Most w Sligachan, wyspa Skye
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Most w Sligachan, wyspa Skye
Należąca do archipelagu Hebrydów Wewnętrznych Wyspa Skye uważana jest za jedną z najpiękniejszych wysp świata. Niezwykła zmienność pogody nadaje jej uroku, który obecnie przyciąga mnóstwo turystów. I nie tylko... Dla pasjonatów magicznych legend to miejsce jest niezwykle ważne, nierzadko w pobliżu mostu widuje się czarodziejów poszukujących Tego Czegoś. Według wierzeń to właśnie ten most stworzyli Trzej Bracia, by przekroczyć rzekę zbyt głęboką, by przez nią przejść i zbyt groźną, by przez nią przepłynąć - latem i jesienią rzeka stanowi niegroźną przeszkodę, lecz na wiosnę, z powodu roztopów, jej nurt wzbiera, stanowiąc śmiertelne niebezpieczeństwo. Czego szukają? Tego dokładnie nie wiadomo, przecież w pozostałe Insygnia wierzy tylko niewielka grupka maniaków, jednak kamienny most może stanowić idealne miejsce do odpoczynku po wspinaczce na pobliskich, majestatycznych górach Cuillin.
Zmarszczone brwi, zadarty podbródek i spojrzenie czujnie wypatrujące najmniejszego ruchu; długa różdżka z wiązowego drewna wycelowana była w bezbronną ofiarę. Na hebanowych deskach leżała biała, atłasowa wstążka, jaka chwilę wcześniej zdobiła jasne włosy Evandry, niewzruszona na rzuconą jej groźbę, tkwiła wciąż w bezruchu, robiąc półwili na złość. Tak chcesz się ze mną bawić?, mówiło jej błyszczące spojrzenie, gdy uparcie próbowała rzucić kolejne zaklęcie. Ostatnie ćwiczenia transmutacji przypomniały jej jak wiele przyjemności czerpała z poznawania właściwości przedmiotów i zwierząt; odtąd swój wolny czas, jaki przeznaczała na harfę, został podzielony także na praktykę magii. Westchnęła krótko z rezygnacją, zarządzając samej sobie przerwę. Odłożyła różdżkę na stoliku i już miała sięgnąć po filiżankę z różaną herbatą, kiedy jej wzrok przykuła dyniowa tartaletka o urokliwym kształcie. Nie przypominała sobie, by prosiła służbę o ciastka, ale skoro już tu jest, to nie byłaby sobą, gdyby jej nie spróbowała.
Usiadła na skraju obitej błękitnym aksamitem sofy i pochwyciła tartaletkę w szczupłe palce. Zwykle należała do osób delektujących się smakiem, zwłaszcza kiedy posiłek kusił nie tylko aromatem, ale i wyglądem. Znajome zapachy natychmiast pochwyciły jej serce i przywołały ciepłe wspomnienia długich dni spędzanych nad brzegiem morza, twarzy smaganej wiatrem i słoną wodą. Niecierpliwie rozerwany kolorowy papier wylądował na złotej tacy do towarzystwa filiżance, a kruche ciastko z zapieczonym nań dyniowym purée już lądowało w muśniętych karminem ustach, tym samym przywołując kolejne skojarzenia. Mały bukiet drobnych, białych kwiatów w porcelanowym wazoniku na toaletce; ten, który zniewala - jaśmin. Przesypująca się między palcami wilgotna ziemia i ciśnięty w nią nadpalony pergamin wiązały się z uczuciem radości oraz odpowiedzialności, jednocześnie będąc symbolem gotowości do podejmowania dojrzałych decyzji.
Nie dane jej było nacieszyć się słodkim smakiem ciastka, bezwiednie poddała się teleportacyjnemu szarpnięciu, dopiero w Szkocji orientując się, że coś jest nie tak.
W ostatnich miesiącach już dwukrotnie miała do czynienia z osobami cierpiącymi na czkawkę. Czy można było się nią zarazić?, pojawiały się pytania, czy teraz ja, tak jak Safia i profesor Vane, będę zmagać się z... Przeszedł ją nagły dreszcz, panujący na wyspie chłód od razu dał się we znaki. Cienka warstwa miękkiego, kaszmirowego sweterka chroniła przed pałacowymi przeciągami, lecz nie przed jesiennym wiatrem.
I zamiast rozejrzeć się w panice w poszukiwaniu pomocy, wyciągnęła dłoń, by poczuć pod palcami chłód balustrady kamiennego mostu. Na twarzy kobiety pojawił się lekki uśmiech, gdy wyczuwalna szorstkość nie raniła opuszków, a przywracała wspomnienia czytanych w dzieciństwie baśni, kojarzyła się z domem i bezpieczeństwem. Popchnięta nieznaną siłą ruszyła przed siebie, chcąc czym prędzej znaleźć się na środku mostu i uradować oczy pięknym krajobrazem przed swoim kolejnym zniknięciem. Pospieszny stukot obcasów zamilkł nagle, półwila zatrzymała się gwałtownie, wpuszczając do płuc leśne powietrze. W jednej chwili zdążyła zapomnieć o pałacu w Kent i pozostawionej w saloniku na piętrze białej wstążce. Teraz liczyły się tylko szum rzeki, kojące barwy okolicznej roślinności i posiadacz karmelowego golfu…
Wzrok Evandry uniósł się ku posągowej twarzy w poszukiwaniu odpowiedzi u stalowych oczu. Treść niezadanych pytań nie była tu jednak istotna; kobieta nie mogła pozbyć się wrażenia, że jej dzisiejszy towarzysz ma w sobie coś niezwykle intrygującego. Nagłe przyspieszenie bicia serca było zbyt przejmujące, by nie pozwolić sobie na wstrzymanie oddechu. Zignorowała własny nietakt przeciągającego się spojrzenia i posłała mężczyźnie ciepły uśmiech. - Idealna pora na spacer, prawda? - Stanęła na wprost niego, zadzierając nieco brodę ku górze. Lewą dłoń pospiesznie wytarła o mięsisty materiał granatowej spódnicy, prawą wciąż trzymała na balustradzie i zastygła w nadziei, by usłyszeć choć jedno słowo z ust nieznajomego.
Usiadła na skraju obitej błękitnym aksamitem sofy i pochwyciła tartaletkę w szczupłe palce. Zwykle należała do osób delektujących się smakiem, zwłaszcza kiedy posiłek kusił nie tylko aromatem, ale i wyglądem. Znajome zapachy natychmiast pochwyciły jej serce i przywołały ciepłe wspomnienia długich dni spędzanych nad brzegiem morza, twarzy smaganej wiatrem i słoną wodą. Niecierpliwie rozerwany kolorowy papier wylądował na złotej tacy do towarzystwa filiżance, a kruche ciastko z zapieczonym nań dyniowym purée już lądowało w muśniętych karminem ustach, tym samym przywołując kolejne skojarzenia. Mały bukiet drobnych, białych kwiatów w porcelanowym wazoniku na toaletce; ten, który zniewala - jaśmin. Przesypująca się między palcami wilgotna ziemia i ciśnięty w nią nadpalony pergamin wiązały się z uczuciem radości oraz odpowiedzialności, jednocześnie będąc symbolem gotowości do podejmowania dojrzałych decyzji.
Nie dane jej było nacieszyć się słodkim smakiem ciastka, bezwiednie poddała się teleportacyjnemu szarpnięciu, dopiero w Szkocji orientując się, że coś jest nie tak.
W ostatnich miesiącach już dwukrotnie miała do czynienia z osobami cierpiącymi na czkawkę. Czy można było się nią zarazić?, pojawiały się pytania, czy teraz ja, tak jak Safia i profesor Vane, będę zmagać się z... Przeszedł ją nagły dreszcz, panujący na wyspie chłód od razu dał się we znaki. Cienka warstwa miękkiego, kaszmirowego sweterka chroniła przed pałacowymi przeciągami, lecz nie przed jesiennym wiatrem.
I zamiast rozejrzeć się w panice w poszukiwaniu pomocy, wyciągnęła dłoń, by poczuć pod palcami chłód balustrady kamiennego mostu. Na twarzy kobiety pojawił się lekki uśmiech, gdy wyczuwalna szorstkość nie raniła opuszków, a przywracała wspomnienia czytanych w dzieciństwie baśni, kojarzyła się z domem i bezpieczeństwem. Popchnięta nieznaną siłą ruszyła przed siebie, chcąc czym prędzej znaleźć się na środku mostu i uradować oczy pięknym krajobrazem przed swoim kolejnym zniknięciem. Pospieszny stukot obcasów zamilkł nagle, półwila zatrzymała się gwałtownie, wpuszczając do płuc leśne powietrze. W jednej chwili zdążyła zapomnieć o pałacu w Kent i pozostawionej w saloniku na piętrze białej wstążce. Teraz liczyły się tylko szum rzeki, kojące barwy okolicznej roślinności i posiadacz karmelowego golfu…
Wzrok Evandry uniósł się ku posągowej twarzy w poszukiwaniu odpowiedzi u stalowych oczu. Treść niezadanych pytań nie była tu jednak istotna; kobieta nie mogła pozbyć się wrażenia, że jej dzisiejszy towarzysz ma w sobie coś niezwykle intrygującego. Nagłe przyspieszenie bicia serca było zbyt przejmujące, by nie pozwolić sobie na wstrzymanie oddechu. Zignorowała własny nietakt przeciągającego się spojrzenia i posłała mężczyźnie ciepły uśmiech. - Idealna pora na spacer, prawda? - Stanęła na wprost niego, zadzierając nieco brodę ku górze. Lewą dłoń pospiesznie wytarła o mięsisty materiał granatowej spódnicy, prawą wciąż trzymała na balustradzie i zastygła w nadziei, by usłyszeć choć jedno słowo z ust nieznajomego.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Fascynujące, celtyckie legendy, w których głębi zanurzał się niemalże w każdy, coraz rzadziej, wolny wieczór, nie kłamały. Dzisiejsza noc miała w sobie tą niesamowitą i niezrozumiałą moc. Intensywny blask półpełnego księżyca rozświetlał rozległą, leśną polanę, odbijał się w ruchomej tafli granatowej rzeki. Rozbudzał nietypową, mistyczną atmosferę, dopuszczając do rzeczy iście niemożliwych. Nie rozumiał w jaki sposób znalazł się w nieoczekiwanym, niezwykłym miejscu. Jakim cudem przegapił jeden, istotny moment, w którym nieznany intruz podrzucił tak apetyczny i aromatyczny wypiek? Czyżby paranoiczne obawy okazały się podstawne? Od kilku tygodni ktoś deptał mu po piętach, śledził każdy jego ruch, czekając na odpowiedni moment. Dlaczego dał się podejść z tak dziecinną i nawiną łatwością? Nie umiał oprzeć się wzrastającej pokusie, zapachowi przywodzącemu te najpiękniejsze wspomnienia. Odległe, letnie popołudnie spędzone pod rozłożystym drzewem starej jabłoni, której wonny kwiat przyciągał otumanione jednostki i brzęczące owady. Siedział tam razem z matką odzianą w śnieżnobiałą sukienkę, czytającą powieść o silnych, odważnych i nieustępliwych rycerzach, którymi tak bardzo chciał się stać. Wydawało mu się, iż wyczuwał gorący, duszący opar spalonej ziemi, charakterystyczny dla dalekich podróży do najcieplejszych, wysuszonych słońcem krajów. Wyobrażał sobie tak wyraźny, znajomy chrzęst drobnych, bursztynowych ziarenek piasku, wirujących pod naciskiem grubej podeszwy. Przymykając powieki topił się w aromacie świeżej, niedocenianej szałwii. Uwielbiał głębokie napary popijane tuż przed snem. Uspokajały, łagodziły stres, ujmowały zmęczone ciało zaciągając w najmilszą i najspokojniejszą krainę. Wyczuwał coś jeszcze; dobrze znany aromat przywodzący sylwetkę wyjątkowej osoby. Nie umiał go nazwać, nie zdążył się nad tym zastanowić, gdy nieokrzesana siła oderwała go od powierzchni ziemi pozostawiając urwane szczeknięcie śnieżnobiałego przyjaciela.
