Kasyno Crockfords
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kasyno Crockfords
Najstarsze kasyno Anglii działa prężnie od przeszło trzystu lat; obsługa baczy, by do środka nie wyszły osobistości niepożądane, nieodpowiednio ubrane, nieobyte, czy mniej majętne. Zbiera się w nim śmietanka towarzyska Londynu. Wystrój wnętrza ukierunkowany jest na zamożnych gości; elegancki, drogi, ociekający luksusem.
Niegdyś przyjmowano tu wszystkich, również mugoli – teraz jednak wszystkie sale są przeznaczone tylko i wyłącznie dla czarodziejów. Zaklęcia ochronne, które wcześniej maskowały niektóre pomieszczenia przed wzrokiem niemagicznych, zostały zdjęte. Kasyno nie cieszy się jednak taką popularnością jak przed wojną, niewielu może pozwolić sobie na przywilej trwonienia pieniędzy na hazard.
Goblińscy krupierzy bacznie przyglądają się gościom i uważnie patrzą im na ręce podczas gier, kelnerzy roznoszą drinki, zręcznie lawirując pomiędzy stolikami. W Crockfords można zagrać w karty, kości, czy czarodziejską ruletkę. W powietrzu unosi się gęsty, drażniący zapach nikotyny, a przy ścianach czujne oko dostrzeże kilku milczących czarodziejów, zapewne pełniących funkcje dyskretnych ochroniarzy tego miejsca.
Niegdyś przyjmowano tu wszystkich, również mugoli – teraz jednak wszystkie sale są przeznaczone tylko i wyłącznie dla czarodziejów. Zaklęcia ochronne, które wcześniej maskowały niektóre pomieszczenia przed wzrokiem niemagicznych, zostały zdjęte. Kasyno nie cieszy się jednak taką popularnością jak przed wojną, niewielu może pozwolić sobie na przywilej trwonienia pieniędzy na hazard.
Goblińscy krupierzy bacznie przyglądają się gościom i uważnie patrzą im na ręce podczas gier, kelnerzy roznoszą drinki, zręcznie lawirując pomiędzy stolikami. W Crockfords można zagrać w karty, kości, czy czarodziejską ruletkę. W powietrzu unosi się gęsty, drażniący zapach nikotyny, a przy ścianach czujne oko dostrzeże kilku milczących czarodziejów, zapewne pełniących funkcje dyskretnych ochroniarzy tego miejsca.
Możliwość gry w czarodziejskie oczko
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:31, w całości zmieniany 5 razy
Aimée zniknęła szybko. Potrafiła rozpływać się w powietrzu, jeśli tylko chciała. Albo zdobywać uwagę całego otoczenia. Też, gdy miała na to chęć. Trochę przypominała jej Marie, chociaż Melisande dostrzegała różnice. Te większe i te małe, choćby marszczenie nosa przy pisaniu, które towarzyszyły zawsze Marie - i jej, jak twierdzili inni. Jej przyjaciółka nigdy nie marszczyła noska kreśląc litery. Nie była jej jednak w stanie zmusić do czegoś, na co nie miała ochoty. Chociaż przez wzgląd na nią, Melisande czasem godziła się spełnić jej prośbę. Głównie przez nią. Teraz jednak, niezależnie od słów wypowiedzianych przez blondynkę, Black usłyszałby te same słowa.
Raczej nie miewał w nawyku stwierdzania oczywistości. Przynajmniej nie spotkała się z tym wcześniej. Dlatego uniosła na niego spojrzenie, gdy prowadził ją w kierunku parkietu mierząc profil. Widziała dokładnie zmarszczone brwi, słyszała ciężkość w głosie mieszającą się z niedowierzaniem i podejrzliwością którą względem siebie pielęgnowali. Spojrzał na nią z góry, zadając pytanie które go dręczyło. Uśmiech nie opuszczał jej warg. Zdawała się wyglądać na zadowoloną, choć trudno było stwierdzić, czy odpowiedzialnym za to było jego pytanie, czy też ogólnie dzisiejsze odczucia. Sama nie zamierzała też tego zdradzać.
- Z kilku całkiem różnych powodów. - zdecydowała się mu odpowiedzieć - Już twoje zdanie sugerowało co winnam zrobić - lub co spodziewasz się że zrobię. Nie ty zaś odpowiadasz za podejmowane przeze mnie decyzje. A ja dobrze się bawię, widząc zaskoczenie w twoich oczach. - odpowiedziała spokojnie i butnie, wiedząc, że tego typu stwierdzenie może w przyszłości przynieść jej problemy. Cóż, właściwie mogło i teraz, jednak wydawała się tym niewzruszona. - Aimée z pewnością nastawałaby bym oddała komuś taniec, a skoro nadal czekamy za Étienne - nie widzę powodów, bym miała odmówić tobie. - wymieniała spokojnie dalej. Znając swoją przyjaciółkę na tyle dobrze by wiedzieć, że nawet jeśli odmówiłaby Alphardowi, to ta podstawiała by przed nią kolejnych mężczyzn tak długo, aż Melisande z lekkim westchnieniem nie zgodziłaby się na taniec. Przesunęła spojrzeniem po parkiecie. Rozpoznawała nuty granego utworu i zdawała sobie sprawę, że już za chwilę dobiegnie on końca. Zmrużyła lekko oczy. - Przy okazji nasze wspólne wystąpienie spotęguje efekt kolejnych moich poczynań. Czujesz je, prawda? - zapytała znów unosząc wzrok na niego. Spojrzenia, ukradkiem rzucane zza pleców i te odważniejsze, które padały ku nim już wcześniej, teraz jedynie się potęgując. Uciekające gdy próbowała je złapać, jednak nie na tyle szybkie by nie mogła ich dostrzec. I nie na tyle subtelne by nie czuć ich na skórze. - No i ostatnie - ale nie najmniej ważne. - mówiła dalej, gdy wokół nich podniosły się oklaski, a oni ruszyli na parkiet. - Czyżbyś zapomniał, że lubię tańczyć? - kącik malinowych warg uniósł się ku górze. Czuła spojrzenia, które zmieniły się, z nieśmiałych na otwarcie obserwujące ich poczynania. Uniosła lewą dłoń, układając ją na jego ramieniu. Jej dotyk był lekki, ledwie wyczuwalny. Podała mu prawą, pozwalając się ująć. Postawa - nienaganna, jak zawsze. Lekka i oddana, podatna na to, by poprowadzić. Choć nigdy nie miała problemu, by naprostować rytm partnera, gdy ten jej nie odpowiadał. Uniosła na niego spojrzenie, gdy się odezwał. Brew powędrowała ku górze, odrobinę wyzywająco. Odrzuciła głowę i zaśmiała się krótko, dźwięcznie. Pozwalając, by pociągnął ją w prawo, na razie całkowicie oddając się jego woli.
- Rozczarowującym byłoby gdybyś stwierdził inaczej, Alphardzie. - odpowiedziała wirując już wedle nadanych przez niego kroków. Jej oczy pojaśniały, błyszcząc i odbijając magiczne światła zawieszone pod sufitem sali. Prowokowała naumyślnie, zostawiała za sobą pytania, na które nie udzielała odpowiedzi. Była zagadką, a raczej właśnie taki swój obraz przedstawiała jemu, mając w tym swój własny cel. - Co więc do ciebie pasuje? - zapytała, nie spuszczając z niego spojrzenia, jednocześnie bezbłędnie odnajdując się w kolejnych krokach wymierzonych w takty muzyki. Naturalnie, bez wysiłku, zupełnie tak, jakby nie musiała zastanawiać się, co zrobić jako kolejne.
Raczej nie miewał w nawyku stwierdzania oczywistości. Przynajmniej nie spotkała się z tym wcześniej. Dlatego uniosła na niego spojrzenie, gdy prowadził ją w kierunku parkietu mierząc profil. Widziała dokładnie zmarszczone brwi, słyszała ciężkość w głosie mieszającą się z niedowierzaniem i podejrzliwością którą względem siebie pielęgnowali. Spojrzał na nią z góry, zadając pytanie które go dręczyło. Uśmiech nie opuszczał jej warg. Zdawała się wyglądać na zadowoloną, choć trudno było stwierdzić, czy odpowiedzialnym za to było jego pytanie, czy też ogólnie dzisiejsze odczucia. Sama nie zamierzała też tego zdradzać.
- Z kilku całkiem różnych powodów. - zdecydowała się mu odpowiedzieć - Już twoje zdanie sugerowało co winnam zrobić - lub co spodziewasz się że zrobię. Nie ty zaś odpowiadasz za podejmowane przeze mnie decyzje. A ja dobrze się bawię, widząc zaskoczenie w twoich oczach. - odpowiedziała spokojnie i butnie, wiedząc, że tego typu stwierdzenie może w przyszłości przynieść jej problemy. Cóż, właściwie mogło i teraz, jednak wydawała się tym niewzruszona. - Aimée z pewnością nastawałaby bym oddała komuś taniec, a skoro nadal czekamy za Étienne - nie widzę powodów, bym miała odmówić tobie. - wymieniała spokojnie dalej. Znając swoją przyjaciółkę na tyle dobrze by wiedzieć, że nawet jeśli odmówiłaby Alphardowi, to ta podstawiała by przed nią kolejnych mężczyzn tak długo, aż Melisande z lekkim westchnieniem nie zgodziłaby się na taniec. Przesunęła spojrzeniem po parkiecie. Rozpoznawała nuty granego utworu i zdawała sobie sprawę, że już za chwilę dobiegnie on końca. Zmrużyła lekko oczy. - Przy okazji nasze wspólne wystąpienie spotęguje efekt kolejnych moich poczynań. Czujesz je, prawda? - zapytała znów unosząc wzrok na niego. Spojrzenia, ukradkiem rzucane zza pleców i te odważniejsze, które padały ku nim już wcześniej, teraz jedynie się potęgując. Uciekające gdy próbowała je złapać, jednak nie na tyle szybkie by nie mogła ich dostrzec. I nie na tyle subtelne by nie czuć ich na skórze. - No i ostatnie - ale nie najmniej ważne. - mówiła dalej, gdy wokół nich podniosły się oklaski, a oni ruszyli na parkiet. - Czyżbyś zapomniał, że lubię tańczyć? - kącik malinowych warg uniósł się ku górze. Czuła spojrzenia, które zmieniły się, z nieśmiałych na otwarcie obserwujące ich poczynania. Uniosła lewą dłoń, układając ją na jego ramieniu. Jej dotyk był lekki, ledwie wyczuwalny. Podała mu prawą, pozwalając się ująć. Postawa - nienaganna, jak zawsze. Lekka i oddana, podatna na to, by poprowadzić. Choć nigdy nie miała problemu, by naprostować rytm partnera, gdy ten jej nie odpowiadał. Uniosła na niego spojrzenie, gdy się odezwał. Brew powędrowała ku górze, odrobinę wyzywająco. Odrzuciła głowę i zaśmiała się krótko, dźwięcznie. Pozwalając, by pociągnął ją w prawo, na razie całkowicie oddając się jego woli.
- Rozczarowującym byłoby gdybyś stwierdził inaczej, Alphardzie. - odpowiedziała wirując już wedle nadanych przez niego kroków. Jej oczy pojaśniały, błyszcząc i odbijając magiczne światła zawieszone pod sufitem sali. Prowokowała naumyślnie, zostawiała za sobą pytania, na które nie udzielała odpowiedzi. Była zagadką, a raczej właśnie taki swój obraz przedstawiała jemu, mając w tym swój własny cel. - Co więc do ciebie pasuje? - zapytała, nie spuszczając z niego spojrzenia, jednocześnie bezbłędnie odnajdując się w kolejnych krokach wymierzonych w takty muzyki. Naturalnie, bez wysiłku, zupełnie tak, jakby nie musiała zastanawiać się, co zrobić jako kolejne.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czuł się tak bardzo zdezorientowany za sprawą jej uśmiechu, który na jej ustach gościł od samego początku, kiedy tylko do niej podszedł. Przez chwilę myślał, że jest on oznaką tryumfu, bo taką rolę pełnił podczas ich ostatniego spotkania w ministerialnym gabinecie. A może teraz był jedynie maską, pod którą próbowała skryć prawdziwe emocje? Lecz w jej jasnych oczach również dostrzegał żywy błysk świadczący o zadowoleniu. Naprawdę jej nie rozumiał. Może chciała go tylko dręczyć i w głębi duszy wyśmiewała to, jak walczy sam ze sobą, aby chociaż spróbować uczynić ich relację poprawną. Jeśli był to wysiłek na marne, wolałby to wiedzieć już teraz. Dlaczego na salonach wszystko było tak skomplikowane i po prostu nie mógł spytać jej o to wprost? Kiedy zaczął mieć o niej coraz lepsze mniemanie, mimowolnie odczuwając podziw wobec jej rozsądku, ona najprawdopodobniej zaczęła nim pogardzać jeszcze bardziej. Takie przeczucie go dręczyło, przez co czuł się niczym ćma pędząca do źródła światła.
– Zdążyłem pomyśleć o konsekwencjach – odparł śmiało, bo naprawdę pomyślał o tym, co mogą powiedzieć ludzie na ich widok, gdy już znajdą się razem na parkiecie. Ale wcale tak naprawdę nie stworzył żadnej długofalowej wizji. Kolejne poczynania lady Rosier wobec jego osoby czym zatem będą po tym tańcu podyktowane? Po co tak właściwie dalej zawracał jej głowę? Zamierzał jednak cierpliwie poczekać na jej następny krok, przeczuwając już teraz, że może zabraknąć mu cierpliwości na ten czas oczekiwania. Nie będzie nawet wiedział skąd nastąpi atak i tego obawiał się najbardziej.
Ponownie chciał się dowiedzieć, kim to właściwie jest Étienne. Czy powinien to wiedzieć? Francuskie imię powinno być podpowiedzią, a jednak pozostawało enigmatyczne, kiedy nie potrafił przypisać go do konkretnej twarzy lub chociaż połączyć go z odpowiednim nazwiskiem. Może był to syn jednego z pracowników francuskiej służby dyplomatycznej? Jakiś przyjaciel z lat szkolny lady Rosier? Jakże chciał to wiedzieć natychmiast! Podejrzewał jednak, że ten cały Étienne niewątpliwie jest lepszym tancerzem od niego i niejednokrotnie zostanie to udowodnione na tym przyjęciu.
