pory, że ci, którzy czegoś potrzebowali, będą do niej przychodzić po gotowe fiolki.
| miejsce 1!
Oddaję 3 porcje eliksiru wiggenowego i 2 porcje eliksiru kociego kroku.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Kroczył z niezmąconym spokojem przez uliczki Hogsmeade, wypatrując jakichkolwiek znajomych akcentów; zdaje się, że minęły wieki od kiedy był tu po raz ostatni. Wrażenie było wzmagane nie tylko niedawnym wyjazdem, nawet nie powrotem do sielskości lat szkolnych, lecz przepaścią, która dzieliła go od poprzedniego spotkania. Tak wiele się wydarzyło... ale czy cokolwiek uległo zmianie? Nie mógł być pewien dopóki sam się o tym nie przekona. Jego myśli pląsały wokół tematu już od dawna, o wiele wcześniej niż otrzymał o nim pierwsze wieści. Było nieuchronne, było czymś czego wyczekiwał i – z oczywistych względów – się obawiał. Przypuszczał, co może zastać na miejscu, aczkolwiek na tym etapie sam nie potrafił określić nawet linii własnej reakcji. Był zmęczony wewnętrznymi rozterkami, zmartwieniami związanymi z chwiejną sytuacją polityczną, milczącymi dniami w Lancashire; zagrzewało się w nim coraz większe przekonanie, że część zgryzot powstawało sztucznie, sami je tworzyli, a przecież do zajęcia uwagi nie potrzebowali walk między sobą. Trudno mu było jednoznacznie stwierdzić czy długie rozstanie i przerwa w działaniu, czy może jednak rozmowy prowadzenie na rozciągniętej kanwie tygodni zachęciły go do podarowanie sobie jeszcze jednej szansy. Sobie i drodze, którą obrał na realizację swych celów. Z takim przekonaniem starał się przekonać brata, że upadki nie były bezsensowne, że mogły gdzieś prowadzić. Gdyby dziś nie udowodnił szczerości swoich słów, byłoby lepiej nigdy ich nie wypowiedzieć. I tak, pokonywał drogę z ich posiadłości aż pod próg gospody w zgodzie z pewnymi postanowieniami. Ostrożnie spakowane ingrediencje przewracały się w jego torbie, kiedy po dwa stopnie zbliżał się na poddasze. Skrzypnięcia z lekkim protestem ogłaszały pojawienie się kolejnego uczestnika zebrania, po każdym z nich zostawiając nienaturalną pauzę, jakby wybicie kolejnego dźwięku wcale nie było czymś niezaprzeczalnym. Finalny pogłos, to tylko ja, zastał go wcale nie zmęczonego, a wręcz przeciwnie – przepełnionego czystą nadzieją. Nie było śladów nerwowości, raczej akceptacja muśnięta barwami przyzwolenia. To, co zajdzie za drzwiami stanie się na dobre czy na złe, jego przyszłością. Drobinki zaciekawienia grały w jego ciemnozłotym spojrzeniu, które obrzuciło zgromadzonych przy stole Zakonników. Nie był informowany na bieżąco, najświeższe skrawki wieści pochodziły z końca maja, a to przecież był ponad miesiąc, więc nie orientował się w składzie ani w planach; to było jego zaniedbanie. Świadomy swego miejsca, przywitał się krótko ze zgromadzonymi, notując miłe zdumienie spowodowane tak sporą ich liczbą. Wspominając jak kiedyś musiał się uchylać przed groźnym sufitem, przemknął jak najciszej do stołu, wsuwając się na krzesło obok Sue oraz nieznanej mu jasnowłosej kobiety. — Constantine — szepnął uprzejmie, dopiero w tym momencie naprawdę się rozluźniając i pozwalając łagodnemu uśmiechowi na wypłynięcie. Pewien ciężar już opadł. Śmielej rozejrzał się po najbliższych twarzach, przed niektórymi umykając stosunkowo prędzej. Na wszystko będzie pora. Spotkanie nie obracało się wokół jego stosunku, z resztą jego przyjaciółka srogo by się na niego pogniewała, gdyby teraz do tego nawiązał. Złożył więc długie, smukłe palce przed sobą, w skupieniu bawiąc się rodowym mankietem. Swą nieobecność mógł wynagrodzić jedynie zebranymi ingrediencjami. Kiedy nadeszła ku temu okazja, wyciągnął z torby żądło mantykory, figę abisyńską, walerianę, jagody z jemioły, płatki ciemiernika oraz garść ognistych nasion. Starał się nie przyciągać zbytniej uwagi, gdy z wielką troską wszystko rozkładał dobrze wiedząc, że znacznie większy pożytek będą mieli z niego prawdziwi alchemicy. Miał jeszcze w planie uwarzyć coś samodzielnie, aczkolwiek na to mógł przeznaczyć inne środki; w końcu przekazał tacę dalej, wsłuchując się w wypowiedzi innych. Nie miał wiele wspólnego z Ministerstwem, jego doświadczenia wiązały się raczej z nieudaną teleportacją, porażkami w lokacjach dotkniętych anomaliami, nie dotyczyły za to niczego, co mogło dać jednoznaczne rozwiązania. Nie zabrał głosu dopóki nie uznał, że nikomu nie przeszkodzi w ważniejszych rewelacjach. — Ten pożar... wydaje mi się, że widziałem jego łunę w wizji. Tak mi przykro. — Nie sięgał tonem wysoko, ale każde zdanie wymawiał dobitnie. Nie chciałby tego ukrywać, nawet jeśli było to ledwo widzenie na jawie, nawet jeśli ogień pożerał całe miasto, przedzierał się przez jego zmysły. Jego wzrok pozostawiał pewny, choć ciarki przebiegły po jego przedramionach, gdy mówił o upiornym momencie – w biały dzień wszystko ogarnęły płomienie, sięgając nawet do wieży Big Bena. To mogło, chociaż nie musiało, mieć związku z wydarzeniami, które podlegały aktualnie dyskusji.