Opadł na jedno kolano, a dłońmi zaparł się na wybrukowanej powierzchni, starając się nie uszkodzić lawendowej gałązki trzymanej między cienkimi palcami. Chłód otwartej przestrzeni uderzył tak nagle owiewając policzki oraz ramiona odziane w cienki sweter z golfem. Drzewa wydawały z siebie lekki, szumiący dźwięk, który nie napawał go zbyt dużą obawą. Nie wierzył w pradawne przepowiednie, w których to cienie straszliwych demonów miały błąkać się pomiędzy krzewami; wyczekiwać zagubionej, ludzkiej sylwetki, aby przestraszyć, ujawnić paraliżującą obecność. Dźwignął się do góry i otrzepał kolana. Pokręcił głową z niedowierzaniem, czując, że po raz kolejny wpakował się w kłopoty. Rozejrzał się wokoło w poszukiwaniu znajomego elementu, czegoś co mogło naprowadzić go na teraźniejszą lokalizację. Dotknął chłodnej, obdrapanej barierki i spojrzał w dół rzeki. Jego zamazane odbicie malowało się w zbyt spokojnej tafli wody wraz z aureolą rozmigotanych gwiazd. Westchnął sam do siebie zatrzymując ów chwilę, lecz jesienny zefir, bezczelnie targnął jego ciałem, popchnął do przodu nakazując ruch. Posłusznie porwał się do przodu, o mały włos nie tracąc równowagi. Wspinał się po stromej krzywiźnie, aby następnie, zatrzymać się na jej środku, unieść zaskoczone powieki i dostrzec coś czego nie spodziewałby się nawet w najśmielszych snach… Stała tam, nieporuszona, eteryczna, otulona wibrującą tajemnicą. Piękna, jaśniejąca postać odziana w zwiewną, rozbujaną szatę. Księżyc współgrał z kolorem jej włosów zsyłając swój rozmigotany brokat. Nieskazitelna skóra, przyciągające rysy twarzy, oczy, od których nie potrafił się oderwać. Stał niczym oniemiały podziwiając niemożliwe zjawisko; kim była? Niebiańską istotą zagubioną na ziemskim padole? Księżniczką uciekającą z wieży ogromnego zamku, a może wróżką mieszkającą w drzewnych domkach, o której tak często opowiadała mu mama? Niesforny podmuch wymusił kolejny krok; był teraz tak blisko. Mógł skoncentrować się na uwydatnionym obojczyku, karminowych ustach, błękicie ogromnych tęczówek przypominających taflę nieskazitelnego nieba. Przyjemne ciepło rozeszło się po całym ciele, gdy skrzyżował nieśmiałe spojrzenie, usłyszał tak melodyjnie dźwięczną barwę głosu. Odwzajemnił najszczerszy uśmiech, nie potrafiąc przestać na nią patrzeć: – Idealna pora na spacer, ale tylko w tak wyjątkowym towarzystwie. – wypowiedział łagodnie niwelując kolejne, niepotrzebne centymetry. Miał wrażenie, że znają się nie od dziś, a całe swoje życie poświęcił, aby wyczekiwać tego jedynego, wyjątkowego momentu. Swą prawą dłoń oparł na szarej balustradzie; ich palce dzieliły jedynie milimetry. Kontynuował na jednym wdechu: – Nie mogę oderwać od ciebie wzroku… – wyszeptał praktycznie niedosłyszalnie, między kolejnymi zdaniami. - Jak się tu znalazłaś? – zapytał zaraz pragnąc dowiedzieć się jej pozaziemskiego pochodzenia. Przyciągała go, kusiła, otulała kolejną, tak dobrze znaną i kojącą wonią…
– Zanim zaproszę cię na spacer w dół rzeki, czy, czy mógłbym poznać twoje imię? – ułożyć je na języku rozsmakować się w przyjemnych głoskach, zejść z historycznej zapory prowadząc w ramiona niepoznanej przyrody. W tym momencie nie było żadnych przeszkód oraz nieprzekraczalnych barier. - Ach i przyjmij proszę ten kwiat. - wyciągnął lekko ususzoną, fioletową lawendę, która nie utraciła swych właściwości. Miał wrażenie, że musiał ją obdarować właśnie teraz, w tym konkretnym, bajecznym momencie.
Opadł na jedno kolano, a dłońmi zaparł się na wybrukowanej powierzchni, starając się nie uszkodzić lawendowej gałązki trzymanej między cienkimi palcami. Chłód otwartej przestrzeni uderzył tak nagle owiewając policzki oraz ramiona odziane w cienki sweter z golfem. Drzewa wydawały z siebie lekki, szumiący dźwięk, który nie napawał go zbyt dużą obawą. Nie wierzył w pradawne przepowiednie, w których to cienie straszliwych demonów miały błąkać się pomiędzy krzewami; wyczekiwać zagubionej, ludzkiej sylwetki, aby przestraszyć, ujawnić paraliżującą obecność. Dźwignął się do góry i otrzepał kolana. Pokręcił głową z niedowierzaniem, czując, że po raz kolejny wpakował się w kłopoty. Rozejrzał się wokoło w poszukiwaniu znajomego elementu, czegoś co mogło naprowadzić go na teraźniejszą lokalizację. Dotknął chłodnej, obdrapanej barierki i spojrzał w dół rzeki. Jego zamazane odbicie malowało się w zbyt spokojnej tafli wody wraz z aureolą rozmigotanych gwiazd. Westchnął sam do siebie zatrzymując ów chwilę, lecz jesienny zefir, bezczelnie targnął jego ciałem, popchnął do przodu nakazując ruch. Posłusznie porwał się do przodu, o mały włos nie tracąc równowagi. Wspinał się po stromej krzywiźnie, aby następnie, zatrzymać się na jej środku, unieść zaskoczone powieki i dostrzec coś czego nie spodziewałby się nawet w najśmielszych snach… Stała tam, nieporuszona, eteryczna, otulona wibrującą tajemnicą. Piękna, jaśniejąca postać odziana w zwiewną, rozbujaną szatę. Księżyc współgrał z kolorem jej włosów zsyłając swój rozmigotany brokat. Nieskazitelna skóra, przyciągające rysy twarzy, oczy, od których nie potrafił się oderwać. Stał niczym oniemiały podziwiając niemożliwe zjawisko; kim była? Niebiańską istotą zagubioną na ziemskim padole? Księżniczką uciekającą z wieży ogromnego zamku, a może wróżką mieszkającą w drzewnych domkach, o której tak często opowiadała mu mama? Niesforny podmuch wymusił kolejny krok; był teraz tak blisko. Mógł skoncentrować się na uwydatnionym obojczyku, karminowych ustach, błękicie ogromnych tęczówek przypominających taflę nieskazitelnego nieba. Przyjemne ciepło rozeszło się po całym ciele, gdy skrzyżował nieśmiałe spojrzenie, usłyszał tak melodyjnie dźwięczną barwę głosu. Odwzajemnił najszczerszy uśmiech, nie potrafiąc przestać na nią patrzeć: – Idealna pora na spacer, ale tylko w tak wyjątkowym towarzystwie. – wypowiedział łagodnie niwelując kolejne, niepotrzebne centymetry. Miał wrażenie, że znają się nie od dziś, a całe swoje życie poświęcił, aby wyczekiwać tego jedynego, wyjątkowego momentu. Swą prawą dłoń oparł na szarej balustradzie; ich palce dzieliły jedynie milimetry. Kontynuował na jednym wdechu: – Nie mogę oderwać od ciebie wzroku… – wyszeptał praktycznie niedosłyszalnie, między kolejnymi zdaniami. - Jak się tu znalazłaś? – zapytał zaraz pragnąc dowiedzieć się jej pozaziemskiego pochodzenia. Przyciągała go, kusiła, otulała kolejną, tak dobrze znaną i kojącą wonią…
– Zanim zaproszę cię na spacer w dół rzeki, czy, czy mógłbym poznać twoje imię? – ułożyć je na języku rozsmakować się w przyjemnych głoskach, zejść z historycznej zapory prowadząc w ramiona niepoznanej przyrody. W tym momencie nie było żadnych przeszkód oraz nieprzekraczalnych barier. - Ach i przyjmij proszę ten kwiat. - wyciągnął lekko ususzoną, fioletową lawendę, która nie utraciła swych właściwości. Miał wrażenie, że musiał ją obdarować właśnie teraz, w tym konkretnym, bajecznym momencie.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Miała nieco inne plany na ten wieczór. Otulić syna na dobranoc, napisać list do matki, zająć myśli lekturą. Zapach tartaletki był jej dobrze znany. Prócz przyjemnych, ciepłych skojarzeń, powracały na myśl wizyty uzdrowicieli. Od najmłodszych lat pod ścisłą obserwacją i z rozpiską zaleceń - ruch na świeżym powietrzu, zimne kąpiele i ten eliksir wzmacniający. Serpentyna lubiła dawać się we znaki. Przez ciągłe osłabienie zamknięta we własnych komnatach na długie miesiące, oswojona ze strachem o własne życie, pogodzona z losem. Wiedziona myślą o pięknie czekającym odkrycia, zdążyła powrócić do świata, który miał okazać się być dziś dla niej przyjaznym.
Most w Sligachan, miejsce dla poszukujących czegoś więcej. Czego można pragnąć, żyjąc w dostatku, mając wszystko, czego zechce? Za czym tęsknić ze wzrokiem utkwionym w bezkresną dal, gdzie niknący w horyzont kusi obietnicami nowego? O czym śnić, kiedy żyje się ze świadomością niepewności jutra? Stojąc z przyciśniętym policzkiem do ścianki szklanego klosza można dostrzec tylko taflę naznaczoną rysami, których mnogość zmętniła obraz. Zahartowane pęknięcia wtopione w szorstką taflę, której gruba ścianka skutecznie tłumiła wszelki dźwięk. Cokolwiek było dalej, czy naprawdę warte było wysiłku? Może lepiej zostać, cieszyć się dobrze znanym sobie kątem, miękkością poduszek, słodkością łaskoczącego podniebienie kir royal, kojącym brzmieniem harfy. Jak zdecydować o ryzyku, gdy klosz zapewnia spokój i bezpieczeństwo? To przecież nieistotne, podjęte próby schodzą na niczym, gdy ma się do czynienia z majstersztykiem, jakiego nie sposób zniszczyć. Nie bez pomocy z zewnątrz.
Przystanął tak blisko, że mógł jasno dostrzec w jej spojrzeniu radość za otrzymany w odpowiedzi uśmiech, kiedy nie mogła oderwać wzroku od tych oczu, które jak tafla wody w zimowy dzień na Wight, mieniły się srebrzystym brokatem przygaszonych przez mgłę promieni słonecznych. Błysk stali koił i jednocześnie wywoływał w dole brzucha lekki ścisk niepewności. Rzeczywiście, wyjątkowe towarzystwo.
Jak się tu znalazłam?, także zadawała sobie to pytanie, próbując sięgnąć do wspomnień, prześledzić własne kroki. - Sądziłam, że ty mi powiesz. - Jasna brew drgnęła w rozbawieniu, kiedy zrozumiała, że sama nie potrzebuje już żadnych wyjaśnień. - Czekałeś, aż usłyszę twój głos? Wybacz proszę opieszałość, zwykle się nie spóźniam. - Przybrała żartobliwy ton, choć w głębi duszy wiedziała, że spotkanie nie mogło być przypadkowe. Czy ty wołałeś za mną, czy też ja za tobą?
- Evandra - Etykieta nakazywała unieść wierzch dłoni, spuścić wzrok i dygnąć, ale półwila nie była w stanie teraz myśleć o żadnych konwenansach. Zamiast tego stała w zachwycie i ostrożnie sięgnęła po podarek - czy kiedykolwiek otrzymała coś równie pięknego? - Zaklęte w zapach piękno doskonałe. Dziękuję. - Znała ją, nie sposób było przejść obok niej obojętnie, lecz nigdy wcześniej nie kojarzyła jej się z niczym szczególnym. Drobne płatki fioletowych kwiatów zastygłe w kruchym kłosie, osobliwa woń subtelnie mieszała się z leśnym, orzeźwiającym powietrzem. Jak kwitła w tych ogarniętych wiecznym deszczem warunkach?
- Zanim się zgodzę, czy mogę poznać twoje imię? - Popychająca ją na drugą stronę mostu nieznana siła wcale nie osłabła, a zamieniła się w cichy szept. Podpowiadał i kusił, zachęcając do dotyku, przed którym wzbraniała się tylko przez krótką chwilę. Mężczyzna zdawał się być tak bliski, jak nikt dotąd, a świadomość jego obecności przeganiała nieśmiałość i wątpliwości. Przestąpiła z jednej nogi na drugą, o ćwierć cala przesunęła ułożoną na kamiennej balustradzie dłoń, niby-przypadkiem zahaczając o palce nieznajomego, by zaraz w pozbawionym wstydu geście spleść je ze swoimi.
