Kasyno Crockfords
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kasyno Crockfords
Najstarsze kasyno Anglii działa prężnie od przeszło trzystu lat; obsługa baczy, by do środka nie wyszły osobistości niepożądane, nieodpowiednio ubrane, nieobyte, czy mniej majętne. Zbiera się w nim śmietanka towarzyska Londynu. Wystrój wnętrza ukierunkowany jest na zamożnych gości; elegancki, drogi, ociekający luksusem.
Niegdyś przyjmowano tu wszystkich, również mugoli – teraz jednak wszystkie sale są przeznaczone tylko i wyłącznie dla czarodziejów. Zaklęcia ochronne, które wcześniej maskowały niektóre pomieszczenia przed wzrokiem niemagicznych, zostały zdjęte. Kasyno nie cieszy się jednak taką popularnością jak przed wojną, niewielu może pozwolić sobie na przywilej trwonienia pieniędzy na hazard.
Goblińscy krupierzy bacznie przyglądają się gościom i uważnie patrzą im na ręce podczas gier, kelnerzy roznoszą drinki, zręcznie lawirując pomiędzy stolikami. W Crockfords można zagrać w karty, kości, czy czarodziejską ruletkę. W powietrzu unosi się gęsty, drażniący zapach nikotyny, a przy ścianach czujne oko dostrzeże kilku milczących czarodziejów, zapewne pełniących funkcje dyskretnych ochroniarzy tego miejsca.
Niegdyś przyjmowano tu wszystkich, również mugoli – teraz jednak wszystkie sale są przeznaczone tylko i wyłącznie dla czarodziejów. Zaklęcia ochronne, które wcześniej maskowały niektóre pomieszczenia przed wzrokiem niemagicznych, zostały zdjęte. Kasyno nie cieszy się jednak taką popularnością jak przed wojną, niewielu może pozwolić sobie na przywilej trwonienia pieniędzy na hazard.
Goblińscy krupierzy bacznie przyglądają się gościom i uważnie patrzą im na ręce podczas gier, kelnerzy roznoszą drinki, zręcznie lawirując pomiędzy stolikami. W Crockfords można zagrać w karty, kości, czy czarodziejską ruletkę. W powietrzu unosi się gęsty, drażniący zapach nikotyny, a przy ścianach czujne oko dostrzeże kilku milczących czarodziejów, zapewne pełniących funkcje dyskretnych ochroniarzy tego miejsca.
Możliwość gry w czarodziejskie oczko
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:31, w całości zmieniany 5 razy
31.12.1955r.
Kasyno zostało wynajęte na sylwestrowy wieczór, więc nikt niepowołany zarówno z części mugolskiej, jak i magicznej nie miał prawa zakłócić emocjonujących rozgrywek, które wkrótce odbędą się przy asyście goblińskiego krupiera. Po okazaniu zaproszenia, jeden z pracowników o dość pochmurnej minie wprowadzał gości do przestronnej sali. Tuż przy ścianach znajdowały się niewielkie stoliki otoczone skórzanymi sofami gotowymi utrzymać niejednego delikwenta upojonego mocnym alkoholem. Kelnerzy w eleganckich strojach w kolorze charakterystycznym dla kasyna czekali w gotowości na skinienie pierwszych gości. Póki co serwowali słabsze drinki, lecz znajdujące się za barem butelki Ognistej Whisky i Toujours Pur tego wieczoru na pewno nie będą służyć za element dekoracyjny.
By wejść na event, wymagane jest imienne zaproszenie od Adelaide Nott.
Na zgromadzenie się i swobodne rozmowy macie czas do 27.06.
Zmiany. Lubiłem zmiany, bo stagnacja nie była w mojej naturze. Niestety miałem wrażenie, że tych w ostatnim czasie było zbyt wiele. Ledwo za nimi nadążałem. Największą zmianą była świadomość, że nie jestem już kawalerem mogącym robić co mi się podoba. Nie byłem już odpowiedzialny tylko za siebie, ale niejako zakładałem nową rodzinę. Ta wiedza była trochę przytłaczająca, ale starałem się trzymać fason i przyzwyczaić się do zaistniałej sytuacji. Wszystko po to, żeby móc w Nowy Rok wkroczyć bez obaw i wątpliwości. Imienne zaproszenie od lady Nott było zaszczytem, ale tak jeżeli miałbym komuś szczerze powiedzieć co o tym myślę, to… nie chciałem przychodzić na Sabat. Nie dlatego, że nie lubiłem przyjęć, wręcz przeciwnie. Wiedziałem po prostu, że to nie będzie byle impreza. Mieli się zebrać wszyscy przedstawiciele szlachetnego pochodzenia, nie wypadało przyjść w byle czym z wyglądem, jakbym dopiero wstał z łóżka. Matka by mi zresztą tego nie podarowała; rozumiała nasz pociąg do niekoniecznie grzecznych zabaw, ale czasem wymagała od nas powagi, obycia. Jak sama twierdziła, w połowie jesteśmy Lestrange i miło by jej było gdybyśmy niekiedy o tym pamiętali. Z powodu jej wciąż kiepskiego stanu zdrowia postanowiłem spełnić jej prośbę. Westchnąłem cicho, a następnie teleportowałem się do rodzinnego domu tylko po to, by móc mnie godnie przygotować do zbliżającego się wieczoru. Obowiązkowe ułożenie fryzury, a potem odpowiedni dobór garderoby: czysta, idealnie wyprasowana szata odświętna w granatowych barwach, rodowe przypinki i nienagannie wypastowane buty. Czułem się jakbym pierwszy raz szedł do Hogwartu, kiedy to zresztą matka prawie zalewała się łzami z tęsknoty za kolejnym swoim dzieckiem. Scena ta powtarzała się w przypadku starszego brata, mojego, młodszego brata i dwóch sióstr, jak gdyby którekolwiek z nas miało stwierdzić, że matka nas nie kocha skoro nie płacze za nami w dniu wyjazdu jak to płakało w przypadku najstarszego z rodzeństwa. Nie pozostało mi nic innego jak po prostu zaakceptować jej drobne dziwactwa i nadopiekuńczość, którą nas obdarzała. Szczególnie, że miałem ogromne wyrzuty sumienia z powodu jej choroby. Miałem przeczucie, że mocno się do niej przyczyniłem, co powodowało zaspokajanie jej niewygodnych zachcianek. Skoro czuła się w obowiązku czuwania nad moim wyglądem w, jeszcze 1955 roku, to niech tak będzie. Poddałem się tym zabiegom tylko po to, by pożegnać się z rodzicami, złożyć im noworoczne życzenia i wrócić do własnego domu. Skąd tym razem już z żoną udaliśmy się na Sabat.
Z powodu dwóch różnych miejsc, w których miało się odbyć przyjęcie, musiałem pożegnać się także z Lyrą i poszedłem do kasyna. Oddałem swoje zaproszenie, a także okrycie wierzchnie i wszedłem do środka. Samo miejsce wywołało we mnie pozytywne odczucia, ale to niewiele zmieniło. Wciąż czułem się jak pies na smyczy, który co jakiś czas próbował zedrzeć z siebie obrożę. Objawiało się to nerwowym poprawianiem rękawów szaty i próbami poluzowania kołnierza. Wreszcie zdecydowałem się zasiąść na jednym z wolnych miejsc pozwalając przynieść sobie drinka. Z wolna popijałem alkohol obserwując wnętrze sali i próbując nie czuć się tak mocno niezręcznie.
Z powodu dwóch różnych miejsc, w których miało się odbyć przyjęcie, musiałem pożegnać się także z Lyrą i poszedłem do kasyna. Oddałem swoje zaproszenie, a także okrycie wierzchnie i wszedłem do środka. Samo miejsce wywołało we mnie pozytywne odczucia, ale to niewiele zmieniło. Wciąż czułem się jak pies na smyczy, który co jakiś czas próbował zedrzeć z siebie obrożę. Objawiało się to nerwowym poprawianiem rękawów szaty i próbami poluzowania kołnierza. Wreszcie zdecydowałem się zasiąść na jednym z wolnych miejsc pozwalając przynieść sobie drinka. Z wolna popijałem alkohol obserwując wnętrze sali i próbując nie czuć się tak mocno niezręcznie.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rozgoryczenie.
Nie wiedział, co czuł. Czy to rozgoryczenie? Złość? Niedowierzanie?
Był przytłoczony? Wściekły?
Wiadomość o śmierci Eilis dotarła do niego późnym wieczorem. List odczytał pobieżnie. Prędko schował go do szuflady nie wgłębiając się w treść – zrozumiał przekaz, nie potrzebował niczego więcej. Słów pocieszenia, zbędnych papierowych formułek, które, jak ten pergamin, mógł porwać i cisnąć w ogień. Pamiętał, że siedział przy biurku, w tle rozbrzmiewał dźwięk pianina, a on wstrzymywał oddech – nieświadomie – do momentu, zanim nie zaczął się dusić, a świat powoli nie zaczynał się zapadać, ciemnieć w... rozpaczy?
Zbyt wiele śmierci, zbyt wiele strat, aby na podobne listy reagował dziecięcym zdziwieniem i kręceniem głową – tak nie było, to się nie stało, to na pewno się nie stało.
Gówno prawda.
Na sabacie pojawił się niechętnie, choć słowo niechętnie nie oddaje jego obrzydzenia do ludzi, które ogarniało go na sam widok znienawidzonych arystokratycznych twarzy napuszonych bogaczy, którzy z samego wejścia przepychali się radośnie, donośnie prawiąc swoje racje. Odszedł od Morpheusa i Cygnusa, z którymi się tutaj pojawił i lekko kuśtykając, z pomocą wystruganej specjalnie dla niego laski, podszedł do krzesła spoczywając tuż naprzeciw osoby, której tak namiętnie wyszukiwał. Jego spojrzenie: uważne, przesycone lodowym błękitem, lustrowało uważnie sylwetkę Avery'ego siedzącego już przy stole.
Szczere kondolencje, Avery.
Nie powiedział jednak nic, milczał zawzięcie, choć wewnątrz krzyczał, widział jak dłońmi, które odmawiały mu posłuszeństwa, chwyta za tę marną kępkę włosów i uderza jego twarzą o stół, dopóki nie dokona krwawej miazgi. Jak wyrywa mu język, żeby udusił się własną krwią, jak wydłubuje mu oczy – czuł jak jego palce zatapiają się w miękkiej tkance. Widział krew rozpływającą się szkarłatem po zdobionym, zakrytym blacie. I od ukojenia dzieliła go szerokość stołu, jakim ich oddzielono. Słusznie.