Odsunął się w tył, plecami stykając się z oparciem i zagłębiając się w zadumie; podczas kiedy on zwiedzał pola lawendy, tutaj nadal toczyła się walka.
| zajmuję miejsce nr 20.
Przekazuję: żądło mantykory, figa abisyńska, waleriana, jagody z jemioły, płatki ciemiernika, ogniste nasiona.
Odsunął się w tył, plecami stykając się z oparciem i zagłębiając się w zadumie; podczas kiedy on zwiedzał pola lawendy, tutaj nadal toczyła się walka.
| zajmuję miejsce nr 20.
Przekazuję: żądło mantykory, figa abisyńska, waleriana, jagody z jemioły, płatki ciemiernika, ogniste nasiona.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Poprzednie spotkanie pominął, na to - chciał już przyjść i wykazać się odwagą, stanąć naprzeciw trudnej, niewygodnej prawdy. Spojrzenie w oczy Zakonnikom wymagało od niego wiele, ale przecież szara codzienność wymagała jeszcze więcej - z tą potrafił sobie poradzić. Kiedy dotarł na miejsce, większość Zakonników była już w środku - od progu skinął im głową, po czym obszedł stół, kierując się ku wolnym miejscom. Stanął za krzesłem znajdującym się obok Archibalda - robiąc stosowną przerwę dla Lorraine - i milczał, wyglądało na to, że miejsc było za mało. Cofnął się pod ścianę, gdzie przystanął ze skrzyżowanymi rękoma - jeśli siedziska brakowało tylko dla niego, wolał zostawić ostatnie dla Lorraine i przestać tę parę chwil - nie było to dla niego problemem. Hereward od razu przeszedł do rzeczy, po raz pierwszy wypowiadając przykrą prawdę o Garrecie: mogli się z nią już jedynie pogodzić. Wciąż w to nie wierzył - że to mogło spotkać kogoś takiego jak jak Garry. Że naprawdę mogli go stracić. To była wielka strata dla Zakonu. Dla nich wszystkich. To o nim myślał w trakcie minuty ciszy, którą przeznaczyli dla ofiar pożaru.
Na temat ministra jako pierwszy podjął głos Kieran - Brendan jedynie milcząco przytaknął mu głową. Nowy minister był nie tylko zdolnym aurorem, był też jego wujem - wujem, o którym wiedział, że jest godny zaufania.
- Powinniśmy do niego dotrzeć - stwierdził wprost, krótko po tym, jak odezwał się Kieran. - Może nas wesprzeć. Jako minister jest szczególnie narażony na ataki naszych przeciwników, powinien więc uzyskać również szczególną ochronę. To wpływowy człowiek, który pozwolić nam uzyskać środki i uruchomić kontakty, których nie mamy. Jestem pewien, że stoi obiema nogami po właściwej stronie. - Nie powinni dłużej działać w ukryciu: anomalie rozpierzchły się na tyle, że stawało się niemal pewne, że nie podołają im sami. Niewielu Zakonników próbowało się z nimi mierzyć.
Początkowo sądził, że pożar w Ministerstwie mógł zostać wywołany anomaliami i już czuł przygniatający ciężar wyrzutów sumienia - mylił się jednak. I nie był pewien, co czuł z tego powodu. Nie mógł wiele powiedzieć o samym zdarzeniu, pojawił się tam wezwany przez Tonks, pomógł, w czym pomóc mógł. Nie widział jednak ognia, nie widział początku tego zdarzenia. Nie widział nikogo, kogo mógłby uznać za podejrzanego.
- Żaden Weasley nie weźmie już udziału w tajnych zgromadzeniach tego typu - odezwał się na krótko po Foxie, splamiony honor własnej rodziny wydawał mu się szczególnie trudny do przełknięcia. Ale to już był koniec. - Samantha wyciągnęła mnie na spotkanie jakiś czas temu. - To było ważne dla Zakonu. Samantha była jedną z tych, którzy napadli tamtego dnia na niego i Garretta, jedną z tych, dzięki którym poznali tajemnice rycerzy wyciągnięte z głowy Russella przez panią profesor. Dopiero teraz uniósł spojrzenie na Herewarda, a potem na Samuela. - Nie żyje, ale nie powiedziała mi niczego, o czym byśmy nie wiedzieli wcześniej - oświadczył krótko, bez rozckliwiania się w szczegółach, wydawały się zbędne, zwłaszcza w większym gronie Zakonników - z których wielu nie zamierzało sięgać po radykalne środki. Nie było go na ostatnim spotkaniu - ale Frederick zdał mu relację. Nie zająknął się o jej zdradzie i nawróceniu, o zrozumieniu swoich błędów, nie zasługiwała na to.