Cichy dźwięk dzwoneczków dochodził jakby z oddali, niechętnie odsunęła wzrok od jasnych oczu i powiodła nim w górę rzeki. - Skąd ta muzyka? - spytała szeptem, wypatrując kolejnych niespodziewanych czarów. Czyżby ukryta między drzewami leśna orkiestra chciała ukazać im czar tej baśniowej krainy?
Most w Sligachan, miejsce dla poszukujących czegoś więcej. Czego można pragnąć, żyjąc w dostatku, mając wszystko, czego zechce? Za czym tęsknić ze wzrokiem utkwionym w bezkresną dal, gdzie niknący w horyzont kusi obietnicami nowego? O czym śnić, kiedy żyje się ze świadomością niepewności jutra? Stojąc z przyciśniętym policzkiem do ścianki szklanego klosza można dostrzec tylko taflę naznaczoną rysami, których mnogość zmętniła obraz. Zahartowane pęknięcia wtopione w szorstką taflę, której gruba ścianka skutecznie tłumiła wszelki dźwięk. Cokolwiek było dalej, czy naprawdę warte było wysiłku? Może lepiej zostać, cieszyć się dobrze znanym sobie kątem, miękkością poduszek, słodkością łaskoczącego podniebienie kir royal, kojącym brzmieniem harfy. Jak zdecydować o ryzyku, gdy klosz zapewnia spokój i bezpieczeństwo? To przecież nieistotne, podjęte próby schodzą na niczym, gdy ma się do czynienia z majstersztykiem, jakiego nie sposób zniszczyć. Nie bez pomocy z zewnątrz.
Przystanął tak blisko, że mógł jasno dostrzec w jej spojrzeniu radość za otrzymany w odpowiedzi uśmiech, kiedy nie mogła oderwać wzroku od tych oczu, które jak tafla wody w zimowy dzień na Wight, mieniły się srebrzystym brokatem przygaszonych przez mgłę promieni słonecznych. Błysk stali koił i jednocześnie wywoływał w dole brzucha lekki ścisk niepewności. Rzeczywiście, wyjątkowe towarzystwo.
Jak się tu znalazłam?, także zadawała sobie to pytanie, próbując sięgnąć do wspomnień, prześledzić własne kroki. - Sądziłam, że ty mi powiesz. - Jasna brew drgnęła w rozbawieniu, kiedy zrozumiała, że sama nie potrzebuje już żadnych wyjaśnień. - Czekałeś, aż usłyszę twój głos? Wybacz proszę opieszałość, zwykle się nie spóźniam. - Przybrała żartobliwy ton, choć w głębi duszy wiedziała, że spotkanie nie mogło być przypadkowe. Czy ty wołałeś za mną, czy też ja za tobą?
- Evandra - Etykieta nakazywała unieść wierzch dłoni, spuścić wzrok i dygnąć, ale półwila nie była w stanie teraz myśleć o żadnych konwenansach. Zamiast tego stała w zachwycie i ostrożnie sięgnęła po podarek - czy kiedykolwiek otrzymała coś równie pięknego? - Zaklęte w zapach piękno doskonałe. Dziękuję. - Znała ją, nie sposób było przejść obok niej obojętnie, lecz nigdy wcześniej nie kojarzyła jej się z niczym szczególnym. Drobne płatki fioletowych kwiatów zastygłe w kruchym kłosie, osobliwa woń subtelnie mieszała się z leśnym, orzeźwiającym powietrzem. Jak kwitła w tych ogarniętych wiecznym deszczem warunkach?
- Zanim się zgodzę, czy mogę poznać twoje imię? - Popychająca ją na drugą stronę mostu nieznana siła wcale nie osłabła, a zamieniła się w cichy szept. Podpowiadał i kusił, zachęcając do dotyku, przed którym wzbraniała się tylko przez krótką chwilę. Mężczyzna zdawał się być tak bliski, jak nikt dotąd, a świadomość jego obecności przeganiała nieśmiałość i wątpliwości. Przestąpiła z jednej nogi na drugą, o ćwierć cala przesunęła ułożoną na kamiennej balustradzie dłoń, niby-przypadkiem zahaczając o palce nieznajomego, by zaraz w pozbawionym wstydu geście spleść je ze swoimi.
Cichy dźwięk dzwoneczków dochodził jakby z oddali, niechętnie odsunęła wzrok od jasnych oczu i powiodła nim w górę rzeki. - Skąd ta muzyka? - spytała szeptem, wypatrując kolejnych niespodziewanych czarów. Czyżby ukryta między drzewami leśna orkiestra chciała ukazać im czar tej baśniowej krainy?
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie myślał już o tym, co zostało w ciasnych ścianach irlandzkiego domostwa. Sterty porozrzucanych notatek zalegały na drewnianym biurku zakurzonej pracowni czekając na przyswojenie, przepisanie, rozpracowanie najtrudniejszych zagadnień z dziedziny zielarstwa. Nie pamiętał nawet, który z egzotycznych okazów stał się obiektem skrupulatnych, wielogodzinnych badań. Pochodził z pustynnych terenów Afryki? A może porastał soczyście zielone, wilgotne zbocza zachodniej Azji pełnej niesamowitych, zróżnicowanych lasów równikowych? Czy udało mu się sporządzić odpowiednie ryciny, przeczytać zalegającą literaturę? Przeszywający zapach, niesamowity smak dyniowego specjału zamieszał mu w głowie. Obezwładnił, zniewolił wszystkie zmysły wprowadzając w obłęd. Po raz pierwszy, specyficzne szarpnięcie w okolicy pępka było czymś naprawdę przyjemnym. Zwiastowało przygodę, ucieczkę od ponurej i nieprzyjemnej rzeczywistości. Był na to gotowy.
Dla niego świat zdążył stanąć otworem prezentując znaczną część niesamowitych wspaniałości. Każdego dnia tęsknił za jego nieposkromionym bezkresem wolnym od codziennych trosk, ujmujących problemów, brzemienia okrutnej wojny, która spadła na jego barki tak gwałtownie i nagle. W wolnym czasie wspominał dalekie wyprawy czując na karku znajome ciepło nigdy niezachodzącego słońca. Odkrycia, których dokonywał zapuszczając się w plątaninę starodawnych, miejskich uliczek. Każdy zakątek chował przed światem kuszącą tajemnicę, malownicze tereny, których poznanie graniczyło z cudem, ogromnym przedsięwzięciem. Uwielbiał patrzeć na przejrzyste morze w kolorze jasnego błękitu. Białe refleksy odbijały się od falowanej tafli oddając nierównomierne błyski. Pamiętał zupełnie inne, rześkie powietrze nasączone wonnym kwiecistym bukietem; otwierało umysł, przywracało chęci do życia. Wspominał napotkanych ludzi o nieujarzmionym, energicznym temperamencie, porywającym do wspólnych działań, wieczornych zabaw, czy profesjonalnej współpracy. Był wtedy prawdziwie wolny, niezobowiązany, polegając tylko i wyłącznie na sobie. Z dala od wszelakich luksusów, podstawowego zaopatrzenia, przedzierając się przez kolejne dni, egzystował otwarcie, pełną piersią. Nie znał granic i srogich zakazów, panował nad swoim losem niczym ukoronowany weteran. Mistyczny wieczór na skraju legendarnego mostu był kolejnym, podróżniczym przedsięwzięciem. Los zrzucił go na kamienne podłoże oświetlone wątłym światłem okrągłego półksiężyca. Drzewa kołysały się w rytmie wietrznej muzyki, a rozproszona woda dawała namiastkę dalekiego, porzuconego żywota. Wydawało mu się, że jest we właściwym miejscu o właściwej porze. To nie był przypadek; zarys pięknej, eterycznej sylwetki, który pojawił się na wysokości rozczulonych tęczówek tylko go w tym utwierdzał. Nie wiedział czy miał do czynienia z istotą materialną; sunęła po wydeptanej ścieżce tak płynnie, lekko, niesiona falbanami sukiennego materiału. Wstrzymał oddech urzeczony tym widokiem. Prawie bliźniaczy błękit zawiesił się na jego sylwetce. Ciepło rozeszło się po wszystkich wnętrznościach osiadając na dobre w okolicach podbrzusza. Nie rozumiał tak niespodziewanego i niespotykanego uczucia; poddał się mu bez wahania. Oddech nie potrafił zaznać spokoju, wsiąknął w magnetyczną aurę, którą ze sobą przyniosła. Cały czas wyczuwał wokół niej gorzkawy zapach szałwii, zmieszany z cisowym igliwiem i białym kwieciem jabłoni. Odetchnął podniośle uwiedziony ów magiczną chwilą.
Drżąca dłoń oparta o metalową barierkę, pragnęła zetknąć się z tą należącą do niej. Elektryzujący magnetyzm nakłaniał do spontanicznego, a może nieprzyzwoitego ruchu? Co ona z nim robiła. Przełknął ślinę próbując skoncentrować się na uroczej twarzy: lekko zaróżowionych policzkach, dużych oczach otulonych wachlarzem rzęs, karminowych ustach, które w tym samym czasie wypowiadały tak słodkie i dźwięczne słowa. Nie umiał się na nich skupić: – Mogę ci jedynie powiedzieć, że jestem w miejscu, w którym zawsze chciałem się znaleźć... – zaczął delikatnie unosząc kąciki ust do góry: – Tylko dlatego, że spotkałem w nim właśnie ciebie. – zaakcentował ostatnie słowo, aby wybrzmiało jeszcze cieplej, czulej, rozpłynęło się między wilgotnymi wargami. Wątły, chrapliwy chichot wydobył się na jesienną powierzchnię. Odgarnął niesforny kosmyk igrający z wieczornym podmuchem. Nie odrywał od niej intensywnego, zafascynowanego wzorku; chciał zbadać każdy zakątek, każdą część ciała, znać ją na pamięć: – Czekałem aż usłyszymy siebie nawzajem. – wyrzucił nagle, jakby spotkanie z niebiańską blondwłosą było jednym z największych, niespełnionych marzeń. I tym właśnie było. Drgnął na brzmienie głosek tak nietypowego i niesamowitego imienia.
– Evandra… – powtórzył miękko rozpływając się pod rozedrganym rytmem.
– Mógłbym napisać dla ciebie wiersz, byłabyś moją muzą. – dopełnił bez wahania przysuwając dłoń jeszcze bliżej. Ich palce stykały się przez rozgrzane opuszki, chciał uchwycić ją całą, zamknąć w szczelnym uścisku i już nigdy nie wypuszczać. Chciał, aby była jego już na zawsze. Szczere podziękowania wywołały jeden z najszczerszych uśmiechów. Zawstydził się, lecz cieszył się, że sprawił jej przyjemność. Lawenda nie była zwykłym kwiatem, podkreślała jej szlachetność, wyjątkowy sposób bycia. Znów odetchnął przeciągle coraz bardziej zauroczony. Nie zamierzał mieć przed nią tajemnic. Gdy zapytała o jego imię wypowiedział swobodnie: – Vincent moja droga. – wyszeptał razem z przepływającym strumykiem. On również poczuł takową powinność; zmniejszył niewygodną odległość, aby na dobre złączyć długie palce w jedną, nierozerwalną całość. Pasowali do siebie tak idealnie… Subtelnym gestem pociągnął ją za sobą zachęcając do zejścia w dół rzeki. W między czasie, spoglądając na ramiona okryte zbyt cienkim sweterkiem zapytał: – Nie jest ci zimno? – a gdy cud zaklęty w towarzyszącej kobiecie wyszeptał charakterystyczne zdanie, zatrzymał się na moment wsłuchany w odgłosy niezapomnianej nocy. – Słyszę je… – zapewnił przechodząc kilka centymetrów. Stukot dzwoneczków nie ustawał, był coraz bliższy, silniejszy; odkręcił głowę, aby po raz kolejny spojrzeć na skutą lodem rzekę. Niemożliwe zjawisko zmaterializowało się na samym jej środku: ogromne, zaprzężone sanie czekały na zagubionych podróżników. Wąsaty woźnica nucił przyjemną i przyciągającą melodię.
– To, to chyba dla nas… – zauważył spoglądając na najcudowniejszą towarzyszkę.
– Choć za mną, trzymaj mocno moją rękę. – a gdy znaleźli się na oblodzonej tafli, asekurował ją, aby nie upadła. Znaleźli się przy ogromnym środku transportu. Mężczyzna kiwnął głową nakazując wejście do środka. Wszedł jako pierwszy, aby następnie pomóc swej oblubienicy. Usiedli na drewnianej ławeczce wyścielanej skórą puchatego zwierzęcia. Wziął jedną z nich i położył na kolanach szlachcianki: – Weź je i okryj się. Nie wybaczyłbym sobie, gdybyś dzisiejszego wieczoru przeziębiła się przeze mnie. – uśmiechnął się kojąco ugniatając brzegi płachty wokół jej nóg oraz talii. – Napijesz się gorącej czekolady? – zapytał jeszcze widząc, że u podnóża znajduje się rozgrzewający napój i nieznajoma, cukrowa przekąska.
