Dobre jadło
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kuchnia
Kuchnia jest pełna drewnianych półek wyłożonych stertą garów - zawsze czystą! Jeszcze są tu inne pomocnice kuchenne jak piekarnik, piec, zlew czy szafki. Wszystko, by dobre jadło rzeczywiście wyczarować, co (prawie) zawsze jest spektakularnym sukcesem. Niestety pomieszczenie nie posiada opcji automatycznego czyszczenia, dlatego w trakcie pichcenia pokój zawsze wygląda jakby przeszło tędy tornado. Ulubioną posypką Pomony jest mąka - zwykle wala się wtedy wszędzie. Ale taki to urok kuchni zapalonej kuchmistrzyni.
Na pomieszczenie nałożone jest zaklęcie Muffliato.
[bylobrzydkobedzieladnie]
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Ostatnio zmieniony przez Pomona Sprout dnia 08.10.18 10:52, w całości zmieniany 3 razy
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Oboje czuli się zmasakrowani wewnętrznie po wypadku z końcówki kwietnia, kiedy śmierć poniosło ich kilku uczniów. Zagubieni w okrutnej rzeczywistości nie wiedzieli jak sobie poradzić, czując ciężar zawodu, który sprawili nie tylko sobie czy dzieciom - ich rodzice wszak powierzyli im swoje pociechy, ufając, że zdołają je obronić przed każdym sztormem. Tak się jednak nie stało i chociaż Jayden nie mógł pamiętać swojej bezsilności, którą odczuwał niedaleko ruin, niósł w sobie rozpacz. Rozorała ona jego umysł i sprawiła, że nie mógł spokojnie spać przez długie miesiące, mając przed oczami wizje twarzy zmasakrowanych ciał ludzi, których znał. I za których śmierć ponosił odpowiedzialność. Sen czy proroctwo, które zstąpiło na niego na przełomie kwietnia i maja było tak realne, że aż bolało. Widział każdego ucznia, każdego przyjaciela, każdą znaną twarz, które były mu drogie, ale większość z nich była już martwa. A stali tam - w tej nicości wraz z nim, uśmiechając się szeroko. Machali do niego jakby namawiali do podejścia bliżej, a gdy tylko zrobił krok, coś ich zmiażdżyło. Nawet teraz gdy tylko zamykał oczy, pod nimi ukazywała się właśnie zakrwawiona scena z tymi twarzami - tylko z otwartymi, wodnistymi oczyma. Równie przerażającymi we śnie jak i na jawie. Jayden wzdrygał się za każdym razem i nie pozwalał sobie na sen, bojąc się tego, co tam zobaczy. W tej ułudzie przewijała się również i ona. Stojąca przed nim kobieta. Obiecał sobie, że nie pozwoli jej nikomu skrzywdzić. Ani jej, ani nikogo więcej. Nie wybaczyłby sobie kolejnych porażek. Kolejnych ciosów prosto w delikatne już i tak serce. Nie życzył nikomu podobnych sytuacji i cierpień z nimi związanych, bo jaki to był świat, skoro ponosiły śmierć najniewinniejsze z istot? Czy nie zawiedli jako dorośli? Czy w ogóle powinni kontynuować swoją powinność? Zastanawiał się nad tym wiele razy, jednak wiedział, że nie mógł zostawić reszty. Owszem, zawiódł, lecz nie mógł sobie pozwolić na to, by ta porażka odsunęła go od tego, co sobie tak ukochał. Musiał robić, co w jego mocy, by nie dopuścić, by podobny los dotknął również i wciąż żyjących uczniów.