- Gdyby anomalie ich nie interesowały, nie pojawiliby się przy was tamtego dnia i nie próbowali was stamtąd przepędzić - przytaknął na słowa Jackie z zastanowieniem. - Coś wiedzą, to jest pewne. Anomalie wyciszają się również w miejscach, w których nie było nas. Gdyby jednak nasze cele były zbieżne, w pierwszej kolejności próbowaliby rozmowy. - Z cała pewnością nie chcą więc niczego ocalić. Więc: czego właściwie mogli chcieć?
Zanurzył ręce w kieszeniach, wyraźnie w nich czegoś szukając - spoglądając jednym okiem na tacę. W końcu, dorzucił na nią fiolkę z krwią reema.
staję pod ścianą w okolicach miejsca nr 4
Na temat ministra jako pierwszy podjął głos Kieran - Brendan jedynie milcząco przytaknął mu głową. Nowy minister był nie tylko zdolnym aurorem, był też jego wujem - wujem, o którym wiedział, że jest godny zaufania.
- Powinniśmy do niego dotrzeć - stwierdził wprost, krótko po tym, jak odezwał się Kieran. - Może nas wesprzeć. Jako minister jest szczególnie narażony na ataki naszych przeciwników, powinien więc uzyskać również szczególną ochronę. To wpływowy człowiek, który pozwolić nam uzyskać środki i uruchomić kontakty, których nie mamy. Jestem pewien, że stoi obiema nogami po właściwej stronie. - Nie powinni dłużej działać w ukryciu: anomalie rozpierzchły się na tyle, że stawało się niemal pewne, że nie podołają im sami. Niewielu Zakonników próbowało się z nimi mierzyć.
Początkowo sądził, że pożar w Ministerstwie mógł zostać wywołany anomaliami i już czuł przygniatający ciężar wyrzutów sumienia - mylił się jednak. I nie był pewien, co czuł z tego powodu. Nie mógł wiele powiedzieć o samym zdarzeniu, pojawił się tam wezwany przez Tonks, pomógł, w czym pomóc mógł. Nie widział jednak ognia, nie widział początku tego zdarzenia. Nie widział nikogo, kogo mógłby uznać za podejrzanego.
- Żaden Weasley nie weźmie już udziału w tajnych zgromadzeniach tego typu - odezwał się na krótko po Foxie, splamiony honor własnej rodziny wydawał mu się szczególnie trudny do przełknięcia. Ale to już był koniec. - Samantha wyciągnęła mnie na spotkanie jakiś czas temu. - To było ważne dla Zakonu. Samantha była jedną z tych, którzy napadli tamtego dnia na niego i Garretta, jedną z tych, dzięki którym poznali tajemnice rycerzy wyciągnięte z głowy Russella przez panią profesor. Dopiero teraz uniósł spojrzenie na Herewarda, a potem na Samuela. - Nie żyje, ale nie powiedziała mi niczego, o czym byśmy nie wiedzieli wcześniej - oświadczył krótko, bez rozckliwiania się w szczegółach, wydawały się zbędne, zwłaszcza w większym gronie Zakonników - z których wielu nie zamierzało sięgać po radykalne środki. Nie było go na ostatnim spotkaniu - ale Frederick zdał mu relację. Nie zająknął się o jej zdradzie i nawróceniu, o zrozumieniu swoich błędów, nie zasługiwała na to.
- Gdyby anomalie ich nie interesowały, nie pojawiliby się przy was tamtego dnia i nie próbowali was stamtąd przepędzić - przytaknął na słowa Jackie z zastanowieniem. - Coś wiedzą, to jest pewne. Anomalie wyciszają się również w miejscach, w których nie było nas. Gdyby jednak nasze cele były zbieżne, w pierwszej kolejności próbowaliby rozmowy. - Z cała pewnością nie chcą więc niczego ocalić. Więc: czego właściwie mogli chcieć?
Zanurzył ręce w kieszeniach, wyraźnie w nich czegoś szukając - spoglądając jednym okiem na tacę. W końcu, dorzucił na nią fiolkę z krwią reema.
staję pod ścianą w okolicach miejsca nr 4
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
W chwili, gdy ostatnim razem opuszczała Gospodę pod Świńskim Łbem, a zarazem spotkanie Zakonu Feniksa, miała nadzieję, że gorzej już nie będzie. To było z jej strony niezwykle naiwne i niemądre; powinna być na to przygotowana, życie nie raz udowodniło już, że zawsze może być gorzej, a przewrotny los nie ma wobec nich żadnej litości. Tamtego wieczoru przemierzała ścieżkę prowadzącą z Hogmseade do Hogwartu z ciężkim sercem; dziś podążała na następne spotkanie z jeszcze cięższym. Najpewniej zjawiłaby się dużo szybciej, gdyby wciąż trwał rok szkolny, a ona byłaby obecna w Hogwarcie przez większość doby; odkąd zniknął Gellert Grindewald, a na stanowisko dyrektora szkoły powrócił profesor Dippet, przebywanie tam zarówno dla niej, jak i nauczycieli (a przede wszystkim uczniów) stało się dużo łatwiejsze. Nie musiałaby się martwić o to, jak wymknąć się niepostrzeżenie. W dniu zakończenia roku szkolnego opuściła Hogwart wraz z uczniami, mając zamiar powrócić tam we wrześniu; w okresie wakacyjnym nie miałaby wiele do roboty, a nie lubiła siedzieć bezczynnie. Przyjęto ją do pracy w szpitalu św. Munga, gdzie w ostatnich tygodniach pacjentów nie brakowało; za to uzdrowicieli owszem. Zwłaszcza, gdy ich świat dotknęła kolejna wielka tragedia, a pożar Ministerstwa Magii pochłonął tyle ofiar... Jeden z pacjentów, który ucierpiał w szatańskiej pożodze, niemal wyzionął ducha na jej rękach - gdyby nie pomoc drugiego uzdrowiciela, straciłaby go. Do dziś nie mogła przestać o tym myśleć.