Dla niego świat zdążył stanąć otworem prezentując znaczną część niesamowitych wspaniałości. Każdego dnia tęsknił za jego nieposkromionym bezkresem wolnym od codziennych trosk, ujmujących problemów, brzemienia okrutnej wojny, która spadła na jego barki tak gwałtownie i nagle. W wolnym czasie wspominał dalekie wyprawy czując na karku znajome ciepło nigdy niezachodzącego słońca. Odkrycia, których dokonywał zapuszczając się w plątaninę starodawnych, miejskich uliczek. Każdy zakątek chował przed światem kuszącą tajemnicę, malownicze tereny, których poznanie graniczyło z cudem, ogromnym przedsięwzięciem. Uwielbiał patrzeć na przejrzyste morze w kolorze jasnego błękitu. Białe refleksy odbijały się od falowanej tafli oddając nierównomierne błyski. Pamiętał zupełnie inne, rześkie powietrze nasączone wonnym kwiecistym bukietem; otwierało umysł, przywracało chęci do życia. Wspominał napotkanych ludzi o nieujarzmionym, energicznym temperamencie, porywającym do wspólnych działań, wieczornych zabaw, czy profesjonalnej współpracy. Był wtedy prawdziwie wolny, niezobowiązany, polegając tylko i wyłącznie na sobie. Z dala od wszelakich luksusów, podstawowego zaopatrzenia, przedzierając się przez kolejne dni, egzystował otwarcie, pełną piersią. Nie znał granic i srogich zakazów, panował nad swoim losem niczym ukoronowany weteran. Mistyczny wieczór na skraju legendarnego mostu był kolejnym, podróżniczym przedsięwzięciem. Los zrzucił go na kamienne podłoże oświetlone wątłym światłem okrągłego półksiężyca. Drzewa kołysały się w rytmie wietrznej muzyki, a rozproszona woda dawała namiastkę dalekiego, porzuconego żywota. Wydawało mu się, że jest we właściwym miejscu o właściwej porze. To nie był przypadek; zarys pięknej, eterycznej sylwetki, który pojawił się na wysokości rozczulonych tęczówek tylko go w tym utwierdzał. Nie wiedział czy miał do czynienia z istotą materialną; sunęła po wydeptanej ścieżce tak płynnie, lekko, niesiona falbanami sukiennego materiału. Wstrzymał oddech urzeczony tym widokiem. Prawie bliźniaczy błękit zawiesił się na jego sylwetce. Ciepło rozeszło się po wszystkich wnętrznościach osiadając na dobre w okolicach podbrzusza. Nie rozumiał tak niespodziewanego i niespotykanego uczucia; poddał się mu bez wahania. Oddech nie potrafił zaznać spokoju, wsiąknął w magnetyczną aurę, którą ze sobą przyniosła. Cały czas wyczuwał wokół niej gorzkawy zapach szałwii, zmieszany z cisowym igliwiem i białym kwieciem jabłoni. Odetchnął podniośle uwiedziony ów magiczną chwilą.
Drżąca dłoń oparta o metalową barierkę, pragnęła zetknąć się z tą należącą do niej. Elektryzujący magnetyzm nakłaniał do spontanicznego, a może nieprzyzwoitego ruchu? Co ona z nim robiła. Przełknął ślinę próbując skoncentrować się na uroczej twarzy: lekko zaróżowionych policzkach, dużych oczach otulonych wachlarzem rzęs, karminowych ustach, które w tym samym czasie wypowiadały tak słodkie i dźwięczne słowa. Nie umiał się na nich skupić: – Mogę ci jedynie powiedzieć, że jestem w miejscu, w którym zawsze chciałem się znaleźć... – zaczął delikatnie unosząc kąciki ust do góry: – Tylko dlatego, że spotkałem w nim właśnie ciebie. – zaakcentował ostatnie słowo, aby wybrzmiało jeszcze cieplej, czulej, rozpłynęło się między wilgotnymi wargami. Wątły, chrapliwy chichot wydobył się na jesienną powierzchnię. Odgarnął niesforny kosmyk igrający z wieczornym podmuchem. Nie odrywał od niej intensywnego, zafascynowanego wzorku; chciał zbadać każdy zakątek, każdą część ciała, znać ją na pamięć: – Czekałem aż usłyszymy siebie nawzajem. – wyrzucił nagle, jakby spotkanie z niebiańską blondwłosą było jednym z największych, niespełnionych marzeń. I tym właśnie było. Drgnął na brzmienie głosek tak nietypowego i niesamowitego imienia.
– Evandra… – powtórzył miękko rozpływając się pod rozedrganym rytmem.
– Mógłbym napisać dla ciebie wiersz, byłabyś moją muzą. – dopełnił bez wahania przysuwając dłoń jeszcze bliżej. Ich palce stykały się przez rozgrzane opuszki, chciał uchwycić ją całą, zamknąć w szczelnym uścisku i już nigdy nie wypuszczać. Chciał, aby była jego już na zawsze. Szczere podziękowania wywołały jeden z najszczerszych uśmiechów. Zawstydził się, lecz cieszył się, że sprawił jej przyjemność. Lawenda nie była zwykłym kwiatem, podkreślała jej szlachetność, wyjątkowy sposób bycia. Znów odetchnął przeciągle coraz bardziej zauroczony. Nie zamierzał mieć przed nią tajemnic. Gdy zapytała o jego imię wypowiedział swobodnie: – Vincent moja droga. – wyszeptał razem z przepływającym strumykiem. On również poczuł takową powinność; zmniejszył niewygodną odległość, aby na dobre złączyć długie palce w jedną, nierozerwalną całość. Pasowali do siebie tak idealnie… Subtelnym gestem pociągnął ją za sobą zachęcając do zejścia w dół rzeki. W między czasie, spoglądając na ramiona okryte zbyt cienkim sweterkiem zapytał: – Nie jest ci zimno? – a gdy cud zaklęty w towarzyszącej kobiecie wyszeptał charakterystyczne zdanie, zatrzymał się na moment wsłuchany w odgłosy niezapomnianej nocy. – Słyszę je… – zapewnił przechodząc kilka centymetrów. Stukot dzwoneczków nie ustawał, był coraz bliższy, silniejszy; odkręcił głowę, aby po raz kolejny spojrzeć na skutą lodem rzekę. Niemożliwe zjawisko zmaterializowało się na samym jej środku: ogromne, zaprzężone sanie czekały na zagubionych podróżników. Wąsaty woźnica nucił przyjemną i przyciągającą melodię.
– To, to chyba dla nas… – zauważył spoglądając na najcudowniejszą towarzyszkę.
– Choć za mną, trzymaj mocno moją rękę. – a gdy znaleźli się na oblodzonej tafli, asekurował ją, aby nie upadła. Znaleźli się przy ogromnym środku transportu. Mężczyzna kiwnął głową nakazując wejście do środka. Wszedł jako pierwszy, aby następnie pomóc swej oblubienicy. Usiedli na drewnianej ławeczce wyścielanej skórą puchatego zwierzęcia. Wziął jedną z nich i położył na kolanach szlachcianki: – Weź je i okryj się. Nie wybaczyłbym sobie, gdybyś dzisiejszego wieczoru przeziębiła się przeze mnie. – uśmiechnął się kojąco ugniatając brzegi płachty wokół jej nóg oraz talii. – Napijesz się gorącej czekolady? – zapytał jeszcze widząc, że u podnóża znajduje się rozgrzewający napój i nieznajoma, cukrowa przekąska.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Niespodziewane wyznanie wyzwoliło nowe odczucia, jakich istnienia w sobie już się spodziewała. Wrażenie tak niewinne, że aż obce, a jednak bliższe, niż cokolwiek innego. Jak mógł oczarować ją ledwie kilkoma słowami i tym jednym, czułym gestem? Czy jej serce było aż tak wysuszone i spragnione świeżej, bezgranicznej sympatii, by natychmiast przyspieszyć swe bicie tak, aby każdy je usłyszał?
- To ta noc łaskawa, cała w gęstą czerń spowita, to na jej wezwanie i dzięki jej mocy znalazłeś mnie. - Zmyślny plan statecznej matrony powiódł się, gdy dwie cząstki tej samej duszy dotarły do celu, by złączyć się w jedno.
- Zwycięzca. - Prędko rozpoznała znaczenie imienia i skinęła głową, jakby chcąc mu przytaknąć. - Uznaję więc, że dzisiejszego wieczoru trud twych poszukiwań został zakończony. Czy urażą cię moje słowa, gdy przyznam się do odkrycia więzi, jaka przed wiekami połączyła nasze istnienia w jedno? - Bez wstydu ani większego rozmysłu zdradzała uczucia, jakie podsyłało jej serce. Miała pewność, że może powiedzieć mu o wszystkim, bo żaden z sekretów nie wart był trzymania przed nim tajemnic. - Stąd rozdarcie i poczucie pustki - dodała cichszym głosem, jakby mówiąc do siebie. - Nie od dziś, lecz od dawna. Ten niedosyt, potrzeba poszukiwania, znalezienia czegoś więcej, ale teraz… - ... już wszystko będzie dobrze. Wstrzymała oddech w obawie, że przestraszy go swym potokiem słów i ich nachalnością. Jak nierozsądne było zawierzyć osobie, którą ledwie co się poznało; cóż jednak począć, gdy w głębi siebie bezsprzecznie czuła… Nie! - wiedziała - że jest jej najbliższym, że tak właśnie miało się stać.
Podążając jego śladem, wsłuchiwała się w narastający dźwięk dzwoneczków, wypatrując źródła także i nuconej melodii. Wychyliła się za barierkę, zaglądając w dół rzeki, której tafla pokryła się grubą warstwą lodu. Na krótko ściągnęła brwi, wątpliwości nie miały wystarczającej siły przebicia i prędko odeszły w niepamięć, ustępując ekscytacji. Przepełniona radością ścisnęła mocniej jego dłoń, pozwalając prowadzić się wprost do zaprzężonych sań.
Siwe graniany poruszały cicho swoimi skrzydłami, będąc nadzwyczaj spokojnymi, wbrew swej płochliwej naturze. Usadzony na wysokości woźnica podkręcił wąsa, cierpliwie czekając aż pasażerowie zajmą swoje miejsca na miękkiej ławie. W zwykłej sytuacji zwróciłaby na nich większą uwagę, nie mogąc oderwać wzroku od skrzydlatych koni, lecz dziś jej spojrzenie skupione było już wyłącznie na przystojnym towarzyszu. Podczas wkraczania na lód wsparła się na zaoferowanej dłoni. Granatowe, haftowane srebrną nicią pantofelki idealnie nadawały się do miękkiego tańca i mknięcia pałacowymi korytarzami, nie były natomiast przystosowane do śliskiej, lodowej powierzchni.
Na bladych policzkach półwili pojawił się nieśmiały rumieniec, kiedy Vincent zadbał o jej najwyższy komfort w trakcie przejażdżki. Otulona ciepłym kocem, uśmiechnęła się szerzej na wysuniętą propozycję.
- Przywykłam do chłodu, ale czekolady nigdy nie odmawiam. - powiedziała uprzejmie, choć na swych wargach wolała poczuć smak innej słodyczy. - A więc jesteś poetą, Vincencie - wróciła do jego wcześniejszych słów o wierszach. Sama nie miała talentu do poezji, lecz wrodzona wrażliwość otworzyła ją na cudzą magię. W tomikach mogła zaczytywać się długimi godzinami, lecz to rozmowa z artystą była najlepszym sposobem, by zajrzeć w głąb jego duszy. - Zawsze jestem pełna podziwu dla umiejętności tworzenia chwytających za serca utworów. Liczę, że zaszczycisz mnie swą twórczością i nie dasz się przy tym długo prosić. - Odwróciła się w jego kierunku, wspierając brodę na dłoni, na błyszczący błękit spojrzenia wniknęła zauroczona ciekawość. Mów do mnie, teraz i na wieczność.
- To ta noc łaskawa, cała w gęstą czerń spowita, to na jej wezwanie i dzięki jej mocy znalazłeś mnie. - Zmyślny plan statecznej matrony powiódł się, gdy dwie cząstki tej samej duszy dotarły do celu, by złączyć się w jedno.