Teraz jednak był tu i teraz. Robił to, co umiał najlepiej, czyli czerpał z aktualnej chwili, doceniając co przyniósł mu los. Przyjął śmieszny fartuszek, pozwalając sobie go założyć specjalistce i przez jakiś czas obserwował skaczącą w górę i w dół figę. Na wspomnienie o koleżance pokiwał głową ze zrozumieniem. - Wybacz. Wiesz jak to bywa z moją pamięcią - rzucił, wzruszając przepraszająco ramionami. Jego roztrzepanie i bujanie w obłokach nie pomagało, gdy należało się skupić i mógł nie zarejestrować tego, co mówiła Pomona o tej dziewczynie. Zaraz jednak wyszedł temat rodzinnego zjazdu i atmosfera znów dryfowała między chwilami zmieszania a śmiechu. - A może pójdziesz ze mną? - spytał nagle Jayden, kompletnie nie zdając sobie sprawy na jakie niebezpieczeństwo nabawiłby Pomonę, gdyby razem wybrali się do Irlandii. Z miejsca zostałaby zalana falą ciekawskich kuzynek i ciotek pragnących wiedzieć wszystko o nowej osobie. Zresztą i tak w tym roku, co innego miało być gorsze... Na jej słowa o sobie lekko ukrył głowę między ramionami, nie mogąc powstrzymać rumieńca, który wypłynął niekontrolowanie na jego twarz. Zdał sobie sprawę, że Pomona miała rację i nie wszyscy jego kuzyni nadawali się na zapoznanie z nauczycielką zielarstwa, jednak paru by się znalazło. Zresztą nie tylko to sprawiło, że poczuł pewnego rodzaju wstyd i zmieszanie. Nigdy nie potrafił słuchać komplementów, a padające tu w dużej ilości przymiotniki wprawiły go w zakłopotanie. Było to widoczne na pierwszy rzut oka, że czuł się niezręcznie, lecz nie odezwał się ani słowem. Odczekał więc, aż ów temat odejdzie nieco w cień i dopiero wtedy mógł skupić się na innych rzeczach. - W ogóle co myślisz o mojej brodzie? - wypalił, przejeżdżając dłonią po nie tak jeszcze potężnym zaroście i znacząc palcami ślady na policzkach. - Mój tata nosi podobną i w sumie całkiem mi się podoba. Mów szerze. Ja słucham. - Nie wspominał, że kuzynki twierdziły, że wygląda w niej jak bezdomny i nigdy przenigdy nie powinien jej zapuszczać. Co one jednak mogły wiedzieć, skoro jemu pasowało? Jednak jeśli panna Sprout również miała stwierdzić, że to przesada, musiał chyba się posłuchać. A przynajmniej wziąć jej słowa pod uwagę i rozważyć je w odpowiednim czasie. Gdy pokazywała mu cały proces tworzenia jedzenia, starał się skupić i zapamiętać wszystko. Czy kiedykolwiek miał osiągnąć poziom Pomony? Bardzo w to wątpił, ale radość ze spędzenia wspólnie czasu nadganiała marne rezultaty nauczania. - Lubię patrzeć jak to robisz - stwierdził, opierając się przedramionami na blacie i przenosząc spojrzenie na uwijającą się Pomonę. Przekrzywił lekko głowę, uważnie obserwując jej ruchy, które były tak naturalne jak dla ryby pływanie. Uśmiechnął się delikatnie, przekazując ciepło, którym epatował swoim oczom błyszczącym się spokojnie. - Czemu nie mam cię w domu? - spytał, marząc o tym, by móc jeść smakołyki przygotowane dłońmi panny Sprout każdego dnia. Chyba jednak nie wychodziłby z domu, gdyby tak się działo. - A to tu po co? - zagaił, podnosząc nagle coś, co chyba było trzepaczką, lecz nie mógł tego wiedzieć. Uprzedził tym samym samą gospodynię, która właśnie wyciągała dłoń po przyrząd, jednak Jay w efekcie impulsu i kaprysu, podniósł rękę z mieszadłem nad głowę, uniemożliwiając Pomonie zdobycie cennego narzędzia pracy. - Teraz ja też chcę coś zrobić. Inaczej nie oddam - zawyrokował, pozwalając, by uśmiech mieszał się na jego twarzy z próbą bycia poważnym. Marną, bo marną, ale jednak próbą.