Nie wiedział, czy spotkawszy go, oparłby się pokusie, by nie udusić go krawatem. Ostatecznie. Zadośćuczynić za wyrządzone krzywdy. Złośliwie rzekłby, że zatrzymać fałszywy gen, który wkradł się do arystokratycznego światka, a Julienne jest idealnym ku temu przykładem.
Lecz dziewczę było jedynie odzwierciedleniem zepsutej duszy Samaela. Niczemu winne dziecko swojego ojca, który zapłaci za wszystko.
Nie wiedział, co czuł. Czy to rozgoryczenie? Złość? Niedowierzanie?
Był przytłoczony? Wściekły?
Wiadomość o śmierci Eilis dotarła do niego późnym wieczorem. List odczytał pobieżnie. Prędko schował go do szuflady nie wgłębiając się w treść – zrozumiał przekaz, nie potrzebował niczego więcej. Słów pocieszenia, zbędnych papierowych formułek, które, jak ten pergamin, mógł porwać i cisnąć w ogień. Pamiętał, że siedział przy biurku, w tle rozbrzmiewał dźwięk pianina, a on wstrzymywał oddech – nieświadomie – do momentu, zanim nie zaczął się dusić, a świat powoli nie zaczynał się zapadać, ciemnieć w... rozpaczy?
Zbyt wiele śmierci, zbyt wiele strat, aby na podobne listy reagował dziecięcym zdziwieniem i kręceniem głową – tak nie było, to się nie stało, to na pewno się nie stało.
Gówno prawda.
Na sabacie pojawił się niechętnie, choć słowo niechętnie nie oddaje jego obrzydzenia do ludzi, które ogarniało go na sam widok znienawidzonych arystokratycznych twarzy napuszonych bogaczy, którzy z samego wejścia przepychali się radośnie, donośnie prawiąc swoje racje. Odszedł od Morpheusa i Cygnusa, z którymi się tutaj pojawił i lekko kuśtykając, z pomocą wystruganej specjalnie dla niego laski, podszedł do krzesła spoczywając tuż naprzeciw osoby, której tak namiętnie wyszukiwał. Jego spojrzenie: uważne, przesycone lodowym błękitem, lustrowało uważnie sylwetkę Avery'ego siedzącego już przy stole.
Szczere kondolencje, Avery.
Nie powiedział jednak nic, milczał zawzięcie, choć wewnątrz krzyczał, widział jak dłońmi, które odmawiały mu posłuszeństwa, chwyta za tę marną kępkę włosów i uderza jego twarzą o stół, dopóki nie dokona krwawej miazgi. Jak wyrywa mu język, żeby udusił się własną krwią, jak wydłubuje mu oczy – czuł jak jego palce zatapiają się w miękkiej tkance. Widział krew rozpływającą się szkarłatem po zdobionym, zakrytym blacie. I od ukojenia dzieliła go szerokość stołu, jakim ich oddzielono. Słusznie.
Nie wiedział, czy spotkawszy go, oparłby się pokusie, by nie udusić go krawatem. Ostatecznie. Zadośćuczynić za wyrządzone krzywdy. Złośliwie rzekłby, że zatrzymać fałszywy gen, który wkradł się do arystokratycznego światka, a Julienne jest idealnym ku temu przykładem.
Lecz dziewczę było jedynie odzwierciedleniem zepsutej duszy Samaela. Niczemu winne dziecko swojego ojca, który zapłaci za wszystko.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dzień Sabatu organizowanego przez ciotkę Adelaide pełnił szczególne miejsce w jego kalendarzu. Ba, przygotowywał się doń od kilku dni, chcąc godnie zaprezentować własny ród. Dokładnie tak jak przystało na organizatorów wszystkich atrakcji, nawet jeśli rzeczywistość rozmijała się z prawdą. Nie wszyscy musieli być tego świadomi. Nakarmienie ich ułudą stanowiło niezbędny element dzisiejszego przedstawienia, choć co poniektórzy mogli się zorientować. Niestety to maleńkie kłamstwo nie zmieniało stosunku względem Nottów ani o jotę, wszak byli do tego przyzwyczajeni. A przynajmniej ci, którzy wiedli z nimi przyjazne stosunki.
Wracając jednak samego wydarzenia, Cassius nie wyglądał na zaskoczonego, kiedy przyszło mu wejść do kasyna. Wprawdzie nie bywał tu zbyt często, ale zapewnienie lordom tego rodzaju rozrywki było w stylu ciotki. Z pewnością oczekiwała jakiegoś małego skandalu, a przed wyjściem sam przysiągł sobie, iż będzie się trzymać od nich z daleka. Nie chciał plątać się w dziwne umizgi, ale też nie zamierzał ignorować jawnej bezczelności w jego kierunku. Nie wiedział do końca, kto znalazł się na liście zaproszonych gości, choć rozmach z jakim zostało wszystko przygotowane, sugerował obecność całej arystokracji.
Znalazłszy się w kasynie, pozwolił obsłudze zaopiekować się jego dobytkiem, a nawet wcisnąć w dłoń kieliszek mocnego alkoholu. Cóż, ciotka najwyraźniej poinformowała świat, czym lubił raczyć się jeden z jej bratanków. Oczywiście nie powinna głośno mówić o takich sprawach, jednak liczył na odpowiednią dozę dyskrecji z jej strony. Mijając kolejne stoliki, znalazł jeden w nieco odleglejszej części od centrum zainteresowania i spoczął tam, mogąc obserwować wszystkich zebranych mężczyzn. W pewien sposób dał tym samym znać, iż nie oczekiwał towarzystwa innych, lecz doceniłby miłą konwersację z jednym z lordów. Ilość zaserwowanego alkoholu w tym wypadku nie grałaby żadnej roli. Równie dobrze mogli spić się do nieprzytomności (co dla Cassiusa takie łatwe nie było). A teraz niech ktoś obyty na salonach raczy dotrzymać mi kroku.
Wracając jednak samego wydarzenia, Cassius nie wyglądał na zaskoczonego, kiedy przyszło mu wejść do kasyna. Wprawdzie nie bywał tu zbyt często, ale zapewnienie lordom tego rodzaju rozrywki było w stylu ciotki. Z pewnością oczekiwała jakiegoś małego skandalu, a przed wyjściem sam przysiągł sobie, iż będzie się trzymać od nich z daleka. Nie chciał plątać się w dziwne umizgi, ale też nie zamierzał ignorować jawnej bezczelności w jego kierunku. Nie wiedział do końca, kto znalazł się na liście zaproszonych gości, choć rozmach z jakim zostało wszystko przygotowane, sugerował obecność całej arystokracji.
Znalazłszy się w kasynie, pozwolił obsłudze zaopiekować się jego dobytkiem, a nawet wcisnąć w dłoń kieliszek mocnego alkoholu. Cóż, ciotka najwyraźniej poinformowała świat, czym lubił raczyć się jeden z jej bratanków. Oczywiście nie powinna głośno mówić o takich sprawach, jednak liczył na odpowiednią dozę dyskrecji z jej strony. Mijając kolejne stoliki, znalazł jeden w nieco odleglejszej części od centrum zainteresowania i spoczął tam, mogąc obserwować wszystkich zebranych mężczyzn. W pewien sposób dał tym samym znać, iż nie oczekiwał towarzystwa innych, lecz doceniłby miłą konwersację z jednym z lordów. Ilość zaserwowanego alkoholu w tym wypadku nie grałaby żadnej roli. Równie dobrze mogli spić się do nieprzytomności (co dla Cassiusa takie łatwe nie było). A teraz niech ktoś obyty na salonach raczy dotrzymać mi kroku.
We're not cynics, we just don't believe a word you say
We're not critics, we just hate it all anyway
We're not critics, we just hate it all anyway
Cassius P. Nott
Zawód : Urzędnik Ministerstwa Magii
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am the tall dark stranger
those warnings prepared you for
those warnings prepared you for
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Już z chwilą otrzymania zaproszenia od lady Nott doskonale wiedziałem, jak będzie wyglądał kolejny Sabat. Chodziłem na nie od kilkunastu lat i choć wspomnienia powoli zanikały a z każdym kolejnym rokiem pojawiały się kolejne, to niektóre rzeczy w ogóle się nie zmieniały. Były grupy i grupki które bawiły się razem i były osoby stojące pod ścianą albo zbyt nieśmiałe żeby zagadać albo bojące się odrzucenia. I miały racje, bo kto chciałby rozmawiać na przykład z Weasley'ami, skoro nie zmuszała ich do tego etykieta? Ja również starałem się unikać podczas sabatu towarzystwa osób z tych rodów, których nie darzyłem szacunkiem. Trzymanie się z daleka od Crouchów czy Rosierów było jednym z wymogów mojej dobrej zabawy ale póki co nie widziałem żadnego w zasięgu wzroku.
Odprowadziłem już lady Rosalie pod samą rezydencję Nottów upewniając się, że dotarła tam cała i zdrowa i dopiero wtedy udałem się do kasyna. Ciekawiło mnie co też za atrakcje szykują się tym razem że postanowiono nas rozdzielić ale nie podejrzewałem organizatorów o taką głupotę, aby to rozdzielenie trwało całą noc. W końcu Sabat był okazją do zawierania nowych narzeczeństw i ogłaszania kolejnych szczęśliwych albo przymuszonych związków. Moje zaproszenie i wierzchnie okrycie powędrowało w dłonie obsługi, wcisnięto mi kieliszek z alkoholem który od razu odstawiłem na bok bo na alkohol przyjdzie jeszcze czas i rozejrzałem się po sali.
Nie była jeszcze pełna i panowała bardziej cicha niż głośna atmosfera, ale wiedziałem że nie potrwa to długo, bo spóźnianie się nie było w dobrym guście. Rzucałem spojrzenia to w jedną to w drugą stronę szukając miejsca, które mógłbym zająć i wyszukując osoby które znałem aż w końcu uznałem, że skoro może lepiej będzie po prostu poczekać aż przyjdzie więcej osób. Poszedłem z tego powodu do jednego z wolnych stolików, kiwając po drodze lordowi Nottowi, z którego kuzynem pracowałem w szpitalu. Zasiadłem wygodnie i spojrzałem w stronę drzwi, spodziewając się rychło kolejnych gości.
Odprowadziłem już lady Rosalie pod samą rezydencję Nottów upewniając się, że dotarła tam cała i zdrowa i dopiero wtedy udałem się do kasyna. Ciekawiło mnie co też za atrakcje szykują się tym razem że postanowiono nas rozdzielić ale nie podejrzewałem organizatorów o taką głupotę, aby to rozdzielenie trwało całą noc. W końcu Sabat był okazją do zawierania nowych narzeczeństw i ogłaszania kolejnych szczęśliwych albo przymuszonych związków. Moje zaproszenie i wierzchnie okrycie powędrowało w dłonie obsługi, wcisnięto mi kieliszek z alkoholem który od razu odstawiłem na bok bo na alkohol przyjdzie jeszcze czas i rozejrzałem się po sali.