- Zwycięzca. - Prędko rozpoznała znaczenie imienia i skinęła głową, jakby chcąc mu przytaknąć. - Uznaję więc, że dzisiejszego wieczoru trud twych poszukiwań został zakończony. Czy urażą cię moje słowa, gdy przyznam się do odkrycia więzi, jaka przed wiekami połączyła nasze istnienia w jedno? - Bez wstydu ani większego rozmysłu zdradzała uczucia, jakie podsyłało jej serce. Miała pewność, że może powiedzieć mu o wszystkim, bo żaden z sekretów nie wart był trzymania przed nim tajemnic. - Stąd rozdarcie i poczucie pustki - dodała cichszym głosem, jakby mówiąc do siebie. - Nie od dziś, lecz od dawna. Ten niedosyt, potrzeba poszukiwania, znalezienia czegoś więcej, ale teraz… - ... już wszystko będzie dobrze. Wstrzymała oddech w obawie, że przestraszy go swym potokiem słów i ich nachalnością. Jak nierozsądne było zawierzyć osobie, którą ledwie co się poznało; cóż jednak począć, gdy w głębi siebie bezsprzecznie czuła… Nie! - wiedziała - że jest jej najbliższym, że tak właśnie miało się stać.
Podążając jego śladem, wsłuchiwała się w narastający dźwięk dzwoneczków, wypatrując źródła także i nuconej melodii. Wychyliła się za barierkę, zaglądając w dół rzeki, której tafla pokryła się grubą warstwą lodu. Na krótko ściągnęła brwi, wątpliwości nie miały wystarczającej siły przebicia i prędko odeszły w niepamięć, ustępując ekscytacji. Przepełniona radością ścisnęła mocniej jego dłoń, pozwalając prowadzić się wprost do zaprzężonych sań.
Siwe graniany poruszały cicho swoimi skrzydłami, będąc nadzwyczaj spokojnymi, wbrew swej płochliwej naturze. Usadzony na wysokości woźnica podkręcił wąsa, cierpliwie czekając aż pasażerowie zajmą swoje miejsca na miękkiej ławie. W zwykłej sytuacji zwróciłaby na nich większą uwagę, nie mogąc oderwać wzroku od skrzydlatych koni, lecz dziś jej spojrzenie skupione było już wyłącznie na przystojnym towarzyszu. Podczas wkraczania na lód wsparła się na zaoferowanej dłoni. Granatowe, haftowane srebrną nicią pantofelki idealnie nadawały się do miękkiego tańca i mknięcia pałacowymi korytarzami, nie były natomiast przystosowane do śliskiej, lodowej powierzchni.
Na bladych policzkach półwili pojawił się nieśmiały rumieniec, kiedy Vincent zadbał o jej najwyższy komfort w trakcie przejażdżki. Otulona ciepłym kocem, uśmiechnęła się szerzej na wysuniętą propozycję.
- Przywykłam do chłodu, ale czekolady nigdy nie odmawiam. - powiedziała uprzejmie, choć na swych wargach wolała poczuć smak innej słodyczy. - A więc jesteś poetą, Vincencie - wróciła do jego wcześniejszych słów o wierszach. Sama nie miała talentu do poezji, lecz wrodzona wrażliwość otworzyła ją na cudzą magię. W tomikach mogła zaczytywać się długimi godzinami, lecz to rozmowa z artystą była najlepszym sposobem, by zajrzeć w głąb jego duszy. - Zawsze jestem pełna podziwu dla umiejętności tworzenia chwytających za serca utworów. Liczę, że zaszczycisz mnie swą twórczością i nie dasz się przy tym długo prosić. - Odwróciła się w jego kierunku, wspierając brodę na dłoni, na błyszczący błękit spojrzenia wniknęła zauroczona ciekawość. Mów do mnie, teraz i na wieczność.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Evandra Rosier' has done the following action : Rzut kością
'Kupidynek' :
'Kupidynek' :
Przyjemne wibracje rozchodziły się po całym ciele, intensyfikując w okolicy podbrzusza. Przypominały delikatny trzepot kolorowych motylich skrzydeł wzbijających się do podniebnego lotu. Niemalże słyszał specyficzny dźwięk rozproszonego powietrza akompaniującego z bulgoczącym szmerem wprawionej w ruch, lodowatej wody. Nie mógł wyzwolić się od tak cudownego odczucia, które w ostatnim czasie było mu dość bliskie. Dziś osiągnęło swe ogniste apogeum, koncentrując się na jasnym licu niesamowitego anioła stojącego tuż obok, współdzielącego nocną, jesienną przestrzeń. Przez pewien moment przestał już zawracać uwagę na niedogodne warunki atmosferyczne; jasny błękit rozświetlony półkolem gorejącego księżyca, wpatrywał się w uroczą personę odzianą w zwiewną, lecz zbyt cienką suknię. Spoglądał w prawdziwie bliźniaczy odcień rozczulonych oczu. Sczytywał słowa ze słodkich, karminowych warg – mógł przecież słuchać ich godzinami. Uśmiechnął się łagodnie z błogim odczuciem wymalowanym na zarośniętej twarzy. Poetyckie słowa wypowiadane przez ów bajeczną istotę, brzmiały tak magicznie, intensywnie, przenikały przez każdą, najmniejszą warstwę spragnionego umysłu: – Ta noc szalona, noc płomienna, tęsknota wstaje niezgłębiona… – zawtórował zlepkiem dzieł, które właśnie zmaterializowały się w jego głowie. Zaśmiał się w mrukliwym, wdzięcznym wydaniu, nie dowierzając w realizm tej wyjątkowej sytuacji. Ciemne kosmyki drżały wobec silniejszego podmuchu. Mistyczne melodie rozgrzewały puste korony drzew, długie ździebła trawy obciążone deszczową wilgocią. Ta rozplątywała skręcone pukle blond włosów opadające wzdłuż łabędziej szyi. Pragnął musnąć je opuszkami placów, zmniejszyć odległość na kilka niezobowiązujących milimetrów:
- Warto było czekać. – podsumował zaraz wibrującym półszeptem przenikającym przez gardło. Słuchał wyznania pochodzącego z głębi dziewczęcego wnętrza. Nie musiał już dalej szukać, zatrzymał się w odpowiednim miejscu: – Nie urażą. Przy tobie, w końcu czuję się kompletny, jakby przez całe życie brakowało mi jednej, szczególnej części – Ciebie. – wydawało mu się, iż zna ją od lat, od zawsze. Głęboki wdech pomógł uspokoić nerwy, wyciszyć serce obijające się o zamkniętą klatkę żeber. Ujął jej dłoń, zamykają w swych własnych: już dobrze, niczego nie powinna się obawiać. Mogła porzucić zmartwienia, oddać się cudownej ekspresji, która fascynowała, przyciągała jeszcze mocniej i intensywniej.
Niespodziewany przerywnik, wtargnął między dwie, zauroczone postaci. Cichy dźwięk malutkich dzwoneczków, wzmagał się z każdą, ujmującą sekundą. Roznosił się poprzez ostrzejszy wiatr, echo ogromnej przestrzeni przyciągając nieświadomych przybyszów. Wielkie sanie czekały na swych pasażerów, a on nie zamierzał przepuścić takowej okazji. Ujął mniejszą dłoń, ściskając smukłe palce. Prowadził ją pewnym krokiem, starając się wymijać wszystkie przeszkody. Przy nim mogła czuć się bezpiecznie. Powoli przesuwali się po śliskiej nawierzchni, mknąc ku wystawnemu pojazdowi. Przyjemny gwizd wąsatego woźnicy, tworzył specyficzną, bajeczną atmosferę. Przez moment przyglądał się majestatycznym stworzeniom zaprzężonym do mknięcia po zamrożonej strukturze długiej rzeki. Bez większego problemu pomógł jej usadowić się we wnętrzu umoszczonym ciepłymi skórami. Zadbał o zadowolenie, komfort, najwyższy standard proponowanej wycieczki. Kąciki ust same powędrowały do góry, gdy obdarowała go tak przejmującym uśmiechem. Była tak niesamowicie piękna, jakim prawem dostąpił takiego szczęścia i zaszczytu? – Jesteś słodsza od czekolady moja droga Evandro. – szepnął zaraz podając jej kubek z parującym napojem. Prowadzący ruszył przed siebie, nadając spokojny rytm zimowej przejażdżki. Nie mógł powstrzymać się, aby nie musnąć odkrytego skrawka skóry. Zaśmiał się, gdy nazwała go tak śmiałym twórcą: – Amatorem, poszukiwaczem słów. Choć te dla ciebie same układają mi się na języku... – odpowiedział zaraz, nie mogąc oderwać od niej swojego roziskrzonego wzorku. Jak na wezwanie, sięgając dłonią na dalszą część swojego siedzenia, odnalazł małą książeczkę, wyczekującą otwarcia, użycia, posmakowania. Tomik francuskich wierszy, obity w czerwoną skórę, spoczywał na jego kolanach. Uniósł brew, chcąc zadać skromne pytanie: – Zanim kiedyś, zaszczycę cię swoją twórczością, czy mógłbym przeczytać ci kilka z nich? Są w języku francuskim… Słyszałaś moja droga, że francuski to język miłości? – wyznał odważnie, podnosząc kącik ust do góry. W jego tonie słychać było pasję, przyjazną mrukliwość, która mogła przeszywać na wskroś. Czuł te miłość całym sobą. Czytał, choć nie wszystkie słowa brzmiały w jego ustach poprawnie. Recytował, sprawdzał reakcję, zabawiał, gdyż nic innego nie liczyło się w tej roziskrzonej chwili. Jednakże coś gwałtownego wypłynęło z ciemnej kotary nocy. Wirująca, roześmiana dynia, znalazła się nad ich głowami, śpiewając dziwną rymowankę. Była nieuchwytna, niedościgniona. Zachęcała do złapania, dlatego też wyciągnął głogową broń, którą zawsze nosił przy sobie i powiedział pewne: – Accio! – udana smuga zaklęcia, przyciągnęła pomarańczowego potwora. Z jego wnętrza wyciągnął dwa soczyste banany; rarytas o tej porze roku, oraz termos z grzanym winem pachnący intensywnymi ziołami; jak najprawdziwszy afrodyzjak: – Uwielbiam zioła. Przy tobie czułem je cały czas… – powiedział rozlewając przyjemnie parzący trunek do glinianych naczynek. – Wypijmy za to przełomowe spotkanie. Za to, że w końcu odnalazłem swoje przeznaczenie... – przyłożył naczynie do niemalże identycznego i upił łyk słodkawego, korzennego napoju. Przysunął się jeszcze bliżej, kładąc rękę za jej ramieniem; nie chciał odstąpić jej nawet na milimetr. Położył słodki owoc na dziewczęcych kolanach, zachęcając do skonsumowania. Alkohol szybko zawirował w spragnionym umyśle. Czuł się tak cudownie, błogo… Jej bliskość, ciepło, specyficzny zapach powietrza odurzał, fascynował, nakręcał. Chciał zamknąć ją w ramionach, złożyć obiecujący pocałunek, który mógł złączyć ich na wieki. – Nigdy nie czułem czegoś takiego… – miłości, która przeszywała mnie na wylot.
| rzut na udane accio: tutaj
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Warto było czekać. – podsumował zaraz wibrującym półszeptem przenikającym przez gardło. Słuchał wyznania pochodzącego z głębi dziewczęcego wnętrza. Nie musiał już dalej szukać, zatrzymał się w odpowiednim miejscu: – Nie urażą. Przy tobie, w końcu czuję się kompletny, jakby przez całe życie brakowało mi jednej, szczególnej części – Ciebie. – wydawało mu się, iż zna ją od lat, od zawsze. Głęboki wdech pomógł uspokoić nerwy, wyciszyć serce obijające się o zamkniętą klatkę żeber. Ujął jej dłoń, zamykają w swych własnych: już dobrze, niczego nie powinna się obawiać. Mogła porzucić zmartwienia, oddać się cudownej ekspresji, która fascynowała, przyciągała jeszcze mocniej i intensywniej.