Niemal się spóźniła przez to, że teleportacja była niemożliwa, a Sieć Fiuu w ostatnich dniach wyjątkowo zawodna; nie chciała ryzykować podróżą w przypadkowe miejsce, bądź co gorsza rozszczepieniem. Wyszła dużo wcześniej, lecz przez problemy z transportem Błędny Rycerz był wyjątkowo oblegany; tyle przystanków miało pierwszeństwo przed Hogsmeade, że panna Pomfrey w myślach panikowała, że się spóźni.
Nigdy się nie spóźniała.
To było przecież wyjątkowo niegrzeczne i nietaktowne, nie mogła sobie na to pozwolić. Do Gospody pod Świńskim Łbem niemal biegła, przytrzymując dłonią kapelusz, aby jej z głowy nie wpadł; po schodach wspinala się nieco zdyszana, lecz miała szczęście - zdążyła, nim się zaczęło. Wpadła do pokoju gościnnego z nieco zaczerwienionymi od biegu policzkami, nerwowo poprawiła włosy, gdy ściągnęła kapelusz i przywitała się z wszystkimi. - Dzień dobry - nie mówiła zbyt głośno, aby nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi, lecz po każdej twarzy przemknęła spojrzeniem i obdarzyła każdego ciepłym uśmiechem.
Rozejrzała się wkoło, lecz nie dostrzegła pustego krzesła; to nic, mogła postać. Nie miała zamiaru przeszkadzać i prosić kogoś o wyczarowanie go; sama czuła się na tyle beznadziejna w czarach transmutacyjnych, że wolała tego po prostu nie robić - jeszcze zrobi komuś krzywdę, alb nieudanym zaklęciem, albo anomalią.
Dostrzegłszy tacę, na której przybywało wciąż ingrediencji i fiolek z eliksirami, pogrzebała w swojej torebce; także coś wzięła, lecz przez całe to zamieszanie nie miała kiedy postać nad kociołkiem - miała zamiar jednak ich wszystkich zapewnić, że jeśli tylko będą czegoś potrzebowac, zrobi wszystko co w swojej mocy. Położyła na tacy trzy fiolki z antidotum podstawowym, a potem splotła już tylko dłonie przed sobą i słuchała wszystkich uważnie.
Oddaję 3 porcje antidotum podstawowego (stat. 5).
Niemal się spóźniła przez to, że teleportacja była niemożliwa, a Sieć Fiuu w ostatnich dniach wyjątkowo zawodna; nie chciała ryzykować podróżą w przypadkowe miejsce, bądź co gorsza rozszczepieniem. Wyszła dużo wcześniej, lecz przez problemy z transportem Błędny Rycerz był wyjątkowo oblegany; tyle przystanków miało pierwszeństwo przed Hogsmeade, że panna Pomfrey w myślach panikowała, że się spóźni.
Nigdy się nie spóźniała.
To było przecież wyjątkowo niegrzeczne i nietaktowne, nie mogła sobie na to pozwolić. Do Gospody pod Świńskim Łbem niemal biegła, przytrzymując dłonią kapelusz, aby jej z głowy nie wpadł; po schodach wspinala się nieco zdyszana, lecz miała szczęście - zdążyła, nim się zaczęło. Wpadła do pokoju gościnnego z nieco zaczerwienionymi od biegu policzkami, nerwowo poprawiła włosy, gdy ściągnęła kapelusz i przywitała się z wszystkimi. - Dzień dobry - nie mówiła zbyt głośno, aby nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi, lecz po każdej twarzy przemknęła spojrzeniem i obdarzyła każdego ciepłym uśmiechem.
Rozejrzała się wkoło, lecz nie dostrzegła pustego krzesła; to nic, mogła postać. Nie miała zamiaru przeszkadzać i prosić kogoś o wyczarowanie go; sama czuła się na tyle beznadziejna w czarach transmutacyjnych, że wolała tego po prostu nie robić - jeszcze zrobi komuś krzywdę, alb nieudanym zaklęciem, albo anomalią.
Dostrzegłszy tacę, na której przybywało wciąż ingrediencji i fiolek z eliksirami, pogrzebała w swojej torebce; także coś wzięła, lecz przez całe to zamieszanie nie miała kiedy postać nad kociołkiem - miała zamiar jednak ich wszystkich zapewnić, że jeśli tylko będą czegoś potrzebowac, zrobi wszystko co w swojej mocy. Położyła na tacy trzy fiolki z antidotum podstawowym, a potem splotła już tylko dłonie przed sobą i słuchała wszystkich uważnie.
Oddaję 3 porcje antidotum podstawowego (stat. 5).