Nie była jeszcze pełna i panowała bardziej cicha niż głośna atmosfera, ale wiedziałem że nie potrwa to długo, bo spóźnianie się nie było w dobrym guście. Rzucałem spojrzenia to w jedną to w drugą stronę szukając miejsca, które mógłbym zająć i wyszukując osoby które znałem aż w końcu uznałem, że skoro może lepiej będzie po prostu poczekać aż przyjdzie więcej osób. Poszedłem z tego powodu do jednego z wolnych stolików, kiwając po drodze lordowi Nottowi, z którego kuzynem pracowałem w szpitalu. Zasiadłem wygodnie i spojrzałem w stronę drzwi, spodziewając się rychło kolejnych gości.
Gość
Gość
At first I was afraid
I was petrified
Kept thinking I could never live
Without you by my side
But then I spent so many nights
Thinking how you did me wrong
And I grew strong
And I learned how to get along
And so you're back
From outer space
I just walked in to find you here
With that sad look upon your face
I should have changed that stupid lock
I should have made you leave your key
If I had known for just one second
You'd be back to bother me
Wejść?
A może nie wejść? Bo po co przychodzić, skoro lady Nott wyraźnie podkreśliła, że nie chce mnie widzieć tutaj?
Rudzielec wahał się nawet w Dolinie Godryka, gdzie napotkał po drodze Flo, kochaną duszyczkę, która lodami osładza jego brudny codzienny żywot. Pogadali, porzucali się śnieżkami, a gdy nadszedł czas, pożegnał się z dziewczyną osuszając swój nowy płaszcz, który został kupiony specjalnie na sabat, aby pokazać lady Nott, że może pisać co chce, ale on wie jak się zachować. Może i czytał wcześniej te wszystkie reguły, zasady, nakazy i zakazy, lecz i tak potem rzucił książkę w płomienia. Z resztą wtedy i tak nie mógł skupić się nad tym, bo był myślami wtedy przy Eilis. Drobnej alchemiczce, która robiła fantastyczne babeczki.
Jednak przychodząc po swoją narzeczoną - Marcelyn, musiał na chwilę pozbyć się żałobnych myśli, gdyż wkroczyły inne, wręcz wojownicze. Pokaże tej całej Nottównie, kto tu jest wychowany. Przetrwam ten bój. Albo wrócę do Doliny i tam będę się lepiej bawić od robienia z siebie bankruta starego i nowego roku.
Bo czy wchodząc do kasyna, wcześniej oddając zarówno swój płaszcz, jak i zaproszenie lokajowi, nie był jedynym rudzielcem wśród śmietanki towarzyskiej? Barry wątpił, by Garrett zechciałby tu się zjawić, szczególnie, ze ma najlepszą wymówkę. Już wchodząc tutaj rudzielec miał odruch wymiotny, jak tutaj śmierdzi arystokracją. Spostrzegł parę osób - dobra, arystokratów, którym kulturalnie przytaknął głową. Jak on źle się czuł w ubiorze eleganckim, niż jego całe życie. Jakiś frak, który nadzwyczajnie dobrze leżał, nadzwyczajnie był czysty i pachnący. Gdyby nie to, że dostał od rodziny Marcelyn strój godny sabatu, to by mógł pomyśleć, że ukradł będąc pod wpływem narkotyków. Nie zdziwi się, jak inni będą drwili z jego nadzwyczajnego ubioru, z którego miał ochotę jak najszybciej się wydostać. Muszka pod szyją była niewygodna, a nie mógł jej zbyt mocno poluzować. Rudzielec szedł tak, jak chciał, zerkając i dziwiąc się w duchu, co on tu na złamanego knuta robi. Chciał podejść do baru, by napić się czegoś mocniejszego, gdy spostrzegł męża jego siostry. Czyli Lyra też się zjawiła, ale ona pewnie będzie inaczej traktowana. Nie jako Weasley, choć niektórzy może będą przypominać jej o rodzinie, ale przynajmniej ma lepsze życie. Zaraz rudzielec przybrał na twarzy uśmiech maskując całą nerwowość w sobie i zanim ruszył do swojego szwagra [jak to brzmi], zamówił sobie drinka przy barze. Chwilę później z drinkiem w dłoni mijając parę osób, do których albo przywitał się krótko z tytułowaniem, albo przytaknął głową jako ostateczne przywitanie, by nie dostać opieprzu za brak przywitania.
- Samotny żeglarz nie wróży niczego dobrego.- rzucił zaczepnie będąc już przy Glaucusie, do którego uśmiechnął się, a nawet podał wolną dłoń na przywitanie. Po wszystkich frazach przywitań, zajął swe miejsce naprzeciw szwagra.
- Wybacz, że tak szybko uciekłem ze ślubu, lecz musiałem wrócić do sprawy. Rozumiesz. Mam nadzieję, że wszystko u Was w najlepszym porządku.- jak Barry nienawidził tytułować. Tu po prostu stwierdził, ze wygodniej jest mówić bez tych wszelkich ceregieli, skoro są rodziną. Miał tylko nadzieję, ze Glaucus nie uniesie się dumą, jak Notty.
Niech już ten sabat zaraz się skończy.
I was petrified
Kept thinking I could never live
Without you by my side
But then I spent so many nights
Thinking how you did me wrong
And I grew strong
And I learned how to get along
And so you're back
From outer space
I just walked in to find you here
With that sad look upon your face
I should have changed that stupid lock
I should have made you leave your key
If I had known for just one second
You'd be back to bother me
Wejść?
A może nie wejść? Bo po co przychodzić, skoro lady Nott wyraźnie podkreśliła, że nie chce mnie widzieć tutaj?
Rudzielec wahał się nawet w Dolinie Godryka, gdzie napotkał po drodze Flo, kochaną duszyczkę, która lodami osładza jego brudny codzienny żywot. Pogadali, porzucali się śnieżkami, a gdy nadszedł czas, pożegnał się z dziewczyną osuszając swój nowy płaszcz, który został kupiony specjalnie na sabat, aby pokazać lady Nott, że może pisać co chce, ale on wie jak się zachować. Może i czytał wcześniej te wszystkie reguły, zasady, nakazy i zakazy, lecz i tak potem rzucił książkę w płomienia. Z resztą wtedy i tak nie mógł skupić się nad tym, bo był myślami wtedy przy Eilis. Drobnej alchemiczce, która robiła fantastyczne babeczki.
Jednak przychodząc po swoją narzeczoną - Marcelyn, musiał na chwilę pozbyć się żałobnych myśli, gdyż wkroczyły inne, wręcz wojownicze. Pokaże tej całej Nottównie, kto tu jest wychowany. Przetrwam ten bój. Albo wrócę do Doliny i tam będę się lepiej bawić od robienia z siebie bankruta starego i nowego roku.
Bo czy wchodząc do kasyna, wcześniej oddając zarówno swój płaszcz, jak i zaproszenie lokajowi, nie był jedynym rudzielcem wśród śmietanki towarzyskiej? Barry wątpił, by Garrett zechciałby tu się zjawić, szczególnie, ze ma najlepszą wymówkę. Już wchodząc tutaj rudzielec miał odruch wymiotny, jak tutaj śmierdzi arystokracją. Spostrzegł parę osób - dobra, arystokratów, którym kulturalnie przytaknął głową. Jak on źle się czuł w ubiorze eleganckim, niż jego całe życie. Jakiś frak, który nadzwyczajnie dobrze leżał, nadzwyczajnie był czysty i pachnący. Gdyby nie to, że dostał od rodziny Marcelyn strój godny sabatu, to by mógł pomyśleć, że ukradł będąc pod wpływem narkotyków. Nie zdziwi się, jak inni będą drwili z jego nadzwyczajnego ubioru, z którego miał ochotę jak najszybciej się wydostać. Muszka pod szyją była niewygodna, a nie mógł jej zbyt mocno poluzować. Rudzielec szedł tak, jak chciał, zerkając i dziwiąc się w duchu, co on tu na złamanego knuta robi. Chciał podejść do baru, by napić się czegoś mocniejszego, gdy spostrzegł męża jego siostry. Czyli Lyra też się zjawiła, ale ona pewnie będzie inaczej traktowana. Nie jako Weasley, choć niektórzy może będą przypominać jej o rodzinie, ale przynajmniej ma lepsze życie. Zaraz rudzielec przybrał na twarzy uśmiech maskując całą nerwowość w sobie i zanim ruszył do swojego szwagra [jak to brzmi], zamówił sobie drinka przy barze. Chwilę później z drinkiem w dłoni mijając parę osób, do których albo przywitał się krótko z tytułowaniem, albo przytaknął głową jako ostateczne przywitanie, by nie dostać opieprzu za brak przywitania.
- Samotny żeglarz nie wróży niczego dobrego.- rzucił zaczepnie będąc już przy Glaucusie, do którego uśmiechnął się, a nawet podał wolną dłoń na przywitanie. Po wszystkich frazach przywitań, zajął swe miejsce naprzeciw szwagra.
- Wybacz, że tak szybko uciekłem ze ślubu, lecz musiałem wrócić do sprawy. Rozumiesz. Mam nadzieję, że wszystko u Was w najlepszym porządku.- jak Barry nienawidził tytułować. Tu po prostu stwierdził, ze wygodniej jest mówić bez tych wszelkich ceregieli, skoro są rodziną. Miał tylko nadzieję, ze Glaucus nie uniesie się dumą, jak Notty.
Niech już ten sabat zaraz się skończy.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Uśmiech i frak - szyte na miarę. Przekazuję imienne zaproszenie, przekraczam próg, zanurzam się w nikotynowych oparach.
Już jestem.
Więc jednak tutaj zabłądziłem, choć przecież, po przeczytaniu listu tej starej brukwi, która jakże subtelnie raczyła insynuować, iż powinienem znaleźć sobie narzeczoną ze szlachetnego rodu, zarzekałem się, że moja noga nie postanie w tym miejscu. Że po raz pierwszy od lat nie zaszczycę sabatu moją obecnością (tak jakbym kogokolwiek miał w ten sposób ukarać).
Ale dzisiaj rano dowiedziałem się o śmierci Eilis - porcelanowej marionetki, którą Samael przedwcześnie wypuścił ze swoich rąk i nie zdążył posklejać na czas, nim rozkruszała się już na wieczność. Nie mam pojęcia, co tak naprawdę się stało, ale jednego jestem pewien - muszę go pilnować, po prostu przy nim być, wcielić się w rolę starszego brata, którym to on zazwyczaj dla mnie był.
