Dobre jadło
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kuchnia
Kuchnia jest pełna drewnianych półek wyłożonych stertą garów - zawsze czystą! Jeszcze są tu inne pomocnice kuchenne jak piekarnik, piec, zlew czy szafki. Wszystko, by dobre jadło rzeczywiście wyczarować, co (prawie) zawsze jest spektakularnym sukcesem. Niestety pomieszczenie nie posiada opcji automatycznego czyszczenia, dlatego w trakcie pichcenia pokój zawsze wygląda jakby przeszło tędy tornado. Ulubioną posypką Pomony jest mąka - zwykle wala się wtedy wszędzie. Ale taki to urok kuchni zapalonej kuchmistrzyni.
Na pomieszczenie nałożone jest zaklęcie Muffliato.
[bylobrzydkobedzieladnie]
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Ostatnio zmieniony przez Pomona Sprout dnia 08.10.18 10:52, w całości zmieniany 3 razy
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Mieszkałam w rodzinnym domu po tej tragedii, jak można nazwać naszą odsiecz. Mieszkam teraz tutaj, gdzie też czuję się trochę jak w domu, ale niestety w niewielkim stopniu. I Hogwart był moim domem także - straciłam go. Nie wiem czy bezpowrotnie, ale na dzień dzisiejszy nie potrafię mówić bądź myśleć o nim ciepło. Bez dwóch zdań ja także jestem ofiarą utknięcia. Utknęłam w próżni, nie wiedząc co z tym zrobić. Próbuję żyć, oddychać jak dotąd, parzyć herbatę jak dotąd, ale nawet tak prozaiczne czynności nie chcą działać. Magia nie chce działać i ja też nie chcę działać. Czuję się zepsuta, wadliwa oraz skazana na wieczną porażkę. Tego jednak nie mówię głośno, jednak podejrzewam, że to po mnie widać. Byłoby jeszcze bardziej - dzięki ci Merlinie za eliksiry uspokajające. Dzięki nim wydaję się być spokojna niczym delikatny kwiat na gładkiej tafli jeziora.
Siedzę w oczekiwaniu na zagotowanie się wody. Nie mam jeszcze za bardzo wprawy w niemagicznym krzątaniu się po kuchni, ale to nic. Mawiają, że w życiu trzeba spróbować wszystkiego - zdarza mi się stosować do tej maksymy. Nie popadam w panikę, staram się sprawiać wrażenie dobrze naoliwionej maszynerii, ale nie zawsze umiem dbać o pozory. Uśmiecham się lekko, naprawdę subtelnie, całkowicie tego nie czuję, ale wydaje mi się, że tak należy, że tak jest lepiej.
- Tak - rzucam ponownie. Wolną ręką podpieram podbródek. Wpatruję się nieobecnym wzrokiem w Eileen, mrugam szybko jakbym zastanawiała się o czym ona do mnie mówi. - To dobrze, że go odbierze - stwierdzam wreszcie. Profesor Bartius został sam na dole, odpierając atak, żebyśmy mogli iść do wieży; dzięki temu zyskaliśmy mnóstwo czasu. Więcej, niż mogliśmy prosić. Zasłużył na niego w całej rozciągłości. - Ja nie - dodaję neutralnie. Nie mogę, nie powinnam wręcz. To nie byłoby w porządku, bo nie zrobiłam nic, żeby pomóc tej misji. Nic, zupełnie nic. - Wiesz, Bren był u mnie w przededniu tej wyprawy - zaczynam nagle, ni z gruchy ni z pietruchy. - Powiedział, żebym się opiekowała Garrettem i Samem. To brzmi tak absurdalnie - rzucam dygresją, zamyślając się na krótką chwilę. - Obiecałam, że nic im się nie stanie. Wiesz, co to oznacza, prawda? - zadaję pytanie retoryczne. Garry wrócił ledwie żywy, mojego kuzyna pojmano i sam musiał uciec z więzienia. Jestem najgorszą opiekunką świata. I kłamczuchą. Jestem wstrętną kłamczuchą. I jeszcze ta marynia! Będę się smażyć w piekle.
Po tym następuje długa pauza. Zabieram wolną rękę z podbródka, cofam się oraz prostuję na krześle. Wzrok ucieka w popłochu gdzieś na boki - szukam słów, które mogłyby oddać stan mojego umysłu. Pogrążonego w chaosie.
- Nie wiem - odpowiadam szczerze. - Nie wiem, czy mogę spojrzeć w oczy przyjaciołom Lewisa i Lucy - dodaję, chociaż w mimice ani w spojrzeniu nie czają się żadne emocje. To wszystko brzmi tak sztucznie, ale zaprawdę powiadam wam, że pięknie jest nie musieć c z u ć.
- Na szczęście mam godną zastępczynię. - Znów delikatny uśmiech, mający zwieńczyć wypowiedź sztucznym ciepłem. Odrobinę zbyt długo trzymam dłoń na ręce Eileen, dlatego wreszcie ją cofam, starając się ukryć niepewność. - Chyba już nigdy nie wysprzątam tego mieszkania. Podziwiam mugoli, że ogarniają te wszystkie domowe roboty za pomocą siły własnych rąk. Padałam jak kawka - mówię, rozglądając się wokół i kręcąc z niedowierzaniem głową. Naprawdę nie wiem jak można sprzątać bez magii, to istne utrapienie.
Siedzę w oczekiwaniu na zagotowanie się wody. Nie mam jeszcze za bardzo wprawy w niemagicznym krzątaniu się po kuchni, ale to nic. Mawiają, że w życiu trzeba spróbować wszystkiego - zdarza mi się stosować do tej maksymy. Nie popadam w panikę, staram się sprawiać wrażenie dobrze naoliwionej maszynerii, ale nie zawsze umiem dbać o pozory. Uśmiecham się lekko, naprawdę subtelnie, całkowicie tego nie czuję, ale wydaje mi się, że tak należy, że tak jest lepiej.
- Tak - rzucam ponownie. Wolną ręką podpieram podbródek. Wpatruję się nieobecnym wzrokiem w Eileen, mrugam szybko jakbym zastanawiała się o czym ona do mnie mówi. - To dobrze, że go odbierze - stwierdzam wreszcie. Profesor Bartius został sam na dole, odpierając atak, żebyśmy mogli iść do wieży; dzięki temu zyskaliśmy mnóstwo czasu. Więcej, niż mogliśmy prosić. Zasłużył na niego w całej rozciągłości. - Ja nie - dodaję neutralnie. Nie mogę, nie powinnam wręcz. To nie byłoby w porządku, bo nie zrobiłam nic, żeby pomóc tej misji. Nic, zupełnie nic. - Wiesz, Bren był u mnie w przededniu tej wyprawy - zaczynam nagle, ni z gruchy ni z pietruchy. - Powiedział, żebym się opiekowała Garrettem i Samem. To brzmi tak absurdalnie - rzucam dygresją, zamyślając się na krótką chwilę. - Obiecałam, że nic im się nie stanie. Wiesz, co to oznacza, prawda? - zadaję pytanie retoryczne. Garry wrócił ledwie żywy, mojego kuzyna pojmano i sam musiał uciec z więzienia. Jestem najgorszą opiekunką świata. I kłamczuchą. Jestem wstrętną kłamczuchą. I jeszcze ta marynia! Będę się smażyć w piekle.
Po tym następuje długa pauza. Zabieram wolną rękę z podbródka, cofam się oraz prostuję na krześle. Wzrok ucieka w popłochu gdzieś na boki - szukam słów, które mogłyby oddać stan mojego umysłu. Pogrążonego w chaosie.
- Nie wiem - odpowiadam szczerze. - Nie wiem, czy mogę spojrzeć w oczy przyjaciołom Lewisa i Lucy - dodaję, chociaż w mimice ani w spojrzeniu nie czają się żadne emocje. To wszystko brzmi tak sztucznie, ale zaprawdę powiadam wam, że pięknie jest nie musieć c z u ć.
- Na szczęście mam godną zastępczynię. - Znów delikatny uśmiech, mający zwieńczyć wypowiedź sztucznym ciepłem. Odrobinę zbyt długo trzymam dłoń na ręce Eileen, dlatego wreszcie ją cofam, starając się ukryć niepewność. - Chyba już nigdy nie wysprzątam tego mieszkania. Podziwiam mugoli, że ogarniają te wszystkie domowe roboty za pomocą siły własnych rąk. Padałam jak kawka - mówię, rozglądając się wokół i kręcąc z niedowierzaniem głową. Naprawdę nie wiem jak można sprzątać bez magii, to istne utrapienie.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Sprawa Hogwartu była sprawą bardzo delikatną. Zarówno Eileen, jak i Pomonie zależało na jego odbudowie – nie tylko struktur, które ucierpiały podczas odsieczy, ale przede wszystkim umysłów dzieci, które splugawione zostały czarną magią, ich pewności bezpieczeństwa, pewności, że już nic im nie zagraża. Nie zbudowano Rzymu w jeden dzień i tak samo Szkoła Magii i Czarodziejstwa nie zostanie w jeden dzień odbudowana. Do pełni sił dochodziło się powoli, ostrożnie, by nie naderwać dopiero co zregenerowanych ścięgien, mięśni, tkanek w ciele. By nie naruszyć dopiero co zabetonowanych ścian i murów. Nie była w Hogwarcie od czasu, gdy wróciła ze świętego Munga, ale też nie bardzo jej się tam spieszyło. Oczywiście wiedziała, że chce tam wrócić i wciąż doglądać stworzeń i flory Zakazanego Lasu. Ale jednocześnie czuła strach przed przekroczeniem progu miejsca, w którym tak wiele wycierpiała. Gwizd kani rudej był jej jednak drogowskazem – musiała wziąć się w garść. Obie musiały.
Atmosfera robiła się nieco smutniejsza niż Eileen podejrzewała, ale nie było w tym nic dziwnego, obie przeżyły, co przeżyły i minęło jeszcze zbyt mało czasu, by ból mógł tak po prostu odpuścić, zniknąć. Wzięła głęboki wdech. Nawet kpina nie poradziła sobie z emocjonalnym bagażem. A szkoda.
Uśmiechnęła się kątem ust. Barty na pewno świetnie będzie wyglądał z przypiętym do piersi orderem. Popatrzyła na Pomonę. Nie chciała jej do niczego przekonywać (chociaż wiedziała, że na pewno zasługiwała na tę nagrodę), bo sama nie poradziła sobie z przekonaniem siebie do tego samego. Jeśli Pomona nie czuła, że powinna stawić się na ceremonii wręczenia orderów, to na pewno wcześniej rozpatrzyła wszystkie za i przeciw. Obie były rozsądne i dobrze znały siebie nawzajem.
– Złamana obietnica – odparła cicho, smętnie. – Była bez pokrycia. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, na co się godzimy – przede wszystkim godziliśmy się na niebezpieczeństwo i były małe szanse, że wyjdziemy z tego cali i zdrowi. – wydawało jej się, że plecy wciąż miała pokryte starym, przekrochmalonym prześcieradłem. Skóra w tamtych rejonach była jedną wielką blizną. Przypominała o porażkach. – Zresztą Sam i Garrett wciąż żyją. Poradzili sobie. – spróbowała się do niej uśmiechnąć, gładząc kciukiem skórę na jej dłoni. – A to jest najważniejsze. My też, Pomona.
Eileen wiedziała, że musiały to docenić. Przyglądała jej się nieco ze strachem, kiedy przyznała, że chce zrezygnować z posady.
– Nie, Pomona, nie możesz – jej głos był łagodny, ale jednak niemal błagał, by posłuchała. – I tu nie chodzi o to, co się stało. – ten chłopiec przeżył? Nie widziała innych, nie mogła o nich wiedzieć. – I że Złota Wieża… że to wszystko… - zacięła się na chwilę, umysł nie chciał do tego wracać. Musiała zmienić tor, którym pomknęła ta rozmowa. – Wyobraź sobie, co będzie, jeśli Dippet ogłosi konkurs na twoje miejsce i przyjmie do Hogwartu jakiegoś poplecznika Grindelwalda. Albo potajemnego wielbiciela czarnej magii. Albo kogoś, kto będzie znów dręczył naszych uczniów. Naszych, Pom, właśnie naszych. Ty ich znasz, ja ich znam. Jeśli my nie zostaniemy w Hogwarcie, on znowu się zmieni. Na gorsze. I będzie powtórka z rozrywki. Zostań tam ze mną, proszę. – znów się do niej uśmiechnęła.
Członkowie Zakonu Feniksa byli najbezpieczniejszą opcją w czasach, gdy każdy był przeciwko mugolakom.
Atmosfera robiła się nieco smutniejsza niż Eileen podejrzewała, ale nie było w tym nic dziwnego, obie przeżyły, co przeżyły i minęło jeszcze zbyt mało czasu, by ból mógł tak po prostu odpuścić, zniknąć. Wzięła głęboki wdech. Nawet kpina nie poradziła sobie z emocjonalnym bagażem. A szkoda.
Uśmiechnęła się kątem ust. Barty na pewno świetnie będzie wyglądał z przypiętym do piersi orderem. Popatrzyła na Pomonę. Nie chciała jej do niczego przekonywać (chociaż wiedziała, że na pewno zasługiwała na tę nagrodę), bo sama nie poradziła sobie z przekonaniem siebie do tego samego. Jeśli Pomona nie czuła, że powinna stawić się na ceremonii wręczenia orderów, to na pewno wcześniej rozpatrzyła wszystkie za i przeciw. Obie były rozsądne i dobrze znały siebie nawzajem.
– Złamana obietnica – odparła cicho, smętnie. – Była bez pokrycia. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, na co się godzimy – przede wszystkim godziliśmy się na niebezpieczeństwo i były małe szanse, że wyjdziemy z tego cali i zdrowi. – wydawało jej się, że plecy wciąż miała pokryte starym, przekrochmalonym prześcieradłem. Skóra w tamtych rejonach była jedną wielką blizną. Przypominała o porażkach. – Zresztą Sam i Garrett wciąż żyją. Poradzili sobie. – spróbowała się do niej uśmiechnąć, gładząc kciukiem skórę na jej dłoni. – A to jest najważniejsze. My też, Pomona.
Eileen wiedziała, że musiały to docenić. Przyglądała jej się nieco ze strachem, kiedy przyznała, że chce zrezygnować z posady.
– Nie, Pomona, nie możesz – jej głos był łagodny, ale jednak niemal błagał, by posłuchała. – I tu nie chodzi o to, co się stało. – ten chłopiec przeżył? Nie widziała innych, nie mogła o nich wiedzieć. – I że Złota Wieża… że to wszystko… - zacięła się na chwilę, umysł nie chciał do tego wracać. Musiała zmienić tor, którym pomknęła ta rozmowa. – Wyobraź sobie, co będzie, jeśli Dippet ogłosi konkurs na twoje miejsce i przyjmie do Hogwartu jakiegoś poplecznika Grindelwalda. Albo potajemnego wielbiciela czarnej magii. Albo kogoś, kto będzie znów dręczył naszych uczniów. Naszych, Pom, właśnie naszych. Ty ich znasz, ja ich znam. Jeśli my nie zostaniemy w Hogwarcie, on znowu się zmieni. Na gorsze. I będzie powtórka z rozrywki. Zostań tam ze mną, proszę. – znów się do niej uśmiechnęła.