Niespodziewany przerywnik, wtargnął między dwie, zauroczone postaci. Cichy dźwięk malutkich dzwoneczków, wzmagał się z każdą, ujmującą sekundą. Roznosił się poprzez ostrzejszy wiatr, echo ogromnej przestrzeni przyciągając nieświadomych przybyszów. Wielkie sanie czekały na swych pasażerów, a on nie zamierzał przepuścić takowej okazji. Ujął mniejszą dłoń, ściskając smukłe palce. Prowadził ją pewnym krokiem, starając się wymijać wszystkie przeszkody. Przy nim mogła czuć się bezpiecznie. Powoli przesuwali się po śliskiej nawierzchni, mknąc ku wystawnemu pojazdowi. Przyjemny gwizd wąsatego woźnicy, tworzył specyficzną, bajeczną atmosferę. Przez moment przyglądał się majestatycznym stworzeniom zaprzężonym do mknięcia po zamrożonej strukturze długiej rzeki. Bez większego problemu pomógł jej usadowić się we wnętrzu umoszczonym ciepłymi skórami. Zadbał o zadowolenie, komfort, najwyższy standard proponowanej wycieczki. Kąciki ust same powędrowały do góry, gdy obdarowała go tak przejmującym uśmiechem. Była tak niesamowicie piękna, jakim prawem dostąpił takiego szczęścia i zaszczytu? – Jesteś słodsza od czekolady moja droga Evandro. – szepnął zaraz podając jej kubek z parującym napojem. Prowadzący ruszył przed siebie, nadając spokojny rytm zimowej przejażdżki. Nie mógł powstrzymać się, aby nie musnąć odkrytego skrawka skóry. Zaśmiał się, gdy nazwała go tak śmiałym twórcą: – Amatorem, poszukiwaczem słów. Choć te dla ciebie same układają mi się na języku... – odpowiedział zaraz, nie mogąc oderwać od niej swojego roziskrzonego wzorku. Jak na wezwanie, sięgając dłonią na dalszą część swojego siedzenia, odnalazł małą książeczkę, wyczekującą otwarcia, użycia, posmakowania. Tomik francuskich wierszy, obity w czerwoną skórę, spoczywał na jego kolanach. Uniósł brew, chcąc zadać skromne pytanie: – Zanim kiedyś, zaszczycę cię swoją twórczością, czy mógłbym przeczytać ci kilka z nich? Są w języku francuskim… Słyszałaś moja droga, że francuski to język miłości? – wyznał odważnie, podnosząc kącik ust do góry. W jego tonie słychać było pasję, przyjazną mrukliwość, która mogła przeszywać na wskroś. Czuł te miłość całym sobą. Czytał, choć nie wszystkie słowa brzmiały w jego ustach poprawnie. Recytował, sprawdzał reakcję, zabawiał, gdyż nic innego nie liczyło się w tej roziskrzonej chwili. Jednakże coś gwałtownego wypłynęło z ciemnej kotary nocy. Wirująca, roześmiana dynia, znalazła się nad ich głowami, śpiewając dziwną rymowankę. Była nieuchwytna, niedościgniona. Zachęcała do złapania, dlatego też wyciągnął głogową broń, którą zawsze nosił przy sobie i powiedział pewne: – Accio! – udana smuga zaklęcia, przyciągnęła pomarańczowego potwora. Z jego wnętrza wyciągnął dwa soczyste banany; rarytas o tej porze roku, oraz termos z grzanym winem pachnący intensywnymi ziołami; jak najprawdziwszy afrodyzjak: – Uwielbiam zioła. Przy tobie czułem je cały czas… – powiedział rozlewając przyjemnie parzący trunek do glinianych naczynek. – Wypijmy za to przełomowe spotkanie. Za to, że w końcu odnalazłem swoje przeznaczenie... – przyłożył naczynie do niemalże identycznego i upił łyk słodkawego, korzennego napoju. Przysunął się jeszcze bliżej, kładąc rękę za jej ramieniem; nie chciał odstąpić jej nawet na milimetr. Położył słodki owoc na dziewczęcych kolanach, zachęcając do skonsumowania. Alkohol szybko zawirował w spragnionym umyśle. Czuł się tak cudownie, błogo… Jej bliskość, ciepło, specyficzny zapach powietrza odurzał, fascynował, nakręcał. Chciał zamknąć ją w ramionach, złożyć obiecujący pocałunek, który mógł złączyć ich na wieki. – Nigdy nie czułem czegoś takiego… – miłości, która przeszywała mnie na wylot.
| rzut na udane accio: tutaj
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 13.07.21 13:41, w całości zmieniany 2 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Piękne wyznania podnosiły na duchu, utwierdzając tylko w przekonaniu o słuszności deklaracji. Pewna swoich wrażeń nie wstydziła się ich ani chwili, będąc w gotowości do przyznania się po raz kolejny do gorących uczuć. Znalazłszy się w bezpiecznym towarzystwie, czuła tylko rozchodzące się ciepło oraz wdzięczność. Rozedrgane serce nawet na moment nie zwolniło swego bicia, zaaferowane czułością i spełnieniem.
- Cóż to za skromność? Powinieneś być dumny ze swej twórczości, wszak nie każdy zdobywa się na odwagę, by poznać własne myśli i w dodatku je nazwać. Jestem pełna podziwu - przyznała już na zachętę, choć nie poznała jeszcze żadnego z jego utworów. Sama nie miała tego talentu, pisarstwo leżało daleko poza sferą jej pragnień, woląc pozostać odbiorcą niezwykłej twórczości innych. Możliwość zanurzenia się w świecie artysty, wniknięcia w jego umysł i poznania skrywanych przezeń tajemnic była dla Evandry ekstatycznym doświadczeniem. - Doprawdy, język miłości? - spytała z niewinnym uśmiechem, tylko przelotnie zerkając na książeczkę w czerwonej oprawie. - Proszę, zdradź mi swoje inspiracje, opowiedz co tcha życie w twoje serce - zachęciła go, opierając się wygodniej o oparcie wyłożonego skórami siedziska, pozwalając sobie bez żadnego skrępowania skupić wzrok na przystojnej twarzy mężczyzny.
Słuchała go z pewna pobłażliwością, w każdym innym momencie poprawiłaby swojego rozmówcę, słysząc tak kulawe w jej mniemaniu potraktowanie języka francuskiego. Zbyt twarde głoski, akcent padający inną, niż ostatnią sylabę słowa, błędy za które w dzieciństwie dostałaby linijką po dłoniach od panny Rogers, guwernantki. To od niej nabrała od niej naglącego nawyku, nie dopuszczając do brutalnych gwałtów na słownictwie, chcąc dążyć do perfekcji w każdym calu. Vincent swym uśmiechem i odwagą przebijał się przez skamieniałą warstwę nieprzystępnego ideału, pozwalając szlachciance skupić się wyłącznie na znaczeniu wyczytywanych przez niego słów. Czarował i zabawiał, wywołując na anielskiej twarzy rumieniec, jakiego w obecności ukochanego nie mogła się przecież wstydzić. Gwałtownie przerwana chwila, złośliwy chochlik wtargnął na ich spotkanie, mącąc spokój i niepowtarzalny, piękny nastrój. Evandra ściągnęła brwi, unosząc wzrok na mąciciela - jakież było jej zdumienie, gdy okazało się, że to lewitująca dynia!
- Skąd się tu wzięła? - wyrwało się cicho spomiędzy karminowych warg, nim wątpliwość względem dyni dołączyła na półkę dziwów, tuż obok zaprzężonych sań, nagłej teleportacji, jak i smaku oraz zapachu kuszącej tartaletki. Tylko obecność Vincenta była dlań najzwyklejszą w świecie, wszak to przeznaczenie popchnęło ich właśnie ku tej chwili, czekali na nią przez całe życie. Nieustraszony gest czarodzieja, rzucone zaklęcie przyciągnęło rozśpiewaną dynię do powozu, z nieukrywanym zainteresowaniem zajrzała do środka, gdy poznawał jej zawartość. Na uderzający ich zapach korzennych ziół w pierwszej chwili zmarszczyła rozdrażniony nosek, by już w następnej przekonać się do grzanego wina. Wzniosła z nim toast niezwykłym dla siebie glinianym naczyniem, wtórując uśmiechem i skinieniem głowy.
- Poszukiwacz słów, miłośnik ziół, czym jeszcze mnie dziś zaskoczysz najdroższy? - Zaraz skryła się za naczyniem, pikantna słodycz kwintesencji zimowych smaków tylko pobudziła receptory, a te wyobraźnię, pozwalając rozpędzić się w tej ekscytującej chwili, w której każdy z gestów i każde ze słów było ledwie dodatkiem do gnanych pragnieniem myśli.
Otoczona ramieniem oswoiła się z kolejnym dreszczem, delikatnym mrowieniem biegnącym nawet do stóp. To nie owocom chciała poświęcić dziś swoją uwagę, ta całkowicie zajęta była palącym pragnieniem, gorącym uczuciem, jakie niespodziewanie ogarnęło ją wraz z pierwszym ich złączonym spojrzeniem. Złożony na swoich kolanach owoc odłożyła obok i tylko przysunęła bliżej czarodzieja, przylegając doń bokiem, pozwalając sobie na wzajemne otulenie mieszaniną zapachów.
- O dźwięcząca wodo, nocy święta, drzewa drgające tajnym życiem, wasza zaduma niepojęta miłości mojej jest odbiciem - szeptem przytoczyła fragment twórczości jednego ze swych ulubionych twórców. Zadarta lekko broda umożliwiła przyjrzenie się wyraźnej linii szczęki, zarośniętemu policzkowi i charakterystycznej krzywiźnie nosa. Wcale nie broniła się przed łamaniem konwenansów, żadna siła ani też żadne zasady nie mogły przecież stać w sprzeczności do tak cudownego uczucia. Bijące mocno serce wtórowało myślom, sięgnęła więc czule miękkim karminem do ust deklamujących piękno w języku francuskim, chcąc zwieńczyć wyjątkowość tego wieczoru, będących jednocześnie początkiem ich wspólnej wieczności.
- Cóż to za skromność? Powinieneś być dumny ze swej twórczości, wszak nie każdy zdobywa się na odwagę, by poznać własne myśli i w dodatku je nazwać. Jestem pełna podziwu - przyznała już na zachętę, choć nie poznała jeszcze żadnego z jego utworów. Sama nie miała tego talentu, pisarstwo leżało daleko poza sferą jej pragnień, woląc pozostać odbiorcą niezwykłej twórczości innych. Możliwość zanurzenia się w świecie artysty, wniknięcia w jego umysł i poznania skrywanych przezeń tajemnic była dla Evandry ekstatycznym doświadczeniem. - Doprawdy, język miłości? - spytała z niewinnym uśmiechem, tylko przelotnie zerkając na książeczkę w czerwonej oprawie. - Proszę, zdradź mi swoje inspiracje, opowiedz co tcha życie w twoje serce - zachęciła go, opierając się wygodniej o oparcie wyłożonego skórami siedziska, pozwalając sobie bez żadnego skrępowania skupić wzrok na przystojnej twarzy mężczyzny.
Słuchała go z pewna pobłażliwością, w każdym innym momencie poprawiłaby swojego rozmówcę, słysząc tak kulawe w jej mniemaniu potraktowanie języka francuskiego. Zbyt twarde głoski, akcent padający inną, niż ostatnią sylabę słowa, błędy za które w dzieciństwie dostałaby linijką po dłoniach od panny Rogers, guwernantki. To od niej nabrała od niej naglącego nawyku, nie dopuszczając do brutalnych gwałtów na słownictwie, chcąc dążyć do perfekcji w każdym calu. Vincent swym uśmiechem i odwagą przebijał się przez skamieniałą warstwę nieprzystępnego ideału, pozwalając szlachciance skupić się wyłącznie na znaczeniu wyczytywanych przez niego słów. Czarował i zabawiał, wywołując na anielskiej twarzy rumieniec, jakiego w obecności ukochanego nie mogła się przecież wstydzić. Gwałtownie przerwana chwila, złośliwy chochlik wtargnął na ich spotkanie, mącąc spokój i niepowtarzalny, piękny nastrój. Evandra ściągnęła brwi, unosząc wzrok na mąciciela - jakież było jej zdumienie, gdy okazało się, że to lewitująca dynia!
- Skąd się tu wzięła? - wyrwało się cicho spomiędzy karminowych warg, nim wątpliwość względem dyni dołączyła na półkę dziwów, tuż obok zaprzężonych sań, nagłej teleportacji, jak i smaku oraz zapachu kuszącej tartaletki. Tylko obecność Vincenta była dlań najzwyklejszą w świecie, wszak to przeznaczenie popchnęło ich właśnie ku tej chwili, czekali na nią przez całe życie. Nieustraszony gest czarodzieja, rzucone zaklęcie przyciągnęło rozśpiewaną dynię do powozu, z nieukrywanym zainteresowaniem zajrzała do środka, gdy poznawał jej zawartość. Na uderzający ich zapach korzennych ziół w pierwszej chwili zmarszczyła rozdrażniony nosek, by już w następnej przekonać się do grzanego wina. Wzniosła z nim toast niezwykłym dla siebie glinianym naczyniem, wtórując uśmiechem i skinieniem głowy.