Przedzieram się przez salę - wypatrzenie posępnie przygarbionej ciężarem zmartwień sylwetki Sama nie zajmuje mi zbyt wiele czasu. Mijam Caesara, któremu skinąłem głową na powitanie, nie zastanawiając się w sumie, skąd u mojego dawnego kompana narkotycznych ekscesów ta marsowa mina - bowiem w tej chwili staram się odczytać wszystkie niewerbalne wiadomości, które wysyła światu Sam. Po co on tak właściwie tutaj przyszedł? Przecież nawet ta harpia Nott byłaby w stanie zrozumieć takie usprawiedliwienie absencji.
Mam wrażenie, że szuka kłopotów, ale zamierzam mu to skutecznie utrudnić. Albo pomóc je znaleźć, jeszcze nie zdecydowałem.
Odsuwam ciężkie, skórzane krzesło i siadam po prawej stronie Samaela, ponownie obrzucając go wnikliwym spojrzeniem - tym razem z bliska.
Witam się z nim niemal bezgłośnie, ledwie słyszalny szept niknie wśród szmeru pogaduszek tudzież kurtuazyjnych przebąkiwań.
Natłok pytań wwierca mi się w głowę, ale to chyba nie czas i miejsce, żeby zwerbalizować którekolwiek z nich. Więc po prostu czekam.
A przede wszystkim - jestem tuż obok niego. Dla niego. Na wszelki wypadek. Sam nie wiem, po co, ale czy to ważne?
Już jestem.
Więc jednak tutaj zabłądziłem, choć przecież, po przeczytaniu listu tej starej brukwi, która jakże subtelnie raczyła insynuować, iż powinienem znaleźć sobie narzeczoną ze szlachetnego rodu, zarzekałem się, że moja noga nie postanie w tym miejscu. Że po raz pierwszy od lat nie zaszczycę sabatu moją obecnością (tak jakbym kogokolwiek miał w ten sposób ukarać).
Ale dzisiaj rano dowiedziałem się o śmierci Eilis - porcelanowej marionetki, którą Samael przedwcześnie wypuścił ze swoich rąk i nie zdążył posklejać na czas, nim rozkruszała się już na wieczność. Nie mam pojęcia, co tak naprawdę się stało, ale jednego jestem pewien - muszę go pilnować, po prostu przy nim być, wcielić się w rolę starszego brata, którym to on zazwyczaj dla mnie był.
Przedzieram się przez salę - wypatrzenie posępnie przygarbionej ciężarem zmartwień sylwetki Sama nie zajmuje mi zbyt wiele czasu. Mijam Caesara, któremu skinąłem głową na powitanie, nie zastanawiając się w sumie, skąd u mojego dawnego kompana narkotycznych ekscesów ta marsowa mina - bowiem w tej chwili staram się odczytać wszystkie niewerbalne wiadomości, które wysyła światu Sam. Po co on tak właściwie tutaj przyszedł? Przecież nawet ta harpia Nott byłaby w stanie zrozumieć takie usprawiedliwienie absencji.
Mam wrażenie, że szuka kłopotów, ale zamierzam mu to skutecznie utrudnić. Albo pomóc je znaleźć, jeszcze nie zdecydowałem.
Odsuwam ciężkie, skórzane krzesło i siadam po prawej stronie Samaela, ponownie obrzucając go wnikliwym spojrzeniem - tym razem z bliska.
Witam się z nim niemal bezgłośnie, ledwie słyszalny szept niknie wśród szmeru pogaduszek tudzież kurtuazyjnych przebąkiwań.
Natłok pytań wwierca mi się w głowę, ale to chyba nie czas i miejsce, żeby zwerbalizować którekolwiek z nich. Więc po prostu czekam.
A przede wszystkim - jestem tuż obok niego. Dla niego. Na wszelki wypadek. Sam nie wiem, po co, ale czy to ważne?
Alexander nie chciał tu być. Czuł rozgoryczenie, złość, bezradność. Pragnął krzyczeć, wyć i rwać włosy z głowy. Chciał zamarznąć, utopić się w jeziorze w Hylands Park. Nie chciał tu być. Nie po listach, które dzisiaj zostały mu dostarczone. Eilis nie żyła. Nie żyła, a on ostatni raz widział ją tego felernego dnia, gdy się pokłócili, a ona złamała mu nadgarstek. Merlinie, wolałby po tysiąckroć znów mieć złamany nadgarstek, cierpieć ten ból do końca życia, byleby wróciła. Jego kruszyna. Ale ona nie wróci. Wiedział też, że spotka tutaj brata swojej byłej narzeczonej, który tylko potwierdzi, że Allison nie ma - a w tym momencie będzie mu już wszystko jedno. Powinien w takim stanie emocjonalnym wystrzegać się alkoholu. Powinien. Pytanie, jak się do tego ustosunkuje.
Zarówno on, jak i Elizabeth, którą ledwie chwilę wcześniej odprowadził pod rezydencję Nottów, mieli świadomość, że jak tylko fakt zaginięcia lady Avery obiegnie salony to Selwyn będzie w centrum zainteresowania. A niestety on zamierzał dziś się uchlać tak, by nie pamiętać. Podając zaproszenie do sprawdzenia podpisywał na siebie tragiczny wyrok kaca moralnego i standardowego w dniu następnym. Rozejrzał się po pomieszczeniu, do którego trafił i mimowolnie zweryfikował swoje plany. Jak na razie nie było w sali wielu czarodziejów, a z tych obecnych był zdecydowanie najmłodszy - winien więc wykazać się dojrzałością, że zasłużył już na przywileje swojego nazwiska i zgłębianych arkan uzdrowicielstwa. Przynajmniej do czasu, aż wszyscy wokół niego nie zaczną tracić trzeźwości. Rozejrzał się raz jeszcze i dojrzał Glaucusa - nie był jednak pewien, czy chce dosiadać się do mężczyzny, jako że ten wyglądał na z lekka zagubionego, ukojenie znajdując w popijanym drinku. Zaraz jednak jego wzrok natrafił na innego czarodzieja. Przypadek albo i nie, Lestrange siedział naprzeciwko Samaela. Samaela, o którym Selwyn wiedział zbyt dużo, by nadal go szanować. Podszedł do Ceasara, po drodze zaczepiając kelnera. Ognista, dwa razy. Może i ich rody się nie lubiły. Może i nigdy tak naprawdę z nim nie rozmawiał, chociaż coś nie coś o nim słyszał - w końcu Lex przez rok chodził z jego przyjaciółką. Teraz jednak poczuł chęć, by się z nim napić - głównie dzięki niechęci Ceasara do Avery'ego, którą bardzo łatwo można było zauważyć nawet, jeżeli wcześniej nie słyszało się plotek.
- Lordzie Lestrange, Alexander Selwyn - wyciągnął rękę, mając nadzieję, że ten odwzajemni gest. Wtedy też pojawił się alkohol. - Czy mógłbym... - przesunął jedną ze szklanic w stronę Caesara. - Za Eilis? - dokończył, a jego głos załamał się. Zdławił z lekka. A w oczach błysnął ból. Wielki ból nie do ukojenia.
C h r z a n i ć r o d o w e k o n w e n a n s e.
Zarówno on, jak i Elizabeth, którą ledwie chwilę wcześniej odprowadził pod rezydencję Nottów, mieli świadomość, że jak tylko fakt zaginięcia lady Avery obiegnie salony to Selwyn będzie w centrum zainteresowania. A niestety on zamierzał dziś się uchlać tak, by nie pamiętać. Podając zaproszenie do sprawdzenia podpisywał na siebie tragiczny wyrok kaca moralnego i standardowego w dniu następnym. Rozejrzał się po pomieszczeniu, do którego trafił i mimowolnie zweryfikował swoje plany. Jak na razie nie było w sali wielu czarodziejów, a z tych obecnych był zdecydowanie najmłodszy - winien więc wykazać się dojrzałością, że zasłużył już na przywileje swojego nazwiska i zgłębianych arkan uzdrowicielstwa. Przynajmniej do czasu, aż wszyscy wokół niego nie zaczną tracić trzeźwości. Rozejrzał się raz jeszcze i dojrzał Glaucusa - nie był jednak pewien, czy chce dosiadać się do mężczyzny, jako że ten wyglądał na z lekka zagubionego, ukojenie znajdując w popijanym drinku. Zaraz jednak jego wzrok natrafił na innego czarodzieja. Przypadek albo i nie, Lestrange siedział naprzeciwko Samaela. Samaela, o którym Selwyn wiedział zbyt dużo, by nadal go szanować. Podszedł do Ceasara, po drodze zaczepiając kelnera. Ognista, dwa razy. Może i ich rody się nie lubiły. Może i nigdy tak naprawdę z nim nie rozmawiał, chociaż coś nie coś o nim słyszał - w końcu Lex przez rok chodził z jego przyjaciółką. Teraz jednak poczuł chęć, by się z nim napić - głównie dzięki niechęci Ceasara do Avery'ego, którą bardzo łatwo można było zauważyć nawet, jeżeli wcześniej nie słyszało się plotek.
- Lordzie Lestrange, Alexander Selwyn - wyciągnął rękę, mając nadzieję, że ten odwzajemni gest. Wtedy też pojawił się alkohol. - Czy mógłbym... - przesunął jedną ze szklanic w stronę Caesara. - Za Eilis? - dokończył, a jego głos załamał się. Zdławił z lekka. A w oczach błysnął ból. Wielki ból nie do ukojenia.
C h r z a n i ć r o d o w e k o n w e n a n s e.
Nie musiał udawać zgryzoty.
Dławiącej go od ledwie kilku dni, choć doskwierała mocniej, niźli się spodziewał. Czuł się, jakby posypał solą niezasklepione rany i chyba rzeczywiście, wciąż nie dociekł sposobu, aby wyplątać się z labiryntu walki o władzę. Artystyczna improwizacja przyszła mu naturalnie, jednakowoż należało poczynić plany i przygotowania, jeśli nadal chciał poskramiać j ą tak, jak dotąd. Lub równie płynnie i subtelnie, w niemalże niezauważalnym dla słabej kobiety geście, podać jej dłoń i łaskawie pozwolić zająć miejsce u swego boku. Prawie tak, jak dawniej.
P r a w i e, bo mimo wszystko, Avery nie mógł zaoferować jej równej swobody obyczajów, jaką niezasłużenie cieszyła się jeszcze do niedawna. Nadszedł czas na stanowcze ukrócenie zbyt długiej smyczy, na której panoszyła się jego matka i skruszenie w mocnych dłoniach kobiecych fanaberii.