Członkowie Zakonu Feniksa byli najbezpieczniejszą opcją w czasach, gdy każdy był przeciwko mugolakom.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Kiedyś to nastąpi. Za jakiś czas obie będziemy żyć swoim życiem, nie zapominając o tym, co się wydarzyło, ale jednak usypiając wszystkie swoje lęki i emocje na dnie świadomości. Musiałyśmy to zrobić jeśli chciałyśmy nadać swojej egzystencji jakiejś wartości. W przypadku istnienia poprzez ciągłą rozpacz i wyrzuty sumienia, nasze jestestwo byłoby tylko stratą czasu, zasobów i miejsca. Nie byłoby niczego prócz parszywych emocji, wysysających z nas wszystko, co kochałyśmy. Mam tego świadomość. Nie wszystko dzieje się od razu - zwykle te dobre rzeczy wymagają więcej czasu niż te złe. To dlatego poję się tymi eliksirami uspokajającymi. Walczę, wciąż walczę chcąc przezwyciężyć wszystkie obawy oraz lęki. Przeżyć ten długi moment żałoby i wziąć się w garść. Lepiej nie potrafię. Minęło raptem kilka dni, to za mało, żeby zapomnieć. Wystraszonej twarzy Lewisa, przepraszającego spojrzenia spadającej w dół Lucy. To dla mnie zbyt wiele do udźwignięcia na jeden raz. Potrzebuję wyciszenia, spokoju, poukładania sobie tego w głowie. Szczególnie, że nawiedzały mnie koszmary. Teraz ich już nie ma, bo pojona kolejnymi specyfikami zamykam się w sobie.
Jedyne, czego żałuję, to że nie jestem w stanie pokrzepić Eileen. Zmartwionej nie tylko o siebie, ale także o Herewarda. Każde z nas miało podczas tamtej misji kogoś bliskiego. Każde z nas bało się nie tyle o swój tyłek, co o tych najważniejszych. Wiem, że powinnam być teraz dla przyjaciółki ostoją oraz pocieszeniem, ale nie mogę się zdobyć nawet na to. Wydaję się być boleśnie racjonalna przez krążącą w żyłach magię mikstury. Nie dopuszczam do siebie promieni optymizmu i jestem na siebie zła. Czuję, że gruba szyba otaczająca ośrodek emocjonalny zaczyna powoli puszczać i pojawia się na niej pierwsza rysa.
- Tak, to prawda - wzdycham ciężko. Przestaję opierać głowę na dłoniach, za to zaczynam bawić się palcami, ręce trzymając na drewnianym blacie. - Ale nie mogę… nie mogę pogodzić się z tym, że mogliśmy uratować więcej osób - dodaję, wiedząc, że nie powinnam. Nie powinnam znów nas pogrążać w tym marazmie, ponurej otchłani beznadziei. - I że mogłam dotrzymać obietnicy. I tak już go dostatecznie okłamałam. - Na mojej twarzy pojawia się kwaśny uśmiech. Niby nie jestem z tego dumna, ale jak spojrzę z perspektywy czasu na marynię, to nie mogę nie odczuwać rozbawienia. Pierwszego od tych kilku dni.
- Tak. Może mamy dziewięć żyć jak koty? - Myślę na głos, przez chwilę naprawdę się nad tym zastanawiając. Nieeee, kręcę głową. To by znaczyło, że chyba nie mam już żadnej rezerwy - tyle razy umierałam.
Nie mogę się nie zgodzić. Znów. Eileen ma mnóstwo racji w tym co mówi. Z jednej strony wierzę w to, z drugiej jakiś mały chochlik wewnątrz mojej głowy mówi mi, że uczniom będzie lepiej beze mnie. - Obiecuję to przemyśleć - odpowiadam wreszcie, starając się uśmiechnąć pocieszająco. Cały czas mówimy o mnie, to mi się nie podoba. Pora zmienić temat. - Jak ty sobie radzisz? Czy raczej jak wy sobie radzicie? - pytam szczerze zainteresowana. - Wiesz, ze w s z y s t k i m - dodaję, żeby nie było wątpliwości. Szelmowski uśmiech musi dopełniać całości.
Jedyne, czego żałuję, to że nie jestem w stanie pokrzepić Eileen. Zmartwionej nie tylko o siebie, ale także o Herewarda. Każde z nas miało podczas tamtej misji kogoś bliskiego. Każde z nas bało się nie tyle o swój tyłek, co o tych najważniejszych. Wiem, że powinnam być teraz dla przyjaciółki ostoją oraz pocieszeniem, ale nie mogę się zdobyć nawet na to. Wydaję się być boleśnie racjonalna przez krążącą w żyłach magię mikstury. Nie dopuszczam do siebie promieni optymizmu i jestem na siebie zła. Czuję, że gruba szyba otaczająca ośrodek emocjonalny zaczyna powoli puszczać i pojawia się na niej pierwsza rysa.
- Tak, to prawda - wzdycham ciężko. Przestaję opierać głowę na dłoniach, za to zaczynam bawić się palcami, ręce trzymając na drewnianym blacie. - Ale nie mogę… nie mogę pogodzić się z tym, że mogliśmy uratować więcej osób - dodaję, wiedząc, że nie powinnam. Nie powinnam znów nas pogrążać w tym marazmie, ponurej otchłani beznadziei. - I że mogłam dotrzymać obietnicy. I tak już go dostatecznie okłamałam. - Na mojej twarzy pojawia się kwaśny uśmiech. Niby nie jestem z tego dumna, ale jak spojrzę z perspektywy czasu na marynię, to nie mogę nie odczuwać rozbawienia. Pierwszego od tych kilku dni.
- Tak. Może mamy dziewięć żyć jak koty? - Myślę na głos, przez chwilę naprawdę się nad tym zastanawiając. Nieeee, kręcę głową. To by znaczyło, że chyba nie mam już żadnej rezerwy - tyle razy umierałam.
Nie mogę się nie zgodzić. Znów. Eileen ma mnóstwo racji w tym co mówi. Z jednej strony wierzę w to, z drugiej jakiś mały chochlik wewnątrz mojej głowy mówi mi, że uczniom będzie lepiej beze mnie. - Obiecuję to przemyśleć - odpowiadam wreszcie, starając się uśmiechnąć pocieszająco. Cały czas mówimy o mnie, to mi się nie podoba. Pora zmienić temat. - Jak ty sobie radzisz? Czy raczej jak wy sobie radzicie? - pytam szczerze zainteresowana. - Wiesz, ze w s z y s t k i m - dodaję, żeby nie było wątpliwości. Szelmowski uśmiech musi dopełniać całości.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Obie odrobinę za mocno się tym dusiły, oddalając od siebie wspomnienia, nie chcąc, by doszły do głosu i zamieniły krztuszenie się w coś o wiele gorszego. Żadna z nich nie miała natury człowieka otwartego… a raczej kogoś, kto potrafił bez problemu opowiedzieć o tym, co zawsze tkwiło zadrą w jego sercu. Nawet przed sobą nie potrafiły się tak do końca otworzyć, ale jednak, jeśli chodziło o innych, były w stanie dać z siebie wszystko, co tylko mogły.
Przypadłość altruistów? Syndrom dobrej woli?
Może to nieuleczalna choroba, a tłamszona i zakopywana pod grubą warstwą obojętności, która zamieniała się w nieczułość, znikała, ale tylko pozornie, w rzeczywistości wrastając jeszcze mocniej. Rada była na to tylko jedna. Wylać swoje żale i lęki, dać im upust, realną formę.
– Ja też – słowa wypłynęły z niej same. Jak zerwane z łańcucha psy, które po raz pierwszy w życiu doznały ukojenia w postaci zroszonej rosą trawy. – Był tam chłopiec. Chciałam go powstrzymać, ale nie mogłam. Coś mnie paraliżowało, kiedy zdawałam sobie sprawę z tego, że muszę go złapać, zrobić mu jakąś krzywdę, żeby tylko wynieść go stąd żywego. Pobiegł wzdłuż regałów i stłukł lampę oliwną – dźwięk tłuczonego szkła tak bardzo wsiąkł w jej umysł, że na każde wspomnienie pojawiało się już samo. Okrutnie wyraźne, jakby wyskrobane dłutem w marmurze. – Pożar szybko się rozprzestrzenił. Przybiegła Just – podniosła wzrok na przyjaciółkę, jakby z dziwną, spóźnioną nadzieją. Przełknęła ślinę, opuściła wzrok. – Zabrała go ze sobą. Chciałam powstrzymać płomienie, ale różdżka przestała ze mną współpracować. A potem… potem jakby wszystko zginęło. – nie raz, nie dwa, a kilkanaście razy. W celi co chwila wszystko umierało i rodziło się na nowo. Jak przeklęty feniks. Bijące w piersi serce zwolniło tempa. Opowiedziana historia okazała się być chyba lekiem na wyniszczający ciało ból. Wystarczyło, żeby ktoś ją usłyszał – niesamowicie szczerą i prostą. Ale jak obłożną w skutkach. – Potem wylądowałyśmy w celi. Wilgotnej, śmierdzącej, gdzieś na krańcu świata. Chłopca przy nas nie było.
Pytanie Pomony zarysowało się delikatnym uśmiechem na jej ustach, która szybko jednak zniknął, zgasł. Wiele było w tym prawdy. Obie pomyślały o tym samym.
– Jeśli tak, to cholernie silne z nas koty – prawda, Pom? Powiedz, że tak. Byłyśmy silne. Może wciąż jesteśmy. – I mam nadzieję, że zostało nam chociaż jedno życie.
Zależało jej na nim, zwłaszcza teraz, kiedy jednak cela zamieniła się na zagrodę buchorożców, potem została Mungiem, a na końcu domem Herewarda. Straciła w jednej chwili zbyt wiele, żeby teraz tak łatwo pozwolić temu odejść, ale wiedziała też, że nawet się nie obejrzy, kiedy znów wszystko wypadnie jej z rąk.
Uniosła na Pomonę wzrok, klucząc między jej jasnymi tęczówkami, szukając sensu w wypowiadanych przez nią słowach. W końcu zmarszczyła brwi, rozjaśniając usta kolejną falą uśmiechu. Wyraz twarzy panny Sprout mówił wszystko.
– Nie życzę nikomu strachu o to, że twój ukochany albo zginął w trakcie heroicznej misji, albo właśnie gdzieś umiera w agonii – cóż za niefart, że niedługo tak właśnie będzie wyglądało jej życie. – Ale życzę każdemu ulgi powrotu do życia. Nie mów nikomu, że sypiam u niego. – ściszyła głos do minimum. Wchodziła na tematy czysto konspiracyjne! – No… wiesz, jak to jest. Zresztą śpimy w dwóch osobnych pokojach! Pod osobnymi kołdrami… nic między nami nie zaszło, naprawdę. Tłumaczę się, prawda? Okropnie to brzmi.
Westchnęła przeciągle, ale z cichą wolą ośmieszenia na koniec swoich słów.
Przypadłość altruistów? Syndrom dobrej woli?
Może to nieuleczalna choroba, a tłamszona i zakopywana pod grubą warstwą obojętności, która zamieniała się w nieczułość, znikała, ale tylko pozornie, w rzeczywistości wrastając jeszcze mocniej. Rada była na to tylko jedna. Wylać swoje żale i lęki, dać im upust, realną formę.
– Ja też – słowa wypłynęły z niej same. Jak zerwane z łańcucha psy, które po raz pierwszy w życiu doznały ukojenia w postaci zroszonej rosą trawy. – Był tam chłopiec. Chciałam go powstrzymać, ale nie mogłam. Coś mnie paraliżowało, kiedy zdawałam sobie sprawę z tego, że muszę go złapać, zrobić mu jakąś krzywdę, żeby tylko wynieść go stąd żywego. Pobiegł wzdłuż regałów i stłukł lampę oliwną – dźwięk tłuczonego szkła tak bardzo wsiąkł w jej umysł, że na każde wspomnienie pojawiało się już samo. Okrutnie wyraźne, jakby wyskrobane dłutem w marmurze. – Pożar szybko się rozprzestrzenił. Przybiegła Just – podniosła wzrok na przyjaciółkę, jakby z dziwną, spóźnioną nadzieją. Przełknęła ślinę, opuściła wzrok. – Zabrała go ze sobą. Chciałam powstrzymać płomienie, ale różdżka przestała ze mną współpracować. A potem… potem jakby wszystko zginęło. – nie raz, nie dwa, a kilkanaście razy. W celi co chwila wszystko umierało i rodziło się na nowo. Jak przeklęty feniks. Bijące w piersi serce zwolniło tempa. Opowiedziana historia okazała się być chyba lekiem na wyniszczający ciało ból. Wystarczyło, żeby ktoś ją usłyszał – niesamowicie szczerą i prostą. Ale jak obłożną w skutkach. – Potem wylądowałyśmy w celi. Wilgotnej, śmierdzącej, gdzieś na krańcu świata. Chłopca przy nas nie było.
Pytanie Pomony zarysowało się delikatnym uśmiechem na jej ustach, która szybko jednak zniknął, zgasł. Wiele było w tym prawdy. Obie pomyślały o tym samym.
– Jeśli tak, to cholernie silne z nas koty – prawda, Pom? Powiedz, że tak. Byłyśmy silne. Może wciąż jesteśmy. – I mam nadzieję, że zostało nam chociaż jedno życie.
Zależało jej na nim, zwłaszcza teraz, kiedy jednak cela zamieniła się na zagrodę buchorożców, potem została Mungiem, a na końcu domem Herewarda. Straciła w jednej chwili zbyt wiele, żeby teraz tak łatwo pozwolić temu odejść, ale wiedziała też, że nawet się nie obejrzy, kiedy znów wszystko wypadnie jej z rąk.
Uniosła na Pomonę wzrok, klucząc między jej jasnymi tęczówkami, szukając sensu w wypowiadanych przez nią słowach. W końcu zmarszczyła brwi, rozjaśniając usta kolejną falą uśmiechu. Wyraz twarzy panny Sprout mówił wszystko.
– Nie życzę nikomu strachu o to, że twój ukochany albo zginął w trakcie heroicznej misji, albo właśnie gdzieś umiera w agonii – cóż za niefart, że niedługo tak właśnie będzie wyglądało jej życie. – Ale życzę każdemu ulgi powrotu do życia. Nie mów nikomu, że sypiam u niego. – ściszyła głos do minimum. Wchodziła na tematy czysto konspiracyjne! – No… wiesz, jak to jest. Zresztą śpimy w dwóch osobnych pokojach! Pod osobnymi kołdrami… nic między nami nie zaszło, naprawdę. Tłumaczę się, prawda? Okropnie to brzmi.
Westchnęła przeciągle, ale z cichą wolą ośmieszenia na koniec swoich słów.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Łatwiej jest się śmiać niż przyznać do słabości czy lęków. Zawsze jest nadzieja, że jest się w stanie samemu skonfrontować z najgorszymi uczuciami, pokonać je w pojedynkę, bez angażowania w to osób trzecich. Nie chcemy ich martwić, to normalne. Do tej pory mam przed oczami twarz mamy Sprout kiedy ta mnie zobaczyła po powrocie. To jeden ze straszniejszych widoków jakie miałam nieszczęście oglądać. Jasne, że zwłoki mamy Just i umierające dzieci są dużo gorszym zjawiskiem, ale prawda jest też taka, że martwienie osób nam najbliższych też nie należy do zadań, nad którymi jesteśmy w stanie przejść do porządku dziennego. Wszystko natomiast się do tego sprowadza. Coraz więcej osób przychodzi nam okłamywać, na coraz większej grupie, jako organizacji Zakonu, zaczyna nam zależeć. Nie są już tylko zbieraniną anonimowych osób. Staliśmy się jedną, wielką rodziną. Ale nawet u nich znajdę wiele zrozumienia. Jak tłumaczyć się rodzicom? Rodzeństwu? Chyba dobrze, że w tym wszystkim nie mam męża. Muszę sama dźwigać swój bagaż problemów. I słowa tu niczego nie zmienią. Może jest nieco lżej, ale za to atmosfera staje się coraz cięższa. Zastyga na zmęczonych barkach, ale słucham uważnie tej opowieści. Trochę robi mi się niedobrze na samo wspomnienie tego, co działo się w Hogwarcie. Eliksir powoli puszcza, ale jeszcze trzymam się w ryzach.