– To nie była próba dokonania za ciebie decyzji – obronił się wreszcie, z pewnym opóźnieniem, chcąc uniknąć błędnej interpretacji jego wcześniejszych słów. Długo się do tego zbierał, nim uznał, że to jest konieczne. Ale musiał być ze sobą szczery i przyznać, że całą swoją postawą sugerował, iż gotów jest przeboleć odrzucenie jego zaproszenia do tańca. Nie śmiał liczyć na jakiekolwiek przejaw przychylności z jej strony, jednak dalej próbował zmyć swoje winy. Był naiwny, bo mógł wcześniej przewidzieć, że lady Rosier nie jest swoim bratem. Teraz odczuwał przy niej jedynie niezręczność z powodu wrogości, jaką żywił do niej wcześniej. Wszystkie jego uczynki były teraz podyktowane poczuciem winy i chęcią wzięcia odpowiedzialności za własne występki. – Wyraziłem jedynie przypuszczenie tego, co z największym prawdopodobieństwem miało mnie spotkać. Zaskoczyłaś mnie.
Nie zamierzał wnikliwie dociekać, czy po prostu chciała zrobić mu na złość, czy rzeczywiście głównym czynnikiem przemawiającym za podjęciem się wspólnego tańca było tylko ogromne uczucie żywione do tego rodzaju aktywności i sztuki zarazem. Przede wszystkim musiał teraz wziąć na barki brzemię jej odpowiedzi. Udawało mu się poruszać w tańcu sprawnie i płynnie, unikając kompromitacji, lecz zdawał sobie sprawę z tego, że mistrzem tańca nie jest. Znał jednak podstawowe kroki, dumnie trzymał ramę i kontrolował ruch obu ciał. Wdawał się też w dyskusję, wywołując krótki śmiech damy.
– Mam wyjawić od razu to, co we mnie najciekawsze? – odparł na jej pytanie własnym, unosząc kąciki ust w chytrym uśmieszku, nie do końca dając się wciągnąć w jej grę. A jednak tańczył z nią właśnie teraz, dalej prowadził krótka, urywaną konwersację, czerpiąc z tego mimo wszystko przyjemność. – A czy do ciebie pasuje taniec z partnerem? – spytał całkiem uprzejmie, również nie bojąc się jej prowokować. – Ostatnio odniosłem wrażenie, że najbardziej celebrujesz taniec, kiedy jesteś w nim sama, nieograniczana przez nikogo.
Taka zresztą mu się wydawała nie tylko w tańcu; sprawiała wrażenie niedostępnej, zbyt dobrej dla wszystkich innych. Ale nie było to wynikiem pychy tylko efektem bycia świadomą własnej wartości. Krótka obserwacja wystarczała, aby uznać, że Melisande nie jest pustą ozdobą i to mogło okazać się niebezpieczne.
Nie chciał, aby ich taniec był nudny, dlatego zdecydował się na wykonanie kolejnej figury. Zgrabnie zainicjował wirówkę, podczas manewru na parkiecie pozwalając sobie przylgnąć do ciała partnerki, nie będąc jednak przy tym napastliwym, to był jedynie wymóg walca angielskiego. Trzymał ją mocniej aby wiedziała, że nie pozwoli jej się potknąć, a już na pewno nie upaść.
– Zdążyłem pomyśleć o konsekwencjach – odparł śmiało, bo naprawdę pomyślał o tym, co mogą powiedzieć ludzie na ich widok, gdy już znajdą się razem na parkiecie. Ale wcale tak naprawdę nie stworzył żadnej długofalowej wizji. Kolejne poczynania lady Rosier wobec jego osoby czym zatem będą po tym tańcu podyktowane? Po co tak właściwie dalej zawracał jej głowę? Zamierzał jednak cierpliwie poczekać na jej następny krok, przeczuwając już teraz, że może zabraknąć mu cierpliwości na ten czas oczekiwania. Nie będzie nawet wiedział skąd nastąpi atak i tego obawiał się najbardziej.
Ponownie chciał się dowiedzieć, kim to właściwie jest Étienne. Czy powinien to wiedzieć? Francuskie imię powinno być podpowiedzią, a jednak pozostawało enigmatyczne, kiedy nie potrafił przypisać go do konkretnej twarzy lub chociaż połączyć go z odpowiednim nazwiskiem. Może był to syn jednego z pracowników francuskiej służby dyplomatycznej? Jakiś przyjaciel z lat szkolny lady Rosier? Jakże chciał to wiedzieć natychmiast! Podejrzewał jednak, że ten cały Étienne niewątpliwie jest lepszym tancerzem od niego i niejednokrotnie zostanie to udowodnione na tym przyjęciu.
– To nie była próba dokonania za ciebie decyzji – obronił się wreszcie, z pewnym opóźnieniem, chcąc uniknąć błędnej interpretacji jego wcześniejszych słów. Długo się do tego zbierał, nim uznał, że to jest konieczne. Ale musiał być ze sobą szczery i przyznać, że całą swoją postawą sugerował, iż gotów jest przeboleć odrzucenie jego zaproszenia do tańca. Nie śmiał liczyć na jakiekolwiek przejaw przychylności z jej strony, jednak dalej próbował zmyć swoje winy. Był naiwny, bo mógł wcześniej przewidzieć, że lady Rosier nie jest swoim bratem. Teraz odczuwał przy niej jedynie niezręczność z powodu wrogości, jaką żywił do niej wcześniej. Wszystkie jego uczynki były teraz podyktowane poczuciem winy i chęcią wzięcia odpowiedzialności za własne występki. – Wyraziłem jedynie przypuszczenie tego, co z największym prawdopodobieństwem miało mnie spotkać. Zaskoczyłaś mnie.
Nie zamierzał wnikliwie dociekać, czy po prostu chciała zrobić mu na złość, czy rzeczywiście głównym czynnikiem przemawiającym za podjęciem się wspólnego tańca było tylko ogromne uczucie żywione do tego rodzaju aktywności i sztuki zarazem. Przede wszystkim musiał teraz wziąć na barki brzemię jej odpowiedzi. Udawało mu się poruszać w tańcu sprawnie i płynnie, unikając kompromitacji, lecz zdawał sobie sprawę z tego, że mistrzem tańca nie jest. Znał jednak podstawowe kroki, dumnie trzymał ramę i kontrolował ruch obu ciał. Wdawał się też w dyskusję, wywołując krótki śmiech damy.
– Mam wyjawić od razu to, co we mnie najciekawsze? – odparł na jej pytanie własnym, unosząc kąciki ust w chytrym uśmieszku, nie do końca dając się wciągnąć w jej grę. A jednak tańczył z nią właśnie teraz, dalej prowadził krótka, urywaną konwersację, czerpiąc z tego mimo wszystko przyjemność. – A czy do ciebie pasuje taniec z partnerem? – spytał całkiem uprzejmie, również nie bojąc się jej prowokować. – Ostatnio odniosłem wrażenie, że najbardziej celebrujesz taniec, kiedy jesteś w nim sama, nieograniczana przez nikogo.
Taka zresztą mu się wydawała nie tylko w tańcu; sprawiała wrażenie niedostępnej, zbyt dobrej dla wszystkich innych. Ale nie było to wynikiem pychy tylko efektem bycia świadomą własnej wartości. Krótka obserwacja wystarczała, aby uznać, że Melisande nie jest pustą ozdobą i to mogło okazać się niebezpieczne.
Nie chciał, aby ich taniec był nudny, dlatego zdecydował się na wykonanie kolejnej figury. Zgrabnie zainicjował wirówkę, podczas manewru na parkiecie pozwalając sobie przylgnąć do ciała partnerki, nie będąc jednak przy tym napastliwym, to był jedynie wymóg walca angielskiego. Trzymał ją mocniej aby wiedziała, że nie pozwoli jej się potknąć, a już na pewno nie upaść.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Miała rację, czyż nie?
Miała rację, gdy patrząc w jego kierunku, będąc w gabinecie który należał do niego, mówiła mu, że w ich spotkaniach chodziło zawsze o jedno. O to, by to ona zechciała wypowiedzieć w jego kierunku choć jedno słowo. I chociaż zapierał się, stawał w całkowitej opozycji do tezy, którą wygłosiła dzisiaj jedynie potwierdzał jej prawdziwość. To on - nie ona - zainicjował ich rozmowę. I to on - a nie ona - był zdany na jej łaskę lub jej brak. To ona decydowała o tym, czy wypowie w jego kierunku choć jedno słowo. Nadal nie obejrzała wspomnienia, które od niego otrzymała. Leżało zamknięte w szkatułce, która stała na komodzie obok jej łóżka. Do szyjki fiolki przywiązała kawałek papieru, na którym widniało tylko jedno słowo. Black. A jednak pomimo tego, że nie zanurzyła się w myślodsiewni, niezmiennie była pewna, że wybrał właściwie. Była pewna, że nie próbował jej zwieść, a wybrane wspomnienie jest wagi - jeśli o takiej można była w ogóle mówić - do tego, co sam skradł jej.
Gdyby było inaczej, nie stałby dzisiaj przed nią.
Mógł zaprzeczać, twierdzić, że jest inaczej, że ona myli się i stawia błędne tezy. Nie znała go na tyle, by tych ostatnich być całkowicie pewną. Wiedziała jednak jedno. Ciekawość. To ona wabiła go, niczym syreny straconych marynarzy. Intrygowała go, była zmienna, nieoczywista, mądra i pełna uroku. Świadoma swojej wartości, dlatego i czasem butna, jak większość jej krewnych. Dlatego łagodny uśmiech nie schodził z jej ust. To ona prowadziła i nadawała tempa, pozwalając by sądził, że jest inaczej.
- W takim razie, nie ma powodów, bym nie czuła się bezpiecznie. - zauważyła, gdy zmierzali w kierunku parkietu. Nie obchodziły jej co salonowe kwoki będą gdakać. Nigdy jej to nie interesowało. Rozmowy tego poziomu nie satysfakcjonowały jej. A na salonach od zawsze było o niej głośno. Gdyby wierzyć wszystkiemu co mówią, trzeba by dać wiarę, że Melisande sama stawała na przeciw wielkich smoków, szafując własnym życiem dla chwili adrenaliny. Prawda była zgoła inna, jednak dla nich nie tak ekscytująca jak domysły, które snuły nie mając pojęcia, jak prawdziwie wygląda jej praca w rezerwacie - właściwie, nawet się tym nie interesując. Uniosła lekko brew na jego spóźnioną obronę.
- Czyżby? - zapytała retorycznie, jeszcze zanim wypowiedział kolejne słowa. Po nich zamyśliła się na chwilę, odsuwając głowę w bok, przesuwając spojrzeniem po zgromadzonych, trzymając niezmiennie odpowiednią ramę. Stawiała kolejne kroki pewnie i poprawnie. Sunąc po parkiecie z lekkością. Więc nie podejmował za nią decyzji - jedynie zakładał, jakie podejmie. Sądząc, że zna ją na tyle, by móc coś takiego czynić. Mimo tego, że nie miał ku temu żadnych racjonalnych powodów. Nie znał jej w ogóle, nie znał jej nawyków, sposobu myślenia, czy zachowywania się. Nie wiedział co ją wzrusza, co wprawia w nostalgię. Nie miał pojęcia, że marszczy lekko nos, kreśląc litery. Nie wiedział o niej właściwie nic. A jednak coś pozwalało mu sądzić, że wie jakie kroki podejmie. Dlaczego? Zastanowiła się, po raz pierwszy od długiego czasu wracając wspomnieniem do ich pierwszego spotkania, ale ono nic jej nie dało. Pomknęła dalej, przypominając sobie spotkanie w La Fantasmagorie. Odciągnęła spojrzenie od otoczenia zawieszając je na nim. Zmrużyła lekko oczy. Nie wierzyła w to, że przybył tam, by zarezerwować lożę. Ufała swojej intuicji, a jego niechęć do nich nie zmusiłaby go w normalnych okoliczność do wejścia na ich teren. Chyba że… Właśnie, że miał powód, który był dla niego ważniejszy od pielęgnowanej niechęci. Deirdre. Nie mogła mieć pewności. Ale... Czy było to możliwe, by była dla niego tym kim była dla Tristana. Wierzyła, że była na tyle rozsądna, by wiedzieć, gdzie pokładać swoją wierność. Ale nie mogła mieć pewności. I ile to trwało? Jeśli trwało w ogóle.
Było zbyt wiele niewiadomych i niejasności. Nawet jeśli plotki głosiły, że starł się z jej bratem było to po ich pierwszym spotkaniu. Nie rozumiała swojej roli - Tristan zaprzeczył, by coś - poza rodową niechęcią - poróżniło ich, gdy rozmawiali jeszcze przed Festiwalem Lata. Musiała poczekać, odpowiedź wyklaruje się sama gdy dostanie odpowiednie informacje. Była tego pewna. - Wykreowałeś sobie mój własny obraz, nawet nie wiem na podstawie jakich wniosków. I to przez jego pryzmat mnie postrzegasz. - podjęła rozmowę, wirując swobodnie w jego ramionach. - Problem polega na tym, lordzie Black, że jeszcze nic o mnie nie wiesz. - podsumowała spokojnie, uśmiech niezmiennie oblekał jej malinowe wargi. Bez skrępowania patrzyła mu prosto w oczy, nie czując się speszona ich ciemnością. Dojrzała wcześniej przyjaciółkę, która uśmiechając się lekko obserwowała ją z daleka. Obok nadal nie było Étienne, ale dostrzegła już jego ojca. Czas przedstawienia powoli się zbliżał. Na razie jednak, skupiła się na tańcu i rozmowie, która prowadziła. Na rzucone przez niego pytanie pokręciła przecząco głową.
- Nie. Przekonać mnie, że jesteś wart mojego zainteresowania. - odrzekła, posyłając w jego kierunku czarujący uśmiech. Skrywający w oczach figlarną butność i sięgający właśnie ich. Kolejne pytanie które zadał uniosło lekko jej brew, nie przestała się uśmiechać, jednak kąciki jej ust opadły. Uśmiech który pojawił się na jego wargach sugerował, że nie przyczyny zadał pytanie. To słowa, które wypowiedział jako następne zapaliły w tęczówkach ostrzegawcze ogniki. - Stąpasz po kruchym lodzie. - ostrzegła, a z jej melodyjnego głosu zniknęła ciepła nuta. Nie pozwoliłaby drgnął choć mięsień dla jej twarzy. Dla wszystkich wokół nic się nie zmieniło. Ale on z pewnością dosłyszał zmianę w jej głosie. - Jesteś ryzykantem czy głupcem, Alphardzie? - zapytała, bezbłędnie wykonując kroki wirówki którą zainicjował, nie wyglądając nawet na zaskoczoną tą decyzją.Dostrzegała w nim sprzeczności, ostrość kantów twarzy i pewność z jaką ją chwytał, schodząca się z łagodnością, moc spojrzenia i brak nachalności, którą wypływała z jego ruchów. Niezmiennie wpatrywała się w jego oczy. Nie zamierzała jednak otwierać drzwi, do których właśnie się dobijał świadoma, że prowokuje ją specjalnie.