To był definitywny koniec ich jako liczby mnogiej, idealnie skondensowanej, będącej jednym umysłem w rozdzielonych ciałach. Musieli nauczyć się istnieć jako twory osobne, przy czym Samael odebrał Laidan większość tego, co miała do tej pory. Łącznie z niezależnością; z perfidnym uśmiechem barbarzyńskiego najeźdźcy obserwował jej bolesne zmagania ze szczękami zaciskającymi się na niej z dwóch stron. Wspólnie z Reaganem szarpali ją wespół, stwarzając realne zagrożenie niczym Scylla i Charybda. Samael jednak nie miał wątpliwości co do jej wyboru i poświęcenia i skłonny był nawet pochwalić swoją dziewczynkę za decyzję właściwą.
Oczywiście nie tracąc zdrowego rozsądku i nazbyt nie nawracając Lai na drogę kobiety fatalnej. Musiała zasłużyć na jego względy i zapracować sobie na nie - to jej w udziale miał przypaść znój, jaki pierwotnie przeznaczała dla niego.
Podejrzewał, że czuła się podobnie. Samaela również b o l a ł o i sposępniał bardziej niż zwykle, co w szlacheckim towarzystwie zrzucono na karb śmierci jego młodziutkiej żonki. Złożyło się wręcz idealnie; nie musiał ani się tłumaczyć, ani udawać smutku, bo zaiste, wciąż pozostawał rozbity i zdruzgotany. Żałował Eilis.
Mogła poczekać z atakiem choroby do czasu urodzenia mu silnego syna... A tak został z niczym i nawet odebrano mu jej ciało, z którego żartobliwie chciał uczynić wieszak na płaszcze.
O niej też myślał, przekraczając progi kasyna i okazując prymitywowi w drzwiach zaproszenie z piękną kaligrafią. Widmo dziewczęcia nie prześladowało go zupełnie, zważywszy, że... wyjątkowo nie maczał palców w jej przedwczesnym odejściu. Milcząc zajmował miejsce przy jednym z najbardziej oddalonych stolików, solennie sobie przysięgając, iż nie przemówi słowem, dopóki nie będzie miał wsparcia w Mortimerze. Kuzynie bliższym mu od brata, aczkolwiek... Nawet i Lestrange w hierarchii prywat i niechęci był ważniejszy od Sorena. I to jego lodowe spojrzenie napotykał jako pierwsze, odwzajemniając ze szczerą pogardą. Żadne słowo nie wyrwało się jednak spomiędzy spierzchniętych warg, nie drgnął nawet o cal, by uderzyć jego głową o twarde, wypolerowane drewno stołu.
Nie chciał tego.
Milczał, kiedy pojawił się Flint, elegancki tak jak i on sam, szlachcic bez jednej skazy, oboje ze swoimi grzeszkami schowanymi grzecznie pod ciemnymi paltami... Jemu skinął już głową i obdarzył tym porozumiewawczym spojrzeniem, z jasnym odbiciem w ciemnych oczach jaskółczego niepokoju. Przełamanego nadejściem Aleksandra, który zapewne nieświadomie przełamał lody, wznosząc pierwszy toast.
- Za Eilis - powtórzył cicho, a w jego oczach szkliły się lodowe odłamki. Myślał o Laidan.
Dławiącej go od ledwie kilku dni, choć doskwierała mocniej, niźli się spodziewał. Czuł się, jakby posypał solą niezasklepione rany i chyba rzeczywiście, wciąż nie dociekł sposobu, aby wyplątać się z labiryntu walki o władzę. Artystyczna improwizacja przyszła mu naturalnie, jednakowoż należało poczynić plany i przygotowania, jeśli nadal chciał poskramiać j ą tak, jak dotąd. Lub równie płynnie i subtelnie, w niemalże niezauważalnym dla słabej kobiety geście, podać jej dłoń i łaskawie pozwolić zająć miejsce u swego boku. Prawie tak, jak dawniej.
P r a w i e, bo mimo wszystko, Avery nie mógł zaoferować jej równej swobody obyczajów, jaką niezasłużenie cieszyła się jeszcze do niedawna. Nadszedł czas na stanowcze ukrócenie zbyt długiej smyczy, na której panoszyła się jego matka i skruszenie w mocnych dłoniach kobiecych fanaberii.
To był definitywny koniec ich jako liczby mnogiej, idealnie skondensowanej, będącej jednym umysłem w rozdzielonych ciałach. Musieli nauczyć się istnieć jako twory osobne, przy czym Samael odebrał Laidan większość tego, co miała do tej pory. Łącznie z niezależnością; z perfidnym uśmiechem barbarzyńskiego najeźdźcy obserwował jej bolesne zmagania ze szczękami zaciskającymi się na niej z dwóch stron. Wspólnie z Reaganem szarpali ją wespół, stwarzając realne zagrożenie niczym Scylla i Charybda. Samael jednak nie miał wątpliwości co do jej wyboru i poświęcenia i skłonny był nawet pochwalić swoją dziewczynkę za decyzję właściwą.
Oczywiście nie tracąc zdrowego rozsądku i nazbyt nie nawracając Lai na drogę kobiety fatalnej. Musiała zasłużyć na jego względy i zapracować sobie na nie - to jej w udziale miał przypaść znój, jaki pierwotnie przeznaczała dla niego.
Podejrzewał, że czuła się podobnie. Samaela również b o l a ł o i sposępniał bardziej niż zwykle, co w szlacheckim towarzystwie zrzucono na karb śmierci jego młodziutkiej żonki. Złożyło się wręcz idealnie; nie musiał ani się tłumaczyć, ani udawać smutku, bo zaiste, wciąż pozostawał rozbity i zdruzgotany. Żałował Eilis.
Mogła poczekać z atakiem choroby do czasu urodzenia mu silnego syna... A tak został z niczym i nawet odebrano mu jej ciało, z którego żartobliwie chciał uczynić wieszak na płaszcze.
O niej też myślał, przekraczając progi kasyna i okazując prymitywowi w drzwiach zaproszenie z piękną kaligrafią. Widmo dziewczęcia nie prześladowało go zupełnie, zważywszy, że... wyjątkowo nie maczał palców w jej przedwczesnym odejściu. Milcząc zajmował miejsce przy jednym z najbardziej oddalonych stolików, solennie sobie przysięgając, iż nie przemówi słowem, dopóki nie będzie miał wsparcia w Mortimerze. Kuzynie bliższym mu od brata, aczkolwiek... Nawet i Lestrange w hierarchii prywat i niechęci był ważniejszy od Sorena. I to jego lodowe spojrzenie napotykał jako pierwsze, odwzajemniając ze szczerą pogardą. Żadne słowo nie wyrwało się jednak spomiędzy spierzchniętych warg, nie drgnął nawet o cal, by uderzyć jego głową o twarde, wypolerowane drewno stołu.
Nie chciał tego.
Milczał, kiedy pojawił się Flint, elegancki tak jak i on sam, szlachcic bez jednej skazy, oboje ze swoimi grzeszkami schowanymi grzecznie pod ciemnymi paltami... Jemu skinął już głową i obdarzył tym porozumiewawczym spojrzeniem, z jasnym odbiciem w ciemnych oczach jaskółczego niepokoju. Przełamanego nadejściem Aleksandra, który zapewne nieświadomie przełamał lody, wznosząc pierwszy toast.
- Za Eilis - powtórzył cicho, a w jego oczach szkliły się lodowe odłamki. Myślał o Laidan.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tyle czasu minęło, od kiedy ostatni raz był na sabacie. To było kilka porządnych lat, w ciągu których nabywał wprawy w zawodzie w Europie - był więc ciekawy, co zastanie. Czy cokolwiek zmieniło się wśród brytyjskiej elity przez ten czas? Na pewno będzie miał do czynienia z nowymi plotkami, nowymi ślubami, wieloma odmiennymi poglądami politycznymi. Swoją drogą ciekawe, co uda mu się zasłyszeć. Będą konserwatywni, a może wśród starej krwi drgnie żyłka liberalizmu? Czy stosunek do mugoli oficjalnie będzie ten sam? Będą niezadowolone szepty, które stanowiły nieodłączną część tych zebrań, na których pojono rasowe konie alkoholem oraz krzyżowano między sobą w celu uzyskania czystej krwi źrebaków?
Przynajmniej była to okazja do wyciągnięcia z domu Quentina. Arsen zdawał sobie sprawę, że zaniedbał rodzinę, co aż wołało o pomstę do nieba, biorąc pod uwagę, jak ważna była ona dla Slughorna. Musiał wyciągnąć Burke'a z domu i pokazać mu, że nadal potrafi dobrze się bawić, a nie tylko uważać na kuzyna jak uzdrowiciel na pacjenta.
W powietrzu dało się wyczuć woń drogich perfum oraz nikotyny. W środku zebrało się już trochę ludzi, nadal jednak sporo stolików pozostawało wolnych. Arsen szukał znajomych twarzy, choć przy tak specyficznym oświetleniu i po kilku latach nieobecności będzie miał zapewne problem z rozpoznaniem twarzy dalszych znajomych. Wątpił, czy rozpozna dawnych znajomych z Hogwartu czy osoby, z którymi odbywał praktyki w Mungu. Mimo to łudził się, że dobry alkohol rozbudzi nieco jego pamięć.
Kątem oka wyłowił twarz kuzyna z Selwynów, pojawiło się też kilka osób, które pobieżnie znał ze szpitala. Nie zamierzał jednak rozmawiać tej nocy o pracy. Chciał wiedzieć, jak ma się polityka rodów, co piszczy w Ministerstwie i co dzieje się z Hogwartem.
- Znasz tu kogoś? - spytał kuzyna, rozglądając się. W jego oczy rzucił się siedzący przy jednym ze stolików Corvus Black, czyli kolejny z uzdrowicieli. Praca dopadała go nawet na sabacie, choć co się dziwić. - Przysiadamy się czy znajdujemy własny stolik? Chętnie uczczę z tobą swój powrót kilkoma kroplami alkoholu.
Przynajmniej była to okazja do wyciągnięcia z domu Quentina. Arsen zdawał sobie sprawę, że zaniedbał rodzinę, co aż wołało o pomstę do nieba, biorąc pod uwagę, jak ważna była ona dla Slughorna. Musiał wyciągnąć Burke'a z domu i pokazać mu, że nadal potrafi dobrze się bawić, a nie tylko uważać na kuzyna jak uzdrowiciel na pacjenta.
W powietrzu dało się wyczuć woń drogich perfum oraz nikotyny. W środku zebrało się już trochę ludzi, nadal jednak sporo stolików pozostawało wolnych. Arsen szukał znajomych twarzy, choć przy tak specyficznym oświetleniu i po kilku latach nieobecności będzie miał zapewne problem z rozpoznaniem twarzy dalszych znajomych. Wątpił, czy rozpozna dawnych znajomych z Hogwartu czy osoby, z którymi odbywał praktyki w Mungu. Mimo to łudził się, że dobry alkohol rozbudzi nieco jego pamięć.