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zimny wiatr szczypał ją w policzki, gdy unosiła się wysoko ponad ziemią. Złoty warkocz ukrył pod kapturem szaty, lecz kilka niesfornych, krótszych kosmyków łaskotało ją w czoło, nieustannie targane wiatrem. Maxine zaciskała dłonie mocno na trzonku swoje miotły; szybowała wysoko, leciała coraz szybciej i szybciej, nie chciała się spóźnić. Z Walii do Szkocji droga wiodła bardzo daleka, miała za sobą już długą podróż, lecz nie czuła się zmęczona; na miotle mogła szybować całymi godzinami, wciąż i wciąż - wiedziała, że nigdy jej to nie znuży. Czuła się jednak nieco zniecierpliwiona, chciała jak najszybciej dotrzeć na miejsce; mogła wybrać Błędnego Rycerza, lecz wolała nie ryzykować, że ktoś ją rozpozna, to ostatnie czego potrzebowała, gdy zmierzała na tajne zgromadzenie Zakonu Feniksa. Jej pierwsze spotkanie, czuła się lekko... poddenerwowana. Dołączyła do nich zaledwie przed miesiącem i jeszcze nie zdążyła poznać wszystkich. Znała kilka nazwisk: Margaux Vance, która zdradziła jej tajemnicę istnienia Zakonu i wcieliła Maxine w jego szeregi, Justine Tonks, z którą zdążyła już stawić czoła kilku anomaliom... Niestety z nie za dobrym skutkiem. A także kilku innych, w tym swoją przyjaciółkę Jessę Diggory, dla której także miało być to pierwsze spotkanie.
Wylądowała w końcu w Hogsmeade; dawno jej tu nie było, tęskniła za tym miejscem. Po zakończeniu spotkania miała zamiar odwiedzić Miodowe Królestwo, by kupić trochę musów świstusów dla Jean. Spojrzała tęsknie w stronę cukierni, lecz ruszyła ku Gospodzie pod Świńskim Łbem; uznała, że to nieco dziwne i trochę... obskurne miejsce jak na ich zebrania, lecz nie śmiałaby tego komentować. Po schodach spinała się z ciężkim sercem; przed meczami quidditcha czuła się dużo pewniejsza siebie - ale wtedy miała się czym popisać.
Teraz mogła jedynie powiedzieć o porażkach jakie odniosła w starciu z anomaliami.
Weszła do pokoju gościnnego, starając się nie robić za dużo hałasu; uwagę Maxine od razu przyciągnęła ruda grzywa Jessy, do której uśmiechnęła się serdecznie i skinęła głową. Przywitała się także z Margaux, Tonks i Brendanem Weasley, których znała; nie zdziwiła ją także obecność Samuela Skamandera, którego kojarzyła ze szkoły - grali w jednej drużynie. Powiodła spojrzeniem po reszcie zebranych - skrzywła się znacznie, gdy dostrzegła Frederica Foxa. Kto tu wpuścił tego buca, zastanowiła się w myślach, lecz stanęła jak wryta dopiero, gdy dostrzegła...
Znienawidzoną twarz tego parszywca Billego Moore.
Zmrużyła oczy, nie chcąc dać po sobie poznać prawdziwych emocji, ale sam jego widok działał jej na nerwy. Co on tu robił?! Dlaczego obdarzono zaufaniem takiego złodzieja jak on?! W końcu posłała mu najbardziej jadowity uśmiech, na jaki było ją stać.
Dostrzegłszy tacę, na której wszyscy kładli cenne składniki i fiolki z eliksirami, sama także sięgnęła do swojej torby i dorzuciła od siebie skrzeloziele, płatki ciemiernika i korę z drzewa Wiggen. Została uprzedzona o tej zbiórce, więc odwiedziła poprzedniego dnia aptekę; sama alchemiczką nie była, a jej umiejętności w dziedzinie eliksirów kończyły się na przyrządzeniu mikstury na kiełkowanie. Wszystkie miejsca siedzące były już zajęte, stanęła więc pod ścianą gdzieś za Margaux (byle jak najdalej od tego parszywego oszusta Moore'a).
Niestety nie mogła się wypowiedzieć ani o osobach zaginionych, ani nowym Ministrze Magii, było jednak coś co sprawiło, że się odezwała...
- Mulciber? - spytała nagle - Macie na myśli Ramseya Mulcibera?
| staję pod ścianą, przekazuję: skrzeloziele, płatki ciemiernika i korę z drzewa Wiggen (losowane, jeszcze niedopisane)
Wylądowała w końcu w Hogsmeade; dawno jej tu nie było, tęskniła za tym miejscem. Po zakończeniu spotkania miała zamiar odwiedzić Miodowe Królestwo, by kupić trochę musów świstusów dla Jean. Spojrzała tęsknie w stronę cukierni, lecz ruszyła ku Gospodzie pod Świńskim Łbem; uznała, że to nieco dziwne i trochę... obskurne miejsce jak na ich zebrania, lecz nie śmiałaby tego komentować. Po schodach spinała się z ciężkim sercem; przed meczami quidditcha czuła się dużo pewniejsza siebie - ale wtedy miała się czym popisać.
Teraz mogła jedynie powiedzieć o porażkach jakie odniosła w starciu z anomaliami.
Weszła do pokoju gościnnego, starając się nie robić za dużo hałasu; uwagę Maxine od razu przyciągnęła ruda grzywa Jessy, do której uśmiechnęła się serdecznie i skinęła głową. Przywitała się także z Margaux, Tonks i Brendanem Weasley, których znała; nie zdziwiła ją także obecność Samuela Skamandera, którego kojarzyła ze szkoły - grali w jednej drużynie. Powiodła spojrzeniem po reszcie zebranych - skrzywła się znacznie, gdy dostrzegła Frederica Foxa. Kto tu wpuścił tego buca, zastanowiła się w myślach, lecz stanęła jak wryta dopiero, gdy dostrzegła...