Miała rację, gdy patrząc w jego kierunku, będąc w gabinecie który należał do niego, mówiła mu, że w ich spotkaniach chodziło zawsze o jedno. O to, by to ona zechciała wypowiedzieć w jego kierunku choć jedno słowo. I chociaż zapierał się, stawał w całkowitej opozycji do tezy, którą wygłosiła dzisiaj jedynie potwierdzał jej prawdziwość. To on - nie ona - zainicjował ich rozmowę. I to on - a nie ona - był zdany na jej łaskę lub jej brak. To ona decydowała o tym, czy wypowie w jego kierunku choć jedno słowo. Nadal nie obejrzała wspomnienia, które od niego otrzymała. Leżało zamknięte w szkatułce, która stała na komodzie obok jej łóżka. Do szyjki fiolki przywiązała kawałek papieru, na którym widniało tylko jedno słowo. Black. A jednak pomimo tego, że nie zanurzyła się w myślodsiewni, niezmiennie była pewna, że wybrał właściwie. Była pewna, że nie próbował jej zwieść, a wybrane wspomnienie jest wagi - jeśli o takiej można była w ogóle mówić - do tego, co sam skradł jej.
Gdyby było inaczej, nie stałby dzisiaj przed nią.
Mógł zaprzeczać, twierdzić, że jest inaczej, że ona myli się i stawia błędne tezy. Nie znała go na tyle, by tych ostatnich być całkowicie pewną. Wiedziała jednak jedno. Ciekawość. To ona wabiła go, niczym syreny straconych marynarzy. Intrygowała go, była zmienna, nieoczywista, mądra i pełna uroku. Świadoma swojej wartości, dlatego i czasem butna, jak większość jej krewnych. Dlatego łagodny uśmiech nie schodził z jej ust. To ona prowadziła i nadawała tempa, pozwalając by sądził, że jest inaczej.
- W takim razie, nie ma powodów, bym nie czuła się bezpiecznie. - zauważyła, gdy zmierzali w kierunku parkietu. Nie obchodziły jej co salonowe kwoki będą gdakać. Nigdy jej to nie interesowało. Rozmowy tego poziomu nie satysfakcjonowały jej. A na salonach od zawsze było o niej głośno. Gdyby wierzyć wszystkiemu co mówią, trzeba by dać wiarę, że Melisande sama stawała na przeciw wielkich smoków, szafując własnym życiem dla chwili adrenaliny. Prawda była zgoła inna, jednak dla nich nie tak ekscytująca jak domysły, które snuły nie mając pojęcia, jak prawdziwie wygląda jej praca w rezerwacie - właściwie, nawet się tym nie interesując. Uniosła lekko brew na jego spóźnioną obronę.
- Czyżby? - zapytała retorycznie, jeszcze zanim wypowiedział kolejne słowa. Po nich zamyśliła się na chwilę, odsuwając głowę w bok, przesuwając spojrzeniem po zgromadzonych, trzymając niezmiennie odpowiednią ramę. Stawiała kolejne kroki pewnie i poprawnie. Sunąc po parkiecie z lekkością. Więc nie podejmował za nią decyzji - jedynie zakładał, jakie podejmie. Sądząc, że zna ją na tyle, by móc coś takiego czynić. Mimo tego, że nie miał ku temu żadnych racjonalnych powodów. Nie znał jej w ogóle, nie znał jej nawyków, sposobu myślenia, czy zachowywania się. Nie wiedział co ją wzrusza, co wprawia w nostalgię. Nie miał pojęcia, że marszczy lekko nos, kreśląc litery. Nie wiedział o niej właściwie nic. A jednak coś pozwalało mu sądzić, że wie jakie kroki podejmie. Dlaczego? Zastanowiła się, po raz pierwszy od długiego czasu wracając wspomnieniem do ich pierwszego spotkania, ale ono nic jej nie dało. Pomknęła dalej, przypominając sobie spotkanie w La Fantasmagorie. Odciągnęła spojrzenie od otoczenia zawieszając je na nim. Zmrużyła lekko oczy. Nie wierzyła w to, że przybył tam, by zarezerwować lożę. Ufała swojej intuicji, a jego niechęć do nich nie zmusiłaby go w normalnych okoliczność do wejścia na ich teren. Chyba że… Właśnie, że miał powód, który był dla niego ważniejszy od pielęgnowanej niechęci. Deirdre. Nie mogła mieć pewności. Ale... Czy było to możliwe, by była dla niego tym kim była dla Tristana. Wierzyła, że była na tyle rozsądna, by wiedzieć, gdzie pokładać swoją wierność. Ale nie mogła mieć pewności. I ile to trwało? Jeśli trwało w ogóle.
Było zbyt wiele niewiadomych i niejasności. Nawet jeśli plotki głosiły, że starł się z jej bratem było to po ich pierwszym spotkaniu. Nie rozumiała swojej roli - Tristan zaprzeczył, by coś - poza rodową niechęcią - poróżniło ich, gdy rozmawiali jeszcze przed Festiwalem Lata. Musiała poczekać, odpowiedź wyklaruje się sama gdy dostanie odpowiednie informacje. Była tego pewna. - Wykreowałeś sobie mój własny obraz, nawet nie wiem na podstawie jakich wniosków. I to przez jego pryzmat mnie postrzegasz. - podjęła rozmowę, wirując swobodnie w jego ramionach. - Problem polega na tym, lordzie Black, że jeszcze nic o mnie nie wiesz. - podsumowała spokojnie, uśmiech niezmiennie oblekał jej malinowe wargi. Bez skrępowania patrzyła mu prosto w oczy, nie czując się speszona ich ciemnością. Dojrzała wcześniej przyjaciółkę, która uśmiechając się lekko obserwowała ją z daleka. Obok nadal nie było Étienne, ale dostrzegła już jego ojca. Czas przedstawienia powoli się zbliżał. Na razie jednak, skupiła się na tańcu i rozmowie, która prowadziła. Na rzucone przez niego pytanie pokręciła przecząco głową.
- Nie. Przekonać mnie, że jesteś wart mojego zainteresowania. - odrzekła, posyłając w jego kierunku czarujący uśmiech. Skrywający w oczach figlarną butność i sięgający właśnie ich. Kolejne pytanie które zadał uniosło lekko jej brew, nie przestała się uśmiechać, jednak kąciki jej ust opadły. Uśmiech który pojawił się na jego wargach sugerował, że nie przyczyny zadał pytanie. To słowa, które wypowiedział jako następne zapaliły w tęczówkach ostrzegawcze ogniki. - Stąpasz po kruchym lodzie. - ostrzegła, a z jej melodyjnego głosu zniknęła ciepła nuta. Nie pozwoliłaby drgnął choć mięsień dla jej twarzy. Dla wszystkich wokół nic się nie zmieniło. Ale on z pewnością dosłyszał zmianę w jej głosie. - Jesteś ryzykantem czy głupcem, Alphardzie? - zapytała, bezbłędnie wykonując kroki wirówki którą zainicjował, nie wyglądając nawet na zaskoczoną tą decyzją.Dostrzegała w nim sprzeczności, ostrość kantów twarzy i pewność z jaką ją chwytał, schodząca się z łagodnością, moc spojrzenia i brak nachalności, którą wypływała z jego ruchów. Niezmiennie wpatrywała się w jego oczy. Nie zamierzała jednak otwierać drzwi, do których właśnie się dobijał świadoma, że prowokuje ją specjalnie.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Rozmowa w tańcu przychodziła jej tak gładko. Z pomocą słów co chwila nacierała na niego, wystosowywała kolejne ataki, choć bardziej w charakterze przytyków. Ich temperamenty i intelekty starły się z sobą ponownie, nie chcąc oddać prymu drugiemu bytowi.
– Czy nie uczyniłaś tego samego? – spytał jak najbardziej uprzejmie, pozwalając sobie spojrzeć jej prosto w oczy, rzucając tym samym jawne wyzwanie tańczącej z nim damie. – Za każdym razem, gdy mnie widzisz, głosisz śmiałe tezy na mój temat, nie znając mnie właściwie wcale. I nawet przez myśl ci nie przejdzie, że możesz się mylić – do jego głosy wkradł się cień urazy, ponieważ to właśnie ten element jej postawy drażnił go najbardziej. Sądziła, że wie wszystko najlepiej i zawsze pragnęła mieć ostatnie słowo w dyskusji. Udowodniła już, że może pochwalić się rozwiniętą sztuką dedukcji w swoim wykonaniu, jednak cóż z tego, skoro wiele swych wniosków opierała na niepewnych przesłankach, bo swoich własnych przeczuciach? Również ona postrzegała jego osobę w konkretny sposób, wcale nie chcąc go poznać i zadowalając się w pełni powierzchownym wrażeniem. Sama zresztą powiedziała, że motywy, które kierowały nim przy spotkaniu na Pokątnej, nie są już dla niej ważne. Nawet jeśli teraz miał inne, wciąż bazowała na tamtym pierwszym wrażeniu. Otwarcie nowego rozdziału dla ich znajomości chyba jednak nie było możliwe, choć niecały kwadrans temu jeszcze się łudził podobną nadzieją.
– Naprawdę sądzisz, że muszę cię przekonywać do czegokolwiek? – przy każdym spotkaniu rzucali między siebie niby retoryczne pytania, na które i tak udzielali odpowiedzi, aby udowodnić swą wyższość nad drugą stroną w dyskusji. Najgorsze było to, że Black nie potrafił odpuścić, stało się to prawie nałogiem. – Powiedziałaś, że od początku wszystko zależało od ciebie, a dokładnie to od twojej chęci uraczenia mnie swoją uwagą, zaszczyceniem spojrzeniem lub słowem – zgodnie z jej punktem widzenia nie była zobligowana do tego, aby wchodzić z nim w interakcje i w każdej chwili mogła go po prostu od siebie oddalić. A jednak nigdy tego nie zrobiła, mierząc się z nim na równi. – Najwidoczniej dalej jesteś mnie ciekawa, skoro nie tylko zechciałaś ze mną zamienić kilka słów, ale również zgodziłaś się na taniec.
Nie krył nawet zadowolenia wywołanego przez wskazanie nielogiczności jej własnych założeń.
– Doprawdy? – rzucił nonszalancko na jej stwierdzenie, kolejny raz z chęci pojednania przechodząc do wzajemnego działania sobie na nerwy. Rzeczywiście stąpał po kruchym lodzie, gdy wraz z nią sunął po idealnie wypastowanym parkiecie bez wahania i z lekkością. Trzymał ją pewnie, a jednak z dozą delikatności, szanując przestrzeń pomiędzy nimi i przełamując ją podczas wspólnego wirowania obu ciał. Była tańcem. Na kolejne pytanie również nie odpowiedział, już zirytowany, przez co przyozdobił twarz zuchwałym uśmieszkiem, chcąc ukryć prawdzie odczucia pod sztuczną maską, przez którą przebijał jednak cynizm. – Spróbuj sama oszacować, lady.
Koniec utworu był oczywisty. Tak jak inne pary zamarli na parkiecie, aby móc się rozluźnić, gdy ich ciała nie musiały znajdować się już tak blisko siebie. Orkiestra została nagrodzona oklaskami, partnerzy pochylili czoła w grzecznościowym ukłonie przed partnerkami. Alphard również nie omieszkał wykonać podobnej uprzejmości względem lady Rosier.
– Czy tym tańcem przekonałem cię do siebie? Wart jestem zainteresowania samej Róży czy może prędzej godny pogardy za marnowanie jej cennego czasu?
Bardzo chciał poznać szczere odpowiedzi na te pytania. Był ciekaw jej opinii, wypływających z jej ust kąśliwości. Nie spostrzegł się nawet, kiedy tak właściwie zaczął być ciekaw całej jej osoby. To go niepokoiło, złościło i po części bawiło, ale to już musiało być wynikiem desperacji, która musiał pojawić się na końcu nietypowego łańcucha absurdalnych odczuć. Już chyba odkrył odpowiedź na jej ostatnie pytanie wypowiedziane w tańcu. Był kompletnym głupcem, niewątpliwie godnym pożałowania, skoro popędził tego wieczoru właśnie do niej. Powinien odejść zanim tego zażąda, jednak nie potrafił, chcąc ją jeszcze przez chwilę drażnić swoją obecnością.
– Czy nie uczyniłaś tego samego? – spytał jak najbardziej uprzejmie, pozwalając sobie spojrzeć jej prosto w oczy, rzucając tym samym jawne wyzwanie tańczącej z nim damie. – Za każdym razem, gdy mnie widzisz, głosisz śmiałe tezy na mój temat, nie znając mnie właściwie wcale. I nawet przez myśl ci nie przejdzie, że możesz się mylić – do jego głosy wkradł się cień urazy, ponieważ to właśnie ten element jej postawy drażnił go najbardziej. Sądziła, że wie wszystko najlepiej i zawsze pragnęła mieć ostatnie słowo w dyskusji. Udowodniła już, że może pochwalić się rozwiniętą sztuką dedukcji w swoim wykonaniu, jednak cóż z tego, skoro wiele swych wniosków opierała na niepewnych przesłankach, bo swoich własnych przeczuciach? Również ona postrzegała jego osobę w konkretny sposób, wcale nie chcąc go poznać i zadowalając się w pełni powierzchownym wrażeniem. Sama zresztą powiedziała, że motywy, które kierowały nim przy spotkaniu na Pokątnej, nie są już dla niej ważne. Nawet jeśli teraz miał inne, wciąż bazowała na tamtym pierwszym wrażeniu. Otwarcie nowego rozdziału dla ich znajomości chyba jednak nie było możliwe, choć niecały kwadrans temu jeszcze się łudził podobną nadzieją.
– Naprawdę sądzisz, że muszę cię przekonywać do czegokolwiek? – przy każdym spotkaniu rzucali między siebie niby retoryczne pytania, na które i tak udzielali odpowiedzi, aby udowodnić swą wyższość nad drugą stroną w dyskusji. Najgorsze było to, że Black nie potrafił odpuścić, stało się to prawie nałogiem. – Powiedziałaś, że od początku wszystko zależało od ciebie, a dokładnie to od twojej chęci uraczenia mnie swoją uwagą, zaszczyceniem spojrzeniem lub słowem – zgodnie z jej punktem widzenia nie była zobligowana do tego, aby wchodzić z nim w interakcje i w każdej chwili mogła go po prostu od siebie oddalić. A jednak nigdy tego nie zrobiła, mierząc się z nim na równi. – Najwidoczniej dalej jesteś mnie ciekawa, skoro nie tylko zechciałaś ze mną zamienić kilka słów, ale również zgodziłaś się na taniec.