Teraz jednak był tu i teraz. Robił to, co umiał najlepiej, czyli czerpał z aktualnej chwili, doceniając co przyniósł mu los. Przyjął śmieszny fartuszek, pozwalając sobie go założyć specjalistce i przez jakiś czas obserwował skaczącą w górę i w dół figę. Na wspomnienie o koleżance pokiwał głową ze zrozumieniem. - Wybacz. Wiesz jak to bywa z moją pamięcią - rzucił, wzruszając przepraszająco ramionami. Jego roztrzepanie i bujanie w obłokach nie pomagało, gdy należało się skupić i mógł nie zarejestrować tego, co mówiła Pomona o tej dziewczynie. Zaraz jednak wyszedł temat rodzinnego zjazdu i atmosfera znów dryfowała między chwilami zmieszania a śmiechu. - A może pójdziesz ze mną? - spytał nagle Jayden, kompletnie nie zdając sobie sprawy na jakie niebezpieczeństwo nabawiłby Pomonę, gdyby razem wybrali się do Irlandii. Z miejsca zostałaby zalana falą ciekawskich kuzynek i ciotek pragnących wiedzieć wszystko o nowej osobie. Zresztą i tak w tym roku, co innego miało być gorsze... Na jej słowa o sobie lekko ukrył głowę między ramionami, nie mogąc powstrzymać rumieńca, który wypłynął niekontrolowanie na jego twarz. Zdał sobie sprawę, że Pomona miała rację i nie wszyscy jego kuzyni nadawali się na zapoznanie z nauczycielką zielarstwa, jednak paru by się znalazło. Zresztą nie tylko to sprawiło, że poczuł pewnego rodzaju wstyd i zmieszanie. Nigdy nie potrafił słuchać komplementów, a padające tu w dużej ilości przymiotniki wprawiły go w zakłopotanie. Było to widoczne na pierwszy rzut oka, że czuł się niezręcznie, lecz nie odezwał się ani słowem. Odczekał więc, aż ów temat odejdzie nieco w cień i dopiero wtedy mógł skupić się na innych rzeczach. - W ogóle co myślisz o mojej brodzie? - wypalił, przejeżdżając dłonią po nie tak jeszcze potężnym zaroście i znacząc palcami ślady na policzkach. - Mój tata nosi podobną i w sumie całkiem mi się podoba. Mów szerze. Ja słucham. - Nie wspominał, że kuzynki twierdziły, że wygląda w niej jak bezdomny i nigdy przenigdy nie powinien jej zapuszczać. Co one jednak mogły wiedzieć, skoro jemu pasowało? Jednak jeśli panna Sprout również miała stwierdzić, że to przesada, musiał chyba się posłuchać. A przynajmniej wziąć jej słowa pod uwagę i rozważyć je w odpowiednim czasie. Gdy pokazywała mu cały proces tworzenia jedzenia, starał się skupić i zapamiętać wszystko. Czy kiedykolwiek miał osiągnąć poziom Pomony? Bardzo w to wątpił, ale radość ze spędzenia wspólnie czasu nadganiała marne rezultaty nauczania. - Lubię patrzeć jak to robisz - stwierdził, opierając się przedramionami na blacie i przenosząc spojrzenie na uwijającą się Pomonę. Przekrzywił lekko głowę, uważnie obserwując jej ruchy, które były tak naturalne jak dla ryby pływanie. Uśmiechnął się delikatnie, przekazując ciepło, którym epatował swoim oczom błyszczącym się spokojnie. - Czemu nie mam cię w domu? - spytał, marząc o tym, by móc jeść smakołyki przygotowane dłońmi panny Sprout każdego dnia. Chyba jednak nie wychodziłby z domu, gdyby tak się działo. - A to tu po co? - zagaił, podnosząc nagle coś, co chyba było trzepaczką, lecz nie mógł tego wiedzieć. Uprzedził tym samym samą gospodynię, która właśnie wyciągała dłoń po przyrząd, jednak Jay w efekcie impulsu i kaprysu, podniósł rękę z mieszadłem nad głowę, uniemożliwiając Pomonie zdobycie cennego narzędzia pracy. - Teraz ja też chcę coś zrobić. Inaczej nie oddam - zawyrokował, pozwalając, by uśmiech mieszał się na jego twarzy z próbą bycia poważnym. Marną, bo marną, ale jednak próbą.