- To nie twoja wina - uspokajam ją. Nic takiego nie powiedziała, ale czuję, że muszę to powiedzieć. Zapewnić, że tak właśnie jest. Chciałabym podobnych słów padających w moją stronę, może to dlatego? - Magia… magia od dłuższego czasu jest wyjątkowo nieprzewidywalna. A teraz, po tym wybuchu… teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek - dodaję posępnym tonem. Wszyscy mieliśmy dobre zamiary, a że nie wyszło, jak zwykle? Cóż. Może to dla nas bardzo ważna lekcja. Taką, którą zapamiętamy do końca życia. One niestety wymagają wielu poświęceń i jakkolwiek bardzo żałuję, że tyle niewinnych osób musiało ucierpieć, to już nic się nie da z tym zrobić. Zupełnie nic.
- To straszne. Ja wtedy… ja wtedy za wszelką cenę musiałam ratować te dzieciaki. Tak to nigdy bym was nie zostawiła, wiesz to, prawda? - Desperackie pytanie rozbrzmiewa w pomieszczeniu wypełniając je jeszcze gęściejszym powietrzem. - A i tak nie udało się uratować wszystkich - dodaję i zaciskam szczękę. Nie powinnyśmy rozdrapywać starych ran, ale może to nas oczyści? Może ten niesamowity ciężar trzeba po prostu z siebie zrzucić? Może.
- To prawda, w sile nikt nam nie dorówna - odpowiadam. Na twarzy pojawia się coś na kształt uśmiechu. Szkoda, że niewiele ma w sobie z energii oraz szczęścia. - Z naszym szczęściem… przydałoby się jeszcze pozostałe osiem - dodaję w podobnym tonie. Pozorna radość, którą chciałam zaprezentować, umyka szybko jak przebiegająca przez drogę sarna. Tak. Ukochany. W trakcie heroicznej misji. Dlaczego moje myśli biegną od razu do… nie. Przecież już sobie wszystko wyjaśniliście, Pom. Ty sobie też. Nie masz prawa. I nie powinnaś w ogóle o nim myśleć. Miałaś się odciąć – i zrobisz to. Bez względu na to jak jest ci teraz ciężko.
Wolę się skoncentrować na dalszej części wypowiedzi i to właśnie wtedy się zapowietrzam. Wpatruję się w Eileen przerażonym wzrokiem. Ale jak to, dlaczego? Zamykam dłonią usta, chcąc powiedzieć niczym Rowan - nie o taką przyjaciółkę nic nie robiłam. Ale powstrzymuję się jakoś, gdyż nie chcę sprawić jej przykrości. Biorę kilka głębszych wdechów. - Tak, tak - stwierdzam wreszcie. Zerkam wtedy na swoją dłoń, w której lśni pierścionek z kamieniem księżycowym. Zdejmuję go i podsuwam pod dłoń jeszcze panny Wilde. - Weź go, tobie przyda się bardziej - rzucam, niby to poważnie, ale drżenie kącików ust zdradza delikatne rozbawienie. To nie oznacza jednak, że wewnętrznie nie jestem zniesmaczona!
- To nie twoja wina - uspokajam ją. Nic takiego nie powiedziała, ale czuję, że muszę to powiedzieć. Zapewnić, że tak właśnie jest. Chciałabym podobnych słów padających w moją stronę, może to dlatego? - Magia… magia od dłuższego czasu jest wyjątkowo nieprzewidywalna. A teraz, po tym wybuchu… teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek - dodaję posępnym tonem. Wszyscy mieliśmy dobre zamiary, a że nie wyszło, jak zwykle? Cóż. Może to dla nas bardzo ważna lekcja. Taką, którą zapamiętamy do końca życia. One niestety wymagają wielu poświęceń i jakkolwiek bardzo żałuję, że tyle niewinnych osób musiało ucierpieć, to już nic się nie da z tym zrobić. Zupełnie nic.
- To straszne. Ja wtedy… ja wtedy za wszelką cenę musiałam ratować te dzieciaki. Tak to nigdy bym was nie zostawiła, wiesz to, prawda? - Desperackie pytanie rozbrzmiewa w pomieszczeniu wypełniając je jeszcze gęściejszym powietrzem. - A i tak nie udało się uratować wszystkich - dodaję i zaciskam szczękę. Nie powinnyśmy rozdrapywać starych ran, ale może to nas oczyści? Może ten niesamowity ciężar trzeba po prostu z siebie zrzucić? Może.
- To prawda, w sile nikt nam nie dorówna - odpowiadam. Na twarzy pojawia się coś na kształt uśmiechu. Szkoda, że niewiele ma w sobie z energii oraz szczęścia. - Z naszym szczęściem… przydałoby się jeszcze pozostałe osiem - dodaję w podobnym tonie. Pozorna radość, którą chciałam zaprezentować, umyka szybko jak przebiegająca przez drogę sarna. Tak. Ukochany. W trakcie heroicznej misji. Dlaczego moje myśli biegną od razu do… nie. Przecież już sobie wszystko wyjaśniliście, Pom. Ty sobie też. Nie masz prawa. I nie powinnaś w ogóle o nim myśleć. Miałaś się odciąć – i zrobisz to. Bez względu na to jak jest ci teraz ciężko.
Wolę się skoncentrować na dalszej części wypowiedzi i to właśnie wtedy się zapowietrzam. Wpatruję się w Eileen przerażonym wzrokiem. Ale jak to, dlaczego? Zamykam dłonią usta, chcąc powiedzieć niczym Rowan - nie o taką przyjaciółkę nic nie robiłam. Ale powstrzymuję się jakoś, gdyż nie chcę sprawić jej przykrości. Biorę kilka głębszych wdechów. - Tak, tak - stwierdzam wreszcie. Zerkam wtedy na swoją dłoń, w której lśni pierścionek z kamieniem księżycowym. Zdejmuję go i podsuwam pod dłoń jeszcze panny Wilde. - Weź go, tobie przyda się bardziej - rzucam, niby to poważnie, ale drżenie kącików ust zdradza delikatne rozbawienie. To nie oznacza jednak, że wewnętrznie nie jestem zniesmaczona!
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Po powrocie ze Złotej Wieży unikała matki, bo podduszanie jej zmartwionej sylwetki kolejnymi obawami o jedyną pozostałą jej córkę, było zbrodnią, której nigdy nie chciała się podejmować. Utracone w Złotej Wieży kilogramy nadrabiało się bardzo powoli, kilka dni nie wystarczyło na rozruszanie skurczonego do rozmiarów pięści żołądka, a patrzenie na nią w takim stanie było jak podejmowanie się przyzwyczajeń ascety, dlatego odkładała wizytę w rodzinnym domu do granic możliwości. Ale nie mogła ich odkładać do końca swojego życia. Teleportowała się w końcu do Kornwalii, niemal cały dzień spędzając w atmosferze, której tak bardzo pragnęła, a przed którą wzbraniała się do ostatniej chwili.
W tej kwestii Pomona i Eileen doskonale się ze sobą zgadzały.
– Wierzysz w to? – spytała cicho, nakrapiając jasny głos wątpliwościami, na siłę unosząc kąciki ust w uśmiechu, który miał za zadanie ukryć całą bolesność. Chciała przestać o tym wspominać przez cały cholerny czas, ale klątwa Złotej Wieży uczepiła się jej jak rzep psiego ogona. Naprawdę sporo wody w rzece będzie musiało upłynąć, zanim nauczy się, jak z tym żyć. – To jest moja wina, Pom. Cała ta porażka to nasza wina – westchnęła ciężko. – Ale musimy nauczyć się z tym żyć. Następnym razem postarać się bardziej i nie dopuścić, by jakiekolwiek dziecko zginęło.
Sprawa była zamknięta, pogrzebana pod gruzami Złotej Wieży, ale nieprzerwane otwieranie tej rany i zamykanie jej oddawało pewną satysfakcję pomieszaną z obrzydzeniem do siebie samej, bo nieważne, jak wiele możliwych rozwiązań się rozpatrywało, konkluzja wciąż była taka sama.
– Wiem. Ale nigdy nie udałoby nam się uratować wszystkich – odparła, bo akurat to wydawało jej się jasne i klarowne. – Było nas tam za mało. W dodatku się rozdzieliliśmy… nie sądzę, że to mogło się udać.
Pesymizm do niej nie pasował, ale teraz rozumiała, że był ważnym elementem, nikłym aspektem życia, o którym rzadko się mówiło. Pokazywał czasami, że tak naprawdę sytuacja od początku była przegrana, otrzeźwiał przez to umysł, skłaniał do weryfikacji i naprawy swojego zachowania.
Uśmiechnęła się delikatnie na myśl o tym, że faktycznie mogłyby odzyskać te osiem żyć. Czułaby się z nimi nieco lepiej, bo w końcu straciła je w trakcie zupełnie pozbawionych sensu ruchów, pechowych zbiegów okoliczności i własnego, głupiego postępowania. Uśmiech znika, kiedy twarz Pomony okazuje się być całkiem zjedzona przez zaskoczenie. Musiała poświęcić ułamek chwili na to, żeby domyślić się o co chodzi. I westchnęła po raz kolejny.
– Pom, wiesz, że ja… uch, to okropnie zabrzmiało, wiem, ale ja… ja naprawdę nie… naprawdę! – powszechnie nieakceptowane zachowania nie leżały w wachlarzu jej możliwości. Unikała ich jak ognia, bo przecież matka ją tak wychowała, wypierając z charakteru behawioryzm nieskromnej, a przede wszystkim niehonorowej kobiety. – Okropnie to zabrzmiało – powtórzyła mimowolnie, czując palące wyrzuty sumienia. Pierścionek błyszczący na stole tuż obok jej palców zupełnie zwrócił na siebie jej uwagę. Ujęła go ostrożnie, obróciła powoli, przyglądając się oczku mieniącemu się mlecznym połyskiem. Podniosła wzrok na Pom, nie do końca rozumiejąc jej zamiary. W końcu odsunęła go od siebie. Wyglądał na drogocenny i taki na pewno był. – Nie mogę go przyjąć, Pom. Już rozumiem, co chcesz mi powiedzieć, ale… ale nie mogę. Weź go.
Zmarszczyła mocno brwi, zaciskając przy tym usta.
W tej kwestii Pomona i Eileen doskonale się ze sobą zgadzały.
– Wierzysz w to? – spytała cicho, nakrapiając jasny głos wątpliwościami, na siłę unosząc kąciki ust w uśmiechu, który miał za zadanie ukryć całą bolesność. Chciała przestać o tym wspominać przez cały cholerny czas, ale klątwa Złotej Wieży uczepiła się jej jak rzep psiego ogona. Naprawdę sporo wody w rzece będzie musiało upłynąć, zanim nauczy się, jak z tym żyć. – To jest moja wina, Pom. Cała ta porażka to nasza wina – westchnęła ciężko. – Ale musimy nauczyć się z tym żyć. Następnym razem postarać się bardziej i nie dopuścić, by jakiekolwiek dziecko zginęło.
Sprawa była zamknięta, pogrzebana pod gruzami Złotej Wieży, ale nieprzerwane otwieranie tej rany i zamykanie jej oddawało pewną satysfakcję pomieszaną z obrzydzeniem do siebie samej, bo nieważne, jak wiele możliwych rozwiązań się rozpatrywało, konkluzja wciąż była taka sama.
– Wiem. Ale nigdy nie udałoby nam się uratować wszystkich – odparła, bo akurat to wydawało jej się jasne i klarowne. – Było nas tam za mało. W dodatku się rozdzieliliśmy… nie sądzę, że to mogło się udać.
Pesymizm do niej nie pasował, ale teraz rozumiała, że był ważnym elementem, nikłym aspektem życia, o którym rzadko się mówiło. Pokazywał czasami, że tak naprawdę sytuacja od początku była przegrana, otrzeźwiał przez to umysł, skłaniał do weryfikacji i naprawy swojego zachowania.
Uśmiechnęła się delikatnie na myśl o tym, że faktycznie mogłyby odzyskać te osiem żyć. Czułaby się z nimi nieco lepiej, bo w końcu straciła je w trakcie zupełnie pozbawionych sensu ruchów, pechowych zbiegów okoliczności i własnego, głupiego postępowania. Uśmiech znika, kiedy twarz Pomony okazuje się być całkiem zjedzona przez zaskoczenie. Musiała poświęcić ułamek chwili na to, żeby domyślić się o co chodzi. I westchnęła po raz kolejny.
– Pom, wiesz, że ja… uch, to okropnie zabrzmiało, wiem, ale ja… ja naprawdę nie… naprawdę! – powszechnie nieakceptowane zachowania nie leżały w wachlarzu jej możliwości. Unikała ich jak ognia, bo przecież matka ją tak wychowała, wypierając z charakteru behawioryzm nieskromnej, a przede wszystkim niehonorowej kobiety. – Okropnie to zabrzmiało – powtórzyła mimowolnie, czując palące wyrzuty sumienia. Pierścionek błyszczący na stole tuż obok jej palców zupełnie zwrócił na siebie jej uwagę. Ujęła go ostrożnie, obróciła powoli, przyglądając się oczku mieniącemu się mlecznym połyskiem. Podniosła wzrok na Pom, nie do końca rozumiejąc jej zamiary. W końcu odsunęła go od siebie. Wyglądał na drogocenny i taki na pewno był. – Nie mogę go przyjąć, Pom. Już rozumiem, co chcesz mi powiedzieć, ale… ale nie mogę. Weź go.
Zmarszczyła mocno brwi, zaciskając przy tym usta.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Nie miałam innego miejsca, do którego mogłam się udać. W Hogsmeade stacjonowała policja antymugolska, byliśmy zresztą pod prawem - magiczna wioska znajdowała się zbyt blisko Grindelwalda. Dom rodzinny to jedyny azyl, do którego mogłam bezprawnie się dostać. Bez konsekwencji. Najgorszy był strach o najbliższych - o to, że to tam zapukają władze w pierwszej kolejności. Lub co gorsza fanatycy tego potwora. Że sprowadzę na rodzinę cierpienie i masę problemów. To zadziwiające jak wiele szczęścia miałam w tym nieszczęściu. Oprócz zmartwionych rodziców oraz rodzeństwa nie wydarzyło się nic, co mogłoby położyć cień na wzajemnych relacjach lub ugodzić w Sproutów bezpośrednio. To dobrze, wystarczy nam już rodzinnych tragedii. Wiem jednak, że to nie koniec - że zginę w walce, wcześniej lub później, ale tak właśnie będzie.
- Wierzę - potwierdzam z mocą, bez względu na to, co myśli o tym Eileen. - Jak sama wspominasz, nie mogło nam się udać. Ale zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, prawda? To musi coś znaczyć - kontynuuję, trochę posępnie, ale kąciki ust drżą, gdy o tym mówię. Gdzieś tam ten optymizm chce się przeze mnie przebić pomimo ciężaru świadomości - tej najstraszniejszej. - Dostaliśmy ważną lekcję. I nauczyliśmy się na błędach. Nie powtórzymy tego nigdy więcej - potwierdzam słowa przyjaciółki, ostatecznie zamykając temat pełen cierpienia. Już otrzymaliśmy swoją nauczkę - nie tylko w postaci obrażeń, ale też wyrzutów sumienia i dyskomfortu psychicznego. Świadomość nieocalenia tak wielu istnień będzie nas prześladować już na zawsze.
Jak dotąd rozmowa idzie gładko, tak jak gładko może iść podobna wymiana zdań. Wszystko dzięki eliksirom, które wlewam w siebie codziennie i jeszcze długo będę to robić. Moc tego konkretnego, który wypiłam wcześniej, słabnie już znacząco, a ja coraz mocniej się garbię przygniatana paskudną rzeczywistością. Słabiej idzie mi także przywdziewanie kolejnych, wesołych lub neutralnych masek, które zapewniłyby minimum komfortu między nami dwiema.