Nie krył nawet zadowolenia wywołanego przez wskazanie nielogiczności jej własnych założeń.
– Doprawdy? – rzucił nonszalancko na jej stwierdzenie, kolejny raz z chęci pojednania przechodząc do wzajemnego działania sobie na nerwy. Rzeczywiście stąpał po kruchym lodzie, gdy wraz z nią sunął po idealnie wypastowanym parkiecie bez wahania i z lekkością. Trzymał ją pewnie, a jednak z dozą delikatności, szanując przestrzeń pomiędzy nimi i przełamując ją podczas wspólnego wirowania obu ciał. Była tańcem. Na kolejne pytanie również nie odpowiedział, już zirytowany, przez co przyozdobił twarz zuchwałym uśmieszkiem, chcąc ukryć prawdzie odczucia pod sztuczną maską, przez którą przebijał jednak cynizm. – Spróbuj sama oszacować, lady.
Koniec utworu był oczywisty. Tak jak inne pary zamarli na parkiecie, aby móc się rozluźnić, gdy ich ciała nie musiały znajdować się już tak blisko siebie. Orkiestra została nagrodzona oklaskami, partnerzy pochylili czoła w grzecznościowym ukłonie przed partnerkami. Alphard również nie omieszkał wykonać podobnej uprzejmości względem lady Rosier.
– Czy tym tańcem przekonałem cię do siebie? Wart jestem zainteresowania samej Róży czy może prędzej godny pogardy za marnowanie jej cennego czasu?
Bardzo chciał poznać szczere odpowiedzi na te pytania. Był ciekaw jej opinii, wypływających z jej ust kąśliwości. Nie spostrzegł się nawet, kiedy tak właściwie zaczął być ciekaw całej jej osoby. To go niepokoiło, złościło i po części bawiło, ale to już musiało być wynikiem desperacji, która musiał pojawić się na końcu nietypowego łańcucha absurdalnych odczuć. Już chyba odkrył odpowiedź na jej ostatnie pytanie wypowiedziane w tańcu. Był kompletnym głupcem, niewątpliwie godnym pożałowania, skoro popędził tego wieczoru właśnie do niej. Powinien odejść zanim tego zażąda, jednak nie potrafił, chcąc ją jeszcze przez chwilę drażnić swoją obecnością.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Gdy pytanie wypadło z jego ust i zawisło między nimi zwróciła znów na niego uwagę. Spojrzenie lustrowało go spokojnie, czekając na kolejne słowa - wiedząc, że te za chwilę mają nadejść. Ostatnie słowa uniosły jej brwi i wypuściły z ust krótki, rozbawiony śmiech. Ledwie widocznie pokręciła głową, dalej mknąc w rytm muzyki. Nie umknęły jej uwadze zgłoski obleczone w urazę. Więc przeszkadzały mu któreś z jej wniosków. Czuł się przez nie dotknięty na tyle, by nie zdołać tego ukryć. Nie musiała pytać dlaczego.
- Ciągle przechodzi mi to przez myśl. - zaprzeczyła spokojnie poważniej nie konkretyzując, czy chodzi o niego, czy wszystko ogólnie. Jej spojrzenie zdawało się jednocześnie obecne i będące gdzieś dalej, razem z jej myślami, których nie sposób było usłyszeć. - Jestem behawiorystą, obserwuję, wyciągam wnioski i stawiam tezy. - stwierdziła zwykłą oczywistość, wykonując kolejne kroki. Nie odrywała od niego jasnego błękitno-stalowego spojrzenia. Przekrzywiła lekko głowę w prawo. - A potem na podstawie obserwacji sprawdzam, czy postawiłam odpowiednie. - tłumaczyła spokojnie dalej jej kącik ust łagodnie uniósł się ku górze. Odsunęła na chwilę spojrzenie, spoglądając na ludzi rozstawionych po sali. - Smoki jednak, w przeciwieństwie do ludzi, nie chowają urazy. Milcząco udowadniają mi, że nie mam racji. - zawiesiła na powrót niebieskie tęczówki na jego twarzy. - Która więc z moich tez twoim zdaniem jest błędna? - zapytała, a coś zabłysnęło w jej spojrzeniu, trudne do nazwania i pochwycenia na dłużej. Co ci przeszkadza, Alphardzie? Zdawała się pytać, jednocześnie niezmiennie pozostając w ujęciu jego dłoni. Bawiła się dobrze, choć wiedziała, że to, po co dziś przybyła do ambasady, miało dopiero nadejść. Jej humor poprawiał jedynie fakt, że zdecydował się podejść, potwierdzając jedno z jej założeń. Możliwe, że sam nie był świadom jeszcze tego, co robił. Albo dlaczego. Dlaczego wydawało sie odpowiedniejsze. Gdy kolejne retoryczne pytanie wypadło z jego ust wyprostowała głowę. Nie odpowiedziała na nie, czekając spokojnie na kolejne słowa, które przygotował gotowe do wypowiedzenia. Odwołanie do ich ostatniego spotkania musiało nadejść. Wiedziała, że nadejdzie, głównie dlatego, że świadoma była pracy, którą wykonują wypowiedziane przez nią słowa w jego podświadomości. Natrętne, uciążliwe niczym mucha, które nie ma zamiaru przestać brzęczeć nad uchem. Jego jednostka nie godziła się z tym, by jej stwierdzenie nabrało mocy i stało się prawdą. Nie wierzył w nie, całym sobą pragnąc je obalić. Wątpliwości - nie, nie one. Nieświadomość może? Nie, ona też nie. Cicha wojna, która toczyła się wewnątrz niego.
Gdy ostatnie słowa opuściły jego usta, przez chwilę patrzyła na niego odrobinę zaskoczona, a usta z każdą mijającą sekundą unosiły się coraz wyżej do góry. Odrzuciła głowę do tyłu, śmiejąc się lekko.
- Gdyby nie ciekawość, nie mogłabym spełniać się w swoim zawodzie. - odpowiedziała melodyjnym głosem, opuszczając głowę widocznie rozbawiona. Figlarne ogniki zatańczyły w jej spojrzeniu. Nie przyznała nic jednoznacznie - jeszcze nie. Kompletnie niewzruszona jego słowami. Jej stwierdzenie było jednak prawdą, gdyby nie dociekliwość, niezliczona ilość pytań i niezłomność w poszukiwaniu odpowiedzi nigdy nie mogłaby zajmować się tym, co robiła. - Dla ciebie, jestem też uprzejma. Godzę się na twoje towarzystwo, bo chcę zobaczyć dokąd doprowadzą cię twoje własne wybory. - i nie mijało się to ani odrobinę z prawdą. Nie narzucała ich, nie kwestionowała, mówiła jedynie co myśli, czasem dorzucając coś więcej. Pozwalając by to zagnieździło się w nim samym i doprowadziło do walki, którą właśnie teraz toczył. - Fantasmagorie odwiedziłeś, poszukując Deirdre. Dlaczego zatrzymałeś mnie na Pokątnej? - pierwsze zdanie zdawało się stwierdzeniem, chociaż uważnie badała jego twarz chcąc sprawdzić, czy rzeczywiście miała rację. Najprościej było przecież zapytać wprost, później najwyżej poszukiwać odpowiedzi na własną rękę. Chociaż szczerze wątpiła, że usłyszy odpowiedź na to pytanie.
Zmarszczyła lekko brwi na jedno słowo, który wydobyło się z jego ust. Jasne tęczówki przesuwały się po twarzy, zauważając uśmiech, który widziała już wcześniej. Zirytował się - na nią? Nie była pewna, ale nie zamierzała tego dociekać. Może irytował sam siebie, zganiając to na nią. Nie odpowiedziała więc, wykonując jedne z ostatnich kroków w tym walcu. Gdy muzyka ucichła - na chwilę, rzecz jasna - a on pochylił się przed nią, sama, prawie automatycznie dygnęła nienagannie. Pytanie które zadał sprawiło, że zawiesiła na nim spojrzenie, dostrzegając sylwetkę znajomego mężczyzny, zmierzającą w ich kierunku. Na jej usta powoli wstępował łagony uśmiech, uchyliła lekko wargi, jakby szykując się do opowiedzi.
- Mellie! - dobiegło ich z boku, nim choćby dźwięk wydobył się z jej gardła. Jeszcze przez chwilę patrzyła na Alpharda, z opóźnieniem odciągając wzrok w kierunku z którego dochodził do nich głos.
- Étienne. - usłana piegami twarz rozpromieniła się na znajomy widok wyciągając ku niemu dłonie. Ten złapał je w swoje, częstując jej policzki trzema szybki całusami, które właściwie nie dotykały jej skóry. Był wysoki, głowę pokrywały jasne blond włosy, a w oczach świeciły się błękitne ogniki. - To lord Alphard Black, Alphardzie, to baron Étienne Ronflant. Nie zmieniłeś zdania? - zapytała jeszcze raz, dla pewności choć była pewna, że to samo pytanie chwilę wcześniej zadała jej przyjaciółka.
- Nie. Patrzy się? - zapytał, witając się odpowiednio po chwili z Blackie, jednak nie poświęcając mu zbyt wiele uwagi. Puścił dłonie Melisande, nie spuszczając jednak z niej wzroku. Spojrzenie znów było na nich - na ich trójce dokładniej. Rosier przesunęła spojrzeniem ledwie widocznie po sali.
- Niezmiennie. Zdajesz sobie sprawę, że za rok, nie będziesz mógł już mnie poprosić? - zapytała i oboje wiedzieli, że miała rację. Jej ręka musiała zostać oddana. Wyboru miał dokonać Tristan. Kolejny rok wolności nie wchodził w grę. W drugim półroczu uszanowano to jedynie przez żałobę, którą nosiła jej rodzina.
- Nie? Liczę na to, że tym razem się zgodzisz. - zaśmiał się lekko, wypełniając całe otoczenie przyjemnie ciepłym śmiechem. - Ale najpierw taniec. Lordzie Black, pozwolisz, że ukradnę ci partnerkę. - zwrócił się w kierunku Alpharda, skłaniając przed nim lekko głowę. Melisande stała jedynie z boku, czekając na kolejny taniec i to, co miało wydarzyć się chwilę po nim.
- Ciągle przechodzi mi to przez myśl. - zaprzeczyła spokojnie poważniej nie konkretyzując, czy chodzi o niego, czy wszystko ogólnie. Jej spojrzenie zdawało się jednocześnie obecne i będące gdzieś dalej, razem z jej myślami, których nie sposób było usłyszeć. - Jestem behawiorystą, obserwuję, wyciągam wnioski i stawiam tezy. - stwierdziła zwykłą oczywistość, wykonując kolejne kroki. Nie odrywała od niego jasnego błękitno-stalowego spojrzenia. Przekrzywiła lekko głowę w prawo. - A potem na podstawie obserwacji sprawdzam, czy postawiłam odpowiednie. - tłumaczyła spokojnie dalej jej kącik ust łagodnie uniósł się ku górze. Odsunęła na chwilę spojrzenie, spoglądając na ludzi rozstawionych po sali. - Smoki jednak, w przeciwieństwie do ludzi, nie chowają urazy. Milcząco udowadniają mi, że nie mam racji. - zawiesiła na powrót niebieskie tęczówki na jego twarzy. - Która więc z moich tez twoim zdaniem jest błędna? - zapytała, a coś zabłysnęło w jej spojrzeniu, trudne do nazwania i pochwycenia na dłużej. Co ci przeszkadza, Alphardzie? Zdawała się pytać, jednocześnie niezmiennie pozostając w ujęciu jego dłoni. Bawiła się dobrze, choć wiedziała, że to, po co dziś przybyła do ambasady, miało dopiero nadejść. Jej humor poprawiał jedynie fakt, że zdecydował się podejść, potwierdzając jedno z jej założeń. Możliwe, że sam nie był świadom jeszcze tego, co robił. Albo dlaczego. Dlaczego wydawało sie odpowiedniejsze. Gdy kolejne retoryczne pytanie wypadło z jego ust wyprostowała głowę. Nie odpowiedziała na nie, czekając spokojnie na kolejne słowa, które przygotował gotowe do wypowiedzenia. Odwołanie do ich ostatniego spotkania musiało nadejść. Wiedziała, że nadejdzie, głównie dlatego, że świadoma była pracy, którą wykonują wypowiedziane przez nią słowa w jego podświadomości. Natrętne, uciążliwe niczym mucha, które nie ma zamiaru przestać brzęczeć nad uchem. Jego jednostka nie godziła się z tym, by jej stwierdzenie nabrało mocy i stało się prawdą. Nie wierzył w nie, całym sobą pragnąc je obalić. Wątpliwości - nie, nie one. Nieświadomość może? Nie, ona też nie. Cicha wojna, która toczyła się wewnątrz niego.
Gdy ostatnie słowa opuściły jego usta, przez chwilę patrzyła na niego odrobinę zaskoczona, a usta z każdą mijającą sekundą unosiły się coraz wyżej do góry. Odrzuciła głowę do tyłu, śmiejąc się lekko.
- Gdyby nie ciekawość, nie mogłabym spełniać się w swoim zawodzie. - odpowiedziała melodyjnym głosem, opuszczając głowę widocznie rozbawiona. Figlarne ogniki zatańczyły w jej spojrzeniu. Nie przyznała nic jednoznacznie - jeszcze nie. Kompletnie niewzruszona jego słowami. Jej stwierdzenie było jednak prawdą, gdyby nie dociekliwość, niezliczona ilość pytań i niezłomność w poszukiwaniu odpowiedzi nigdy nie mogłaby zajmować się tym, co robiła. - Dla ciebie, jestem też uprzejma. Godzę się na twoje towarzystwo, bo chcę zobaczyć dokąd doprowadzą cię twoje własne wybory. - i nie mijało się to ani odrobinę z prawdą. Nie narzucała ich, nie kwestionowała, mówiła jedynie co myśli, czasem dorzucając coś więcej. Pozwalając by to zagnieździło się w nim samym i doprowadziło do walki, którą właśnie teraz toczył. - Fantasmagorie odwiedziłeś, poszukując Deirdre. Dlaczego zatrzymałeś mnie na Pokątnej? - pierwsze zdanie zdawało się stwierdzeniem, chociaż uważnie badała jego twarz chcąc sprawdzić, czy rzeczywiście miała rację. Najprościej było przecież zapytać wprost, później najwyżej poszukiwać odpowiedzi na własną rękę. Chociaż szczerze wątpiła, że usłyszy odpowiedź na to pytanie.