Znienawidzoną twarz tego parszywca Billego Moore.
Zmrużyła oczy, nie chcąc dać po sobie poznać prawdziwych emocji, ale sam jego widok działał jej na nerwy. Co on tu robił?! Dlaczego obdarzono zaufaniem takiego złodzieja jak on?! W końcu posłała mu najbardziej jadowity uśmiech, na jaki było ją stać.
Dostrzegłszy tacę, na której wszyscy kładli cenne składniki i fiolki z eliksirami, sama także sięgnęła do swojej torby i dorzuciła od siebie skrzeloziele, płatki ciemiernika i korę z drzewa Wiggen. Została uprzedzona o tej zbiórce, więc odwiedziła poprzedniego dnia aptekę; sama alchemiczką nie była, a jej umiejętności w dziedzinie eliksirów kończyły się na przyrządzeniu mikstury na kiełkowanie. Wszystkie miejsca siedzące były już zajęte, stanęła więc pod ścianą gdzieś za Margaux (byle jak najdalej od tego parszywego oszusta Moore'a).
Niestety nie mogła się wypowiedzieć ani o osobach zaginionych, ani nowym Ministrze Magii, było jednak coś co sprawiło, że się odezwała...
- Mulciber? - spytała nagle - Macie na myśli Ramseya Mulcibera?
| staję pod ścianą, przekazuję: skrzeloziele, płatki ciemiernika i korę z drzewa Wiggen (losowane, jeszcze niedopisane)
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Najpierw list, zaś później spotkanie Fredericka, który powiedział mi dokładnie o tym samym spotkaniu co treść zapisanego pergaminu sprawiło, że zacząłem wierzyć w jego autentyczność.
Dlatego zgodziłem się przyjść, przy okazji zabierając ze sobą wszystkie posiadane ingrediencje, które - podobno - mogły się przydać. Sam Fox na mnie nie naciskał, nie zadawał pytań, a chociaż czułem niesamowitą więź w tym człowiekiem to sam nie byłem w stanie wszystkiego mu opowiedzieć. Nie byłem pewien czy ktokolwiek powinien słyszeć to, co skrywało się w mojej pamięci. Gdyby niepożądane uszy usłyszały tę opowieść niewykluczonym było, że mógłbym ściągnąć zagrożenie zarówno na siebie, jak i na Josephine.
Wkraczając do pokoju gościnnego wpierw miałem cudzą twarz - jednak, idąc w ślady Foxa, szybko powróciłem do swojego normalnego oblicza. Poczułem się bardzo dziwnie: z jednej strony moje serce zabiło szybciej w lęku przed taką ilością ludzi. Z drugiej jednak, im dłużej wodziłem oczami po ich twarzach tym więcej z nich wywoływało we mnie ciepłe emocje. Na chwilę dłużej zawiesiłem spojrzenie na rudym mężczyźnie, którego kojarzyłem z opasłej księgi przedstawiającej dzieje mojej rodziny. W pamięci zamajaczyło mi imię i nazwisko, Archibald Prewett, które wcześniej znaczyło zdecydowanie mniej, niż teraz. Jeżeli przy Foxie czułem się bezpiecznie, to dodatkowo obecność tego człowieka sprawiała, że nie miałbym już żadnych oporów przed tym, by zasnąć w tym wypełnionym po brzegi pokoju pełnym twarzy, na których widok w moich oczach nie pojawiał się choćby cień rozpoznania. Z drobnymi wyjątkami: Justine, Bertiego i.... Josephine. Uśmiechnąłem się do nich, jednakże to ostatni uśmiech można było dopiero nazwać tym pozbawionym jakichkolwiek rezerw.
Położyłem ingrediencje na tacy i stanąłem pod ścianą, bezpośrednio za krzesłem zajmowanym przez największego faceta w pomieszczeniu. Starałem się słuchać, zrozumieć o co chodzi, jednak niezbyt wiele rzeczy było dla mnie znajomych. Wzrok podniosłem z podłogi dopiero wtedy, gdy wspomniany został pożar w Ministerstwie Magii. Spojrzałem na dwóch jegomościów stojących u szczytu stołu, najwyraźniej prowadzących to spotkanie, następnie krótko spojrzałem na Josie i wróciłem spojrzeniem do mężczyzny bez ucha. Frederick napomknął nienachalnie, że ludzie na pewno będą chcieli usłyszeć co się ze mną działo. Powiedziałem mu niewiele, jednak kiedy padło nazwisko Mulcibera nie mogłem pohamować własnego głosu.
- Byłem z nimi w Ministerstwie gdy to zrobili - powiedziałem, a serce biło we mnie tak mocno, że miałem wrażenie iż odrobinę się od tego kołyszę. Bum bum, przód, tył. - Ja... Mulciber... - spojrzałem na Archibalda, a szukanie u niego pomocy wydało mi się jakby... na miejscu. Skupiłem się na jego twarzy, chociaż moje spojrzenie nadal było chłodne i pozbawione choćby znaku rozpoznania to mówiłem tylko do niego.