Dobrze, że temat się zmienia. Patrzę na pannę Wilde trochę z politowaniem. Naprawdę? Coś nie do końca wierzę tym słodkim oczkom, ale Eileen jest już dorosłą kobietą, nie wypada mi obrzucać ją kazaniami. Na pewno zrobiła to już pani Wilde, nie potrzeba jeszcze do tego głosu starej panny jaką jestem.
- Trochę tak - przytakuję, uśmiechając się jedną stroną twarzy. - Weź go, naprawdę. Mi się nie przyda, a tobie chyba jak najbardziej. Zakładasz rodzinę - ja tej rodziny nigdy mieć nie będę. Szkoda, żeby się marnował - stwierdzam pewna siebie. Nie przyjmuję odmowy. Zresztą wpycham go zaraz w dłoń butnej kobiety. - Dałabym ci też na drogę jakieś wspaniałości, ale nie zdążyłam niczego upichcić. Wyślę ci sową - dodaję przepraszająco. Jeszcze chwilę rozmawiamy, a potem zostaję sama w pustym mieszkaniu.
zt. x2
- Wierzę - potwierdzam z mocą, bez względu na to, co myśli o tym Eileen. - Jak sama wspominasz, nie mogło nam się udać. Ale zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, prawda? To musi coś znaczyć - kontynuuję, trochę posępnie, ale kąciki ust drżą, gdy o tym mówię. Gdzieś tam ten optymizm chce się przeze mnie przebić pomimo ciężaru świadomości - tej najstraszniejszej. - Dostaliśmy ważną lekcję. I nauczyliśmy się na błędach. Nie powtórzymy tego nigdy więcej - potwierdzam słowa przyjaciółki, ostatecznie zamykając temat pełen cierpienia. Już otrzymaliśmy swoją nauczkę - nie tylko w postaci obrażeń, ale też wyrzutów sumienia i dyskomfortu psychicznego. Świadomość nieocalenia tak wielu istnień będzie nas prześladować już na zawsze.
Jak dotąd rozmowa idzie gładko, tak jak gładko może iść podobna wymiana zdań. Wszystko dzięki eliksirom, które wlewam w siebie codziennie i jeszcze długo będę to robić. Moc tego konkretnego, który wypiłam wcześniej, słabnie już znacząco, a ja coraz mocniej się garbię przygniatana paskudną rzeczywistością. Słabiej idzie mi także przywdziewanie kolejnych, wesołych lub neutralnych masek, które zapewniłyby minimum komfortu między nami dwiema.
Dobrze, że temat się zmienia. Patrzę na pannę Wilde trochę z politowaniem. Naprawdę? Coś nie do końca wierzę tym słodkim oczkom, ale Eileen jest już dorosłą kobietą, nie wypada mi obrzucać ją kazaniami. Na pewno zrobiła to już pani Wilde, nie potrzeba jeszcze do tego głosu starej panny jaką jestem.
- Trochę tak - przytakuję, uśmiechając się jedną stroną twarzy. - Weź go, naprawdę. Mi się nie przyda, a tobie chyba jak najbardziej. Zakładasz rodzinę - ja tej rodziny nigdy mieć nie będę. Szkoda, żeby się marnował - stwierdzam pewna siebie. Nie przyjmuję odmowy. Zresztą wpycham go zaraz w dłoń butnej kobiety. - Dałabym ci też na drogę jakieś wspaniałości, ale nie zdążyłam niczego upichcić. Wyślę ci sową - dodaję przepraszająco. Jeszcze chwilę rozmawiamy, a potem zostaję sama w pustym mieszkaniu.
zt. x2
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wsadził list do dzioba Steve'a i przez moment patrzył jak ptak wzbija się w powietrze, by nie polecieć zbyt daleko. W końcu miał odnaleźć otwarte okno leżącej w bliskim sąsiedztwie kamienicy i podarować spisane paroma szybkimi ruchami słowa właścicielce ów mieszkania. Jayden nie mógł wiedzieć, że Pomona była akurat w domu, ale nie miało to dla niego znaczenia. Lub właściwie nie był to dla niego problem. Po prostu nie uwzględniał rzeczywistości, w której to czarownicy w domu zwyczajnie nie będzie. Trzeba było wybaczyć jednak profesorowi ów cudaczne postrzeganie prawdziwego świata lub niektórych wydarzeń dnia codziennego, ale to sprawiało, że był sobą w ten niepowtarzalny, wyjątkowy sposób. Dzisiaj jednak coś mu mówiło, że nic nie stanie na przeszkodzie postanowień, które sobie powziął, a dotyczyły one sprzątania w mieszkaniu - i to ręcznie, a nie za pomocą różdżki! Już wystarczająco szkód narobiły anomalie szalejące przy rzucanych zaklęciach, więc trzeba było być ostrożnym, a raz do roku można było zająć się odgruzowywaniem domu. Co prawda astronom nie sprzątał go w kategoriach znanych przeciętnemu człowiekowi - po prostu brał jedną rzecz i przekładał w inne miejsce, które dla niego wyglądało odpowiednio i czysto. Artystyczny nieład służył nieuporządkowanym myślom nauczyciela, dla którego miłością było coś równie zmiennego jak niebo i rzeczy, które można było tam znaleźć. Owszem - większość ludzi sądziła, że sklepienie nad ich głowami było stałe i niewzruszone, ale nic bardziej mylnego. Światło było jedynie odbiciem, historią, która docierała do Ziemi o wiele później niż zniszczenie gwiazdy czy planety. Próba dostrzeżenia zmiany w czysto teoretycznie nieruchomym obiekcie była wielką umiejętnością; niedocenianą, lecz niosącą za sobą ogromne znaczenie. Można było dzięki skrupulatnym badaniom zauważyć oznaki nadchodzącej katastrofy i równocześnie jej zapobiec. Któż by jednak chciał robić coś podobnego, skoro świat kręcił się tak szybko i pozornie nie było na to najmniejszego nawet czasu? Czy to dotyczyło nauki, ludzi. Vane widział dokoła siebie same cuda każdego dnia, bo patrzył jakby poza standardowe horyzonty człowieka. I nie była to zasługa jedynie różowych okularów, przez które podziwiał świat. Niektórym brakowało pozytywnych emocji, szczególnie teraz, gdy rzeczywistość płonęła i stała w ogniu na skraju przepaści, do której samoistnie zdążała. Podświadomie chciał więc przebywać blisko osób, które dawały mu w przeszłości wspomnienia pełne ciepła i szczodrości. Z Pomoną nie widział się już jakiś czas i szczerze nie mógł sobie przypomnieć, kiedy dokładnie miało to miejsce. Nie wpadł jednak na pomysł odwiedzenia jej lub zwalenia się na głowę tak bez niczego. Potrzebny był katalizator w formie sprzętu kuchennego. Sprzątanie szło mu tak dobrze, że jak zawędrował do kuchni, otworzył wszystkie szafki i dostrzegł kompletnie niepotrzebne rzeczy, których nie używał lub w ogóle nie użył ani razu. Nie znał się na akcesoriach zbyt dobrze, ale wyglądały bardzo porządnie - czyżby to były foremki do babeczek? A skoro i babeczki tam były to i również pichcenie. Nie potrafił zrobić absolutnie nic, ale dzięki temu mógł jeść zamkowe jedzenie zrobione przez skrzaty albo udawać się do Miodowego Królestwa, gdy przyszła mu chętka na coś słodkiego. Lecz teraz widząc foremki, pomyślał jakby to było, gdyby sam zrobił ów słodkości. Pewnie smakowałyby okropnie, dlatego też potrzebował pomocy w tym, a pierwszą osobą, która przyszła mu na myśl, była właśnie panna Sprout. Zebrał więc wszystko do torby, spisując wcześniej krótki list z wyjaśnieniem, i ruszył w kierunku mieszkania numer czternaście. Co mogło pójść źle? Na pewno nie fakt, że Pomony w domu nie było. Czasem mogło się zdawać, że Jayden był ucieleśnieniem powiedzonka, że gdy tylko czegoś się mocno pragnęło, ów rzecz się ziszczała. Z uśmiechem na ustach i wielką papierową torbą trzymaną w ramionach niczym najcenniejsze skarby stał i czekał, aż panna Sprout ruszy się po drugiej i stronie i otworzy mu drzwi. Kilku sąsiadów minęło go i przyjrzało z uwagą, ale odprowadził ich ciepłym grymasem na twarz, życząc miłego dnia.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czas znów ruszył do przodu. Zwolnił przyjemnie na czas festiwalu lata pozwalając nam na zaczerpnięcie świeżego powietrza oraz nowych sił wtłaczanych do organizmu - ale to już tylko kolejne wspomnienie. Jeszcze świeże, nie przeminęło wraz z mijającymi dniami, nie rozpływa się też na wietrze upływających w pośpiechu minut. Nadeszła rutyna uderzająca silnym ciosem prosto w twarz. Znów wojna, znów nazwiska ofiar zapełniających rubryczki Proroka Codziennego, znów strach oraz niepewność. Wśród nich przyziemne sprawy jakim pieczołowicie oddajemy się, żeby nie zwariować. Wakacje powoli się kurczą, na horyzoncie majaczy kolejny rok szkolny - czy zobaczę na nim wszystkich uczniów sprzed roku? Czy znów któryś z twarzy nie będę w stanie dostrzec w tłumie głodnych wiedzy czarodziejów? Strata boli nieustannie, zaboli znów, gdyż do tego nigdy się nie przyzwyczaję. Nie jestem pewna czy ktokolwiek byłby w stanie to uczynić. Pozbyć się człowieczeństwa i wrócić do codziennej egzystencji bez przeświadczenia, że jego kolejni podopieczni zginęli. Podczas nieswojej bitwy, niezasłużenie. Utrata młodego życia zawsze jest wstrząsająca oraz druzgocąca. Mieli go tyle przed sobą - Lewis, Lucy, inne dzieci, które przez bestialstwo nieludzi zostały pozbawione przyszłości. Takiej, jaką wybrałyby sobie same. Odczuwam smutek wracając myślami do tamtych chwil, ale niestety nie potrafię tak po prostu o tym zapomnieć. Na co dzień staram się żyć normalnie, cieszyć się z małych rzeczy oraz drobnych wydarzeń mających miejsce w moim chaotycznym świecie. Ale to zawsze wraca. Wspomnienia niczym bumerang przecinają ze świstem powietrze, po powrocie siejąc kolejne spustoszenie. W myślach oraz sercu.
To dobry moment na zajęcie się domem. Od rana sprzątam - żadnej magii w obliczu niszczących zdrowie anomalii. Jest to zatem pracochłonne zajęcie. Ścielenie łóżka, pranie, suszenie, mycie podłóg, ścieranie kurzy oraz zmywanie naczyń. Myję też okna, wymieniam firanki i pocę się we własnym sosie ciężkiej pracy. Ocieram pot z czoła coraz bardziej podziwiając wszystkie mugolskie gospodynie domowe. Biorę szybką, ale skrupulatną kąpiel, przebieram się i zabieram za rośliny. Części z nich muszę zmienić ziemię, część nawozić, wszystkie podlać oraz spryskać odpowiednimi preparatami pozwalającymi żyć im długo oraz szczęśliwie. Naturalnie śpiewam im również różne piosenki oraz opowiadam o szczegółach z festiwalu - wszak rośliny lepiej rosną kiedy się do nich zwracać. Reagują na głos oraz intonację i każdy, kto próbuje temu zaprzeczyć, dostaje ode mnie nieprzyjemne spojrzenie. Tylko tyle, gdyż mam ochotę takiemu niedowiarkowi sprzedać fangę w nos, ale jako kobiecie to mi nie wypada się tak zachowywać. To jest najszczersza prawda, udowodniona zresztą przeze mnie samą, a co!
Nie spodziewam się jednak gości. Nie przypominam sobie, żebym umawiała się z kimś. Ptak dziobiący w okno i obwieszczający przesyłkę mówi jednak jasno, że zbliża się do mnie pewien profesor astronomii. Jakoś tak automatycznie uśmiecham się od ucha do ucha - panika dopiero przychodzi po chwili! Szybko otrzepuję brudne od ziemi dłonie w fartuszek, po czym odgarniam lecące mi na twarz kosmyki ciemnych włosów, nie wiedząc nawet, że znaczę brudne linie na policzkach. Nim zdołam dotrzeć do łazienki słyszę już szuranie pod drzwiami. Otwieram je zamaszystym ruchem, podtrzymując uśmiech. No i masz, drapię się w nos, znów się brudząc. - Cześć! Widzę, że przyniosłeś… papierową torbę - zauważam błyskotliwie, myśląc przy tym bardzo intensywnie. Wreszcie przepuszczam Jay’a do środka, zapraszając do kuchniojadalni. - Miło, że już się za mną stęskniłeś - dodaję trochę rozbawiona; w przeciwieństwie do niego pamiętam, że widzieliśmy się jakiś tydzień temu na festiwalu. Przyglądam się wszystkim klamotom, jakie Vane przytargał i nagle przychodzi olśnienie. - No masz! Cały dzień sprzątam i zajmuję się roślinami, zapomniałam o jedzeniu - rzucam zdenerwowana. Zerkam przerażona na prawie pusty stół – znajdują się na nim jedynie kwiaty w wazonie. Zero słodkości! - Mogę cię poczęstować jedynie herbatą. Chcesz? - pytam, już i tak buszując po szafkach w poszukiwaniu pożądanego słoiczka. - Och, może najpierw umyję ręce - mruczę do siebie pod nosem. I rzeczywiście zaczynam gąbką szorować dłonie pod wodą.
To dobry moment na zajęcie się domem. Od rana sprzątam - żadnej magii w obliczu niszczących zdrowie anomalii. Jest to zatem pracochłonne zajęcie. Ścielenie łóżka, pranie, suszenie, mycie podłóg, ścieranie kurzy oraz zmywanie naczyń. Myję też okna, wymieniam firanki i pocę się we własnym sosie ciężkiej pracy. Ocieram pot z czoła coraz bardziej podziwiając wszystkie mugolskie gospodynie domowe. Biorę szybką, ale skrupulatną kąpiel, przebieram się i zabieram za rośliny. Części z nich muszę zmienić ziemię, część nawozić, wszystkie podlać oraz spryskać odpowiednimi preparatami pozwalającymi żyć im długo oraz szczęśliwie. Naturalnie śpiewam im również różne piosenki oraz opowiadam o szczegółach z festiwalu - wszak rośliny lepiej rosną kiedy się do nich zwracać. Reagują na głos oraz intonację i każdy, kto próbuje temu zaprzeczyć, dostaje ode mnie nieprzyjemne spojrzenie. Tylko tyle, gdyż mam ochotę takiemu niedowiarkowi sprzedać fangę w nos, ale jako kobiecie to mi nie wypada się tak zachowywać. To jest najszczersza prawda, udowodniona zresztą przeze mnie samą, a co!