Zmarszczyła lekko brwi na jedno słowo, który wydobyło się z jego ust. Jasne tęczówki przesuwały się po twarzy, zauważając uśmiech, który widziała już wcześniej. Zirytował się - na nią? Nie była pewna, ale nie zamierzała tego dociekać. Może irytował sam siebie, zganiając to na nią. Nie odpowiedziała więc, wykonując jedne z ostatnich kroków w tym walcu. Gdy muzyka ucichła - na chwilę, rzecz jasna - a on pochylił się przed nią, sama, prawie automatycznie dygnęła nienagannie. Pytanie które zadał sprawiło, że zawiesiła na nim spojrzenie, dostrzegając sylwetkę znajomego mężczyzny, zmierzającą w ich kierunku. Na jej usta powoli wstępował łagony uśmiech, uchyliła lekko wargi, jakby szykując się do opowiedzi.
- Mellie! - dobiegło ich z boku, nim choćby dźwięk wydobył się z jej gardła. Jeszcze przez chwilę patrzyła na Alpharda, z opóźnieniem odciągając wzrok w kierunku z którego dochodził do nich głos.
- Étienne. - usłana piegami twarz rozpromieniła się na znajomy widok wyciągając ku niemu dłonie. Ten złapał je w swoje, częstując jej policzki trzema szybki całusami, które właściwie nie dotykały jej skóry. Był wysoki, głowę pokrywały jasne blond włosy, a w oczach świeciły się błękitne ogniki. - To lord Alphard Black, Alphardzie, to baron Étienne Ronflant. Nie zmieniłeś zdania? - zapytała jeszcze raz, dla pewności choć była pewna, że to samo pytanie chwilę wcześniej zadała jej przyjaciółka.
- Nie. Patrzy się? - zapytał, witając się odpowiednio po chwili z Blackie, jednak nie poświęcając mu zbyt wiele uwagi. Puścił dłonie Melisande, nie spuszczając jednak z niej wzroku. Spojrzenie znów było na nich - na ich trójce dokładniej. Rosier przesunęła spojrzeniem ledwie widocznie po sali.
- Niezmiennie. Zdajesz sobie sprawę, że za rok, nie będziesz mógł już mnie poprosić? - zapytała i oboje wiedzieli, że miała rację. Jej ręka musiała zostać oddana. Wyboru miał dokonać Tristan. Kolejny rok wolności nie wchodził w grę. W drugim półroczu uszanowano to jedynie przez żałobę, którą nosiła jej rodzina.
- Nie? Liczę na to, że tym razem się zgodzisz. - zaśmiał się lekko, wypełniając całe otoczenie przyjemnie ciepłym śmiechem. - Ale najpierw taniec. Lordzie Black, pozwolisz, że ukradnę ci partnerkę. - zwrócił się w kierunku Alpharda, skłaniając przed nim lekko głowę. Melisande stała jedynie z boku, czekając na kolejny taniec i to, co miało wydarzyć się chwilę po nim.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Znów odezwała się w niej natura obserwatora. Idealnie odnajdywała się w roli wnikliwej badaczki, nie wychodząc z niej nawet na jeden moment. Sądziła, że chowa w sobie urazę? To właśnie chciała mu zakomunikować poprzez odniesienie się nagle do smoków? Uwierało go to, że sprowadzała z kolei jego do roli obiektu badawczego, jakby był od niej gorszy i zdecydowanie płytszy, pozbawiony głębi, jaką posiadała ona. Bardzo chciał wyśmiać jej postawę, zrobić jej tym po złości, ale odezwała się w nim jego duma. Również powinien podejść do zagadnienia bardziej analitycznie niźli emocjonalnie. – To droga na skróty – stwierdził po jej pytaniu bez grama złośliwości. – Odpowiedź na to pytanie zburzyłaby tak misternie skonstruowane badanie. Sama powinnaś weryfikować swoje tezy, gdy już je doprowadzisz do końca. O ile rzeczywiście prowadzisz obserwację mojej osoby. Może zbyt sobie schlebiam.
Jeśli tak było, to już teraz mógł powiedzieć, że cała obserwacja była źle prowadzona. Nawet jeśli była skupiona na konkretnym, jasno określonym celu, z założenia powinna mieć charakter planowy, być systematyczna i przede wszystkim obiektywna. Jednak niewygodne cechy metody badawczej najwidoczniej zepchnięte zostały na dalszy plan. Żałował, że taniec na parkiecie ograniczał możliwość wytknięcia tak gruntownych błędów, jednak miał dziwne przeczucie, że jeszcze dojdzie między nimi do naukowych dywagacji. Skąd brało się to dziwne przekonanie – nie wiedział.
Jej śmiech, pomimo urokliwego brzmienia, drażnił go. Czuł się tak, jakby kpiła z niego jawnie, tylko śmiechem potrafiąc komentować jego słowa. Dzięki niemu uchylała się też od jednoznacznych odpowiedzi, ciągle próbując wodzić go za nos. To było tak irytujące! Najgorsze były jednak jej zuchwałe ataki. Godzę się na twoje towarzystwo, bo chcę zobaczyć dokąd doprowadzą cię twoje własne wybory. Trudno było na takie słowa cokolwiek odpowiedzieć. Udało mu się jednak zachować spokój i tylko oczekiwanie na kolejne ciosy sprawiło, że nie zareagował gwałtownie na imię, które wypadło z ust damy. – To oczywiste, że szukałem madame Mericourt – oznajmił bez zająknięcia, nie uciekając się do kłamstwa. Motywów stojących za tą wizytą w Fantasmagorii nie zdradzał, decydując w ostateczności podtrzymywać wersję z rezerwacją loży. – Na Pokątnej z kolei składałem gratulacje, jeśli mnie pamięć nie myli – pociągnął dalej drugą poruszoną przez nią kwestię. – Ale sama powiedziałaś, że nie ma znaczenia to, dlaczego podszedłem po raz pierwszy – powtórzył jej słowa, które padły podczas ich ostatniego spotkania w gabinecie, chętnie wykorzystując jej przeciwko niej.
Muzyka ucichła, taniec ustał, ale również rozmowa znalazła się w martwym punkcie, kiedy lady Rosier nie dała mu odpowiedzi na jego pytania, bo ktoś zbliżył się do nich nagle. Wysoki blondyn szybko zaanektował całą uwagę Melisande.
– Baronie Ronflant – Alphard przywitał się z gościem krótko, odrobinę zniesmaczony zbyt wylewnym powitaniem z lady Rosier. Na całe szczęście powstrzymał się od komentarzy, wydawały mu się zbędne, kiedy krytyczne spojrzenia nie odrywały się od nich nawet na chwilę.
Każdy przejaw serdeczności w tej sytuacji był zresztą sztuczny i wymuszony, kiedy Black ewidentnie zawadzał w spotkaniu zaprzyjaźnionej dwójki. Nie był w stanie zrozumieć całości prowadzonej swobodnie rozmowy, to było zaledwie kilka zdań. Któż właściwie miał się patrzeć i na kogo? Jakieś zakochane dziewczę w dość przystojnego barona? A może któryś z mężczyzn sunął tęsknym spojrzeniem za dumną Różą? Dopiero kolejne słowa Melisande sprawiły, że uniósł brew z powodu zaskoczenia. Do tańca nie prosiło się mężatek, bo zwyczajnie nie było to dobrze widziane. Miała już niedługo kogoś poślubić? Nie słyszał żadnych plotek na ten temat, choć czasem przebąkiwano o odrzuconych przez nią niegdyś zaręczynach. Prawdopodobnie chodziło o kwestię wieku. W końcu musiała zostać żoną, taki już był los szlachetnie urodzonych dam. Samo podejrzenie rychłego zamążpójścia nie było zatem całkowicie nietrafione, ale dla Alpharda w tej jednej chwili stanowiło istną rewelację, która wytrąciła go z równowagi.
– Co się stanie, jeśli nie pozwolę? – spytał z zaciekawieniem, nie czując się jednak zobowiązanym do grzeczności wobec barona. Przyglądał mu się uważnie, z rezerwą, jakby próbował oszacować jego wartość i możliwości. Szybko jednak zreflektował się i przeszedł do uśmiechu, aby na samym końcu całą sytuację skwitować krótkim śmiechem, niezbyt gromkim, brzmiącym nawet przyjaźnie. Wcześniejsze pytanie łatwo obrócił w ten sposób w żart, może niezbyt smaczny i udany, lecz musiał jakoś odzyskać kontrolę na swoimi reakcjami. Nie powinien dawać ponieść się emocjom. – Decyzja należy już tylko do damy.
Odsunął się krok w tył, oddając im przestrzeń. Potem oddał jeszcze ostatni ukłon byłej już partnerce i z dumnie uniesionym czołem i nienagannym uśmiechem na ustach zszedł z parkietu. Mógł być chwiejny w swych nastrojach, lecz doskonale wiedział jak powinien odgrywać rolę szanowanego lorda na salonach. Choć duma nakazywała mu opuścić przynajmniej tę salę albo i nawet samo przyjęcie, to również kazała mu stanąć z boku i oglądać kolejny taniec w wykonaniu lady Rosier. To był dobry sposób na zweryfikowanie jej tez i na udowodnienie jej, że myli się gruntownie względem oceny jego zachowań.
Jeśli tak było, to już teraz mógł powiedzieć, że cała obserwacja była źle prowadzona. Nawet jeśli była skupiona na konkretnym, jasno określonym celu, z założenia powinna mieć charakter planowy, być systematyczna i przede wszystkim obiektywna. Jednak niewygodne cechy metody badawczej najwidoczniej zepchnięte zostały na dalszy plan. Żałował, że taniec na parkiecie ograniczał możliwość wytknięcia tak gruntownych błędów, jednak miał dziwne przeczucie, że jeszcze dojdzie między nimi do naukowych dywagacji. Skąd brało się to dziwne przekonanie – nie wiedział.
Jej śmiech, pomimo urokliwego brzmienia, drażnił go. Czuł się tak, jakby kpiła z niego jawnie, tylko śmiechem potrafiąc komentować jego słowa. Dzięki niemu uchylała się też od jednoznacznych odpowiedzi, ciągle próbując wodzić go za nos. To było tak irytujące! Najgorsze były jednak jej zuchwałe ataki. Godzę się na twoje towarzystwo, bo chcę zobaczyć dokąd doprowadzą cię twoje własne wybory. Trudno było na takie słowa cokolwiek odpowiedzieć. Udało mu się jednak zachować spokój i tylko oczekiwanie na kolejne ciosy sprawiło, że nie zareagował gwałtownie na imię, które wypadło z ust damy. – To oczywiste, że szukałem madame Mericourt – oznajmił bez zająknięcia, nie uciekając się do kłamstwa. Motywów stojących za tą wizytą w Fantasmagorii nie zdradzał, decydując w ostateczności podtrzymywać wersję z rezerwacją loży. – Na Pokątnej z kolei składałem gratulacje, jeśli mnie pamięć nie myli – pociągnął dalej drugą poruszoną przez nią kwestię. – Ale sama powiedziałaś, że nie ma znaczenia to, dlaczego podszedłem po raz pierwszy – powtórzył jej słowa, które padły podczas ich ostatniego spotkania w gabinecie, chętnie wykorzystując jej przeciwko niej.
Muzyka ucichła, taniec ustał, ale również rozmowa znalazła się w martwym punkcie, kiedy lady Rosier nie dała mu odpowiedzi na jego pytania, bo ktoś zbliżył się do nich nagle. Wysoki blondyn szybko zaanektował całą uwagę Melisande.
– Baronie Ronflant – Alphard przywitał się z gościem krótko, odrobinę zniesmaczony zbyt wylewnym powitaniem z lady Rosier. Na całe szczęście powstrzymał się od komentarzy, wydawały mu się zbędne, kiedy krytyczne spojrzenia nie odrywały się od nich nawet na chwilę.
Każdy przejaw serdeczności w tej sytuacji był zresztą sztuczny i wymuszony, kiedy Black ewidentnie zawadzał w spotkaniu zaprzyjaźnionej dwójki. Nie był w stanie zrozumieć całości prowadzonej swobodnie rozmowy, to było zaledwie kilka zdań. Któż właściwie miał się patrzeć i na kogo? Jakieś zakochane dziewczę w dość przystojnego barona? A może któryś z mężczyzn sunął tęsknym spojrzeniem za dumną Różą? Dopiero kolejne słowa Melisande sprawiły, że uniósł brew z powodu zaskoczenia. Do tańca nie prosiło się mężatek, bo zwyczajnie nie było to dobrze widziane. Miała już niedługo kogoś poślubić? Nie słyszał żadnych plotek na ten temat, choć czasem przebąkiwano o odrzuconych przez nią niegdyś zaręczynach. Prawdopodobnie chodziło o kwestię wieku. W końcu musiała zostać żoną, taki już był los szlachetnie urodzonych dam. Samo podejrzenie rychłego zamążpójścia nie było zatem całkowicie nietrafione, ale dla Alpharda w tej jednej chwili stanowiło istną rewelację, która wytrąciła go z równowagi.
– Co się stanie, jeśli nie pozwolę? – spytał z zaciekawieniem, nie czując się jednak zobowiązanym do grzeczności wobec barona. Przyglądał mu się uważnie, z rezerwą, jakby próbował oszacować jego wartość i możliwości. Szybko jednak zreflektował się i przeszedł do uśmiechu, aby na samym końcu całą sytuację skwitować krótkim śmiechem, niezbyt gromkim, brzmiącym nawet przyjaźnie. Wcześniejsze pytanie łatwo obrócił w ten sposób w żart, może niezbyt smaczny i udany, lecz musiał jakoś odzyskać kontrolę na swoimi reakcjami. Nie powinien dawać ponieść się emocjom. – Decyzja należy już tylko do damy.
Odsunął się krok w tył, oddając im przestrzeń. Potem oddał jeszcze ostatni ukłon byłej już partnerce i z dumnie uniesionym czołem i nienagannym uśmiechem na ustach zszedł z parkietu. Mógł być chwiejny w swych nastrojach, lecz doskonale wiedział jak powinien odgrywać rolę szanowanego lorda na salonach. Choć duma nakazywała mu opuścić przynajmniej tę salę albo i nawet samo przyjęcie, to również kazała mu stanąć z boku i oglądać kolejny taniec w wykonaniu lady Rosier. To był dobry sposób na zweryfikowanie jej tez i na udowodnienie jej, że myli się gruntownie względem oceny jego zachowań.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Raz dwa trzy, jak mantra idealnie zapamiętanych kroków, wbijających się w rytm walca, wbijających się w rytm rozgrywanej muzyki. Stawiała kroki nie myśląc o nich, doskonale wiedząc, jakie mają być kolejne. Czerpiąc niejako przyjemność z trafienia na kogoś, kto był w stanie nie znudzić jej w ciągu kilku chwil rozmowy. Nie raziły jej ostre kanty jego twarzy, bo nie to było dla niej interesujące. Łagodny uśmiech niezmiennie zdobił jej twarz, gdy odezwał się ponownie.