- Poszukiwacz słów, miłośnik ziół, czym jeszcze mnie dziś zaskoczysz najdroższy? - Zaraz skryła się za naczyniem, pikantna słodycz kwintesencji zimowych smaków tylko pobudziła receptory, a te wyobraźnię, pozwalając rozpędzić się w tej ekscytującej chwili, w której każdy z gestów i każde ze słów było ledwie dodatkiem do gnanych pragnieniem myśli.
Otoczona ramieniem oswoiła się z kolejnym dreszczem, delikatnym mrowieniem biegnącym nawet do stóp. To nie owocom chciała poświęcić dziś swoją uwagę, ta całkowicie zajęta była palącym pragnieniem, gorącym uczuciem, jakie niespodziewanie ogarnęło ją wraz z pierwszym ich złączonym spojrzeniem. Złożony na swoich kolanach owoc odłożyła obok i tylko przysunęła bliżej czarodzieja, przylegając doń bokiem, pozwalając sobie na wzajemne otulenie mieszaniną zapachów.
- O dźwięcząca wodo, nocy święta, drzewa drgające tajnym życiem, wasza zaduma niepojęta miłości mojej jest odbiciem - szeptem przytoczyła fragment twórczości jednego ze swych ulubionych twórców. Zadarta lekko broda umożliwiła przyjrzenie się wyraźnej linii szczęki, zarośniętemu policzkowi i charakterystycznej krzywiźnie nosa. Wcale nie broniła się przed łamaniem konwenansów, żadna siła ani też żadne zasady nie mogły przecież stać w sprzeczności do tak cudownego uczucia. Bijące mocno serce wtórowało myślom, sięgnęła więc czule miękkim karminem do ust deklamujących piękno w języku francuskim, chcąc zwieńczyć wyjątkowość tego wieczoru, będących jednocześnie początkiem ich wspólnej wieczności.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wyjątkowość magicznej chwili popychała go do szczerych wyznań, drobniutkich gestów potwierdzających prawdziwość intencji, siłę uczucia, którym zdążył obdarzyć anioła zesłanego z granatowego nieba. Ta noc miała być niezapomniana, jedyna w swoim rodzaju. Wiedział już, że jeśli kiedykolwiek wróci do czterech ścian irlandzkiej posiadłości, nie przestanie myśleć o tak wyjątkowej i wrażliwej kobiecie. Stanie się jego ciągłym pragnieniem, nocnym stróżem przychodzącym w najpiękniejszych snach utkanych ze srebrzystych, migoczących nici. Uśmiechnął się, choć lekko się zawstydził. Jej uznanie, dobre słowo, znaczyło więcej niż opinia najbardziej znamienitego, światowego krytyka. Dla niej ćwiczyłby godzinami: – Dziękuję ci za tak ujmującą opinię. Dzięki tobie zyskałbym te odwagę, choć wszelkie myśli wolałbym przekazywać tylko i wyłącznie w twoją stronę. – odpowiedział łagodnie spoglądając w bliźniacze błękity i ujmując smukle palce, aby zaraz potem złożyć na dłoni subtelny pocałunek. Hamował się przed pójściem o ten jeden, śmielszy krok dalej; nie chciał jej przecież wystraszyć. Szorstka skóra przesunęła się po bordowej, miłej w dotyku okładce. Tomik wierszy był wysłużony, lekko starte litery pozwalały odczytać szczególny sens zaklęty w ozdobnych literach. Zareagował na słowicze wezwanie, pragnące dowiedzieć się czegoś więcej, poznać skrywane dotąd tajemnice. Spojrzał w dal mknąć na rozpędzonych saniach i westchnął przeciągle. Nigdy dotąd nie dzielił się takimi przemyśleniami, nie ukazywał tak mocno sentymentalnej części samego siebie. Przyjemny zapach ziół, przez cały czas kręcił się wokół przyciągającej aparycji: – Inspiruje mnie natura, jej piękno i różnorodność. Uwielbiam patrzeć jak zmienia się o każdej porze roku, a nawet o każdej godzinie. Obserwuję rośliny, doglądam je, widzę jak reagują. – mówił nieprzerwanie nie łapiąc nawet krótkiego oddechu. – Do tego dochodzą podróże. Zwiedziłem naprawdę wiele, lecz zawsze starałem się odnaleźć coś wyjątkowego, nieuczęszczanego przez turystów i tubylców. Właśnie tam najszybciej odnajdywałem właściwe połączenie słów. – wyznał wyciszając ostatnie sylaby. Zatrzymał na niej swój wzrok, trzymał go naprawdę długo. Ośmielił się, aby musnąć chłodny, zaróżowiony policzek. Poczuł cudowną miękkość rozpływającą się pod opuszkami palców; jej piękno było zdumiewające. Odchrząknął, otworzył żółtawą stronicę, czytał wchodząc na wyżyny kurtuazji, przypominając sobie obcą wymowę, której nie używał przecież od dawno. Modulował tembr, podsycał atmosferę, próbował wyrecytować wersy nadając osobisty, wręcz intymny wydźwięk. Co chwilę unosił na nią przymrużone, zamglone powieki, patrząc czy na pewno słucha, patrzy w jego stronę z urzeczonym wyrazem. Zauważył cudowny rumieniec dodający słodkości tej pozaziemskiej istocie. Zaśmiał się w głos nie mogąc nadziwić się, iż nadal była tuż obok niego. To nie był sen. Śpiewająca dynia wtargnęła jak na zawołanie, zburzyła zaczarowaną aurę, wirując wokół ich głów. Uchylił się instynktownie: – Nie mam pojęcia, zaraz się nią zajmę najdroższa. – zapewnił. Sprawnym ruchem przyciągnął tańczącego potwora. Zdziwił się, gdy wydrążona zawartość przyniosła nowe, przepyszne smakołyki. Rozlał parujący trunek i wznosząc toast umoczył blade usta w gorzkawej i rozgrzewającej cieczy. Zaśmiał się swobodnie, nieco bardziej mrukliwie. Przy niej czuł beztroskę, pogodę ducha zapominając o krwawych skutkach szalejącej wojny.
– Chciałbym wiedzieć o tobie wszystko urocza Evandro. Chciałbym wiedzieć jak spędzasz wolny czas, co lubisz robić… Chciałbym móc ci go organizować, sprowadzać rzeczy, które będą mogły poruszyć twoje serce, a także duszę. – będąc o wiele bliżej, obejmując ją zgiętym ramieniem, na chwilę przyłożył dłoń do swojego rozkołatanego serca. – Chciałbym żebyś wiedziała, że... - zatrzymał. - Że zrobiłbym dla ciebie wszystko! – dodał jeszcze, przytulając ją jeszcze mocniej, jeszcze bliżej. Otulił ją grubą skórą, która zsunęła się z bioder oraz kolan. On sam poczuł delikatne mrowienie, adrenalinę wzburzającą rozpędzoną krew. Niemal czuł na sobie dziewczęcy zapach obezwładniający zmysły. Praktycznie dotykał czołem czubka jej głowy słuchając słów niknących w świście jesiennego powietrza. Odpływał, nachylał się coraz niżej, bliżej, aby wyszeptać uzupełniająco: – Tak dusza twoja przepalona pożarem nagłej namiętności… – ujął jej brodę, gładząc linię szczęki. Palce przesunęły się po kształcie ust, okrągliźnie policzka. Uśmiechnął się najszczerzej jak tylko mógł, oczy zaświeciły się rozmigotanym blaskiem. Oddychał niespokojnie, jakby robił to pierwszy raz, niczym przerażony nastolatek. Przyciągnął ją do siebie i wspomógł połączenie kuszących, gorących warg. Nie potrafił się od nich oderwać, dlatego pogłębiał ów magnetyzujące odczucie. Gdy odsunął się na moment, aby nabrać nowego powietrza, nie wypuszczał jej ze szczelnej klatki szerokich ramion. Bał się, że straci ją na zawsze: – Nie chcę żebyś odchodziła. Chcę mieć cię już do końca życia. – wyznał czule, po czym ponownie oddał się hipnotyzującemu uniesieniu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Chciałbym wiedzieć o tobie wszystko urocza Evandro. Chciałbym wiedzieć jak spędzasz wolny czas, co lubisz robić… Chciałbym móc ci go organizować, sprowadzać rzeczy, które będą mogły poruszyć twoje serce, a także duszę. – będąc o wiele bliżej, obejmując ją zgiętym ramieniem, na chwilę przyłożył dłoń do swojego rozkołatanego serca. – Chciałbym żebyś wiedziała, że... - zatrzymał. - Że zrobiłbym dla ciebie wszystko! – dodał jeszcze, przytulając ją jeszcze mocniej, jeszcze bliżej. Otulił ją grubą skórą, która zsunęła się z bioder oraz kolan. On sam poczuł delikatne mrowienie, adrenalinę wzburzającą rozpędzoną krew. Niemal czuł na sobie dziewczęcy zapach obezwładniający zmysły. Praktycznie dotykał czołem czubka jej głowy słuchając słów niknących w świście jesiennego powietrza. Odpływał, nachylał się coraz niżej, bliżej, aby wyszeptać uzupełniająco: – Tak dusza twoja przepalona pożarem nagłej namiętności… – ujął jej brodę, gładząc linię szczęki. Palce przesunęły się po kształcie ust, okrągliźnie policzka. Uśmiechnął się najszczerzej jak tylko mógł, oczy zaświeciły się rozmigotanym blaskiem. Oddychał niespokojnie, jakby robił to pierwszy raz, niczym przerażony nastolatek. Przyciągnął ją do siebie i wspomógł połączenie kuszących, gorących warg. Nie potrafił się od nich oderwać, dlatego pogłębiał ów magnetyzujące odczucie. Gdy odsunął się na moment, aby nabrać nowego powietrza, nie wypuszczał jej ze szczelnej klatki szerokich ramion. Bał się, że straci ją na zawsze: – Nie chcę żebyś odchodziła. Chcę mieć cię już do końca życia. – wyznał czule, po czym ponownie oddał się hipnotyzującemu uniesieniu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 15.07.21 17:22, w całości zmieniany 2 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Daleka była od ucieczki czy przestrachu, rozkoszując się ekscytującym mrowieniem, jakie przebiegło wzdłuż jej ciała, mając początek w krótkim ledwie muśnięciu warg na wierzchu chłodnej dłoni. Wstrzymała wręcz oddech, jakby w obawie przed powrotem do znanej sobie rzeczywistości. Siedząc w niezwykłych saniach, otulona miękkimi skórami, miała obok siebie tego, który stał się dlań całym światem i wielkim nieszczęściem byłoby, gdyby to wszystko okazało się wyłącznie snem. Pełna zachwytu i zaangażowania słuchała o pasji ukochanego, będąc gotową, by w tej jednej chwili nakazać woźnicy ruszyć do wyjątkowych miejsc, jakie mogliby odkrywać wspólnie.
- Niesamowite! - zachwyciła się wyznaniem. - Chciałabym kiedyś udać się w podróż, której jedynym celem byłoby poszukiwanie weny. Dla mnie największą inspiracją jest niezmiennie szeroko pojęte piękno. Jego zrozumienie pochodzące od intuicji, uczuć i wyczulonej wrażliwości, zamiast teorii i wyznaczonych sztywno nurtów. - Evandra miała zdecydowanie za mało okazji, by dać upust swym przemyśleniom bez obawy o ocenę szlacheckiej socjety, której przeświadczone o własnej nieomylności umysły zbyt ciasne były wobec ogromu możliwości. Powtarzane w ciemno regułki, zasłyszane frazy, wyczytane opinie uznawane za własne. Gdzie indziej artyści mieli szansę, by prawdziwie podzielić pięknem swych twórczych umysłów, jeśli nie w towarzystwie innych artystów? - Szczególnie bliska jest mi muzyka, jest obecna w moim życiu od najmłodszych lat. Uwielbiam możliwości dźwięków, dzięki którym można całym sobą oddać swoje emocje bez nadmiaru słów. Zwłaszcza wtedy, gdy uczucia te nie zostały jeszcze nazwane w ludzkim języku.