Kątem oka wyłowił twarz kuzyna z Selwynów, pojawiło się też kilka osób, które pobieżnie znał ze szpitala. Nie zamierzał jednak rozmawiać tej nocy o pracy. Chciał wiedzieć, jak ma się polityka rodów, co piszczy w Ministerstwie i co dzieje się z Hogwartem.
- Znasz tu kogoś? - spytał kuzyna, rozglądając się. W jego oczy rzucił się siedzący przy jednym ze stolików Corvus Black, czyli kolejny z uzdrowicieli. Praca dopadała go nawet na sabacie, choć co się dziwić. - Przysiadamy się czy znajdujemy własny stolik? Chętnie uczczę z tobą swój powrót kilkoma kroplami alkoholu.
Gość
Gość
Jego obłąkany (?) wzrok napotkał Flinta, który skinął mu głową. Wydawało się to zgoła inne od rzeczywistości, jaką znał, nierealne, nieprawdziwe. Nie wiedział, dlaczego, nie rozumiał jego spojrzenia, które wydawać mu się winno znajome, choć częściej doglądał je inne, narkotycznie łagodne, spokojne i przyjazne. Dzisiaj jednak wszyscy wydawali się dlań wrogami, czającymi się za jego plecami nieprzyjaciółmi. Spojrzeniem zlustrował niedawno ożenionego kuzyna czy Notta czającego się z brzegu stołu, z dala od wesołej gromady, w której centrum nieszczęśliwie znalazł się on sam. Uświadomił go w tym lord Selwyn, który zaskoczył go, niemal osaczył swą rażącą (z pewnością fałszywą, bo nieuzasadnioną) życzliwością. Po chwili jednak Caesar znał już powód, dla którego Alexander postanowił przerwać niepisaną zasadę milczenia i wyciągnąć ku niemu dłoń, jako pierwszy.
Uścisnął ją niepewnie, nie niechętnie, bo przyjaciół Eilis cenił sobie jak własnych, nie był jednak w nastroju – oboje nie byli – na entuzjastyczne uprzejmości. Bez słowa, ze smutkiem kryjącym się za jasnym błękitem, ujął kielich. Mile zaskoczony tym gestem, chwilowo odnajdywał w Selwynie sojusznika przeciwko całemu okrucieństwu tego świata, do którego sam się przyczyniał, lecz w tej szczególnej chwili nie śmiał przyznać. Dostrzegał w jego spojrzeniu odbicie swoich własnych emocji, tych ukrytych za obojętnością, przez którą przebijał się cień smutku. Na to krótkie wspomnienie jej imienia.
-Za Eilis – powtórzył za Alexandrem, a do ich intymnego chórku wspomnień dołączył się Avery. Jego wzrok na moment napotkał spojrzenie Samaela i potrzebował chwili, aby poznać jego smutek jako fałszywy. Nie dlatego, że wyczytał to z jego parszywej mordy, bo Avery był znakomitym kłamcą, lecz znał go, znał opowieści Eilis, które nie mogły być kłamstwem, wiedział o strachu, jaki czuła, o natarczywości siedzącego naprzeciw niego mężczyzny i jego okrucieństwie. Eilis była czysta, a on ją splugawił. Zniszczył coś tak pięknego i niewinnego. Niegodny, aby całować jej stopy, aby ją dotykać, spoglądać na nią z obrzydliwą pożądliwością, aby teraz wymawiać jej imię i głosić swoją żałobę. Niegodny, by mianować się mężczyzną.
Szczere kondolencje i udław się swoim drinkiem, Avery.
Lecz już nawet nie śmiał na niego spoglądać całą swoją uwagę skupiając na Alexandrze - chłonąc jego smutek, dzieląc się własną rozpaczą, która bezdźwięcznym szlochem wyrywała się z jego gardła. Chociaż nie znał go ni trochę, ten człowiek był mu teraz bliższy niż ktokolwiek inny, a intymna tęsknota, jaką się z nim dzielił, następnego dnia będzie palić go żywym ogniem. Ze wstydu.
Paląca ciecz zalała mu gardło przynosząc ukojenie dla duszy, wyrywającego się z piersi serca i niespokojnego oddechu. Odstawił naczynie na stół, opróżnione do czysta, z grymasem bólu malującym się na twarzy.
-Opowiadała o tobie – powiedział w końcu cicho zwracając się do Selwyna – była niezwykle wylewna i szczera w swoich opowieściach – niemal się uśmiechnął przy kolejnych słowach – wiem nawet, czym nie powinienem się szczególnie chwalić, co gotowała Garrettowi Weasleyowi na obiad.
Uścisnął ją niepewnie, nie niechętnie, bo przyjaciół Eilis cenił sobie jak własnych, nie był jednak w nastroju – oboje nie byli – na entuzjastyczne uprzejmości. Bez słowa, ze smutkiem kryjącym się za jasnym błękitem, ujął kielich. Mile zaskoczony tym gestem, chwilowo odnajdywał w Selwynie sojusznika przeciwko całemu okrucieństwu tego świata, do którego sam się przyczyniał, lecz w tej szczególnej chwili nie śmiał przyznać. Dostrzegał w jego spojrzeniu odbicie swoich własnych emocji, tych ukrytych za obojętnością, przez którą przebijał się cień smutku. Na to krótkie wspomnienie jej imienia.
-Za Eilis – powtórzył za Alexandrem, a do ich intymnego chórku wspomnień dołączył się Avery. Jego wzrok na moment napotkał spojrzenie Samaela i potrzebował chwili, aby poznać jego smutek jako fałszywy. Nie dlatego, że wyczytał to z jego parszywej mordy, bo Avery był znakomitym kłamcą, lecz znał go, znał opowieści Eilis, które nie mogły być kłamstwem, wiedział o strachu, jaki czuła, o natarczywości siedzącego naprzeciw niego mężczyzny i jego okrucieństwie. Eilis była czysta, a on ją splugawił. Zniszczył coś tak pięknego i niewinnego. Niegodny, aby całować jej stopy, aby ją dotykać, spoglądać na nią z obrzydliwą pożądliwością, aby teraz wymawiać jej imię i głosić swoją żałobę. Niegodny, by mianować się mężczyzną.
Szczere kondolencje i udław się swoim drinkiem, Avery.
Lecz już nawet nie śmiał na niego spoglądać całą swoją uwagę skupiając na Alexandrze - chłonąc jego smutek, dzieląc się własną rozpaczą, która bezdźwięcznym szlochem wyrywała się z jego gardła. Chociaż nie znał go ni trochę, ten człowiek był mu teraz bliższy niż ktokolwiek inny, a intymna tęsknota, jaką się z nim dzielił, następnego dnia będzie palić go żywym ogniem. Ze wstydu.
Paląca ciecz zalała mu gardło przynosząc ukojenie dla duszy, wyrywającego się z piersi serca i niespokojnego oddechu. Odstawił naczynie na stół, opróżnione do czysta, z grymasem bólu malującym się na twarzy.
-Opowiadała o tobie – powiedział w końcu cicho zwracając się do Selwyna – była niezwykle wylewna i szczera w swoich opowieściach – niemal się uśmiechnął przy kolejnych słowach – wiem nawet, czym nie powinienem się szczególnie chwalić, co gotowała Garrettowi Weasleyowi na obiad.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zjawił się punktualnie, ale nie wszedł do środka od razu.
Przystanął nieopodal, zręcznie chowając się w cieniu przyległego budynku, ukryty przed wzrokiem znikających w jasno oświetlonym wejściu czarodziejów i przez dłuższą chwilę milcząco obserwował elegancko odziane sylwetki. Ćmiąc mugolskiego, samotnego papierosa i niespecjalnie zwracając uwagę na trzeszczący mróz, rozkoszował się ostatnimi momentami swobody, przygotowując się do założenia starannie wykonanej maski, mającej towarzyszyć mu przez cały dzisiejszy wieczór. Dawno już tego nie robił; kilka miesięcy skrajnego pracoholizmu, wymieszanego z alkoholem i dymem, skutecznie odzwyczaiło go od zakładania arystokratycznych butów, które aktualnie uwierały go lekko. Nie na tyle, żeby zaczął kuśtykać, nie, wciąż był Nottem z krwi i kości – ale czuł się również irytująco świadomy roli, jaka dosyć niespodziewanie i nagle mu przypadła. Po raz pierwszy odkąd pamiętał, nie miało być przy nim Juliusa, pierworodnego syna i dziedzica, do tej pory niezawodnie odciągającego od niego uwagę i pozwalającego młodszemu bratu przemykać gdzieś na krawędzi. Nie był od niego uzależniony, ale jego nieobecność odczuwał wyraźnie, i to nie tylko teraz; cała przerwa świąteczna odcisnęła się w jego pamięci wspomnieniem nieustannie spoglądających na niego z wyczekiwaniem oczu.
Odchrząknął cicho, zaciągając się po raz ostatni i odrzucając niedopałek w zaspę świeżego śniegu, w której zniknął błyskawicznie. Poprawił rękawy płaszcza, otrzepał się z niewidzialnego brudu, wziął trzy oddechy i ruszył wreszcie przed siebie, już bez śladu zawahania zbliżając się do bijącej od kasyna, przymglonej łuny światła. Stojącego przy wejściu czarodzieja ledwie zaszczycił spojrzeniem, podając mu zaproszenie i nie czekając, aż zaprowadzi go do środka; pozbywając się wierzchniego okrycia, zachowywał się, jakby był u siebie, ale tak właśnie powinien był się czuć – w znajomych progach trudniej było o potknięcie.
Zwolnił kroku dopiero w głównej sali, rozglądając się z umiarkowanym zaciekawieniem po twarzach przybyłych już mężczyzn, zupełnie jakby chwilę wcześniej nie miał okazji śledzić wzrokiem każdego z nich, gdy jeden po drugim pokonywali niskie, prowadzące do kasyna schodki. Niektórym skinął z szacunkiem głową, innym posłał mniej lub bardziej szczery uśmiech i tylko na widok Weasleya uniósł wyżej brwi, nie musząc nawet udawać jawnej pogardy.
Nie miał jeszcze ochoty na sztuczną wymianę grzeczności, ale na samotne oczekiwanie też nie, dlatego niemal odruchowo skierował się w stronę siedzącego przy odległym stoliku Cassiusa, po drodze zabierając ze sobą kieliszek z przejrzystym płynem. Zajął miejsce na skórzanej sofie po przeciwległej stronie błyszczącego blatu, odkładając naczynie z bezgłośnym stuknięciem. Na ustach zatańczył mu uśmiech – zdecydowanie mniej wymuszony niż wszystkie poprzednie. – Jeżeli prawdą jest, że jaki Sabat, taki cały rok – zaczął, kiwając głową w stronę kuzyna – to ten przyszły pełen będzie niechcianych gości. – Przeniósł spojrzenie na rudowłosego mężczyznę, nie ostentacyjnie, ale wystarczająco jawnie, by lord Nott mógł podążyć za jego wzrokiem, gdzieś w międzyczasie zastanawiając się, co takiego, na Merlina, musiał zastawić Barry, żeby kupić sobie ten frak.