- Lord Avery - zaczęła nie odpowiadając na jego słowa, wskazując go jedynie spojrzeniem. - Ma pewne problemy, dlatego odbija je w hazardzie i alkoholu. Lady Parkinson, uważa, że suknia lady Fawley jest passe. Ale nie ze względu na jej krój, sama ma podobny, chodzi o kolor do którego zdaje się mieć awersję. - jej wzrok przesunął się po kobietach, wracając do mężczyzny, ze wszystkimi zamieniła kilka zdań wcześniej. - Analizuję i zbieram dane niezmiennie. To nie misternie konstruowane badania, taka jestem. Korzystam ze ścieżek prowadzących na skróty. Zwłaszcza, że ludzie potrafią sami się określać. - zakończyła spokojnie nie odrywając spojrzenia. Zdawało się przekazywać informację. Choć jaką, musiał domyślić się sam Alphard. Oczywiście, że go analizowała, nie potrafiła tego nie robić. Nie umiała inaczej. Analizowała wszystko i wszystkich, niezależnie od tego czy chciała, czy też nie. Trudno było walczyć z samą sobą. A ona nie czuła potrzeby, by to robić. Było jej dobrze z sobą i nie zamierzała pozwolić, by ktokolwiek ponownie podkopał jej poczucie własnej wartości.
Zadała pytania. Chcąc, a może potrzebując odpowiedzi. Zdawało jej się, że to drugie z nich jest kluczowe. Ale drugie… w jakiś sposób zdawało się równie ważne. Odwróciła głowę w bok, wchodząc w idealną pozycję - niezmiennie, nienagannie dając się prowadzić. Bezbłędnie, z lekkością która unosiła lekko spódnicę czerwonej sukni. Słuchała odpowiedzi patrząc na ludzi wokół parkietu.
- Nie madame. - powiedziała nie zwracając w jego kierunku twarzy. Kolejny takt, kolejny krok, muzyka niosła ich dalej. - I nie Mericourt. - zaznaczyła spokojnie, choć w jej głosie pojawiła się stalowa nuta. Wiedziała doskonale kim była kobieta i podejrzała, że i on to wie. Pozwoliła jednak, by mówił dalej, pozwalając mu jedynie obserwować swój profil. Na jego kolejne słowa powoli odwróciła twarz w jego kierunku. - Nic nie rozumiesz. - stwierdziła spokojnie, konfrontując z nim spojrzenie. - Kontekst i słowa, są odpowiednie do odpowiednich sytuacji i momentów. - powiedziała spokojnie, wirując na parkiecie zgodnie z nadanym przez orkiestrę rytmem. - W kontekście pewności co do wspomnienia, nie miało to żadnego znaczenia. W innych je ma. - na kilka chwil zamilkła, a pomiędzy nimi nastała cisza. Coś jednak się zmieniło. W jej spojrzeniu. W tym jak na jego patrzyła. Jej wargi na chwilę wydęła się, gdy znów lustrowała ludzi wokół. W końcu zwróciła ku niemu spojrzenie. - Nie chcę więcej słyszeć półprawd z twoich ust. - błękitno- stalowe spojrzenie na powrót zawisło na kanciastej twarzy Blacka. - Są jak pstrokaty papier, albo jedwabna wstążka którą obowiązuje się prezent. Pod nimi skrywa się to, co ważne. - iskry w jej oczach zmieniły się, nie były już jasne i figlarne. Czaiła się w nich złość, choć tylko one pokazywały ją na jej twarzy. - Jeśli nie chcesz, nie możesz, albo nie umiesz, zdobyć się na prawdę. Nie marnuj więcej mojego czasu. - stwierdziła z chłodem, który nie pasował do uśmiechu, który gościł na jej ustach. Chwilę później jej cała uwaga została zagrabiona przez jasnowłosego mężczyznę. Uniosła lekko brew na pytanie, które wypadło z jego ust. Étienne uniósł dłoń i podrapał się po karku.
- Cóż, musiałbym pewnie zaproponować pojedynek, by zawalczyć o względy tej damy. - stwierdził, a gdy Alphard zaśmiał się, sam uniósł wargi. - Ale byłoby to co najmniej upierdliwe - stwierdził szczerze, dołączając do śmiechu. Melisande spokojnie lustrowała Alpharda, a gdy słowa z jego ust wypadły ponownie schyliła lekko głowę i podała dłoń jasnowłosemu mężczyźnie.
- Lubi cię. - mruknął Étienne unosząc sugestywnie brew, gdy Black oddalił się na stosowną odległość. Melisande poczęstowała go uniesieniem lekko kącika ust. Jednak nie powiedziała na ten temat nic więcej. Chwilę później wirowali oboje, sięgając po kroki i figury, które narzuciła mężczyzna. Melisande pozwoliła się prowadzić, odrzucając głowę do tyłu i spoglądając i prowadziła rozmowę, patrząc na towarzysza. Co jakiś czas odrzucała głowę, śmiejąc się z słów, które dane było tylko jej usłyszeć.
Otoczenie szeptało niezmiennie. A dwie starsze Lady, które mijał Alphard sprzeczały się o to, czy zrobi to dziś, czy plotki jednak są o tym zdecydowanie nadwyrężone.
- Wyglądają razem jak z obrazka, czyż nie, lordzie Black? - zapytała Aimée, która niespodziewanie pojawiła się z boku. Wcisnęła w dłoń Alpharda kieliszek szampana i zawiesiła spojrzenie na parkiecie. Unosiła lekko wargi, a muzyka gnała do przodu przez kolejne takty. Pary wirowały, szepty nie ustawały, a gdy muzyka dobiegła końca francuz cofnął się o krok, schylił głowę, by chwilę później sięgnąć do kieszeni i paść na kolana. Dokładnie, na środku sali.
- Lord Avery - zaczęła nie odpowiadając na jego słowa, wskazując go jedynie spojrzeniem. - Ma pewne problemy, dlatego odbija je w hazardzie i alkoholu. Lady Parkinson, uważa, że suknia lady Fawley jest passe. Ale nie ze względu na jej krój, sama ma podobny, chodzi o kolor do którego zdaje się mieć awersję. - jej wzrok przesunął się po kobietach, wracając do mężczyzny, ze wszystkimi zamieniła kilka zdań wcześniej. - Analizuję i zbieram dane niezmiennie. To nie misternie konstruowane badania, taka jestem. Korzystam ze ścieżek prowadzących na skróty. Zwłaszcza, że ludzie potrafią sami się określać. - zakończyła spokojnie nie odrywając spojrzenia. Zdawało się przekazywać informację. Choć jaką, musiał domyślić się sam Alphard. Oczywiście, że go analizowała, nie potrafiła tego nie robić. Nie umiała inaczej. Analizowała wszystko i wszystkich, niezależnie od tego czy chciała, czy też nie. Trudno było walczyć z samą sobą. A ona nie czuła potrzeby, by to robić. Było jej dobrze z sobą i nie zamierzała pozwolić, by ktokolwiek ponownie podkopał jej poczucie własnej wartości.
Zadała pytania. Chcąc, a może potrzebując odpowiedzi. Zdawało jej się, że to drugie z nich jest kluczowe. Ale drugie… w jakiś sposób zdawało się równie ważne. Odwróciła głowę w bok, wchodząc w idealną pozycję - niezmiennie, nienagannie dając się prowadzić. Bezbłędnie, z lekkością która unosiła lekko spódnicę czerwonej sukni. Słuchała odpowiedzi patrząc na ludzi wokół parkietu.
- Nie madame. - powiedziała nie zwracając w jego kierunku twarzy. Kolejny takt, kolejny krok, muzyka niosła ich dalej. - I nie Mericourt. - zaznaczyła spokojnie, choć w jej głosie pojawiła się stalowa nuta. Wiedziała doskonale kim była kobieta i podejrzała, że i on to wie. Pozwoliła jednak, by mówił dalej, pozwalając mu jedynie obserwować swój profil. Na jego kolejne słowa powoli odwróciła twarz w jego kierunku. - Nic nie rozumiesz. - stwierdziła spokojnie, konfrontując z nim spojrzenie. - Kontekst i słowa, są odpowiednie do odpowiednich sytuacji i momentów. - powiedziała spokojnie, wirując na parkiecie zgodnie z nadanym przez orkiestrę rytmem. - W kontekście pewności co do wspomnienia, nie miało to żadnego znaczenia. W innych je ma. - na kilka chwil zamilkła, a pomiędzy nimi nastała cisza. Coś jednak się zmieniło. W jej spojrzeniu. W tym jak na jego patrzyła. Jej wargi na chwilę wydęła się, gdy znów lustrowała ludzi wokół. W końcu zwróciła ku niemu spojrzenie. - Nie chcę więcej słyszeć półprawd z twoich ust. - błękitno- stalowe spojrzenie na powrót zawisło na kanciastej twarzy Blacka. - Są jak pstrokaty papier, albo jedwabna wstążka którą obowiązuje się prezent. Pod nimi skrywa się to, co ważne. - iskry w jej oczach zmieniły się, nie były już jasne i figlarne. Czaiła się w nich złość, choć tylko one pokazywały ją na jej twarzy. - Jeśli nie chcesz, nie możesz, albo nie umiesz, zdobyć się na prawdę. Nie marnuj więcej mojego czasu. - stwierdziła z chłodem, który nie pasował do uśmiechu, który gościł na jej ustach. Chwilę później jej cała uwaga została zagrabiona przez jasnowłosego mężczyznę. Uniosła lekko brew na pytanie, które wypadło z jego ust. Étienne uniósł dłoń i podrapał się po karku.
- Cóż, musiałbym pewnie zaproponować pojedynek, by zawalczyć o względy tej damy. - stwierdził, a gdy Alphard zaśmiał się, sam uniósł wargi. - Ale byłoby to co najmniej upierdliwe - stwierdził szczerze, dołączając do śmiechu. Melisande spokojnie lustrowała Alpharda, a gdy słowa z jego ust wypadły ponownie schyliła lekko głowę i podała dłoń jasnowłosemu mężczyźnie.
- Lubi cię. - mruknął Étienne unosząc sugestywnie brew, gdy Black oddalił się na stosowną odległość. Melisande poczęstowała go uniesieniem lekko kącika ust. Jednak nie powiedziała na ten temat nic więcej. Chwilę później wirowali oboje, sięgając po kroki i figury, które narzuciła mężczyzna. Melisande pozwoliła się prowadzić, odrzucając głowę do tyłu i spoglądając i prowadziła rozmowę, patrząc na towarzysza. Co jakiś czas odrzucała głowę, śmiejąc się z słów, które dane było tylko jej usłyszeć.
Otoczenie szeptało niezmiennie. A dwie starsze Lady, które mijał Alphard sprzeczały się o to, czy zrobi to dziś, czy plotki jednak są o tym zdecydowanie nadwyrężone.
- Wyglądają razem jak z obrazka, czyż nie, lordzie Black? - zapytała Aimée, która niespodziewanie pojawiła się z boku. Wcisnęła w dłoń Alpharda kieliszek szampana i zawiesiła spojrzenie na parkiecie. Unosiła lekko wargi, a muzyka gnała do przodu przez kolejne takty. Pary wirowały, szepty nie ustawały, a gdy muzyka dobiegła końca francuz cofnął się o krok, schylił głowę, by chwilę później sięgnąć do kieszeni i paść na kolana. Dokładnie, na środku sali.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Miał się określać przed nią właśnie w tej chwili? Dlaczego? Sądził, że zdążyła już zaszufladkować go według kryteriów, które ustanowiła zgodnie z własnymi upodobaniami, na jedne kładąc większy nacisk, drugie zaś odsuwając na boczny tor. Oczekiwała, że z jakiś powodów ujawni przed nią swoje prawdziwe oblicze, jakby zapominając o tym, że ludzie są istotami zbyt niestałymi, aby określić się tylko raz i to ostatecznie. Jak na razie sam gubił się we własnych odczuciach, choć uparcie nie chciał się do tego przyznać, a przynajmniej robił wszystko, aby tego po sobie nie pokazać. Przed nią chciał prezentować się godnie, co i tak przecież przynosiło różny efekt, czasem nawet całkowicie odwrotny. Wszak jej opinia o nim nie miała żadnego znaczenia, a przynajmniej mieć nie powinna. Mimo to tego wieczoru ciemne spojrzenie Blacka sunęło za jej smukłą sylwetką obleczoną w czerwoną suknię. To słowa wzburzonej przyjaciółki doprowadziły do takiego stanu rzeczy. Nie był przecież w żadnym stopniu zainteresowany Rosierówną, to nie miało racji bytu.
Zaczął się obawiać tego, że już zawsze drażnić go będzie jedynie swoim widokiem, jednak prawdziwa irytacja dawała o sobie znać dopiero wtedy, kiedy wdawali się w rozmowę. To ona rozpoczęła temat Deirdre, najwidoczniej niewygodny również dla niej samej, bo na jego odpowiedź zareagowała z jawnym wyrzutem. Na co właściwie liczyła, gdy wypowiedziała kobiece imię? Przypuszczał, że coś się za tym kryje. Być może chciała wiedzieć, co łączy ją z pracownicą Fantasmagorii należącej do jej rodu. A może z kochanką jej brata, teraz już nestora rodu? Wiedziała o romansie brata? Czy znany jej był fakt o istnieniu widocznego już owocu tego związku?
Rozbudziła w nim złość, ale z coraz większym trudem maskowała swoją, również wzrastającą. Chłodny ton mocno kontrastował z gorącem kryjącym się w jej oczach. Pod koniec tańca miał ochotę wręcz nią szarpnąć, gdy nieustannie go prowokowała, jakby testując na każdym kroku granice jego cierpliwości. Doprowadzała go tym do szału. Z każdym spotkaniem coraz trudniej było udawać niewzruszonego.
– Jakim to prawem obligujesz mnie do kierowania w twoją stronę tylko prawdy? – spytał ostro, wyraźnie rozzłoszczony przez jej roszczeniową postawę. Spełnianie jej żądań nie było jego obowiązkiem, co najwyżej przejawem dobrej woli, na który nie zamierzał się decydować. Prawda wiązała się z zaufaniem, a takowym ledwo darzył własną rodzinę, przed którą również zatajał pewne fakty. Tymczasem to ona, całkowicie mu obca i nielubiana, nakazywała mu odrzucić półprawdy i kłamstwa. Za kogo się uważała?