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wszyscy martwimy się o dzieci. Swoje, cudze, każde. Każde z nich zasługuje na łagodność, na prawa do życia, na edukację. Nauczyciele mieli jednak więcej obowiązków - muszą przekazywać wiedzę, wychowywać zgodnie z nienaruszalną moralnością i kodeksami. Nie swoje pociechy, a latorośle innych ludzi. Najpierw ich poznać, potem dopiero wdrażać najlepszy dla nich sposób postępowania. To dość trudne. Odnaleźć wzór jaki mógłby pasować do tych konkretnych uczniów. W końcu to są żywe organizmy, myślący i czujący mali ludzie wymagający opieki. Jak rośliny. Trzeba ich podlewać, przycinać gałązki, dbać o światło, dobrą ziemię i wiele innych rzeczy, żeby rosły jak na drożdżach. Jednak człowiek jest istotą dużo bardziej skomplikowaną niż słonecznik czy trzepotka, nic więc dziwnego, że to nimi przejmujemy się najbardziej. Troszcząc się i martwiąc, czując za nich odpowiedzialność. Także mnie czasem dopadają koszmary - muszę sobie z nimi radzić. Wiedziałam na co się piszę, od początku. Na trudne decyzje oraz tragiczne sytuacje będące częścią naszego życia. Teraz już właściwie mojego, Jaydena to już nie dotyczy. Wiele razy myślałam o rezygnacji, nawet napisałam list do dyrektora z prośbą o czas na przemyślenie tego. Pomogła mi Eileen. Nie mogłam zostawić tych niewinnych dzieciaków w niepowołanych rękach. Co jeśli ktoś znów zapragnąłby je skrzywdzić, a mnie by tam nie było? Nie wybaczyłabym sobie tego. Chociaż ostatnie zdarzenie pokazało, że nawet będąc w Hogwarcie praktyczne nie wiemy co się dzieje w jego murach. To niezwykle przykre i przerażające zarazem.
Musimy się czasem resetować. Te wszystkie najgorsze myśli. Ignorować rzeczywistość za oknem i cieszyć się tym, co jest. Sobą nawzajem. Póki jest jeszcze na to czas. Na śmiech, na gotowanie, na komplementy. Uśmiecham się od ucha do ucha myśląc już tylko o teraźniejszości. O mężczyźnie w kuchni, który ma na sobie fartuch z poruszającą się figą abisyńską. Staram się stłumić w sobie rozbawienie, ale nie potrafię. Wyglądamy naprawdę uroczo. - Wiem, wiem, bujasz w obłokach - przyznaję wesoło, chociaż w środku dzieje się wiele. W końcu wiem, dlaczego tym razem nie miał szans sobie przypomnieć. I że nie ma w tym winy jego roztrzepania. - Niestety nie mogę, chociaż bardzo bym chciała. Moja babcia ma wtedy urodziny i nam też szykuje się rodzinna impreza - odpowiadam spokojnie, może z odrobiną smutku czającego się gdzieś w głosie. W końcu fajnie byłoby poznać Vane’ów - o ile byli przynajmniej odrobinę podobni do Jay’a. - Może następnym razem? - proponuję ugodowo, uśmiechając się na nowo. Przynajmniej do momentu, w którym widzę wyraźne zawstydzenie i speszenie mężczyzny. Nie wiem co jest tego przyczyną, więc staram się nie drążyć tematu. Zwłaszcza, że kilka sekund później zalega między nami cisza. Próbuję się nią nie przejmować i przygotowuję wszystko, co potrzebne do pieczenia i powoli zaczynamy naukę wyrabiania ciasta.