Zawiązana przed laty anty-weasleyowa koalicja była nieśmiertelna.
Przystanął nieopodal, zręcznie chowając się w cieniu przyległego budynku, ukryty przed wzrokiem znikających w jasno oświetlonym wejściu czarodziejów i przez dłuższą chwilę milcząco obserwował elegancko odziane sylwetki. Ćmiąc mugolskiego, samotnego papierosa i niespecjalnie zwracając uwagę na trzeszczący mróz, rozkoszował się ostatnimi momentami swobody, przygotowując się do założenia starannie wykonanej maski, mającej towarzyszyć mu przez cały dzisiejszy wieczór. Dawno już tego nie robił; kilka miesięcy skrajnego pracoholizmu, wymieszanego z alkoholem i dymem, skutecznie odzwyczaiło go od zakładania arystokratycznych butów, które aktualnie uwierały go lekko. Nie na tyle, żeby zaczął kuśtykać, nie, wciąż był Nottem z krwi i kości – ale czuł się również irytująco świadomy roli, jaka dosyć niespodziewanie i nagle mu przypadła. Po raz pierwszy odkąd pamiętał, nie miało być przy nim Juliusa, pierworodnego syna i dziedzica, do tej pory niezawodnie odciągającego od niego uwagę i pozwalającego młodszemu bratu przemykać gdzieś na krawędzi. Nie był od niego uzależniony, ale jego nieobecność odczuwał wyraźnie, i to nie tylko teraz; cała przerwa świąteczna odcisnęła się w jego pamięci wspomnieniem nieustannie spoglądających na niego z wyczekiwaniem oczu.
Odchrząknął cicho, zaciągając się po raz ostatni i odrzucając niedopałek w zaspę świeżego śniegu, w której zniknął błyskawicznie. Poprawił rękawy płaszcza, otrzepał się z niewidzialnego brudu, wziął trzy oddechy i ruszył wreszcie przed siebie, już bez śladu zawahania zbliżając się do bijącej od kasyna, przymglonej łuny światła. Stojącego przy wejściu czarodzieja ledwie zaszczycił spojrzeniem, podając mu zaproszenie i nie czekając, aż zaprowadzi go do środka; pozbywając się wierzchniego okrycia, zachowywał się, jakby był u siebie, ale tak właśnie powinien był się czuć – w znajomych progach trudniej było o potknięcie.
Zwolnił kroku dopiero w głównej sali, rozglądając się z umiarkowanym zaciekawieniem po twarzach przybyłych już mężczyzn, zupełnie jakby chwilę wcześniej nie miał okazji śledzić wzrokiem każdego z nich, gdy jeden po drugim pokonywali niskie, prowadzące do kasyna schodki. Niektórym skinął z szacunkiem głową, innym posłał mniej lub bardziej szczery uśmiech i tylko na widok Weasleya uniósł wyżej brwi, nie musząc nawet udawać jawnej pogardy.
Nie miał jeszcze ochoty na sztuczną wymianę grzeczności, ale na samotne oczekiwanie też nie, dlatego niemal odruchowo skierował się w stronę siedzącego przy odległym stoliku Cassiusa, po drodze zabierając ze sobą kieliszek z przejrzystym płynem. Zajął miejsce na skórzanej sofie po przeciwległej stronie błyszczącego blatu, odkładając naczynie z bezgłośnym stuknięciem. Na ustach zatańczył mu uśmiech – zdecydowanie mniej wymuszony niż wszystkie poprzednie. – Jeżeli prawdą jest, że jaki Sabat, taki cały rok – zaczął, kiwając głową w stronę kuzyna – to ten przyszły pełen będzie niechcianych gości. – Przeniósł spojrzenie na rudowłosego mężczyznę, nie ostentacyjnie, ale wystarczająco jawnie, by lord Nott mógł podążyć za jego wzrokiem, gdzieś w międzyczasie zastanawiając się, co takiego, na Merlina, musiał zastawić Barry, żeby kupić sobie ten frak.
Zawiązana przed laty anty-weasleyowa koalicja była nieśmiertelna.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Sabat noworoczny był jedną z jego ulubionych imprez organizowanych przez ciotkę Adelaide. Zawsze wytworny, zawsze w odpowiednim towarzystwie i połączony z odpowiednimi rozrywkami. Przygotowywał się do niego już od dłuższego czasu, chociaż jako Nott nie musiał. Przecież już się urodził ze zdolnością brylowania w towarzystwie i nie potrzebował do tego zbyt wiele. Jednak nienaganny wygląd, bystre spojrzenie i życzliwość nawet względem Weasleyów, których miał nadzieję nie zobaczyć i Averych, których zapewne zobaczy, ale przynajmniej odpowiednio wyglądają, była czymś o czym zdecydowanie wypadało pamiętać. Nie zdziwił się, gdy ciotka poinformowała o tym, że panów najpierw zaprasza do kasyna. W końcu nic nie przysparza większych emocji niż mała gra w ruletkę przed wystawnym przyjęciem w posiadłości Nottów. Chociaż Nick chyba bardziej miałby ochotę na partyjką pokera. Zapowiadał się naprawdę miły wieczór, dlatego w kieszeni wypadało mieć trochę galeonów. Zmierzył wzrokiem lokaja, który poprosił go o zaproszenie. Uważał, że to nie było konieczne, bo przecież nie był pierwszą lepszą osobą z ulicy i to było widać. Może i zdawał sobie sprawę, że to konkretne instrukcje organizatorki tego zamieszania zmuszają do takiego postępowania, ale przecież cioteczki winić nie będzie. W końcu od małego ją bardzo lubił i już jako mały chłopiec dopytywał, kiedy będzie mógł przyjść na organizowany przez nią sabat. Wszedł do pomieszczenia, w którym znajdowało się już dość sporo arystokratów. Uśmiechnął się nieznacznie. Na reszcie może spędzić czas w odpowiednim dla niego towarzystwie. Zmarszczył lekko czoło widząc Averego, bo w końcu nie lubił go za samo być Averym. Jednak Avery szybko przestał mu przeszkadzać, gdy zobaczył takiego wyrzutka jak Weasleya. Wyglądał we fraku jak w przebraniu. Czy on w ogóle ma dobrze zawiązaną muszkę? Przez chwilę na jego twarzy można było zobaczyć zniesmaczenie. Jednak gdy tylko spotkał się wzrokiem z mierzonym jego spojrzeniem lordem Weasleyem skinął tylko uprzejmie głową w geście powitania. Może na salonach go nie widywał, ale z pewnością widział już tę twarz. Przeniósł wzrok na kolejną grupkę.Do Cesara wypadałoby podejść się przywitać, ale może nie teraz? Panowie zdecydowanie byli zajęci swoim towarzystwem, a przeszkadzanie nie należało do kulturalnych zachowań. Skinął tylko głową na powitanie każdego, kogo spotkało jego spojrzenie i zaczął zastanawiać się, gdzie może znaleźć kuzynów. Uśmiechnął się, gdy ktoś z obsługi podał mu drinka. Idealnie. Szkocka to było to, czego w tym momencie potrzebował najbardziej zaraz po znalezieniu sobie towarzystwa, co trudne nie było. Ale drink także może być. Na mocniejsze trunki przyjdzie czas. Skąd był najlepszy widok na salę, ale zarazem gdzie jest najlepsze miejsce do nie rzucania się w oczy? Tam właśnie się skierował, by przywitać się z Cassiusem i Percivalem. Na jego twarzy pojawił się niewymuszony uśmiech. Tonąc w papierach w Ministerstwie dawno nie widział się z którymkolwiek ze swoich kuzynów.
- Zastanawia mnie Panowie czemu się alienujemy – rzucił jeszcze zanim wyciągnął rękę najpierw do jednego, później do drugiego, na powitanie. Od razu użył pierwszej osoby, bo to chyba naturalne, że przyłącza się do tego towarzystwa.
- Zastanawia mnie Panowie czemu się alienujemy – rzucił jeszcze zanim wyciągnął rękę najpierw do jednego, później do drugiego, na powitanie. Od razu użył pierwszej osoby, bo to chyba naturalne, że przyłącza się do tego towarzystwa.
Nicholas Nott
Zawód : Urzędnik w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Dwa są sposoby prowadzenia walki: jeden - prawem, drugi - siłą; pierwszy sposób jest ludzki, drugi zwierzęcy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lubię ociężałość czasu ocierającą się o bezruch, ale lubię również jego szybkość kiedy mija mnie bezpowrotnie, bezszelestnie uciekając przed moją świadomością. Lubię ciszę lekko wdzierającą się przez krew do kości, jak wypełnia po brzegi pokój, dom, kraj, cały świat. Nie słyszeć nawet tykania starego zegara wykonanego z mahoniu przed laty. Lubię półmrok panujący na horyzoncie, jedynie ledwie oświetlany przez tańczący płomień kilku niewielkich świec. Wreszcie lubię samotność dudniącą w czaszce, obijającą się echem w sferze rozumienia, schowaną pod paznokciami i upchaną po kieszeniach. Wtedy oddycham miarowo zajęty swoimi sprawami, do których prawie nikogo nie dopuszczam. Prawie jest słowem kluczowym, bo prawda jest niezmienna. W obliczu znanych, rodzinnych twarzy czuję się bezsilny, aż wreszcie poddaję się. Kapituluję nad swoimi, jakże ważkimi sprawami, wywieszam białą flagę i tracę suwerenność zapominając o sobie. Tylko drobny pył porzuconego zagadnienia powoli opada w gęstości rozumienia nie pozwalając bez czystego sumienia przejść dalej. Zrobić kolejny krok, w stronę, w którą wcale nie chcę iść. Sprawia, że pamiętam. Z każdym jednym nabranym haustem powietrza daje o sobie znać. To nic, mówię sobie w duchu, to nic takiego. Dziwi mnie list od lady Nott wyrażającej chęć ujrzenia mojego oblicza na swoim przyjęciu. Nie przestaję się dziwić widząc swoje nazwisko w gąszczu spisanych przez atrament liter. Burke nie równa się Nott, jak mogła zapomnieć? Marszczę czoło, wytężam wzrok w poszukiwaniu resztek światła. Podchodzę do świecy, nazwisko stoi jak byk, niezmiennie. Pojawia się przebłysk myśli przedstawiający projekcję zwęglenia celulozy trzymanej w ręku, wreszcie jednak pergamin opada na dębowe biurko. Oderwany od ważnych rzeczy wracam do swojej pracy - i tak do kolejnych postępujących po sobie dni. Ukończonych uczuciem zadowolenia. Przecież widzę Arsena, mojego drogiego kuzyna. Dzieliła nas odległość kilometrowa redukowana tylko przez prędki lot sów między jednym punktem a drugim. Mówi do mnie o Sabacie, ale ja nie rozumiem. Nie zwykłem pojawiać się na przyjęciach, za dużo tam ludzi, za mało rozrywki na poziomie. Nie widzę w sobie gbura, w mojej ocenie wyrastam do rangi ostoi inteligencji - człowiek inteligentny się nie nudzi. Dobieram sobie kolejne zadania ginąc w natłoku pracy. Nie pamiętam o rozrywkach, w pewnym momencie nawet nie zdaję sobie sprawy z tego czym jest zabawa. Slughorn zapragnął nam o tym przypomnieć. Nie rozumiem nadal. Taki mądry, a taki głupi. Ale waham się, naginam swoją wolę do woli Arsena chcąc spędzić z nim trochę czasu. Zbliża się Nowy Rok. Mówi mi, że muszę wyjść ze swojej nory, zażyć trochę rozrywki, czymkolwiek ona jest. Zgadzam się, jednocześnie wzdychając ciężko, żeby nie myślał, że poddałem się bez wewnętrznej walki. Czasu jest mało, skrzat uwija się jak w ukropie bylebym wyglądał należycie. Stoję przed lustrem, przyglądam się swojemu blademu odbiciu ledwie wyłaniającym się z umiarkowanej ciemności. Przyglądam się swojemu pustemu spojrzeniu nie poznając samego siebie. Zrzucam to na karb choroby, oddycham głęboko. Będąc już elegancko ubranym podkreślając mój status społeczny chwytam za fiolkę eliksiru. Zawsze jest tak samo, parzy mnie w gardło, gdyż go nie lubię. Komórki wiedząc o tym utrudniają przejście cieczy przez przełyk, a na mojej twarzy wykwita grymas odrazy. Krótki, ponieważ zaraz reflektuję się przybierając obojętną minę. Wykutą w kamieniu, idealny odlew, niemal nienaruszony.