Kolejny raz stawał przed ogromnym dylematem, kiedy musiał zidentyfikować osobę, na którą najbardziej jest w tej całej sytuacji zły. Na nią, na siebie, a może na tego blondwłosego paniczyka, co śmiał nagle wtargnąć pomiędzy i skupić całą uwagę na sobie? Odstąpił mu pola niechętnie, chcąc na własne oczy zobaczyć ile tak właściwie wart jest lord Ronflant. A niech sobie błyszczy na parkiecie, tego nikt mu nie zabroni. Black zamierzał jak najszybciej zdystansować się do całej tej sytuacji. I prawdopodobnie zdołałby ostudzić własne emocje, gdyby nie zbliżyła się do niego córka francuskiego ambasadora, najwidoczniej odnajdując w jego postawie coś, co pozwalała jej sądzić, że może prowadzić z nim swobodną pogawędkę dotyczącą zaprzyjaźnionej z nią Róży.
– Jaki obrazek masz na myśli, hrabianko Delescluze? Pocałunek Klimta czy Taniec życia Muncha? – dopytał niby uprzejmie, dzielnie trzymając emocje na wodzy, niezadowolenie maskując pod bladym uśmiechem. Chwilę później dyskomfort po prostu zapił, unosząc kieliszek i przechylając go sprawnie, aby jak najszybciej opróżnić naczynie. Już całkiem zbrzydło mu to przyjęcie, nawet jeśli w jego trakcie zdążył rozmówić się z niektórymi dyplomatami, realizując dzięki temu pewne zawodowe zobowiązania w zdecydowanie krótszym czasie. Gdyby tylko nie obecność lady Rosier…
Spoglądał w jej stronę z powagą, niby znudzony, jednak sztywność ciała zdradzała, że daleko mu do bycia obojętnym wobec spektaklu, jaki dawała z młodym baronem. Irytował go niezmiernie jej śmiech wypuszczany z ust zaraz po tym, jak odrzucała do tyłu głowę. W poprzednim tańcu czyniła podobnie. Coraz bardziej przekonywał się do swojej racji, że dla tej konkretnej damy partner nie odgrywa ważnej roli.
Miał dość szeptów niosących się wokół, ale po chwili najbardziej dość miał ciszy, jakby wszystkie oddechy wstrzymały się wraz z końcem muzyki, gdy młody baron padł na kolana. Black wpatrywał się w tę scenę, nie do końca identyfikując wszystkie emocje, które właśnie nim targnęły. Niesmak, złość, zniecierpliwienie i coś jeszcze. Jakaś gorycz nim zawładnęła w tej jednej chwili. Kiedy wspomniał o tym, jak to sam padł na kolana na oczach innych, prawie go zemdliło. Czy prezentował się równie żałośnie? Zamarzył o tym, aby raz na zawsze pogrzebać to wspomnienie. Tak jak to obecne, którego stał się niezależnie od swej woli częścią.
Co powie baron? Co odpowie lady? Nie chciał wiedzieć. Zobaczył już wystarczająco wiele, zakończenie może poznać już z relacji innych. Odwrócił się na pięcie i opuścił salę, aby ostatecznie przemierzyć długi hol i wyjść z kasyna pospiesznie, po drodze wciskając pusty kieliszek jednemu z krążących kelnerów.
| z tematu
Zaczął się obawiać tego, że już zawsze drażnić go będzie jedynie swoim widokiem, jednak prawdziwa irytacja dawała o sobie znać dopiero wtedy, kiedy wdawali się w rozmowę. To ona rozpoczęła temat Deirdre, najwidoczniej niewygodny również dla niej samej, bo na jego odpowiedź zareagowała z jawnym wyrzutem. Na co właściwie liczyła, gdy wypowiedziała kobiece imię? Przypuszczał, że coś się za tym kryje. Być może chciała wiedzieć, co łączy ją z pracownicą Fantasmagorii należącej do jej rodu. A może z kochanką jej brata, teraz już nestora rodu? Wiedziała o romansie brata? Czy znany jej był fakt o istnieniu widocznego już owocu tego związku?
Rozbudziła w nim złość, ale z coraz większym trudem maskowała swoją, również wzrastającą. Chłodny ton mocno kontrastował z gorącem kryjącym się w jej oczach. Pod koniec tańca miał ochotę wręcz nią szarpnąć, gdy nieustannie go prowokowała, jakby testując na każdym kroku granice jego cierpliwości. Doprowadzała go tym do szału. Z każdym spotkaniem coraz trudniej było udawać niewzruszonego.
– Jakim to prawem obligujesz mnie do kierowania w twoją stronę tylko prawdy? – spytał ostro, wyraźnie rozzłoszczony przez jej roszczeniową postawę. Spełnianie jej żądań nie było jego obowiązkiem, co najwyżej przejawem dobrej woli, na który nie zamierzał się decydować. Prawda wiązała się z zaufaniem, a takowym ledwo darzył własną rodzinę, przed którą również zatajał pewne fakty. Tymczasem to ona, całkowicie mu obca i nielubiana, nakazywała mu odrzucić półprawdy i kłamstwa. Za kogo się uważała?
Kolejny raz stawał przed ogromnym dylematem, kiedy musiał zidentyfikować osobę, na którą najbardziej jest w tej całej sytuacji zły. Na nią, na siebie, a może na tego blondwłosego paniczyka, co śmiał nagle wtargnąć pomiędzy i skupić całą uwagę na sobie? Odstąpił mu pola niechętnie, chcąc na własne oczy zobaczyć ile tak właściwie wart jest lord Ronflant. A niech sobie błyszczy na parkiecie, tego nikt mu nie zabroni. Black zamierzał jak najszybciej zdystansować się do całej tej sytuacji. I prawdopodobnie zdołałby ostudzić własne emocje, gdyby nie zbliżyła się do niego córka francuskiego ambasadora, najwidoczniej odnajdując w jego postawie coś, co pozwalała jej sądzić, że może prowadzić z nim swobodną pogawędkę dotyczącą zaprzyjaźnionej z nią Róży.
– Jaki obrazek masz na myśli, hrabianko Delescluze? Pocałunek Klimta czy Taniec życia Muncha? – dopytał niby uprzejmie, dzielnie trzymając emocje na wodzy, niezadowolenie maskując pod bladym uśmiechem. Chwilę później dyskomfort po prostu zapił, unosząc kieliszek i przechylając go sprawnie, aby jak najszybciej opróżnić naczynie. Już całkiem zbrzydło mu to przyjęcie, nawet jeśli w jego trakcie zdążył rozmówić się z niektórymi dyplomatami, realizując dzięki temu pewne zawodowe zobowiązania w zdecydowanie krótszym czasie. Gdyby tylko nie obecność lady Rosier…
Spoglądał w jej stronę z powagą, niby znudzony, jednak sztywność ciała zdradzała, że daleko mu do bycia obojętnym wobec spektaklu, jaki dawała z młodym baronem. Irytował go niezmiernie jej śmiech wypuszczany z ust zaraz po tym, jak odrzucała do tyłu głowę. W poprzednim tańcu czyniła podobnie. Coraz bardziej przekonywał się do swojej racji, że dla tej konkretnej damy partner nie odgrywa ważnej roli.
Miał dość szeptów niosących się wokół, ale po chwili najbardziej dość miał ciszy, jakby wszystkie oddechy wstrzymały się wraz z końcem muzyki, gdy młody baron padł na kolana. Black wpatrywał się w tę scenę, nie do końca identyfikując wszystkie emocje, które właśnie nim targnęły. Niesmak, złość, zniecierpliwienie i coś jeszcze. Jakaś gorycz nim zawładnęła w tej jednej chwili. Kiedy wspomniał o tym, jak to sam padł na kolana na oczach innych, prawie go zemdliło. Czy prezentował się równie żałośnie? Zamarzył o tym, aby raz na zawsze pogrzebać to wspomnienie. Tak jak to obecne, którego stał się niezależnie od swej woli częścią.
Co powie baron? Co odpowie lady? Nie chciał wiedzieć. Zobaczył już wystarczająco wiele, zakończenie może poznać już z relacji innych. Odwrócił się na pięcie i opuścił salę, aby ostatecznie przemierzyć długi hol i wyjść z kasyna pospiesznie, po drodze wciskając pusty kieliszek jednemu z krążących kelnerów.
| z tematu
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Mądre, bystre spojrzenie mierzyło Alpharda bez lęku czy wstydu. Patrzyła na niego zwyczajnie - tak po prostu, choć miała wrażenie, że on znów w każdym jej spojrzeniu czy geście doszukuje się fałszu. Nie ufał jej, choć nie dała mu powodów by nie powinien. Sam był dla siebie swoim największym wrogiem. A teraz - do czego doprowadzała zupełnie świadomie - gonił swój własny ogon. Nie mogąc znieść jej widoku, nie mogąc spokojnie przyjąć jej słów, jednocześnie nie potrafiąc nie podejść i nie podjąć kolejnej rozmowy. Rozwścieczała go i ciekawiła jednocześnie. Przyciągała i odpychała. Nie naprzemiennie - wręcz przeciwnie. Dokładnie w tym samym czasie, przez co rozrywał się między tym co powinien i czego chce. Co wypada, a czego pragnie. Stał na krawędzi urwiska nie będąc pewnym, czy winien skoczyć z niego, czy znów rozsądnie cofnąć się o krok i powrócić do bezpiecznego schronu. I podobało jej się to. Nie stracił całkiem głowy. Jeszcze nie. Nie uginał przed nią swoich własnych wartości, nie spoglądał w jej kierunku rozmarzonym wzrokiem próbując nieskutecznie zainteresować ją na tyle by zyskać pewność - że zapytana nie odmówi. Widziała wściekłość skrywaną pod cierpkim uśmiechem, którą jeszcze udawało mu się kontrolować. Jeszcze, bo Alphard Black nie przewidział jednego.
Że z biegiem czasu może zacząć mu zależeć.
Nie, nie na niej. Ale na skradnięciu jej chwili. Walcząc sam ze sobą nie potrafiąc zdecydować się, czy bardziej zależy mu na poznaniu jej, czy odwdzięczeniu się za poprzednie nerwy które mu przyniosła. Ale ona za każdym razem zdawała się jednaka. Pogodnie oczekująca i niezmiennie gotowa - poza pierwszym, pamiętnym spotkaniem.
Nie odpowiedział jej, co sprawiło, że mięsień na jej policzku drgnął, choć uśmiech nie zszedł z twarzy. W tym jednak nie było już nic z prawdziwości, którą odznaczał ten który gościł na jej ustach wcześniej. Wargi unosiły się wyżej, a zmarszczki sięgały aż do oczu wlewając w nie iskry, które rozjaśniały stalowe tęczówki tak podobne do jej brata. Sekrety miały to do siebie, że lubiły wychodzić same na wierzch. Zmrużyła lekko oczy obserwując go uważnie. Widziała dokładnie złość, która biła z jego oczu, uchwyt stał się mocniejszy, ledwie zauważalnie, ale nie umknęło to jej uwadze. Pytanie które padło z jego ust wlało hardą iskrę w jej spojrzenie.
- Swoim własnym. - jej słowa ledwie zadrżały na powietrzu między nimi. Nie odpuściła, nie umknęła wzrokiem. Jej broda uniosła się kilka milimetrów. - Respektuj je. - poradziła mu spokojnie za nic mając złość drgającą w jego spojrzeniu czy ostrość która wypadła z głosu. Takie były jej zasady, teraz musiał sam podjąć decyzję czego prawdziwie chce.
Pozwoliła by jej uwagę przejął przyjaciel, odnajdując spokój w jego spojrzeniu i znajomej twarzy. Nie odprowadziła go spojrzeniem, które całkowicie skupił jej nowy partner.
Hrabianka zaś zjawiła się obok Blacka zadając pytanie na które wcale nie oczekiwała tak rozbudowanej odpowiedzi. Spojrzała na niego unosząc brwi, a później je marszcząc. Wydęła lekko usta i pokręciła głową.
- Doprawdy dziwny masz gust, lordzie Black. Oba zdają się niezdarne. - Aimee nie zdążyła jednak powiedzieć nic więcej. To cisza oblekła ich wszystkich. Obrócony na pięcia Black wychodził z sali, gdy Melisande na środku parkietu odmawiała, prosząc przyjaciela by powstał. Odsunęła od siebie dłoń z pierścionkiem i dygnęła przed nim obracając się na pięcie. Étienne ruszył w kierunku swojego ojca, którego twarz przybrała kolor dorodnego buraka, a usta nadal pozostawały lekko rozchylone w wyrazie zawodu i złości. Sam zdawał się nie tracić animuszu. Melisande ruszyła w kierunku przyjaciółki to przy niej zostając na dłużej. Chwile mijały dalej, muzyka ruszyła znów chociaż szepty nie ustawały. Nie którzy nazywali ją wybredną inni zwyczajnie głupią. Któraś z dam powiedziała, że winna się zdecydować bowiem jej czas się kończył. Ale nie zwracała na to uwagi. Dziś wypełniła tylko prośbę przyjaciela. Od samego początku było wiadome w jaki sposób zakończy się to pytanie. W końcu wyszyły razem z Amiee, to przyjęcie miało ich już aż nadto.
| zt
Że z biegiem czasu może zacząć mu zależeć.
Nie, nie na niej. Ale na skradnięciu jej chwili. Walcząc sam ze sobą nie potrafiąc zdecydować się, czy bardziej zależy mu na poznaniu jej, czy odwdzięczeniu się za poprzednie nerwy które mu przyniosła. Ale ona za każdym razem zdawała się jednaka. Pogodnie oczekująca i niezmiennie gotowa - poza pierwszym, pamiętnym spotkaniem.
Nie odpowiedział jej, co sprawiło, że mięsień na jej policzku drgnął, choć uśmiech nie zszedł z twarzy. W tym jednak nie było już nic z prawdziwości, którą odznaczał ten który gościł na jej ustach wcześniej. Wargi unosiły się wyżej, a zmarszczki sięgały aż do oczu wlewając w nie iskry, które rozjaśniały stalowe tęczówki tak podobne do jej brata. Sekrety miały to do siebie, że lubiły wychodzić same na wierzch. Zmrużyła lekko oczy obserwując go uważnie. Widziała dokładnie złość, która biła z jego oczu, uchwyt stał się mocniejszy, ledwie zauważalnie, ale nie umknęło to jej uwadze. Pytanie które padło z jego ust wlało hardą iskrę w jej spojrzenie.