Nie spodziewam się jednak gości. Nie przypominam sobie, żebym umawiała się z kimś. Ptak dziobiący w okno i obwieszczający przesyłkę mówi jednak jasno, że zbliża się do mnie pewien profesor astronomii. Jakoś tak automatycznie uśmiecham się od ucha do ucha - panika dopiero przychodzi po chwili! Szybko otrzepuję brudne od ziemi dłonie w fartuszek, po czym odgarniam lecące mi na twarz kosmyki ciemnych włosów, nie wiedząc nawet, że znaczę brudne linie na policzkach. Nim zdołam dotrzeć do łazienki słyszę już szuranie pod drzwiami. Otwieram je zamaszystym ruchem, podtrzymując uśmiech. No i masz, drapię się w nos, znów się brudząc. - Cześć! Widzę, że przyniosłeś… papierową torbę - zauważam błyskotliwie, myśląc przy tym bardzo intensywnie. Wreszcie przepuszczam Jay’a do środka, zapraszając do kuchniojadalni. - Miło, że już się za mną stęskniłeś - dodaję trochę rozbawiona; w przeciwieństwie do niego pamiętam, że widzieliśmy się jakiś tydzień temu na festiwalu. Przyglądam się wszystkim klamotom, jakie Vane przytargał i nagle przychodzi olśnienie. - No masz! Cały dzień sprzątam i zajmuję się roślinami, zapomniałam o jedzeniu - rzucam zdenerwowana. Zerkam przerażona na prawie pusty stół – znajdują się na nim jedynie kwiaty w wazonie. Zero słodkości! - Mogę cię poczęstować jedynie herbatą. Chcesz? - pytam, już i tak buszując po szafkach w poszukiwaniu pożądanego słoiczka. - Och, może najpierw umyję ręce - mruczę do siebie pod nosem. I rzeczywiście zaczynam gąbką szorować dłonie pod wodą.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Na własne życzenie zgodził się zapomnieć. Zapomnieć o wszystkim i wszystkich, którzy łączyli się w jakikolwiek sposób z Zakonem Feniksa, a których nie znał w życiu poza organizacją. Wiedział jednak o swoich poległych uczniach i chociaż nie pamiętał swojej rozpaczy oraz momentu śmierci Lewisa, wiadomość o tym fakcie brutalnie wyryła się w jego umyśle. Nie tylko on nie miał już kontynuować nauk, nie miał się stać dorosłym czarodziejem, nie miał popełniać błędów i przeżywać wspaniałych, uskrzydlających chwil. To bolało i boleć miało bez względu na formę, w której było podane. Tragedia niewinnego istnienia była brutalnym odbiciem czasów, w których przyszło im żyć. Do czego to dochodziło? Jak bardzo źle było, gdy ginęły najczystsze z istot? Uczniowie nie byli bezpieczni w szkole, wcześniej ktoś mordował jednorożce, wiedząc, że to absolutnie skazi ich dusze na wieczność. Zło dominowało, lecz nie przejęło jeszcze władzy. Wciąż pozostawały bastiony w postaci ludzi, którzy pragnęli by było lepiej. Chronili to, co kochali i nie przekraczali równocześnie granicy między śmiercią i życiem. Bo nieważne jak wielkie cierpienia ktoś wywoływał, Jayden nigdy nie podniósłby różdżki ani nie stanął obok innego czarodzieja, planując unicestwić drugie istnienie. Nikt nie miał prawda odbierać życia, a udawanie, że się tego nie widziało, było błędem. Bez względu na wszystko, dlatego teraz i zawsze profesor podejmowałby dokładnie tę sama decyzję, jeśli chodziło o oddzielenie się od Zakonu Feniksa. Od Zakonu, w który kiedyś wierzył. Jego przyjaciół musiało zaboleć to, co zrobił, ale jego sumienie było czyste. Wolał nieświadomość o rzeczach, których dokonali niż patrzenie na nich i przyzwalanie na bestialstwo. Jego to również poharatało, zerwało pewien płaszcz niewinności, który nie miał być uleczony przez wymazanie wspomnień. Mógł nie zdawać sobie z tego sprawy, ale czy to oznaczało, że rany miały się inaczej?
Nie miał pojęcia, co mogła myśleć i przeżywać w swoim wnętrzu Pomona, gdy go widziała. Dla niego wciąż byli znajomymi z pracy, oddanymi nauczycielami i łasuchami, którzy nigdy nie odmawiali, gdy proponowało im się przegryzkę. Ona miała swoje rośliny, on astronomię, ale znajdowali porozumienie gdzieś pomiędzy nauką, mimo że nie mieli bladego pojęcia o dziedzinie, którą zajmowało się drugie. I nie musieli. Bo nie to się liczyło w znajomości, a oboje nie byli też osobami, które obrażały się, gdy ktoś czegoś nie wiedział na dany temat. Jayden do końca nie pamiętał okoliczności pierwszego spotkania z panną Sprout i chociaż bardzo się starał, nie potrafił go sobie przypomnieć. Czy było to jak została nauczycielką, czy wcześniej? A może później? I chociaż wydawało mu się to nieco nietaktowne, postanowił odświeżyć sobie pamięć i spytać o to samą Pomonę. Zaraz stanął z nią twarzą w twarz, gdy dość energicznie otworzyła drzwi. Było w tym pewien rodzaj oddania osobowości zielarki, bo ani ona, ani on nie należeli do spokojnych ludzi. Uśmiechnął się szeroko, nie dostrzegając jeszcze umorusanej ziemią twarzy gospodyni. - Owszem. Przyniosłem, ale liczy się to, co jest w środku! - odparł dumnie, poprawiając swój pakunek w ramionach, bo nieco już mu ciążył. Nie spodziewał się, że kuchenne rzeczy mogą aż tyle ważyć. Dlatego też z przyjemnością przyjął zaproszenie do środka, gdzie odstawił torbę. - Widzę, że nie tylko ja się zabrałem za porządki. I o to się nie martw. Potrzebujesz jedzenia, a jedzenie samo do ciebie przyszło - dodał, klepiąc jednoznacznie siatkę. Dopiero gdy ją odłożył, mógł spojrzeń na Pomonę w pełnej krasie. Nie miał pojęcia jak to się stało, że wcześniej nie zauważył tych smug ziemi, ale musiał przyznać, że bardzo do niej pasowały. Uśmiechnął się ciepło, czując jakieś wyjątkowe rozbrojenie na ten widok i podszedł do nauczycielki, uprzednio sięgając po chusteczkę, którą zamierzał zetrzeć te symboliczne mazy. - Wyglądasz jakby urodziła cię ziemia - powiedział, nie mogąc powstrzymać delikatnego śmiechu i złapał podbródek kobiety, nieco nakierowując go ku górze. Światło wpadające przez okna oświetlało ciemne znaki, które mogłyby się wydawać niedoskonałościami, lecz w parze z zielarką wcale ich nie tworzyły. To tak samo jakby powiedzieć, że meteoryt w rękach astronoma był jedynie zbędnym kamieniem. - Chyba że mam do czynienia z przerośniętą mandragorą - dodał i zaczął przejeżdżać materiałem po policzkach i nosie Pomony.
Nie miał pojęcia, co mogła myśleć i przeżywać w swoim wnętrzu Pomona, gdy go widziała. Dla niego wciąż byli znajomymi z pracy, oddanymi nauczycielami i łasuchami, którzy nigdy nie odmawiali, gdy proponowało im się przegryzkę. Ona miała swoje rośliny, on astronomię, ale znajdowali porozumienie gdzieś pomiędzy nauką, mimo że nie mieli bladego pojęcia o dziedzinie, którą zajmowało się drugie. I nie musieli. Bo nie to się liczyło w znajomości, a oboje nie byli też osobami, które obrażały się, gdy ktoś czegoś nie wiedział na dany temat. Jayden do końca nie pamiętał okoliczności pierwszego spotkania z panną Sprout i chociaż bardzo się starał, nie potrafił go sobie przypomnieć. Czy było to jak została nauczycielką, czy wcześniej? A może później? I chociaż wydawało mu się to nieco nietaktowne, postanowił odświeżyć sobie pamięć i spytać o to samą Pomonę. Zaraz stanął z nią twarzą w twarz, gdy dość energicznie otworzyła drzwi. Było w tym pewien rodzaj oddania osobowości zielarki, bo ani ona, ani on nie należeli do spokojnych ludzi. Uśmiechnął się szeroko, nie dostrzegając jeszcze umorusanej ziemią twarzy gospodyni. - Owszem. Przyniosłem, ale liczy się to, co jest w środku! - odparł dumnie, poprawiając swój pakunek w ramionach, bo nieco już mu ciążył. Nie spodziewał się, że kuchenne rzeczy mogą aż tyle ważyć. Dlatego też z przyjemnością przyjął zaproszenie do środka, gdzie odstawił torbę. - Widzę, że nie tylko ja się zabrałem za porządki. I o to się nie martw. Potrzebujesz jedzenia, a jedzenie samo do ciebie przyszło - dodał, klepiąc jednoznacznie siatkę. Dopiero gdy ją odłożył, mógł spojrzeń na Pomonę w pełnej krasie. Nie miał pojęcia jak to się stało, że wcześniej nie zauważył tych smug ziemi, ale musiał przyznać, że bardzo do niej pasowały. Uśmiechnął się ciepło, czując jakieś wyjątkowe rozbrojenie na ten widok i podszedł do nauczycielki, uprzednio sięgając po chusteczkę, którą zamierzał zetrzeć te symboliczne mazy. - Wyglądasz jakby urodziła cię ziemia - powiedział, nie mogąc powstrzymać delikatnego śmiechu i złapał podbródek kobiety, nieco nakierowując go ku górze. Światło wpadające przez okna oświetlało ciemne znaki, które mogłyby się wydawać niedoskonałościami, lecz w parze z zielarką wcale ich nie tworzyły. To tak samo jakby powiedzieć, że meteoryt w rękach astronoma był jedynie zbędnym kamieniem. - Chyba że mam do czynienia z przerośniętą mandragorą - dodał i zaczął przejeżdżać materiałem po policzkach i nosie Pomony.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiem co poczułabym, gdyby Jay o mnie zapomniał. Wydaje mi się to na tyle abstrakcyjne, że aż nieprawdopodobne. Jakby z innego świata. W tym naszym znamy się przecież tak długo, jakby od zawsze - co stałoby się, gdyby prawda byłaby brutalniejsza, a nasze pierwsze spotkanie miałoby miejsce właśnie w Zakonie? Nie umiem wyobrazić sobie uczuć jakie mogłabym wtedy poczuć. Rozpacz? Rozczarowanie? Żal? Gorycz? Mogę tak wymieniać w nieskończoność, a i tak nie jestem pewna czy kiedykolwiek natrafiłabym na słowo opisujące tę sytuację w punkt, bez żadnych mankamentów. Skaz oraz zgrzytów. Wolę więc o tym nie myśleć, ciesząc się z tego, że poniekąd stoi przed nami szansa na ułożenie tej relacji na nowo. Rozpocząć od poniekąd częściowo pustej karty - z możliwością zapełnienia jej według innych ustaleń, pragnień lub doświadczeń. Mając w głowie to, co poszło lub mogłoby pójść źle, chwycić za pióro i napisać naszą historię z poprawkami tychże błędów. Czyż tak nie jest prościej? Czyż nie każdy pragnąłby dokładnie tego samego? Móc mieć kontrolę nad życiem, cofnąć się w razie odniesienia porażki - nie każdy miał taką możliwość. Cena, jaką zapłacił za to profesor astronomii może wydawać się wielka, nieproporcjonalna do tego, na co zasługiwał, ale nie wygląda na nieszczęśliwego. W kreślonym na szybko liście przebija się beztroska oraz wesołość i dokładnie to samo dostrzegam na rozświetlonej radością twarzy. Nie umiem się nie uśmiechać w starciu z optymizmem bijących od mężczyzn uczuć. Nagle wszystko staje się prostsze - szara rzeczywistość nabiera jaskrawych, przepięknych barw. Dostrzegam te drobne zmiany ze zdziwieniem, nie spodziewając się ich nadejścia. Nie do końca rozumiem powodu, dla których te się dokonały, ale czy to ważne skoro wywołują we mnie pozytywny nastrój?
Odkładam ważkie sprawy na bok. Lewisa, Lucy, Grindelwalda, widmo wojny. Nie wiedząc nawet, że stan wojenny puka już do naszych drzwi. To nie ma znaczenia w obliczu codziennej rutyny oraz obcowania z bliskimi ludźmi. Potrzebujemy wytchnienia pomiędzy umartwianiem się dla dobra świata. Zawsze tak myślę, kiedy nie jestem bezpośrednio zaangażowana w działania wojenne. Muszę w jakiś sposób usprawiedliwić, żeby nie zżarły mnie wyrzuty sumienia. To przerażające jak często tak robię.
Wpuszczam Jay’a do środka tak jak wpuszcza się zbawienny, poranny powiew świeżego powietrza. Ukojenie oraz spokój jednocześnie. I chociaż chaos chwilę później ogarnia mnie całą, to jest to ten przyjemny nieporządek w porządku. Z zaciekawieniem obserwuję ułożenie torby na blacie oraz poklepywania wyraźnie sugerujące, że w środku skrywa jedzenie. Na pewno pyszne. Nie mogę się domyślić przecież, że przed nami rozciąga się widmo nauki jakże trudnej sztuki gotowania.
Myję szybko ręce, wreszcie pozbywając się z nich ziemi. I wtedy odwracam się do mojego gościa. - Świetnie, nie umrzemy z głodu - stwierdzam całkiem wesoło. - A co kupiłeś? - dopytuję, gdyż natura łasucha jest we mnie wielka. Nie mogę przestać myśleć o tych specjałach, które potencjalnie spoczywają w niepozornej torbie. Szybko jednak opędzam się od tych myśli, bo Jayden staje przede mną z chusteczką. Delikatne, metodyczne ruchy pocierania materiału na twarzy oraz dotyk dłoni na podbródku wywołuje we mnie dziwne drżenie - a wraz z nim lekki rumieniec na policzkach. Uśmiecham się niepewnie, nie do końca wiedząc co odpowiedzieć na słowa Vane’a. - Patrząc na to ile Sproutów jest na świecie wydaje mi się, że to bardzo prawdopodobna wersja - śmieję się wreszcie, chcąc nieco zatuszować moje skrępowanie. Niczym nieuzasadnione, zgadza się? - O, to też możliwe. Jak śpiewam to wyję właśnie jak madragora - żartuję dalej, nie patrząc na to, że niektóre kobiety mogłyby to uznać za obrazę. Ja nigdzie jej nie dostrzegam, bycie przyrównaną do rośliny nie jest niczym złym. - A ty, jaką masz wadę, Jay? Przyznaj się - rzucam czarodziejowi wyzwanie, poszerzając uśmiech. To zastanawiające, że zapomniałam już o jedzeniu.
Odkładam ważkie sprawy na bok. Lewisa, Lucy, Grindelwalda, widmo wojny. Nie wiedząc nawet, że stan wojenny puka już do naszych drzwi. To nie ma znaczenia w obliczu codziennej rutyny oraz obcowania z bliskimi ludźmi. Potrzebujemy wytchnienia pomiędzy umartwianiem się dla dobra świata. Zawsze tak myślę, kiedy nie jestem bezpośrednio zaangażowana w działania wojenne. Muszę w jakiś sposób usprawiedliwić, żeby nie zżarły mnie wyrzuty sumienia. To przerażające jak często tak robię.
Wpuszczam Jay’a do środka tak jak wpuszcza się zbawienny, poranny powiew świeżego powietrza. Ukojenie oraz spokój jednocześnie. I chociaż chaos chwilę później ogarnia mnie całą, to jest to ten przyjemny nieporządek w porządku. Z zaciekawieniem obserwuję ułożenie torby na blacie oraz poklepywania wyraźnie sugerujące, że w środku skrywa jedzenie. Na pewno pyszne. Nie mogę się domyślić przecież, że przed nami rozciąga się widmo nauki jakże trudnej sztuki gotowania.