Wreszcie wychodzimy. Cichy trzask teleportacji, kroki na śniegu. Kasyno. Patrzę z powątpiewaniem, milczę. Oddaję obsłudze zaproszenie co wprawia mnie w niesmak. Czuję się urażony, że muszę potwierdzać swoją tożsamość świstkiem papieru. Że mają nas za byle obdartusów o szlamiastej fizjonomii dopóki pieczęć Adelaidy Nott nie uderzy w nich swoją oczywistością. Nastawiam się negatywnie, ale tego nikt nie może wiedzieć - wyglądam wciąż niewzruszenie. Będąc w środku rozglądam się po przybyłych.
Czy znam tu kogoś? I tak, i nie. Nie umiem poznawać ludzi, rzadko leżą w kręgu moich zainteresowań. Powstrzymuję się przed wzruszeniem ramion.
- Niekoniecznie - mówię cicho, wzrokiem omijając Traversa z Weasley’em. Atmosfera wcale nie jest szampańska, chyba nikt nie cieszy się z końcówki roku. Nie jestem na bieżąco z wydarzeniami, nie wiem o żadnej śmierci i żałobie. Nawet jeżeli to miała być stypa, wpasowywałem się w nią idealnie. Biedny Arsen, zapragnął rozrywki a otrzymał trupiarnię. Zaczynam się zastanawiać nad sensem tworzenia inferiusów, skoro mam je na wyciągnięcie ręki. Wystarczyłoby się podszkolić z imperiusa. - Usiądźmy przy wolnym stoliku. Liczę na przybycie innych gości. - Decyduję trochę za nas siadając przy jednym z błyszczących blatów. Macham na kelnera wyrażając naszą gotowość do picia alkoholu. Najlepiej Toujours Pur. - Opowiadaj jak ci się żyło. - Proszę? Żądam? Wszystko na raz, bylebym nie musiał nadwyrężać aparatu mowy. Wolę obserwować, tak jak teraz.
Wreszcie wychodzimy. Cichy trzask teleportacji, kroki na śniegu. Kasyno. Patrzę z powątpiewaniem, milczę. Oddaję obsłudze zaproszenie co wprawia mnie w niesmak. Czuję się urażony, że muszę potwierdzać swoją tożsamość świstkiem papieru. Że mają nas za byle obdartusów o szlamiastej fizjonomii dopóki pieczęć Adelaidy Nott nie uderzy w nich swoją oczywistością. Nastawiam się negatywnie, ale tego nikt nie może wiedzieć - wyglądam wciąż niewzruszenie. Będąc w środku rozglądam się po przybyłych.
Czy znam tu kogoś? I tak, i nie. Nie umiem poznawać ludzi, rzadko leżą w kręgu moich zainteresowań. Powstrzymuję się przed wzruszeniem ramion.
- Niekoniecznie - mówię cicho, wzrokiem omijając Traversa z Weasley’em. Atmosfera wcale nie jest szampańska, chyba nikt nie cieszy się z końcówki roku. Nie jestem na bieżąco z wydarzeniami, nie wiem o żadnej śmierci i żałobie. Nawet jeżeli to miała być stypa, wpasowywałem się w nią idealnie. Biedny Arsen, zapragnął rozrywki a otrzymał trupiarnię. Zaczynam się zastanawiać nad sensem tworzenia inferiusów, skoro mam je na wyciągnięcie ręki. Wystarczyłoby się podszkolić z imperiusa. - Usiądźmy przy wolnym stoliku. Liczę na przybycie innych gości. - Decyduję trochę za nas siadając przy jednym z błyszczących blatów. Macham na kelnera wyrażając naszą gotowość do picia alkoholu. Najlepiej Toujours Pur. - Opowiadaj jak ci się żyło. - Proszę? Żądam? Wszystko na raz, bylebym nie musiał nadwyrężać aparatu mowy. Wolę obserwować, tak jak teraz.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeżeli miałbym być szczery, nie spodziewałem się zastać na Sabacie Weasleyów. Nie dlatego, że im nie było wolno, nie wypadało, czy że byliby niechcianymi gośćmi (choć najprawdopodobniej dla większości niestety tak), tylko z powodów ideologicznych. Nie znałem zbyt dobrze Garretta, ale na tyle, na ile miałem jakiekolwiek pojęcie o nim spodziewałem się, że wybierze inną formę świętowania nadejścia nowego roku. O Barrym wiedziałem jeszcze mniej, czyli prawie nic. Moja wiedza opierała się głównie na znajomości ich pokrewieństwa z Lyrą. Doszły mnie też słuchy odnośnie jego zaręczyn, stąd prawdopodobieństwo uczestnictwa w tym przyjęciu w przypadku młodszego brata wzrastało. Ale wciąż nie do pułapu spodziewanego przybycia. Dlatego też trochę się zdziwiłem widząc rudą czuprynę na horyzoncie, ale już za moment uśmiechałem się szczerze do… mojego szwagra? Rodzinne nazewnictwo bywało dziwne, przede wszystkim śmiesznie brzmiało, ale naprawdę starałem się przywyknąć. Gestem ręki zaprosiłem chłopaka żeby się przysiadł. Miałem nadzieję, że dzięki niemu przestanę czuć się tak mocno niezręcznie.
Szczególnie, że osób przybywało, a ja coraz mniej z nich rozpoznawałem. Powitałem kuzyna Caesara, przywitałem Alexandra, którego kojarzyłem głównie ze spotkania w Zakonie, skinąłem głową też kilku innym osobom, ale ze zdumieniem uznałem, że większości nawet nie znałem. Sala powoli zapełniała się towarzystwem, a wcale nie zapowiadało się na dobrą zabawę. Napiłem się nieco ze szklanki tak dla kurażu.
- Wilki morskie przyzwyczajone są do samotności – odparłem na zaczepkę z wesołością. Chyba byłem jedyną osobą, która była dzisiejszego wieczora choć gram zadowolona. Wydaje mi się, że to wynikało z powodu śmierci przyjaciółki, o której wspominała mi Lyra i którą miałem okazję przelotnie poznać podczas Nocy Duchów. Okropna tragedia.
- Rozumiem, nie mamy ci tego za złe. Zresztą i tak się cieszyliśmy, że tyle osób przyszło pomimo drastycznego przyspieszenia terminu – wyjaśniłem spokojnie. Nawet nie zauważyłem braku tytułowania. Czy tego Barry chciał czy nie, byliśmy teraz rodziną, dlatego nie wyobrażam sobie zwracania się do siebie oficjalnymi formułkami. Po prostu naturalnie przeszedłem do oczywistości mniej formalnych zwrotów. – A u nas… no wiesz, adaptujemy się. Powoli do przodu, ale raczej w porządku. A co u ciebie? – zagadnąłem. Nie chciałem pytać wprost o pewne rzeczy, bo może nie chciał o tym mówić, a ja to chciałem uszanować.
Szczególnie, że osób przybywało, a ja coraz mniej z nich rozpoznawałem. Powitałem kuzyna Caesara, przywitałem Alexandra, którego kojarzyłem głównie ze spotkania w Zakonie, skinąłem głową też kilku innym osobom, ale ze zdumieniem uznałem, że większości nawet nie znałem. Sala powoli zapełniała się towarzystwem, a wcale nie zapowiadało się na dobrą zabawę. Napiłem się nieco ze szklanki tak dla kurażu.
- Wilki morskie przyzwyczajone są do samotności – odparłem na zaczepkę z wesołością. Chyba byłem jedyną osobą, która była dzisiejszego wieczora choć gram zadowolona. Wydaje mi się, że to wynikało z powodu śmierci przyjaciółki, o której wspominała mi Lyra i którą miałem okazję przelotnie poznać podczas Nocy Duchów. Okropna tragedia.
- Rozumiem, nie mamy ci tego za złe. Zresztą i tak się cieszyliśmy, że tyle osób przyszło pomimo drastycznego przyspieszenia terminu – wyjaśniłem spokojnie. Nawet nie zauważyłem braku tytułowania. Czy tego Barry chciał czy nie, byliśmy teraz rodziną, dlatego nie wyobrażam sobie zwracania się do siebie oficjalnymi formułkami. Po prostu naturalnie przeszedłem do oczywistości mniej formalnych zwrotów. – A u nas… no wiesz, adaptujemy się. Powoli do przodu, ale raczej w porządku. A co u ciebie? – zagadnąłem. Nie chciałem pytać wprost o pewne rzeczy, bo może nie chciał o tym mówić, a ja to chciałem uszanować.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kasyno Crockfords
Szybka odpowiedź