Nie śpiewała od miesięcy, w obliczu trudów codzienności nie było wszak okazji na radosne melodie, lecz dziś nadszedł kres smutku, wszelkie powody do niepokoju odeszły w niepamięć wraz z chwilą, w której ich spojrzenia złączyły się ze sobą. Z kobiecej piersi wydostał się śpiew, melodyjny, wprawiający w zachwyt głos niósł się wzdłuż przemierzanej przez nich saniami rzeki, wybijając się ponad migotliwe dzwoneczki. Parlez-moi d'amour, powtarzała słowa pieśni, czule otulając miłosnym rozedrganiem, odganiając wstyd, który jeszcze przed momentem trzymał ich oboje w uroczo niewinnej niepewności. Jego szeroki uśmiech napawał ją szczerą radością, motywując do dalszego odsłonięcia siebie, zwłaszcza gdy sam przyznał, że wiedzieć chciał o niej wszystko.
- Bądź więc mym jedynym, bo dziś już wiem, że bez ciebie w pobliżu świat straci wszystkie barwy. Świszcząca wśród koron drzew pusta melodia zamiast nieść ukojenie, napawać będzie smutkiem. Nie dopuść do tego, nigdy - poleciła nieco bardziej zdecydowanym tonem na szczere wyznanie i deklarację, pozwalając sobie na ufność względem jego niespokojnego oddechu. Cierpliwość nie była najsilniejszą cnotą Evandry, lecz świadomość posiadania dla siebie całej wieczności nie popychała jej gwałtownie, miast tego rozkoszowała się każdą przeciągniętą sekundą błogiej przyjemności. Rozchyliła lekko powieki i uniosła wzrok, w jej oczach tańczyły rozbawione iskry. Zbyt pewna była swych uczuć, by teraz od niego odchodzić, przecież mieli tak trwać już na zawsze.
- Wobec tego pamiętaj, by nie wypuszczać mnie ze swych objęć - odparła równie czułym szeptem, pozwalając by to kolejny z pocałunków dał świadectwo gorącemu uczuciu. Poddała się dotykowi, wtulając policzek w wodzącą po nim dłoń, zawierzając sile wiążącego ich przeznaczenia.
Tętent kopyt skrzydlatych koni wybijał jednostajny rytm, kołysząc ich do taktu, w którym zjednoczeni gnali przed siebie bez żadnego planu. Mimo pędu chłód nie był im straszny, wrąca w żyłach krew niosła z sobą dawno niespotykany żar, wzmagając tylko dokuczliwe pragnienie, jakiemu dziś wreszcie miało stać się zadość. Wznoszące się z wolna słońce zwiastowało im zgubę oraz kres pięknych pragnień, będąc przypomnieniem, że krótki sen, z którego żadne z nich nie chciało się wybudzić, dobiegał końca.
| zt x2
- Niesamowite! - zachwyciła się wyznaniem. - Chciałabym kiedyś udać się w podróż, której jedynym celem byłoby poszukiwanie weny. Dla mnie największą inspiracją jest niezmiennie szeroko pojęte piękno. Jego zrozumienie pochodzące od intuicji, uczuć i wyczulonej wrażliwości, zamiast teorii i wyznaczonych sztywno nurtów. - Evandra miała zdecydowanie za mało okazji, by dać upust swym przemyśleniom bez obawy o ocenę szlacheckiej socjety, której przeświadczone o własnej nieomylności umysły zbyt ciasne były wobec ogromu możliwości. Powtarzane w ciemno regułki, zasłyszane frazy, wyczytane opinie uznawane za własne. Gdzie indziej artyści mieli szansę, by prawdziwie podzielić pięknem swych twórczych umysłów, jeśli nie w towarzystwie innych artystów? - Szczególnie bliska jest mi muzyka, jest obecna w moim życiu od najmłodszych lat. Uwielbiam możliwości dźwięków, dzięki którym można całym sobą oddać swoje emocje bez nadmiaru słów. Zwłaszcza wtedy, gdy uczucia te nie zostały jeszcze nazwane w ludzkim języku.
Nie śpiewała od miesięcy, w obliczu trudów codzienności nie było wszak okazji na radosne melodie, lecz dziś nadszedł kres smutku, wszelkie powody do niepokoju odeszły w niepamięć wraz z chwilą, w której ich spojrzenia złączyły się ze sobą. Z kobiecej piersi wydostał się śpiew, melodyjny, wprawiający w zachwyt głos niósł się wzdłuż przemierzanej przez nich saniami rzeki, wybijając się ponad migotliwe dzwoneczki. Parlez-moi d'amour, powtarzała słowa pieśni, czule otulając miłosnym rozedrganiem, odganiając wstyd, który jeszcze przed momentem trzymał ich oboje w uroczo niewinnej niepewności. Jego szeroki uśmiech napawał ją szczerą radością, motywując do dalszego odsłonięcia siebie, zwłaszcza gdy sam przyznał, że wiedzieć chciał o niej wszystko.
- Bądź więc mym jedynym, bo dziś już wiem, że bez ciebie w pobliżu świat straci wszystkie barwy. Świszcząca wśród koron drzew pusta melodia zamiast nieść ukojenie, napawać będzie smutkiem. Nie dopuść do tego, nigdy - poleciła nieco bardziej zdecydowanym tonem na szczere wyznanie i deklarację, pozwalając sobie na ufność względem jego niespokojnego oddechu. Cierpliwość nie była najsilniejszą cnotą Evandry, lecz świadomość posiadania dla siebie całej wieczności nie popychała jej gwałtownie, miast tego rozkoszowała się każdą przeciągniętą sekundą błogiej przyjemności. Rozchyliła lekko powieki i uniosła wzrok, w jej oczach tańczyły rozbawione iskry. Zbyt pewna była swych uczuć, by teraz od niego odchodzić, przecież mieli tak trwać już na zawsze.
- Wobec tego pamiętaj, by nie wypuszczać mnie ze swych objęć - odparła równie czułym szeptem, pozwalając by to kolejny z pocałunków dał świadectwo gorącemu uczuciu. Poddała się dotykowi, wtulając policzek w wodzącą po nim dłoń, zawierzając sile wiążącego ich przeznaczenia.
Tętent kopyt skrzydlatych koni wybijał jednostajny rytm, kołysząc ich do taktu, w którym zjednoczeni gnali przed siebie bez żadnego planu. Mimo pędu chłód nie był im straszny, wrąca w żyłach krew niosła z sobą dawno niespotykany żar, wzmagając tylko dokuczliwe pragnienie, jakiemu dziś wreszcie miało stać się zadość. Wznoszące się z wolna słońce zwiastowało im zgubę oraz kres pięknych pragnień, będąc przypomnieniem, że krótki sen, z którego żadne z nich nie chciało się wybudzić, dobiegał końca.
| zt x2
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Chłód podczas podróży był doskwierający dla tych, którzy nie przygotowali się odpowiednio do podróży - klimat Skye był niezwykły, kiedy to wiosna witała już na głównym lądzie wysp brytyjskich, tak wyspa bardziej przypominała klimatem Norwegię - nieco cieplej, nieco mniej śniegu, chociaż schodząc z pokładu mogli wciąż dostrzec białe kopy czy zamarznięte kałuże po opadach.
Zimno uderzyło ich już na morzu, choć wcale nie chłód był doskwierający dla Oyvinda, a sama podróż. Nie cierpiał na samą chorobę lokomocyjną - choć z pewnością był szczurem lądowym, nie podzielającym miłości do podobnych podróży. Uwielbiał miejsca, w których znajdywał się już po samym rejsie - ale rejsem samym w sobie nigdy się nie cieszył. Nie mógł skupić się na czytaniu, a rozmowa prędzej czy później stawała się drażliwa, szczególnie gdy skrzek ptactwa morskiego czy też sam szum morza zagłuszał własne myśli.
Przesunął wzrokiem, dość niezadowolonym na widok owiec. Miał wyłącznie nadzieję, że nie spotkają większej ilości bezpańskich zwierząt w tych rejonach.
Ciemny i gruby płaszcz stanowił doskonałą warstwę izolacyjną przed chłodem i deszczem, który zaspali. Było mgliście i chłodno, w każdej chwili mogło się rozpadać, choć wcale nie były to wielkie ulewy.
Wyciągnął z torby jeden z notesów, który ze sobą zabrał w raz z dwoma książkami, które uznał za niezbędne przy dzisiejszej wyprawie. Ród zamieszkujący Dunvegan Castle miał skandynawskie korzenie - spodziewał się niczego innego niż napotkania run i języka innego od szkockiego czy angielskiego, ale z racji na oddalenie czasów, również przewidywał, że odczytanie potencjalnych zapisków mogło stanowić nie lada gratkę - w końcu norweski dzisiaj wyglądał zupełnie inaczej niż sto, trzysta czy osiemset lat temu. Z czasem język powoli odchodził od użytku run przy zapisie myśli, a dzisiaj te już zupełnie zdawały się być zapominanie przez prosty lud.
A jednak Skye zdawało się być fascynującym miejscem, w którym wiele nazw, w przeciwieństwie do innych wybrzeży i wysp brytyjskich, w pełni zostało podbite przez Norwegów. Dostrzegał nazwy spisane w swoim notatniku, które mieli odwiedzić - i doskonale rozpoznawał ich pochodzenie. Nawet szkocki ród, którego zamek mieli odwiedzić, okazywał się posiadać korzenie skandynawskie.
- Niezwykły widok - przyznał na głos, rozglądając się po miejscu. Zza mgły dostrzegali zarys surowego zamku otoczonego zielenią lasów. Przesunął wzrok na towarzyszącego mu lorda, który zdawał się czerpać znacznie większą przyjemność z samej podróży na statku. Odchrząknął cicho. - Podejrzewam, że ród MacLeod rzeczywiście mógł ukryć flagę gdzieś poza obszarem samego zamku, jednak równie prawdopodobnym jest że wskazówki dotyczące jej ukrycia zostały zakodowane na podstawie run, lub staro nordyckiego już w samej posiadłości. MacLeod posiada zaskakujące korzenie z rodów norweskich, łupiących i przejmujących wyspę w dziesiątym wieku. Lordzie Traversie, chce lord skupić się na obszarze samego zamku czy ogrodów? Podejrzewam, że w ogrodach możemy spotkać kamienie upamiętniające i nagrobne, choć nie jest to wcale regułą ze względu na wiek, w którym Norwescy panowie przybyli na miejsce... Same zapiski, które udało mi się odnaleźć na temat flagi są dość niejasne, i nie do końca wyjaśniają same zaginięcie flagi. Mogła zostać już skradziona, choć mam nadzieję, że jeśli coś podobnego miało miejsce, na zamku znajdzie się kronika przybliżająca tę historię - kontynuował, chociaż obserwował towarzyszącego mu marynarza, czy aby jego słowa i objaśnienia zbyt mocno go nie nużą, woląc być zawsze przezornym w kontaktach z wysoko urodzonymi. Nie było jego celem nadepnięcie na niewłaściwy odcisk i sprawianie sobie wrogów - ci byli zbędnym utrudnieniem w dążeniu do własnego komfortu życia. Wolał być przydatny i oddany, co wiązało się z wieloma zaszczytami i przywilejami. Nie brać zbyt wielkiego odpowiedzialności, ale dzielić się wiedzą i umiejętnościami, tak jak jego przodkowie robili to jeszcze za czasów zamieszkiwania norweskich wyżyn. Dzisiaj jednak wiedział, że warto było dobierać swoich sojuszników ostrożniej - historia przybycia do Anglii była wyryta w jego pamięci jeszcze za życia dziadka, który dbał o przekazywania fundamentalnej wiedzy swoim wnukom. Powinni się uczyć z kiedyś popełnionych błędów - powinni dążyć do tego, aby historia nie zatoczyła koła.
Odłożył swój zapisany notatkami dziennik do torby, tuż przy książce zapisanej znaczeniami run, ale i drugiej przybliżającej niektóre legendy szkockie, szczególnie wywodzących się z wyżyn, których sam nie był znawcą. W dzienniku za to posiadał wiele własnych notatek odnośnie run i zapisów staro nordyckich, które miały mu pomóc przy samym tłumaczeniu.
W kierunku zamku ruszył jednak dopiero za lordem Traversem, pozwalając by to on nadawał rytmu ich wyprawy. W końcu miał być wsparciem, szczególnie tym specjalistycznym w kwestii tłumaczeń i znajomości kraju, z którego pochodził - a który wyraźnie miał do czynienia więcej ze szkocką wyspą niż mogłoby się zdawać.
I den skal Fienderne falde
Dalens sønner i skjiul ei krøb
Oyvind Borgin
Zawód : Pracownik Borgin and Burkes, specjalista od run nordyckich
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Hide away the proof that I had loved you
Never see the truth, that final breakthrough
Never see the truth, that final breakthrough
OPCM : 7
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 9 +2
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Most w Sligachan, wyspa Skye
Szybka odpowiedź