Myję szybko ręce, wreszcie pozbywając się z nich ziemi. I wtedy odwracam się do mojego gościa. - Świetnie, nie umrzemy z głodu - stwierdzam całkiem wesoło. - A co kupiłeś? - dopytuję, gdyż natura łasucha jest we mnie wielka. Nie mogę przestać myśleć o tych specjałach, które potencjalnie spoczywają w niepozornej torbie. Szybko jednak opędzam się od tych myśli, bo Jayden staje przede mną z chusteczką. Delikatne, metodyczne ruchy pocierania materiału na twarzy oraz dotyk dłoni na podbródku wywołuje we mnie dziwne drżenie - a wraz z nim lekki rumieniec na policzkach. Uśmiecham się niepewnie, nie do końca wiedząc co odpowiedzieć na słowa Vane’a. - Patrząc na to ile Sproutów jest na świecie wydaje mi się, że to bardzo prawdopodobna wersja - śmieję się wreszcie, chcąc nieco zatuszować moje skrępowanie. Niczym nieuzasadnione, zgadza się? - O, to też możliwe. Jak śpiewam to wyję właśnie jak madragora - żartuję dalej, nie patrząc na to, że niektóre kobiety mogłyby to uznać za obrazę. Ja nigdzie jej nie dostrzegam, bycie przyrównaną do rośliny nie jest niczym złym. - A ty, jaką masz wadę, Jay? Przyznaj się - rzucam czarodziejowi wyzwanie, poszerzając uśmiech. To zastanawiające, że zapomniałam już o jedzeniu.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wiedział, że jakiekolwiek obietnice zapamiętania kogoś były tragiczne w skutkach. Jedno celne zaklęcie, jeden lepszy czarodziej, jedno nieudane Protego i wszystko mogłoby rozsypać się w pył. Umysł sam sobie stawał się więzieniem i jedynym ograniczeniem, bo to w nim tkwiło lekarstwo i przekleństwo. Jednak zawsze gdzieś tam w środku było ziarno przeszłości - tego nie można było wymazać i nawet jeśli wspomnienia uciekły, pozostawała druga osoba, która mogła chwycić za rękę i przeprowadzić przez najtrudniejsze momenty. Bo jeśli nikt taki się nie pojawiał, to czy w ogóle było warto pamiętać to, co zostało zabrane? Nieważne jak bardzo wymazanie pamięci miało być skuteczne, to, co było, już się wydarzyło. Żadna siła sprawcza nie mogła tego odebrać. Owszem. Z Pomoną stracili powiązanie poprzez Zakon Feniksa, Jay podjął decyzję, że nie zniesienie tego dłużej i równocześnie zgodził się na zupełne wymazanie wszystkiego, co wiązało się z organizacją, łącznie z ludźmi tam przebywającymi. Nie chciał tego nawet pamiętać, dlatego teraz błogo nieświadomy własnych wyborów, nieważne jak ciężkich do zaakceptowania był wolny. Ale tylko powierzchownie, bo czy podświadomie nie czuło się rany na sercu? Odpowiednie zaklęcie chwilę po obcięciu ręki nie oznaczało, że w kilka sekund później nie wiedziało się czym jest ból. Ręka wciąż była odcięta, cierpienie trwało. Być może kiedyś miał to odczuć mocniej, póki co nie wiedząc skąd brał się niepokój. Ktoś mógłby sądzić, że Jayden wystąpił z szeregów Zakonu, bo żałował. Że w ogóle się tam znalazł. Że walczył przez jakiś czas ramię w ramię z nimi wszystkimi. Ale nie żałował tego, co zrobił. Dobro, które otuliło go w Zakonie Feniksa i które później mógł przekazać dalej, było mu niesamowicie potrzebne. Jako osoba, która opierała się głównie na emocjach, dzielenie się nimi z innymi ludźmi, było jak oddychanie - potrzebne, przyjemne i ratujące życia. Później jednak wszystko się zmieniło, a on nie. Pozostał w tym samym miejscu, nie chcąc iść dalej, nawet jeśli oznaczało to pozostawienie przyjaciół. Zapierał się, próbując im coś uzmysłowić. Zaszli za daleko, a on nie mógł podążać tą samą drogą i czasami na tym polegało życie - na trudnych decyzjach oznaczających konsekwencje nieakceptowane przez większość lub odejście od czegoś. Nie wiedział, co się czaiło w myślach nauczycielki zielarstwa, ale zapomnienie jej byłoby ogromnym ciosem. Nic takiego się nie stało jednak, bo wspólnie stawiali czoła dziecięcym wymaganiom i hogwarckim korytarzom. Odchodząc od Zakonu, zdawał sobie sprawę, że ją skrzywdził. Ją i innych, lecz nie było to w żaden sposób jednostronne, bo on również poczuł się zraniony. Teraz nieświadomie chciał zadbać o to, by wesprzeć osoby, na którym najbardziej mu zależało? Być może, ale nawet jeśli wcale tak nie było, wrodzone poczucie przebywania z ludźmi, sympatii i troski sprawiało dzielenia się drobnymi radościami z innymi. Zaniedbywał Pomonę, a przecież mieszkali tak blisko, że ktoś mógłby to wyśmiać, lecz tak właśnie było. Wakacje sprawiały, że ludzie chcieli od siebie odpocząć, zanim znów spotkają się na dziesięć miesięcy w szkole. Ale oni byli przyjaciółmi, a nie zwykłymi współpracownikami. Chciał o to dbać, a spontaniczność, która kierowała jego życiem, podsuwała mu proste rozwiązania. Widząc rodzący się uśmiech na twarzy Sprout, wiedział, że był we właściwym miejscu i nawet gwiazdy musiały poczekać. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że odganiał swoim przyjściem zamartwianie się, poczucie winy, gorycz. Gdyby to wiedział, zaraz by z nią zamieszkał, by nie pozwolić na powrót tych uczuć.
- Hm. No, ogólnie to będziemy musieli coś z tego upichcić - zaczął chrząknięciem, ale wciąż pozostał w pozie dumnego mężczyzny przynoszącego do domu jedzenie, by zakryć swoje zmieszanie. Bo przecież nie potrafił gotować, a Pomona robiła to tak dobrze... - Z chęcią pomógłbym mistrzowi w zrobieniu babeczek i co tylko sobie wymyślisz z tych składników. Nic nie kupowałem. Wszystko przyniosłem od siebie - dodał zaraz, spiesząc z wytłumaczeniem. I lekkim hołdem, żeby ułagodzić możliwe niezadowolenie kobiety - w końcu mogła być zmęczona i nie zamierzała niczego gotować, a jeśli tylko on by się za to zabrał, zapewne spaliłby całe Hogsmeade. Wpierw musieli doprowadzić do porządku nie tylko miejsce przyszłej pracy, ale również i siebie. Nie zauważył skrępowania zielarki, a delikatny róż na policzkach utożsamiał z próbą pozbycia się mazów ziemi. Starał się to robić niezbyt mocno, by nie czuła żadnego dyskomfortu. Ufał jej na tyle jednak, by wiedzieć, że zaraz by go zganiła, gdyby robił coś niewłaściwego. - Każdy z nas rodzi się w swoim żywiole, ale zawsze wracamy na ziemię. Jesteś więc dokładnie tam, gdzie powinnaś. I nigdzie indziej - odparł na jej słowa, wierząc w każdą sylabę. Nie wyobrażał sobie, by robiła coś innego; by nie była związana z gruntem i roślinami. Wiedział też, że nie miała się czuć urażona tym porównaniem. W końcu nie miał złych intencji, a jej miłość do przyrody niwelowała resztę. Słysząc ripostę, pokręcił głową. - W takim razie moim przodkiem musiała być tarka. I ja? Ja nie mam wad - odparł poważnie, by chwilę później roześmiać się i stuknąć Pomonę palcem w nos, kończąc powoli oporządzanie. - Jestem trzydziestoletnim facetem i jedyne co potrafię to zrobić w kuchni herbatę - dodał, by na chwilę zamilknąć i przyjrzeć się swojemu dziełu. Przez moment badał spojrzeniem twarz Pomony, szukając uważnie najmniejszej skazy, lecz niczego takiego nie znalazł. Skórę miała delikatnie zarumienioną, oczy skrzyły się wesoło, a uśmiech wykrzywiał usta. - Wiesz, co jest najlepsze w silnej więzi? Że akceptujemy również wady drugiej osoby, więc możesz śpiewać do woli - mruknął ciepło, lekko potrząsając jej brodą. - I już! - Pani domu była czysta i żaden piasek czy drobinki ziemi nie miały się dostać do ich jedzenia. Za którego rozpakowywanie zabrał się Jayden, wkładając rękę głęboko do papierowej torby i wyjmując rzeczy na blat. Wcześniej machnął różdżką i włączył radio, na szczęście nie powodując żadnej anomalii. Zaczął nucić nawet pod nosem puszczaną tam piosenkę, nie mając pojęcia, skąd ją znał. Bujając się, specjalnie szturchnął Pomonę. Kto powiedział, że to gotowanie musi być w stu procentach skupione na... Gotowaniu?
- Hm. No, ogólnie to będziemy musieli coś z tego upichcić - zaczął chrząknięciem, ale wciąż pozostał w pozie dumnego mężczyzny przynoszącego do domu jedzenie, by zakryć swoje zmieszanie. Bo przecież nie potrafił gotować, a Pomona robiła to tak dobrze... - Z chęcią pomógłbym mistrzowi w zrobieniu babeczek i co tylko sobie wymyślisz z tych składników. Nic nie kupowałem. Wszystko przyniosłem od siebie - dodał zaraz, spiesząc z wytłumaczeniem. I lekkim hołdem, żeby ułagodzić możliwe niezadowolenie kobiety - w końcu mogła być zmęczona i nie zamierzała niczego gotować, a jeśli tylko on by się za to zabrał, zapewne spaliłby całe Hogsmeade. Wpierw musieli doprowadzić do porządku nie tylko miejsce przyszłej pracy, ale również i siebie. Nie zauważył skrępowania zielarki, a delikatny róż na policzkach utożsamiał z próbą pozbycia się mazów ziemi. Starał się to robić niezbyt mocno, by nie czuła żadnego dyskomfortu. Ufał jej na tyle jednak, by wiedzieć, że zaraz by go zganiła, gdyby robił coś niewłaściwego. - Każdy z nas rodzi się w swoim żywiole, ale zawsze wracamy na ziemię. Jesteś więc dokładnie tam, gdzie powinnaś. I nigdzie indziej - odparł na jej słowa, wierząc w każdą sylabę. Nie wyobrażał sobie, by robiła coś innego; by nie była związana z gruntem i roślinami. Wiedział też, że nie miała się czuć urażona tym porównaniem. W końcu nie miał złych intencji, a jej miłość do przyrody niwelowała resztę. Słysząc ripostę, pokręcił głową. - W takim razie moim przodkiem musiała być tarka. I ja? Ja nie mam wad - odparł poważnie, by chwilę później roześmiać się i stuknąć Pomonę palcem w nos, kończąc powoli oporządzanie. - Jestem trzydziestoletnim facetem i jedyne co potrafię to zrobić w kuchni herbatę - dodał, by na chwilę zamilknąć i przyjrzeć się swojemu dziełu. Przez moment badał spojrzeniem twarz Pomony, szukając uważnie najmniejszej skazy, lecz niczego takiego nie znalazł. Skórę miała delikatnie zarumienioną, oczy skrzyły się wesoło, a uśmiech wykrzywiał usta. - Wiesz, co jest najlepsze w silnej więzi? Że akceptujemy również wady drugiej osoby, więc możesz śpiewać do woli - mruknął ciepło, lekko potrząsając jej brodą. - I już! - Pani domu była czysta i żaden piasek czy drobinki ziemi nie miały się dostać do ich jedzenia. Za którego rozpakowywanie zabrał się Jayden, wkładając rękę głęboko do papierowej torby i wyjmując rzeczy na blat. Wcześniej machnął różdżką i włączył radio, na szczęście nie powodując żadnej anomalii. Zaczął nucić nawet pod nosem puszczaną tam piosenkę, nie mając pojęcia, skąd ją znał. Bujając się, specjalnie szturchnął Pomonę. Kto powiedział, że to gotowanie musi być w stu procentach skupione na... Gotowaniu?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Umysł jest potężnym narzędziem. Potrafi zranić oraz ukoić, zmieścić wszystkie wspomnienia oraz uczucia, marzenia czy sny - ma wielką moc sprawczą. Ktoś, pozbawiony prawidłowej pracy mózgu jest jak pusta kartka wyrwana z notesu. Bez pamięci, bez osobowości, bez tego wszystkiego, co czyni go człowiekiem. A jednak w pewnym sensie narośl wstrętnych chwil zostaje unicestwiona w momencie, w którym Jay’a dosięgnęło zaklęcie zapomnienia. Nie wydaje się być ani trochę przerażony, ani nawet odrobinę pusty - jest dokładnie taki jakim go pamiętam. Wesoły, beztroski, pełen energii. Z wydrążonym, chorym środkiem, całkowicie zdrowy. Gotowy do działania w imię własnych przekonań. To piękne oraz smutne zarazem. Chciałabym z nim porozmawiać o trudach walki o lepszy świat, ale nie mogę. I nie umiem już. Musiałabym zdmuchnąć świece palącego się ognia radości oraz przekłuć bańkę słodkiej nieświadomości. To nie tego pragnę. Jedyne, czego teraz chcę, to żeby takie uczucia trwały na całą wieczność. Żeby za oknem nie szalały ani anomalie, ani wichura złożona z krwawej wojny. Żebyśmy mogli tu tkwić po wieczność - beztroscy, weseli, odprężeni. Nie zastanawiając się nad tym co nam wolno, a czego nie, nie musząc być tak głupio ostrożnym oraz czujnym, wyczekując momentu zagrożenia. Kiedy ono wreszcie dopadnie nas niczym myśliwy swą ofiarę, wbijając głęboko zębiska w ledwie oddychającą, miękką tkankę nadziei. Nadzieja jest tym, czego potrzebujemy do nieugaśnięcia płomienia zapału oraz odwagi. Pielęgnuję ją w sobie niczym najrzadszy okaz delikatnego kwiatu, wciąż łudząc się, że jeszcze kiedyś staniemy ramię w ramię z stojącym naprzeciwko mężczyzną. Że los znów popchnie go w ramiona Zakonu, dla którego postanowimy walczyć o tych, których kochamy. O rodzinę, uczniów oraz wszystkich tych, którzy zasługują na życie, jakie okrutni ludzie próbują im odebrać - a nawet dopinają swego. Nie mówię jednak o tym na głos nie tylko dlatego, że nie mogę, ale też z powodu toczącego mnie egoizmu. Pragnę zatrzymania idyllicznej scenki na dłużej, lubując się w patrzeniu na jej gładką powierzchnię. Nieskażoną rysami ewentualnego konfliktu, bólu lub pretensji. Tak jest dobrze - po co psuć coś, co świetnie działa?
Zaciekawiona zastanawiam się co skrywa tajemniczy, papierowy pakunek - jednak profesor astronomii szybko rozwiewa moje wątpliwości. W pierwszym odruchu wyglądam na zawiedzioną, gdyż nie mogę zjeść tego już, teraz, natychmiast, ale szybko reflektuję się uśmiechem oraz determinacją. Zakazałabym rękawy, gdyby nie były już zakasane - do babrania się w ziemi nie ma nic lepszego niż brak przeszkadzających elementów garderoby.