- Nie pamiętam nic sprzed siedemnastego czerwca. Całkowita pustka. Jednak pierwsze moje wspomnienie to Josephine... - urwałem na moment, kiedy przed moimi oczami stanęła mi krew wyciekająca z rany na jej ciele, rany, którą wszystko wskazywało na to, że zrobiłem ja. - I Mulciber. Powiedział mi, że jestem uzdrowicielem, metamorfomagiem i legilimentą. Oraz, że mam spotkać się z nim pod Ministerstwem Magii dwudziestego piątego czerwca punktualnie o siedemnastej czterdzieści pięć. Poszedłem. Nie miałem wyboru, nie pomyślałem nawet by spróbować się mu sprzeciwić - tłumaczyłem się Prewettowi. - Było nas siedmioro. I był jeszcze jeden, uzdrowiciel, nazywał się Alan Bennett. Do jednego mówili Goyle, Cadan Goyle, wypił eliksir wielosokowy i przemienił się w kobietę, Chelsea Doyle. Inni też wypili, w tym ja. Przybraliśmy twarze pracowników Ministerstwa. Kai Saunders, Emily Powell, Elliot Emerson, Sebastian Burton, Drake Wilder, Mason Lewis. Użyłem legilimencji by z żywego jeszcze Lewisa wydostać wspomnienia o nich. Bo zanim poszliśmy, tam na miejscu... Avady... ciała upchnięte do szafek... i włosy - nie wiedziałem jak to składniej powiedzieć, makabryczny obraz wiotkich ciał upychanych do metalowych szafek w Ministerstwie zdekoncentrował mnie na chwilę. Skupiłem się jednak na twarzy kuzyna i jakoś kontynuowałem, bojąc się spojrzeć na kogokolwiek innego. - Padały jeszcze inne imiona poza Bennettem i Goylem. Morgoth, Ignotus, Deirdre. Mieliśmy odprawę w sali, gdzie czekał na nas świstoklik. Naszym zadaniem miało być eskortowanie Ministra Magii w czasie odwiedzin u jego matki w Azkabanie. Ale oni wypełniali rozkazy Czarnego Pana. Szukali ludzi, Craiga Burke'a, kogoś o nazwisku Rookwood i Elijah Bagmana. Miała z nami wyruszyć dodatkowa eskorta. Jak mieliśmy złapać się świstoklika to ten siódmy, który najwyraźniej dowodził i udawał Saundersa rzucił do jednego z tamtych z dodatkowej eskorty "Pożoga, Avery". Wszyscy rzucali zaklęcie Szatańskiej Pożogi, ten drugi z eskorty eksplodował, świstoklik się aktywował, złapaliśmy za niego, ale Avery odpadł w czasie transportu - relacjonowałem dalej, czując niesamowitą ulgę, że w końcu komuś o tym mówiłem. - Wylądowaliśmy w Azkabanie, ja, Goyle, Mulciber, ten siódmy i Minister. Robiłem co mi kazali. Ale tu znowu mam pustkę, dziurę w pamięci. Później mam wrażenie, że był tam chyba jeszcze chłopiec... straszny chłopiec, który chciał być smokiem... ale równie dobrze mogło mi się to po prostu przyśnić. Ocknąłem się nocą w dzielnicy portowej - powiedziałem, ostatnie zdania wypowiadając coraz ciszej i ciszej, aż w końcu kiedy zamilknąłem, w pokoju zapanowała cisza.
| przekazuję: odłamek spadającej gwiazdy (x4), kora drzewa Wiggen (x2), mandragora, figa abisyńska, liście kłaposkrzeczki, włosie akromantuli
NIE SUGERUJCIE SIĘ TĄ DŁUGOŚCIĄ, SKRÓCONE NAJBARDZIEJ JAK SIĘ DAŁO
Dlatego zgodziłem się przyjść, przy okazji zabierając ze sobą wszystkie posiadane ingrediencje, które - podobno - mogły się przydać. Sam Fox na mnie nie naciskał, nie zadawał pytań, a chociaż czułem niesamowitą więź w tym człowiekiem to sam nie byłem w stanie wszystkiego mu opowiedzieć. Nie byłem pewien czy ktokolwiek powinien słyszeć to, co skrywało się w mojej pamięci. Gdyby niepożądane uszy usłyszały tę opowieść niewykluczonym było, że mógłbym ściągnąć zagrożenie zarówno na siebie, jak i na Josephine.
Wkraczając do pokoju gościnnego wpierw miałem cudzą twarz - jednak, idąc w ślady Foxa, szybko powróciłem do swojego normalnego oblicza. Poczułem się bardzo dziwnie: z jednej strony moje serce zabiło szybciej w lęku przed taką ilością ludzi. Z drugiej jednak, im dłużej wodziłem oczami po ich twarzach tym więcej z nich wywoływało we mnie ciepłe emocje. Na chwilę dłużej zawiesiłem spojrzenie na rudym mężczyźnie, którego kojarzyłem z opasłej księgi przedstawiającej dzieje mojej rodziny. W pamięci zamajaczyło mi imię i nazwisko, Archibald Prewett, które wcześniej znaczyło zdecydowanie mniej, niż teraz. Jeżeli przy Foxie czułem się bezpiecznie, to dodatkowo obecność tego człowieka sprawiała, że nie miałbym już żadnych oporów przed tym, by zasnąć w tym wypełnionym po brzegi pokoju pełnym twarzy, na których widok w moich oczach nie pojawiał się choćby cień rozpoznania. Z drobnymi wyjątkami: Justine, Bertiego i.... Josephine. Uśmiechnąłem się do nich, jednakże to ostatni uśmiech można było dopiero nazwać tym pozbawionym jakichkolwiek rezerw.