Pytanie dotyczące brody wybija mnie nieco z rytmu. Pada ono nagle, bez powiązania do poprzednich tematów, ale zgodnie z życzeniem przyglądam się brodzie dokładniej, przez długą chwilę analizując własne odczucia względem jej obecności na twarzy astronoma. - Dodaje ci powagi, a nie jest jeszcze szczególnie bujna - komentuję w końcu. - Na razie nie szkodzi ci wizerunkowo, ale za jakiś czas zaczniesz się golić, żeby się odmłodzić - śmieję się cicho. Tak jest zawsze - młodzieńcy robią wszystko, żeby brano ich za poważnych ludzi, a dojrzali mężczyźni usiłowali przypominać siebie z czasów beztroski. Nikt nie doceniał tego, co ma. - Dobra, dobra, bierz się za robotę - śmieję się, chociaż w zasadzie nie mówię co ma robić. - O, czekoladę możesz rozpuścić - proponuję wskazując na kilka tabliczek mlecznej czekolady. Jednak pytanie jakie pada krótko po tym sprawia, że rumienię się lekko, myśląc sobie nie wiadomo co. - Może dlatego, że mnie nie zaprosiłeś - rzucam z rozbawieniem, nie chcąc dać po sobie poznać jak to zinterpretowałam. Wiem, że źle, dlatego lepiej jest to odrzucić na rzecz dobrego żartu. - Jeśli myślisz, że będę skakać po trzepaczkę, to jesteś w błędzie mój drogi - rzucam profesorskim tonem i marszczę brwi. - Dobrze, proszę ubić białka - zarządzam w takim razie i wskazuję na miskę z oddzielonymi białkami od żółtek.
Na szczęście Jayden jest energicznym pomocnikiem, a ciasto smakowało wybornie!
zt. x2
Musimy się czasem resetować. Te wszystkie najgorsze myśli. Ignorować rzeczywistość za oknem i cieszyć się tym, co jest. Sobą nawzajem. Póki jest jeszcze na to czas. Na śmiech, na gotowanie, na komplementy. Uśmiecham się od ucha do ucha myśląc już tylko o teraźniejszości. O mężczyźnie w kuchni, który ma na sobie fartuch z poruszającą się figą abisyńską. Staram się stłumić w sobie rozbawienie, ale nie potrafię. Wyglądamy naprawdę uroczo. - Wiem, wiem, bujasz w obłokach - przyznaję wesoło, chociaż w środku dzieje się wiele. W końcu wiem, dlaczego tym razem nie miał szans sobie przypomnieć. I że nie ma w tym winy jego roztrzepania. - Niestety nie mogę, chociaż bardzo bym chciała. Moja babcia ma wtedy urodziny i nam też szykuje się rodzinna impreza - odpowiadam spokojnie, może z odrobiną smutku czającego się gdzieś w głosie. W końcu fajnie byłoby poznać Vane’ów - o ile byli przynajmniej odrobinę podobni do Jay’a. - Może następnym razem? - proponuję ugodowo, uśmiechając się na nowo. Przynajmniej do momentu, w którym widzę wyraźne zawstydzenie i speszenie mężczyzny. Nie wiem co jest tego przyczyną, więc staram się nie drążyć tematu. Zwłaszcza, że kilka sekund później zalega między nami cisza. Próbuję się nią nie przejmować i przygotowuję wszystko, co potrzebne do pieczenia i powoli zaczynamy naukę wyrabiania ciasta.