- No dobrze! - stwierdzam tonem znawcy. - Ja też jakieś składniki powinnam mieć, w razie gdybyś o czymś zapomniał - śmieję się, sądząc, że pewnie Jay zapomniał o jakimś ważnym elemencie, na przykład o mące. Nie zdziwiłoby mnie to ani trochę! Ale dobry humor mnie nie opuszcza, profesor Vane wygląda doprawdy ujmująco w tej pozie polującego na pożywienie dzielnego mężczyzny. Brakuje mu tylko skóry oraz futra, a do tego maczugi w dłoni - prawdziwy myśliwy. Szybko jednak przechodzę z rozbawienia do lekkiego zawstydzenia, ale nawet tutaj nie opuszcza mnie dobry humor. Jednocześnie nie do końca zidentyfikowane ciepło rozlewa się przyjemnie po sercu, napełniając je ciepłem i spokojem. Co to może oznaczać? - To trochę okrutne biorąc pod uwagę fakt, że jesteś powietrzem i szybujesz w kosmosie, niezwykle rzadko odwiedzając ziemię - stwierdzam dość poważnie, wypowiadając zdanie cicho. Nie odejmując spojrzenia z jego twarzy. Czai się w tym jakaś… tęsknota? Zawód? Nie umiem tego określić. Może niesprawiedliwość. Wiedząc, że wymawiam zakazane słowo, porywające umysł nauczyciela w rejony astronomii, z której ciężko go sprowadzić z powrotem na ziemię. Kryje się w tym również tajemnica, której tylko ja jestem świadoma; oddzieleni od siebie poruszamy się na różnych płaszczyznach, różnych poziomach wiedzy na temat przeszłości i teraźniejszości. Ale uśmiecham się zaraz dzielnie, przecież nie chcę wprowadzać smutnej atmosfery - musimy czerpać ze swojej obecności garściami. Życie jest nieprzewidywalne, możemy widzieć się już po raz ostatni. - Tarka? Znaczy, że robisz świetny ser na… jak to się nazywało… pizzę? - rzucam, samej rzucając się w wodę wypełnioną lekkością tematów, chcąc zatrzeć poprzednie, niefortunne wrażenie. Ciekawe czy Jay wie co to ta pizza? Jeśli nie, to niech wie, że jego życie jest niekompletne. - No, to rzeczywiście ujma na honorze - stwierdzam z rozbawieniem. - Na szczęście masz szkolne skrzaty, a w wakacje lubiącą jedzenie sąsiadkę - mówię mrugając przy tym zawadiacko. - Hmm, w takim razie ty możesz… nie gotować do woli? - śmieję się ponownie, odsuwając od siebie zawstydzenie wywołane bliskością Jaydena oraz jego dotykiem na mojej twarzy. Najważniejsze, że jestem już czysta, prawda? Staję obok, zerkając na przedmioty wystawione na blacie. Dodaję coś od siebie z szafek, pozwalając porwać się rytmowi muzyki. - Co powiesz na gotowanie bez magii? - pytam, bo jednak kuszenie anomalii przybyciem do moich skromnych progów nie wydaje mi się dobrym pomysłem. - W ogóle wiesz, że Just podarowała mi dwa kotki? Jestem już pełnoprawną starą panną. - Śmiech ponownie opuszcza moje gardło. - Pokażę ci je kiedyś, ale teraz są u Julki na okresowych badaniach - tłumaczę ich nieobecność w przytulnym mieszkanku zielarki. - Chyba będę musiała założyć zasieki na rośliny. Jeden z nich tak mi obskubał asfodelusa, że prawie nic z niego nie zostało - opowiadam kręcąc głową, ale widać, że na mojej twarzy czai się uśmiech. Nie umiałabym się gniewać na tych urwisów.
Zaciekawiona zastanawiam się co skrywa tajemniczy, papierowy pakunek - jednak profesor astronomii szybko rozwiewa moje wątpliwości. W pierwszym odruchu wyglądam na zawiedzioną, gdyż nie mogę zjeść tego już, teraz, natychmiast, ale szybko reflektuję się uśmiechem oraz determinacją. Zakazałabym rękawy, gdyby nie były już zakasane - do babrania się w ziemi nie ma nic lepszego niż brak przeszkadzających elementów garderoby.
- No dobrze! - stwierdzam tonem znawcy. - Ja też jakieś składniki powinnam mieć, w razie gdybyś o czymś zapomniał - śmieję się, sądząc, że pewnie Jay zapomniał o jakimś ważnym elemencie, na przykład o mące. Nie zdziwiłoby mnie to ani trochę! Ale dobry humor mnie nie opuszcza, profesor Vane wygląda doprawdy ujmująco w tej pozie polującego na pożywienie dzielnego mężczyzny. Brakuje mu tylko skóry oraz futra, a do tego maczugi w dłoni - prawdziwy myśliwy. Szybko jednak przechodzę z rozbawienia do lekkiego zawstydzenia, ale nawet tutaj nie opuszcza mnie dobry humor. Jednocześnie nie do końca zidentyfikowane ciepło rozlewa się przyjemnie po sercu, napełniając je ciepłem i spokojem. Co to może oznaczać? - To trochę okrutne biorąc pod uwagę fakt, że jesteś powietrzem i szybujesz w kosmosie, niezwykle rzadko odwiedzając ziemię - stwierdzam dość poważnie, wypowiadając zdanie cicho. Nie odejmując spojrzenia z jego twarzy. Czai się w tym jakaś… tęsknota? Zawód? Nie umiem tego określić. Może niesprawiedliwość. Wiedząc, że wymawiam zakazane słowo, porywające umysł nauczyciela w rejony astronomii, z której ciężko go sprowadzić z powrotem na ziemię. Kryje się w tym również tajemnica, której tylko ja jestem świadoma; oddzieleni od siebie poruszamy się na różnych płaszczyznach, różnych poziomach wiedzy na temat przeszłości i teraźniejszości. Ale uśmiecham się zaraz dzielnie, przecież nie chcę wprowadzać smutnej atmosfery - musimy czerpać ze swojej obecności garściami. Życie jest nieprzewidywalne, możemy widzieć się już po raz ostatni. - Tarka? Znaczy, że robisz świetny ser na… jak to się nazywało… pizzę? - rzucam, samej rzucając się w wodę wypełnioną lekkością tematów, chcąc zatrzeć poprzednie, niefortunne wrażenie. Ciekawe czy Jay wie co to ta pizza? Jeśli nie, to niech wie, że jego życie jest niekompletne. - No, to rzeczywiście ujma na honorze - stwierdzam z rozbawieniem. - Na szczęście masz szkolne skrzaty, a w wakacje lubiącą jedzenie sąsiadkę - mówię mrugając przy tym zawadiacko. - Hmm, w takim razie ty możesz… nie gotować do woli? - śmieję się ponownie, odsuwając od siebie zawstydzenie wywołane bliskością Jaydena oraz jego dotykiem na mojej twarzy. Najważniejsze, że jestem już czysta, prawda? Staję obok, zerkając na przedmioty wystawione na blacie. Dodaję coś od siebie z szafek, pozwalając porwać się rytmowi muzyki. - Co powiesz na gotowanie bez magii? - pytam, bo jednak kuszenie anomalii przybyciem do moich skromnych progów nie wydaje mi się dobrym pomysłem. - W ogóle wiesz, że Just podarowała mi dwa kotki? Jestem już pełnoprawną starą panną. - Śmiech ponownie opuszcza moje gardło. - Pokażę ci je kiedyś, ale teraz są u Julki na okresowych badaniach - tłumaczę ich nieobecność w przytulnym mieszkanku zielarki. - Chyba będę musiała założyć zasieki na rośliny. Jeden z nich tak mi obskubał asfodelusa, że prawie nic z niego nie zostało - opowiadam kręcąc głową, ale widać, że na mojej twarzy czai się uśmiech. Nie umiałabym się gniewać na tych urwisów.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Umysł był machiną, której skomplikowania nikt jeszcze w całości nie odkrył i zapewne nikt nie miał tego zrobić. Zamknięty w pułapce kości i skóry nie zajmował wiele miejsca, lecz jego struktura pozostała nieodgadniona. Tak samo jak działanie, które było tak różne dla każdego człowieka. Wystarczyło jedno uderzenie, by na chwilę stracić rekonesans. Jedno słowo, by unieść się. Jedno spojrzenie, by wywołało w jego wnętrzu reakcję prowadzącą do szczęścia i poczucia ciepła. Gromadził tak wiele informacji, wspomnień, nauki i wciąż się rozwijał, pozwalając człowiekowi na podejmowanie decyzji na podstawie własnego, zgromadzonego, zapamiętanego doświadczenia. Nie pamiętał całości wydarzeń, które rozgrywały się z nim i Pomoną, lecz znał ją i posiadał z nią jeszcze wiele innych wspomnień. Wiedział, że była osobą, z którą chciało się spędzać czas, bo wiecznie pogodna, łagodna, dla wszystkich życzliwa i cierpliwa nauczycielka sprawiała, że świat dokoła nabierał nowych barw, których wcześniej się nie znało. To była prawdziwa magia i nikt nie mógł temu zaprzeczyć. Jay uwielbiał spędzać z nią czas, obserwować jak postrzegała rzeczywistość, słuchać jej głosu, gdy mówiła o rodzinie, swoich roślinach czy gotowaniu. Nie wiedział z jakimi nowymi zmartwieniami przyszło jej się mierzyć, a za których część sam odpowiadał. Nie dostrzegał dziury, która powstawała; wyrwy, która oddzielała w jakimś stopniu ich znajomość. Patrzył na nią i widział tę samą cudowną dziewczynę, którą posadzono obok niego na Wielkiej Sali, gdy zaczynał kolejny rok pracy w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Od początku wydawała mu się sympatyczna, a gdy tylko zaczęli rozmawiać, wiedział, że posiadanie takiej osoby w gronie pedagogicznym to skarb. Nie mógł jej pamiętać z czasów własnej edukacji, bo pięć lat robiło naprawdę wielką różnicę w tamtym okresie. A do tego należeli do dwóch różnych domów; wyminęli się nawet w ogólnoszkolnych wycieczkach do Hogsmeade, bo gdy Pom mogła już się tam wybierać, jego już na zamku nie było. A mimo to spotkali się po latach w dawnej szkole i mogli mieć okazję do nadrobienia znajomości. Nie stali obok siebie jako członkowie Zakonu Feniksa - już nie. Ale mogli to robić jako przyjaciele, wierzący w siłę grupy i jedność zaufania. Wyznawali podobne zasady, mieszkali zaraz obok, mieli ten sam zawód, chociaż dotyczył innych dziedzin nauki - nie mogli tak po prostu nie rozmawiać czy się unikać. Jayden zresztą czułby się wyraźnie zagubiony, gdyby zabrakło jej w jego życiu. Przypominałoby to wypuszczenie przez nią sznurka balonika, by odleciał wysoko i zniknął w jasności nieba. Kiedyś powiedziała mu, że potrzebował oparcia i linii, która łączyłaby go z ziemią. Może właśnie nie był to przypadek, że usłyszał to właśnie z jej ust?
Uśmiechnął się, gdy zaakceptowała pomysł z gotowaniem, mimo że początkowo przez kilka chwil nie wyglądała na szczęśliwą. Szybko jednak ów sytuacja odeszła w niepamięć, a przed nimi rozkładała się opcja wspaniale spędzonego popołudnia. Kiedy wspólnie coś robili? Zdecydowanie zbyt dawno i zbyt rzadko. Nie spodziewał się jednak, że to spotkanie było nawet podświadomie tak ważne. Słysząc słowa padające z ust przyjaciółki, odszukał spojrzeniem jej oczu i zdał sobie sprawę, że Pomona wpatrywała się w niego intensywnie, a jej twarz wyrażała prawdę i wiarę w to, co mówiła. To zarówno wynosiło go pod niebiosa, gdy przyrównała go do wiecznie wolnego wiatru, lecz równocześnie wybrzmiało to niesamowicie smutno. Do tego zaskoczenie musiało wyraźnie odmalować się w jego mimice. A może było to zmieszanie lub zawstydzenie? - Jesteśmy częścią czterech żywiołów. Oddzielnie czy razem - zawsze stanowimy całość - zaczął, próbując odnaleźć się w tym poplątaniu myśli i uczuć, które w niego uderzyły. Skąd nagle ten poważny ton i spojrzenie? Wybrzmiewało to tak ostatecznie. Zupełnie jak... Pożegnanie? Miał nadzieję, że to tylko jego galopująca wyobraźnia nadinterpretowała sprawy, dlatego odrzucił to wszystko i skupił się na kobiecie przed sobą. - Nazwij to magią. Nazwij to prawdą. Ja nazywam to magią, kiedy jestem z tobą. I jeśli miałabyś mnie zapytać, po tym wszystkim co razem przeszliśmy, czy wciąż wierzę w naszą przyjaźń... Tak, wierzę. Oczywiście, że wierzę. Dlatego zawsze będę wracał na ziemię - odparł, tym razem nie odlatując myślami w stronę astronomii, a silnie trwając na ziemi. Gdzie trzymała go właśnie Pomona; bez niej by się mu to nie udało. Na zwieńczenie swoich słów przygarnął ją jeszcze ramieniem i pocałował w czubek głowy, chcąc rozwiać jej wszelkie wątpliwości. Owszem - był człowiekiem wolnym, lecz nie zdawał sobie sprawy, że powietrze również było potrzebne innym do oddychania. Zawsze umniejszał swoją rolę, ale może tym razem skrzywdził tym drugą osobę? Oboje nie dali się ponieść nostalgii zbyt długo, bo zaraz skupili się na temacie, dla którego się spotkali. - Pi-zza? - powtórzył za nią to dziwaczne słowo brzmiące mu jakoś z chińska, chociaż nigdy nie słyszał tego języka. Nie miał pojęcia, co miała przez to na myśli. Może to jakiś rodzaj egzotycznej ryby? Gdy już wypakował wszystko na blat, patrzył na składniki, które dokładała Sprout i starał się jakoś posegregować je w głowie. Bo może jednak coś wyniesie z tych lekcji? Uczenie się czegoś nowego zawsze sprawiało mu przyjemność, a gdy ktoś bliski mu towarzyszył, nie mogło marzyć się o lepszym zapoznaniu z gotowaniem. - Gotowanie bez magii? Czyli podwójna nauka? Jak najbardziej! - niemalże wykrzyknął z ekscytacji ostatnie dwa słowa. Być może spowodowane muzyką albo nadmierną zapalczywością. Bez względu na to, co to było, pomysł urzekł profesora i był bardziej niż skłonny do rozpoczęcia działań. - Just? - powtórzył za zielarką nieznane sobie imię, patrząc na Pomonę ze zmarszczonymi brwiami i dekoncentracją na twarzy, która szybko przerodziła się w wyraźną próbę przypomnienia sobie czy gdziekolwiek i kiedykolwiek usłyszał lub poznał osobę, która nazywała się w ten sposób. Oczy skierował w górę i powtarzał sobie w myślach to imię, naprawdę starając się jakoś umiejscowić w czasie i przestrzeni. Po chwili przejechał palcami po brodzie i zagryzł dolną wargę na pół sekundy, zanim się poddał. Jego uwagę jednak szybko zwróciło co innego, a mianowicie fakt, że ów tajemnicza Just przyniosła sąsiadce koty. Uśmiechnął się szeroko już zaczynając szukać ich pod nogami, lecz dalsze słowa Sprout sprawiły, że westchnął zawiedziony. - No, cóż. Ale masz napisać, gdy tylko do ciebie wrócą - zagroził, biorąc do ręki jakiś kucharski przyrząd i przyglądając mu się uważnie. Pomona mówiła dalej, a on słuchał. Zanotować. Dowiedzieć się co to asfodelus, myślał, uśmiechając się i kiwając głową w wyrazie całkowitego zrozumienia o czym mówiła. - Przestań nawet gadać takie głupoty - stwierdził, machnąwszy ręką na jej słowa o byciu starą panną. Nawet nie wiedział, że dwa koty oznaczają taki stan rzeczy. - Moja ciotunia ma sto dwa lata i znalazła sobie jakiegoś męża. Jesteś młoda, piękna, mądra. Same zalety! Wszystko przed tobą - odparł, gorąco wierząc w swoje słowa. Dwadzieścia pięć lat to dopiero początek drogi, a nie jej koniec. Jayden spotykał się z wieloma przypadkami, gdzie ludzie dużo później poznawali swoją młodość. Życie było pełne niewiadomych i zaskakiwało w miły sposób. - W ogóle za dwa tygodnie jest zlot wszystkich Vane'ów. Mam porządnych kuzynów - rzucił pod nosem, patrząc na nią porozumiewawczo, a po chwili uśmiechając się szeroko.