Położyłem ingrediencje na tacy i stanąłem pod ścianą, bezpośrednio za krzesłem zajmowanym przez największego faceta w pomieszczeniu. Starałem się słuchać, zrozumieć o co chodzi, jednak niezbyt wiele rzeczy było dla mnie znajomych. Wzrok podniosłem z podłogi dopiero wtedy, gdy wspomniany został pożar w Ministerstwie Magii. Spojrzałem na dwóch jegomościów stojących u szczytu stołu, najwyraźniej prowadzących to spotkanie, następnie krótko spojrzałem na Josie i wróciłem spojrzeniem do mężczyzny bez ucha. Frederick napomknął nienachalnie, że ludzie na pewno będą chcieli usłyszeć co się ze mną działo. Powiedziałem mu niewiele, jednak kiedy padło nazwisko Mulcibera nie mogłem pohamować własnego głosu.
- Byłem z nimi w Ministerstwie gdy to zrobili - powiedziałem, a serce biło we mnie tak mocno, że miałem wrażenie iż odrobinę się od tego kołyszę. Bum bum, przód, tył. - Ja... Mulciber... - spojrzałem na Archibalda, a szukanie u niego pomocy wydało mi się jakby... na miejscu. Skupiłem się na jego twarzy, chociaż moje spojrzenie nadal było chłodne i pozbawione choćby znaku rozpoznania to mówiłem tylko do niego.
- Nie pamiętam nic sprzed siedemnastego czerwca. Całkowita pustka. Jednak pierwsze moje wspomnienie to Josephine... - urwałem na moment, kiedy przed moimi oczami stanęła mi krew wyciekająca z rany na jej ciele, rany, którą wszystko wskazywało na to, że zrobiłem ja. - I Mulciber. Powiedział mi, że jestem uzdrowicielem, metamorfomagiem i legilimentą. Oraz, że mam spotkać się z nim pod Ministerstwem Magii dwudziestego piątego czerwca punktualnie o siedemnastej czterdzieści pięć. Poszedłem. Nie miałem wyboru, nie pomyślałem nawet by spróbować się mu sprzeciwić - tłumaczyłem się Prewettowi. - Było nas siedmioro. I był jeszcze jeden, uzdrowiciel, nazywał się Alan Bennett. Do jednego mówili Goyle, Cadan Goyle, wypił eliksir wielosokowy i przemienił się w kobietę, Chelsea Doyle. Inni też wypili, w tym ja. Przybraliśmy twarze pracowników Ministerstwa. Kai Saunders, Emily Powell, Elliot Emerson, Sebastian Burton, Drake Wilder, Mason Lewis. Użyłem legilimencji by z żywego jeszcze Lewisa wydostać wspomnienia o nich. Bo zanim poszliśmy, tam na miejscu... Avady... ciała upchnięte do szafek... i włosy - nie wiedziałem jak to składniej powiedzieć, makabryczny obraz wiotkich ciał upychanych do metalowych szafek w Ministerstwie zdekoncentrował mnie na chwilę. Skupiłem się jednak na twarzy kuzyna i jakoś kontynuowałem, bojąc się spojrzeć na kogokolwiek innego. - Padały jeszcze inne imiona poza Bennettem i Goylem. Morgoth, Ignotus, Deirdre. Mieliśmy odprawę w sali, gdzie czekał na nas świstoklik. Naszym zadaniem miało być eskortowanie Ministra Magii w czasie odwiedzin u jego matki w Azkabanie. Ale oni wypełniali rozkazy Czarnego Pana. Szukali ludzi, Craiga Burke'a, kogoś o nazwisku Rookwood i Elijah Bagmana. Miała z nami wyruszyć dodatkowa eskorta. Jak mieliśmy złapać się świstoklika to ten siódmy, który najwyraźniej dowodził i udawał Saundersa rzucił do jednego z tamtych z dodatkowej eskorty "Pożoga, Avery". Wszyscy rzucali zaklęcie Szatańskiej Pożogi, ten drugi z eskorty eksplodował, świstoklik się aktywował, złapaliśmy za niego, ale Avery odpadł w czasie transportu - relacjonowałem dalej, czując niesamowitą ulgę, że w końcu komuś o tym mówiłem. - Wylądowaliśmy w Azkabanie, ja, Goyle, Mulciber, ten siódmy i Minister. Robiłem co mi kazali. Ale tu znowu mam pustkę, dziurę w pamięci. Później mam wrażenie, że był tam chyba jeszcze chłopiec... straszny chłopiec, który chciał być smokiem... ale równie dobrze mogło mi się to po prostu przyśnić. Ocknąłem się nocą w dzielnicy portowej - powiedziałem, ostatnie zdania wypowiadając coraz ciszej i ciszej, aż w końcu kiedy zamilknąłem, w pokoju zapanowała cisza.
| przekazuję: odłamek spadającej gwiazdy (x4), kora drzewa Wiggen (x2), mandragora, figa abisyńska, liście kłaposkrzeczki, włosie akromantuli
NIE SUGERUJCIE SIĘ TĄ DŁUGOŚCIĄ, SKRÓCONE NAJBARDZIEJ JAK SIĘ DAŁO
Pokój gościnny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Gospoda pod Świńskim Łbem