Pytanie dotyczące brody wybija mnie nieco z rytmu. Pada ono nagle, bez powiązania do poprzednich tematów, ale zgodnie z życzeniem przyglądam się brodzie dokładniej, przez długą chwilę analizując własne odczucia względem jej obecności na twarzy astronoma. - Dodaje ci powagi, a nie jest jeszcze szczególnie bujna - komentuję w końcu. - Na razie nie szkodzi ci wizerunkowo, ale za jakiś czas zaczniesz się golić, żeby się odmłodzić - śmieję się cicho. Tak jest zawsze - młodzieńcy robią wszystko, żeby brano ich za poważnych ludzi, a dojrzali mężczyźni usiłowali przypominać siebie z czasów beztroski. Nikt nie doceniał tego, co ma. - Dobra, dobra, bierz się za robotę - śmieję się, chociaż w zasadzie nie mówię co ma robić. - O, czekoladę możesz rozpuścić - proponuję wskazując na kilka tabliczek mlecznej czekolady. Jednak pytanie jakie pada krótko po tym sprawia, że rumienię się lekko, myśląc sobie nie wiadomo co. - Może dlatego, że mnie nie zaprosiłeś - rzucam z rozbawieniem, nie chcąc dać po sobie poznać jak to zinterpretowałam. Wiem, że źle, dlatego lepiej jest to odrzucić na rzecz dobrego żartu. - Jeśli myślisz, że będę skakać po trzepaczkę, to jesteś w błędzie mój drogi - rzucam profesorskim tonem i marszczę brwi. - Dobrze, proszę ubić białka - zarządzam w takim razie i wskazuję na miskę z oddzielonymi białkami od żółtek.
Na szczęście Jayden jest energicznym pomocnikiem, a ciasto smakowało wybornie!
zt. x2
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
12.10?
Rozpacz. Nieskończona, niewyczerpana rozpacz - tym żyję od dnia wczorajszego. Godziny zlewają się w jakiś zlepek nieokreślonych, bezkształtnych czasów, które po prostu mijają. Sprawiają, że nadchodzi popołudnie, po którym rzucam się do łóżka i płaczę aż nadchodzi wieczór, wieczór zamienia się noc, noc w dzień i wolne. Musiałam wziąć wolne, nie jestem w stanie samodzielnie myśleć - nawet oddychanie stanowi nie lada problem. Nie umiem. Duszę się, szamoczę i wylewam kolejne zły nie wiedząc co ze sobą zrobić. Gdzie się podziać, jakie kroki przedsięwziąć. Tak jakby wszystko straciło sens i tak jest też w rzeczywistości. Każda myśl, którą brałam kiedyś za pewnik, okazała się niczym innym jak fatamorganą. Wypaczeniem umysłu. Przeświadczenie, że mam grunt pod nogami było złudne - lewituję w próżni. Niedopowiedzenia, kłamstwa, złudzenia - oto czym żyłam przez ten cały czas. Jest mi źle i ciężko na duszy, a kolejne łzy cisnące się z oczu nie zmniejszają balastu zalegającego na sercu. Tracę oddech i wolę walki. Chyba powinnam zwolnić się z Hogwartu. Co uczniom po tak beznadziejnej nauczycielce, która mówi okrutne rzeczy? Że zgodziłaby się na ich śmierć, gdyby to było jedynym rozwiązaniem trwającej wojny i nikt więcej nie musiałby umierać? To nic, że sama nie wepchnęłabym ich pod różdżki czarnoksiężników - prawdopodobnie nie zatrzymałabym tych, którzy zamierzaliby tego dokonać. Jestem zła, beznadziejna i okrutna, pogrążam się więc w beznadziei, poczuciu winy oraz wątpliwości. Przecież wiem, że Jayden ma rację. Wiem też, że to niewłaściwe, ale co z tego? Nie robię nic, żeby odmienić swój tok rozumowania, tak jak nie robię nic w celu sprawienia, że zawrócę z tej przeklętej ścieżki. Nie umiem zmienić tego, co czuję, co podpowiada mi rozum… może oszalałam? Nie, jestem po prostu paskudnym człowiekiem, najgorszym z możliwych, to jedyna prawda jaką powinnam się teraz karmić. I karmię.