Uśmiechnął się, gdy zaakceptowała pomysł z gotowaniem, mimo że początkowo przez kilka chwil nie wyglądała na szczęśliwą. Szybko jednak ów sytuacja odeszła w niepamięć, a przed nimi rozkładała się opcja wspaniale spędzonego popołudnia. Kiedy wspólnie coś robili? Zdecydowanie zbyt dawno i zbyt rzadko. Nie spodziewał się jednak, że to spotkanie było nawet podświadomie tak ważne. Słysząc słowa padające z ust przyjaciółki, odszukał spojrzeniem jej oczu i zdał sobie sprawę, że Pomona wpatrywała się w niego intensywnie, a jej twarz wyrażała prawdę i wiarę w to, co mówiła. To zarówno wynosiło go pod niebiosa, gdy przyrównała go do wiecznie wolnego wiatru, lecz równocześnie wybrzmiało to niesamowicie smutno. Do tego zaskoczenie musiało wyraźnie odmalować się w jego mimice. A może było to zmieszanie lub zawstydzenie? - Jesteśmy częścią czterech żywiołów. Oddzielnie czy razem - zawsze stanowimy całość - zaczął, próbując odnaleźć się w tym poplątaniu myśli i uczuć, które w niego uderzyły. Skąd nagle ten poważny ton i spojrzenie? Wybrzmiewało to tak ostatecznie. Zupełnie jak... Pożegnanie? Miał nadzieję, że to tylko jego galopująca wyobraźnia nadinterpretowała sprawy, dlatego odrzucił to wszystko i skupił się na kobiecie przed sobą. - Nazwij to magią. Nazwij to prawdą. Ja nazywam to magią, kiedy jestem z tobą. I jeśli miałabyś mnie zapytać, po tym wszystkim co razem przeszliśmy, czy wciąż wierzę w naszą przyjaźń... Tak, wierzę. Oczywiście, że wierzę. Dlatego zawsze będę wracał na ziemię - odparł, tym razem nie odlatując myślami w stronę astronomii, a silnie trwając na ziemi. Gdzie trzymała go właśnie Pomona; bez niej by się mu to nie udało. Na zwieńczenie swoich słów przygarnął ją jeszcze ramieniem i pocałował w czubek głowy, chcąc rozwiać jej wszelkie wątpliwości. Owszem - był człowiekiem wolnym, lecz nie zdawał sobie sprawy, że powietrze również było potrzebne innym do oddychania. Zawsze umniejszał swoją rolę, ale może tym razem skrzywdził tym drugą osobę? Oboje nie dali się ponieść nostalgii zbyt długo, bo zaraz skupili się na temacie, dla którego się spotkali. - Pi-zza? - powtórzył za nią to dziwaczne słowo brzmiące mu jakoś z chińska, chociaż nigdy nie słyszał tego języka. Nie miał pojęcia, co miała przez to na myśli. Może to jakiś rodzaj egzotycznej ryby? Gdy już wypakował wszystko na blat, patrzył na składniki, które dokładała Sprout i starał się jakoś posegregować je w głowie. Bo może jednak coś wyniesie z tych lekcji? Uczenie się czegoś nowego zawsze sprawiało mu przyjemność, a gdy ktoś bliski mu towarzyszył, nie mogło marzyć się o lepszym zapoznaniu z gotowaniem. - Gotowanie bez magii? Czyli podwójna nauka? Jak najbardziej! - niemalże wykrzyknął z ekscytacji ostatnie dwa słowa. Być może spowodowane muzyką albo nadmierną zapalczywością. Bez względu na to, co to było, pomysł urzekł profesora i był bardziej niż skłonny do rozpoczęcia działań. - Just? - powtórzył za zielarką nieznane sobie imię, patrząc na Pomonę ze zmarszczonymi brwiami i dekoncentracją na twarzy, która szybko przerodziła się w wyraźną próbę przypomnienia sobie czy gdziekolwiek i kiedykolwiek usłyszał lub poznał osobę, która nazywała się w ten sposób. Oczy skierował w górę i powtarzał sobie w myślach to imię, naprawdę starając się jakoś umiejscowić w czasie i przestrzeni. Po chwili przejechał palcami po brodzie i zagryzł dolną wargę na pół sekundy, zanim się poddał. Jego uwagę jednak szybko zwróciło co innego, a mianowicie fakt, że ów tajemnicza Just przyniosła sąsiadce koty. Uśmiechnął się szeroko już zaczynając szukać ich pod nogami, lecz dalsze słowa Sprout sprawiły, że westchnął zawiedziony. - No, cóż. Ale masz napisać, gdy tylko do ciebie wrócą - zagroził, biorąc do ręki jakiś kucharski przyrząd i przyglądając mu się uważnie. Pomona mówiła dalej, a on słuchał. Zanotować. Dowiedzieć się co to asfodelus, myślał, uśmiechając się i kiwając głową w wyrazie całkowitego zrozumienia o czym mówiła. - Przestań nawet gadać takie głupoty - stwierdził, machnąwszy ręką na jej słowa o byciu starą panną. Nawet nie wiedział, że dwa koty oznaczają taki stan rzeczy. - Moja ciotunia ma sto dwa lata i znalazła sobie jakiegoś męża. Jesteś młoda, piękna, mądra. Same zalety! Wszystko przed tobą - odparł, gorąco wierząc w swoje słowa. Dwadzieścia pięć lat to dopiero początek drogi, a nie jej koniec. Jayden spotykał się z wieloma przypadkami, gdzie ludzie dużo później poznawali swoją młodość. Życie było pełne niewiadomych i zaskakiwało w miły sposób. - W ogóle za dwa tygodnie jest zlot wszystkich Vane'ów. Mam porządnych kuzynów - rzucił pod nosem, patrząc na nią porozumiewawczo, a po chwili uśmiechając się szeroko.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Człowiek bez wspomnień to człowiek bez osobowości - przynajmniej tej nabytej z biegiem lat, podyktowanej doświadczeniem oraz napotkanymi po drodze ludźmi. Środowisko także nas kształtuje, nie jesteśmy tylko zlepkiem genowych informacji. Czasem przyłapuję się na zastanawianiu nad życiem Jay’a po tamtym sądnym dniu w gospodzie Pod Świńskim Łbem - czy wyrwana z niego część wspomnień wyrwała także część osobowości beztroskiego astronoma? Trochę na pewno. Nie widzę w nim niepokoju jaki czaił się jeszcze przedtem. Jaki mgliście pamiętam z momentu, w którym spotkaliśmy się przy ruinach Mer-Akha. Gdzie tyle osób było rannych i kiedy dowiedzieliśmy się o śmierci dwojga uczniów, co było ciosem nad ciosami w nauczycielskiej karierze każdego z nas. Bywają momenty, w którym zazdroszczę profesorowi niewiedzy - pamiętam, że bardzo przeżywałam tamten czas bezpośrednio po tragedii. Musiałam poić się eliksirami uspokajającymi, żeby jakoś przetrwać ten trudny okres w moim życiu. Wreszcie zrozumiałam, że to nie ja tak naprawdę miałam problem, a rodzice tych dzieci. Zaufali nam, powierzyli w nasze ręce najcenniejsze skarby, jakie tylko posiadali. Zniszczyliśmy to, przez co tak właściwie? Przez nieuwagę? To brzmi w mojej głowie tak pusto, tak gorzko, tak absurdalnie. Więc jestem sumą podejrzanej przeszłości i nadciągającej, krwawej przyszłości, ale wciąż istnieję w harmonii. W uśmiechach, żartach oraz maskach, jakie na co dzień zakładam. Starając się po prostu żyć, spychając świadomość gdzieś daleko poza ramy pojmowania. Mogę to robić, skoro nie mogę zapomnieć - nie powinnam wręcz. Żeby nie popełnić kolejnego, tak paskudnego w skutkach błędu. Muszę mieć już zawsze w sercu tę bolączkę jaka robi rany na wrażliwym sercu zielarki. Nie czuję się jednak oszukana, nie wyczuwam również niesprawiedliwości unoszącej się w powietrzu, nie, nie. Przyjmuję wszystko do wiadomości, mierząc się z konsekwencjami i jednocześnie ciesząc, że niektórych to ominęło. Wiem przecież, że Jayden nie byłby tym samym człowiekiem gdyby nie ogrom ciężaru spływający na jego barki. Nie wiem przecież jeszcze, że niedługo ten koszmar się ziści tak naprawdę, rzucając go na głęboką wodę rozpaczy - i że wtedy w istocie zmieni się dosłownie w s z y s t k o. Rzekłabym wtedy, że wystarczy już tych doświadczeń jak na jedno istnienie.
Z początku tłumaczenie o żywiołach nie wywołuje we mnie zadowolenia, nawet cienia radości - cóż z tego, że oddzielnie tworzymy całość skoro przez większość czasu nie jesteśmy ową całością, a wręcz przeciwnie? Każde z nas dryfuje po innym zakątku świata, rzadko stykając się ze sobą, ale następne słowa pozwalają mi wierzyć, że jest inaczej. Uśmiecham się lekko, a potem coraz szerzej, myśląc sobie, że w istocie, przeszliśmy wiele. Nawet nie wiesz jak wiele, ale to stwierdzenie zostaje na końcu języka, żeby potem przemieścić się z powrotem do podświadomości, nigdy nieuwolnione. Czuję dziwne mrowienie w klatce piersiowej kiedy usta Jay’a lądują na moim czole, ale staram się odegnać od siebie niewłaściwe myśli - niestety nie udaje mi się to z maźniętymi czerwienią policzkami, ale staram się grać przekonującą rolę, że to nic takiego. Że szczęście dojrzewające w sercu w istocie spowodowane jest szczerą przyjaźnią. I obietnicą, że powietrze zawsze spotka się z ziemią.
- Pizza! - potwierdzam energicznie, z premedytacją koncentrując się na czymś innym, raczej neutralnym gruncie. - Najpyszniejsza potrawa na świecie. Taka okrągła, podzielona na osiem części, z cudownym ciastem oraz jeszcze smaczniejszym wierzchem. Z ciągnącym się serem, przypieczonymi warzywami i mięsem… - Rozpływam się w opowieści oraz własnych wyobrażeniach. Żałuję, że jadłam ją tylko raz w życiu. - To wymysł mugoli, wiesz? Możemy kiedyś spróbować się do niej dostać - proponuję, chociaż wiem, że na razie to niebezpieczne. Niemagiczni… odkryli w sobie niekontrolowaną magię i stanowili zagrożenie dla otoczenia. To nie sprzyja konsumpcji pizzy. Szkoda, że nie zdobyłam przepisu! - Cieszę się, że pomysł przypadł ci do gustu - oznajmiam zadowolona, po czym rozglądam się jeszcze po kuchni. Potrzebne ingrediencje wyjęte, muzyka gra… brakuje fartuszków! - O, proszę bardzo. Ja klasycznie będę mandragorą, a ty… o, figa abisyńska! - zakrzykuję odnajdując zawieszone fartuchy. Złożone wyłącznie z podobizn magicznych roślin. Mandragora porusza ustami, zawodząc bezgłośnie, figa zaś drży i podskakuje lekko, na szczęście nie na tyle, żeby odsłonić odzienie noszącego ją czarodzieja. - Just… moja koleżanka, opowiadałam ci kiedyś o niej! - rzucam niedbale, aż robi mi się gorąco, bo przecież nie powiem mu, że poznał Tonks w Zakonie Feniksa. - Naturalnie, będziesz pierwszym, który się dowie. Ba, szykuj puszkę ryb i mleko! - rzucam rozbawiona, omiatając spojrzenie stół, na którym mamy dziś pracować. - Ooch, muszę spotkać się z ciotunią i zapytać o poradę - stwierdzam wesoło. - Patrz, najpierw trzeba mąkę przesiać przez sito - mówię spokojnie, pokazując jak to się robi. Po chwili nasza baza przesiana zostaje do głębokiej misy. - Ach tak? - pytam mocno sceptycznie. - I wszyscy są tak uroczy, mili i weseli jak ty, ponadto wszyscy są dojrzali i wolni? Podejrzane - mówię starając się brzmieć krytycznie, ale na mojej twarzy błąka się uśmiech. - Wbijamy dwa jajka! O tak - demonstruję dalsze kroki sprawnego pieczenia bez użycia magii. - Żeby skorupka nam nie wpadła do środka, bo będzie bardzo chrupiące - chichoczę pod nosem.
Z początku tłumaczenie o żywiołach nie wywołuje we mnie zadowolenia, nawet cienia radości - cóż z tego, że oddzielnie tworzymy całość skoro przez większość czasu nie jesteśmy ową całością, a wręcz przeciwnie? Każde z nas dryfuje po innym zakątku świata, rzadko stykając się ze sobą, ale następne słowa pozwalają mi wierzyć, że jest inaczej. Uśmiecham się lekko, a potem coraz szerzej, myśląc sobie, że w istocie, przeszliśmy wiele. Nawet nie wiesz jak wiele, ale to stwierdzenie zostaje na końcu języka, żeby potem przemieścić się z powrotem do podświadomości, nigdy nieuwolnione. Czuję dziwne mrowienie w klatce piersiowej kiedy usta Jay’a lądują na moim czole, ale staram się odegnać od siebie niewłaściwe myśli - niestety nie udaje mi się to z maźniętymi czerwienią policzkami, ale staram się grać przekonującą rolę, że to nic takiego. Że szczęście dojrzewające w sercu w istocie spowodowane jest szczerą przyjaźnią. I obietnicą, że powietrze zawsze spotka się z ziemią.
- Pizza! - potwierdzam energicznie, z premedytacją koncentrując się na czymś innym, raczej neutralnym gruncie. - Najpyszniejsza potrawa na świecie. Taka okrągła, podzielona na osiem części, z cudownym ciastem oraz jeszcze smaczniejszym wierzchem. Z ciągnącym się serem, przypieczonymi warzywami i mięsem… - Rozpływam się w opowieści oraz własnych wyobrażeniach. Żałuję, że jadłam ją tylko raz w życiu. - To wymysł mugoli, wiesz? Możemy kiedyś spróbować się do niej dostać - proponuję, chociaż wiem, że na razie to niebezpieczne. Niemagiczni… odkryli w sobie niekontrolowaną magię i stanowili zagrożenie dla otoczenia. To nie sprzyja konsumpcji pizzy. Szkoda, że nie zdobyłam przepisu! - Cieszę się, że pomysł przypadł ci do gustu - oznajmiam zadowolona, po czym rozglądam się jeszcze po kuchni. Potrzebne ingrediencje wyjęte, muzyka gra… brakuje fartuszków! - O, proszę bardzo. Ja klasycznie będę mandragorą, a ty… o, figa abisyńska! - zakrzykuję odnajdując zawieszone fartuchy. Złożone wyłącznie z podobizn magicznych roślin. Mandragora porusza ustami, zawodząc bezgłośnie, figa zaś drży i podskakuje lekko, na szczęście nie na tyle, żeby odsłonić odzienie noszącego ją czarodzieja. - Just… moja koleżanka, opowiadałam ci kiedyś o niej! - rzucam niedbale, aż robi mi się gorąco, bo przecież nie powiem mu, że poznał Tonks w Zakonie Feniksa. - Naturalnie, będziesz pierwszym, który się dowie. Ba, szykuj puszkę ryb i mleko! - rzucam rozbawiona, omiatając spojrzenie stół, na którym mamy dziś pracować. - Ooch, muszę spotkać się z ciotunią i zapytać o poradę - stwierdzam wesoło. - Patrz, najpierw trzeba mąkę przesiać przez sito - mówię spokojnie, pokazując jak to się robi. Po chwili nasza baza przesiana zostaje do głębokiej misy. - Ach tak? - pytam mocno sceptycznie. - I wszyscy są tak uroczy, mili i weseli jak ty, ponadto wszyscy są dojrzali i wolni? Podejrzane - mówię starając się brzmieć krytycznie, ale na mojej twarzy błąka się uśmiech. - Wbijamy dwa jajka! O tak - demonstruję dalsze kroki sprawnego pieczenia bez użycia magii. - Żeby skorupka nam nie wpadła do środka, bo będzie bardzo chrupiące - chichoczę pod nosem.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Dobre jadło
Szybka odpowiedź