Na zmianę z lodami oraz winem znikającym od wczoraj w zastraszającym tempie. Decyzja jest właściwie podjęta, ale ciężko jest utrzymać w drżącej, pijackiej dłoni pióro mające nakreślić list z rezygnacją. To ja jestem zrezygnowana. Gdybym myślała odrobinę trzeźwiej, nie poznałabym siebie. Ani potarganych w nieładzie włosów, ani smętnego, błyszczącego od łez spojrzenia i zaczerwienionych, spuchniętych na dokładkę oczu. Jest mi w tym momencie tak bardzo wszystko jedno, że bardziej już być nie może. W końcu nic mnie już nie czeka. Nie zadaję sobie rozsądnych pytań - z czego będziesz żyć bez pracy, Pomono? O czym marzyć? Do czego dążyć? Co będzie cię trzymać przy życiu? Zostanie tylko rozdzierająca wnętrzności pustka i powolna agonia. Aż nastąpi oczekiwany zgon. Tylko tyle i aż tyle. To całkiem sensowna wizja.
Jest po prostu za wcześnie. Pustka mieszkania uderza we mnie z ogromną mocą, wciąż mam wrażenie, że Jayden zaraz stanie w drzwiach, zacznie mówić o kolejnym kosmicznym cudzie świata, ja go w ogóle nie zrozumiem, ale uśmiechnę się ciepło i zjemy razem obiad. Albo obudzi się po krótkim, porannym śnie z powodu nieprzespanej w astronomicznej wieży nocy, przeciągnie się leniwie i będzie czekał na jakieś informacje ze szkoły. To już abstrakcja, coś, co nie wróci i świadomość tego jest tak przytłaczająca. Jest cicho, smętnie i grobowo, nawet Figa z Makiem wydają się być jakieś ospałe i nieskore do skubania biednego asfodelusa. Nawet unoszący się wokół zapach jest jakiś dziwny, obcy i przykry, ale świadomie zostaję w mieszkaniu sądząc, że świat na zewnątrz pożre mnie w ułamku sekundy. Może tak byłoby lepiej?
Włączam na gramofonie głośną muzykę i idę do kuchni z zamiarem nałożenia sobie kolejnej porcji pysznych lodów, ale opadam z sił na krzesło przy stole. Nie, jednak nie chce mi się jeść. Układam rękę na blacie, a na niej głowę i patrzę się bez życia na wazon jaki zrobił dla mnie siostrzeniec. Znów napłynęłyby do mnie łzy, ale mam wrażenie, że nie mam ich już wcale. Zamiast tego po prostu mrugam wpatrując się w krzywe linie namalowane dziecięcą rączką. Może powinnam go wyrzucić albo komuś oddać, nie powinien tutaj stać. Nie u mnie. Nie zasługuję na ten akt dobroci.
Dopiero głośne czknięcie wyrywa mnie z oków najdramatyczniejszych myśli, głowa zaczyna pulsować nieznośnym bólem. Czas napić się ponownie, żeby tylko uśmierzyć to cholerstwo. Każde.
Rozpacz. Nieskończona, niewyczerpana rozpacz - tym żyję od dnia wczorajszego. Godziny zlewają się w jakiś zlepek nieokreślonych, bezkształtnych czasów, które po prostu mijają. Sprawiają, że nadchodzi popołudnie, po którym rzucam się do łóżka i płaczę aż nadchodzi wieczór, wieczór zamienia się noc, noc w dzień i wolne. Musiałam wziąć wolne, nie jestem w stanie samodzielnie myśleć - nawet oddychanie stanowi nie lada problem. Nie umiem. Duszę się, szamoczę i wylewam kolejne zły nie wiedząc co ze sobą zrobić. Gdzie się podziać, jakie kroki przedsięwziąć. Tak jakby wszystko straciło sens i tak jest też w rzeczywistości. Każda myśl, którą brałam kiedyś za pewnik, okazała się niczym innym jak fatamorganą. Wypaczeniem umysłu. Przeświadczenie, że mam grunt pod nogami było złudne - lewituję w próżni. Niedopowiedzenia, kłamstwa, złudzenia - oto czym żyłam przez ten cały czas. Jest mi źle i ciężko na duszy, a kolejne łzy cisnące się z oczu nie zmniejszają balastu zalegającego na sercu. Tracę oddech i wolę walki. Chyba powinnam zwolnić się z Hogwartu. Co uczniom po tak beznadziejnej nauczycielce, która mówi okrutne rzeczy? Że zgodziłaby się na ich śmierć, gdyby to było jedynym rozwiązaniem trwającej wojny i nikt więcej nie musiałby umierać? To nic, że sama nie wepchnęłabym ich pod różdżki czarnoksiężników - prawdopodobnie nie zatrzymałabym tych, którzy zamierzaliby tego dokonać. Jestem zła, beznadziejna i okrutna, pogrążam się więc w beznadziei, poczuciu winy oraz wątpliwości. Przecież wiem, że Jayden ma rację. Wiem też, że to niewłaściwe, ale co z tego? Nie robię nic, żeby odmienić swój tok rozumowania, tak jak nie robię nic w celu sprawienia, że zawrócę z tej przeklętej ścieżki. Nie umiem zmienić tego, co czuję, co podpowiada mi rozum… może oszalałam? Nie, jestem po prostu paskudnym człowiekiem, najgorszym z możliwych, to jedyna prawda jaką powinnam się teraz karmić. I karmię.
Na zmianę z lodami oraz winem znikającym od wczoraj w zastraszającym tempie. Decyzja jest właściwie podjęta, ale ciężko jest utrzymać w drżącej, pijackiej dłoni pióro mające nakreślić list z rezygnacją. To ja jestem zrezygnowana. Gdybym myślała odrobinę trzeźwiej, nie poznałabym siebie. Ani potarganych w nieładzie włosów, ani smętnego, błyszczącego od łez spojrzenia i zaczerwienionych, spuchniętych na dokładkę oczu. Jest mi w tym momencie tak bardzo wszystko jedno, że bardziej już być nie może. W końcu nic mnie już nie czeka. Nie zadaję sobie rozsądnych pytań - z czego będziesz żyć bez pracy, Pomono? O czym marzyć? Do czego dążyć? Co będzie cię trzymać przy życiu? Zostanie tylko rozdzierająca wnętrzności pustka i powolna agonia. Aż nastąpi oczekiwany zgon. Tylko tyle i aż tyle. To całkiem sensowna wizja.
Jest po prostu za wcześnie. Pustka mieszkania uderza we mnie z ogromną mocą, wciąż mam wrażenie, że Jayden zaraz stanie w drzwiach, zacznie mówić o kolejnym kosmicznym cudzie świata, ja go w ogóle nie zrozumiem, ale uśmiechnę się ciepło i zjemy razem obiad. Albo obudzi się po krótkim, porannym śnie z powodu nieprzespanej w astronomicznej wieży nocy, przeciągnie się leniwie i będzie czekał na jakieś informacje ze szkoły. To już abstrakcja, coś, co nie wróci i świadomość tego jest tak przytłaczająca. Jest cicho, smętnie i grobowo, nawet Figa z Makiem wydają się być jakieś ospałe i nieskore do skubania biednego asfodelusa. Nawet unoszący się wokół zapach jest jakiś dziwny, obcy i przykry, ale świadomie zostaję w mieszkaniu sądząc, że świat na zewnątrz pożre mnie w ułamku sekundy. Może tak byłoby lepiej?
Włączam na gramofonie głośną muzykę i idę do kuchni z zamiarem nałożenia sobie kolejnej porcji pysznych lodów, ale opadam z sił na krzesło przy stole. Nie, jednak nie chce mi się jeść. Układam rękę na blacie, a na niej głowę i patrzę się bez życia na wazon jaki zrobił dla mnie siostrzeniec. Znów napłynęłyby do mnie łzy, ale mam wrażenie, że nie mam ich już wcale. Zamiast tego po prostu mrugam wpatrując się w krzywe linie namalowane dziecięcą rączką. Może powinnam go wyrzucić albo komuś oddać, nie powinien tutaj stać. Nie u mnie. Nie zasługuję na ten akt dobroci.
Dopiero głośne czknięcie wyrywa mnie z oków najdramatyczniejszych myśli, głowa zaczyna pulsować nieznośnym bólem. Czas napić się ponownie, żeby tylko uśmierzyć to cholerstwo. Każde.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Dobre jadło
Szybka odpowiedź