- Swoim własnym. - jej słowa ledwie zadrżały na powietrzu między nimi. Nie odpuściła, nie umknęła wzrokiem. Jej broda uniosła się kilka milimetrów. - Respektuj je. - poradziła mu spokojnie za nic mając złość drgającą w jego spojrzeniu czy ostrość która wypadła z głosu. Takie były jej zasady, teraz musiał sam podjąć decyzję czego prawdziwie chce.
Pozwoliła by jej uwagę przejął przyjaciel, odnajdując spokój w jego spojrzeniu i znajomej twarzy. Nie odprowadziła go spojrzeniem, które całkowicie skupił jej nowy partner.
Hrabianka zaś zjawiła się obok Blacka zadając pytanie na które wcale nie oczekiwała tak rozbudowanej odpowiedzi. Spojrzała na niego unosząc brwi, a później je marszcząc. Wydęła lekko usta i pokręciła głową.
- Doprawdy dziwny masz gust, lordzie Black. Oba zdają się niezdarne. - Aimee nie zdążyła jednak powiedzieć nic więcej. To cisza oblekła ich wszystkich. Obrócony na pięcia Black wychodził z sali, gdy Melisande na środku parkietu odmawiała, prosząc przyjaciela by powstał. Odsunęła od siebie dłoń z pierścionkiem i dygnęła przed nim obracając się na pięcie. Étienne ruszył w kierunku swojego ojca, którego twarz przybrała kolor dorodnego buraka, a usta nadal pozostawały lekko rozchylone w wyrazie zawodu i złości. Sam zdawał się nie tracić animuszu. Melisande ruszyła w kierunku przyjaciółki to przy niej zostając na dłużej. Chwile mijały dalej, muzyka ruszyła znów chociaż szepty nie ustawały. Nie którzy nazywali ją wybredną inni zwyczajnie głupią. Któraś z dam powiedziała, że winna się zdecydować bowiem jej czas się kończył. Ale nie zwracała na to uwagi. Dziś wypełniła tylko prośbę przyjaciela. Od samego początku było wiadome w jaki sposób zakończy się to pytanie. W końcu wyszyły razem z Amiee, to przyjęcie miało ich już aż nadto.
| zt
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jedna z licznych szarych sów przemierzała tej nocy Londyn. Nie wyróżniała się niczym od innych pocztowych ptaków. Przeciętnej wielkości i szybkości, niosła w dziobie starannie zapieczętowany list. Leciała wysoko, nie zniżając lotu i nie zważając na świszczący dookoła wiatr. Gdy pod nią zaczęły migotać światła latarni, zapikowała w dół. Przez chwilę krążyła nad ulicami miasta, aby ostatecznie otworzyć dziób i wypuścić z niego list, który po chwili tańczenia w powietrzu opadł na ziemię.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec leżący przed wejściem do klubu list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec leżący przed wejściem do klubu list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu! Wojna odbiera to, co najcenniejsze.
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
- Dylan Chambers – były przedstawiciel Magicznej Policji, zabity w trakcie publicznej egzekucji po przeciwstawieniu się aktualnej władzy.
- Dorian Avery – arystokrata, zmarły na skutek działań wojennych. Według oficjalnych informacji stracił życie przez działania członków Zakonu Feniksa.
- Tolmund Russell – pracownik Ministerstwa Magii, zginął na służbie w trakcie patrolowania Londynu. Jego ciało znaleziono z licznymi złamaniami na jednej z ulic. Jego partner został uznany za zaginionego.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
I show not your face but your heart's desire
- Mówiła, że się nieźle urządził, ale nie spodziewałem się takiej okolicy - przyznał, spoglądając na Steffena kątem oka. Bliskość kasyna w renomowanej dzielnicy mogła zwiastować tylko kłopoty, bogaci sąsiedzi z całą pewnością cechowali się obywatelską uprzejmością, a ogromna willa należąca do gościa, którego mieli odnaleźć, robiła wrażenie już z daleka. Mówił szeptem, otaczały ich nocne ciemności, a wokół nie było widać żywego ducha, ale mimo to nie tracił czujności. To nie był port, gdzie nie zapuszczał się pies z kulawą nogą - w miejscu takim jak to roiło się od cholernych patroli. Przystanęli poza zasięgiem ulicznych latarni, Marcel instynktownie trzymał się cienia. - To musi być to, numer siódmy - westchnął, skinąwszy brodą na trzykondygnacyjną rezydencję o trzech piętrzących się ku niemu wieżyczkach. Była otoczona wysokim, na oko dwumetrowym murem o cegle barwionej na biało, z ogrodów piętrzyły się wysokie drzewa. I nie widać było zwierząt, czy mogli mieć psy? Inne pupile obronne? Niech cię szlag, Doe. - Duży dom na pewno jest dobrze zabezpieczony, ale przestronność wnętrz pozwoli nam się lepiej ukryć. - Prościej było się zgubić w labiryncie korytarzy, niż małej sypialni, w której na dodatek smacznie spał gospodarz. - Gorzej, jeśli mieszka tam skrzat - Nigdy nie włamał się do domu, w którym taki urzędował. Ten na taki wyglądał. Jak czujne mogły być skrzaty? Gdyby wiedział wcześniej, mogliby porozmawiać i dopytać o to Isabellę. Trudno, nie było już czasu. Thomas go nie miał, musieli działać szybko. Dyskretnie obejrzał się na boki, pod pobliskim kasynem raz za czas rozchodziły się dźwięki damskich lub męskich obcasów, jednak żadne z nich nie skręcały w zacienioną aleję, w której się zatrzymali.
- Facet to policjant - oznajmił bez przekonania, mając w pamięci Arnolda z Parszywego Pasażera; czy ten człowiek mógł być do niego podobny? Z pewnością należał do funkcjonariuszy wyżej postawionych, zwrócił uwagę Maeve, ale przede wszystkim jego dom - mówił sam za siebie. - Dawny wiedźmi strażnik, Maeve go zna z tamtych czasów - wyjaśnił, Steffen powinien wiedzieć wszystko, żeby skutecznie działać na miejscu, zwłaszcza jeśli będą musieli się rozdzielić. - Wsypał człowieka, który ukrywał się pod fałszywą tożsamością. Prawdopodobnie - Szedł za instynktem Maeve, nie negował żadnych słów, które mu przekazała. - Informatora mugolskiego pochodzenia. Wcześniej współpracował z ukrywającymi się mugolakami. Znajdziemy na niego dowody, damy je Thomasowi, on je dostarczy do swoich oprawców i ten koszmar wreszcie się skończy - wytłumaczył po krótce mało precyzyjny i chyba niezbyt konkretny plan. Nie miał czasu niczego przemyśleć, czasu zostało niewiele. Sprawdził dłonią kieszenie szaty, upewniając się, że miał przy sobie zaczarowane wytrychy, które pomogą przełamać zabezpieczenia. Miał też przy sobie nóż, z którym się nie rozstawał. Na stopy przywdział buty od Demelzy, skóra kelpii czyniła go lekkim jak wiatr, co w razie kłopotów powinno pozwolić mu na naprawdę błyskawiczną ucieczkę - Steffen jako szczur mógł zniknąć w każdej chwili.
- Musimy przejrzeć jego korespondencję, prywatne zapiski, Maeve zwróciła też uwagę na zdjęcia i notatniki. Może ma jakiś dziennik, w którym zapisuje spotkania? Kalendarz? Przechowane wspomnenia, cokolwiek, co będzie mogło pogrążyć tego człowieka. Czerw zginie, a Doe przeżyje - Przynajmniej tak to miało wyglądać. Powinno. - Musimy tylko nie dać się złapać - zasugerował, bez przekonania, kolejny raz obrzucając spojrzeniem imponującą willę. Nie wierzył, że ryzykował dla tego idioty tak wiele - i jeszcze wciągał w to Steffena. - Wezmę cię do kieszeni - jako szczura, to było oczywiste - i przeniosę cię przez płot, pomożesz mi przyjrzeć się zabezpieczeniom. Jestem pewien, że ogród się od nich roi. Musimy znaleźć miejsce, z któremu przyjrzymy się temu bezpiecznie - I w sposób, który nie zdradzi naszej obecności. Chyba zaczynał się denerwować. - Jeśli nie staniemy na trawie powinno być bezpiecznie, co nie? - zastanowił się na głos, trochę o tym wiedział, ale zdecydowanie mniej niż Cattermole - obawiał się też, że tutaj mogą czekać ich zaklęcia, z jakimi nigdy nie miał do czynienia. Uboższe domy były mniej wymagające. Ale przecież Steffen pracował w Gringotta, znał ich sztuczki. Musiał wiedzieć, jak się przez to przedostać. Obejrzał się wokół jeszcze raz, biorąc głębszy oddech nocnym chłodnym powietrzem, by wyciszyć bicie niespokojnego serca. Adrenalina wrzała we krwi. Wysunął z kieszeni kurtki czarną chustę, którą przewiązał dolną część twarzy, od podbródka do oczu, traktując ją zaklęciem stałego przylepca - by zasłona okazała się trwała. Jeśli ktoś ich nakryje, nie mógł ich rozpoznać - to byłby koniec. Podniósł kaptur kurtki, zaciągając ją na głowę, tak, by ukryła złociste włosy.
- Wciąż nie mogę uwierzyć, jaki to jest dureń - mruknął do Steffena, myśląc o Thomasie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
5.01
-Wow... - westchnął, rozglądając się po malowniczej dzielnicy, drogich willach z wykuszami i kolumnami i wielkimi ogrodami. -Wyobraź sobie, jakie bufony tu mieszkają. Albo jakim bufonem się jest, jak się wychowało w takim domu. - paplał szeptem, zapominając, że Isabella wychowała się w o wiele większym. -Jak Dorian Umbridge, kiedyś postraszyłem go jako szczur, bo spał na runach i nawet dla profesora był nieuprzejmy. - mruknął, wspominając niemiłego kolegę z Hogwartu. Przystanął obok Marceliusa, próbując kryć się w cieniu w podobny sposób, jak przyjaciel.
-Chyba nie jest na tyle bogaty, by mieć jeszcze skrzata? Co on, przyjmuje łapówki w tej policji? - jęknął z niedowierzaniem - jeśli Marcel to potwierdzi, to Steffen z pewnością oburzy się ze szczerym zdumieniem.
-Czyli... zdradził naszą stronę dla nich? Ale nie wie nic o nikim, kogo jeszcze nie wydał? - powtórzył dla pewności, ściągając brwi. Luksusy Chelsea i gonitwa myśli zeszły na drugi plan, w oczach Steffena pojawił się wyraz dziwnej zaciętości. -Ktoś taki jak on mógł wydać twoją mamę. - zauważył z typową dla siebie wrażliwością. -Myślisz, że jeśli nam się uda coś znaleźć, to ukarają go jakoś... spektakularnie? - czy właśnie skazywali kogoś na śmierć?
Nie, na sprawiedliwość. Paradoksalnie, tego typa dosięgłoby ramię sprawiedliwości, pod którym teraz służył.
-Mógł zaczarować swoje dzienniki, ja bym tak zrobił, ale wprawne Specialis Revelio powinno załatwić sprawę. - mruknął, wspominając skradziony kajet z portu w Norfolk. Magia ujawniła wtedy sekretne informacje, ale wtedy chodziło o harmonogram dostaw Traversów - czy prywatny obywatel byłby aż tak ostrożny w swoim własnym domu?
-Czekaj, nie rzucę Carpiene z płotu. - zaprotestował. -Już stąd, zza płotu powinno wystarczyć. Bliżej musimy się znaleźć dopiero, żeby zdjąć zabezpieczenia. Masz wytrychy? - zaproponował, przesuwając się bliżej w stronę płotu i jak najdyskretniej wyciągając różdżkę z kieszeni.
-Carpiene. - szepnął, mrużąc lekko oczy. Najwyraźniej myśl o zamknięciu tego zdrajcy i ścierwa dodała mu determinacji, bo różdżka aż szarpnęła się od nagromadzonej magii - a potem przed jego oczyma zajaśniały wiązki trzech magicznych pułapek. -Ja pieprzę, to wygląda jak... dół. Mam taki u siebie, Orcumortem, ale... kto pozwolił mu na to w środku miasta? - parsknął, chyba personalnie zażenowany, że ten glina użył pułapki, której opanowanie napełniło Steffena tak wielką satysfakcją. -Nie ściągajmy go, jest trudne, a wypadek będzie nas kosztował zapadnięcie się ziemi. Jakbyś mógł obejść środek ogrodu, trzymając się przy samym płocie... wtedy powinniśmy go uniknąć. Potem... wyczuwam Lepkie Ręce przy drzwiach i Kokon, tuż obok. Te musimy zdjąć, chyba że chcesz wejść przez okno. - wyszeptał. Znał te zabezpieczenia, część z nich potrafił samemu nałożyć - magia wprawnie rzuconego Carpiene pomogła mu zrozumieć ich naturę i odgadnąć, jak działają.
-Jeszcze jedno. Hexa Revelio. - typ mógł być czarnoksiężnikiem. Steffen nigdzie nie dostrzegł charakterystycznej mgiełki i odetchnął z ulgą. -Wydaje się czysto, ale dla pewności rzucę to jeszcze w środku. Gotowy? Zakamufluję cię. - skierował różdżkę na Marceliusa, chcąc rzucić na niego zaklęcie Kameleona, by szybciej mogli przedostać się do wnętrza domu. Zaraz przemieni się w szczura, by schować się w zakamuflowanej kieszeni.
rzuty - oba udane, Carpiene za >120, ekwipunek we wsiąkiewce
przemieniam się w szczura jeśli Kameleon to nie k1
-Wow... - westchnął, rozglądając się po malowniczej dzielnicy, drogich willach z wykuszami i kolumnami i wielkimi ogrodami. -Wyobraź sobie, jakie bufony tu mieszkają. Albo jakim bufonem się jest, jak się wychowało w takim domu. - paplał szeptem, zapominając, że Isabella wychowała się w o wiele większym. -Jak Dorian Umbridge, kiedyś postraszyłem go jako szczur, bo spał na runach i nawet dla profesora był nieuprzejmy. - mruknął, wspominając niemiłego kolegę z Hogwartu. Przystanął obok Marceliusa, próbując kryć się w cieniu w podobny sposób, jak przyjaciel.
-Chyba nie jest na tyle bogaty, by mieć jeszcze skrzata? Co on, przyjmuje łapówki w tej policji? - jęknął z niedowierzaniem - jeśli Marcel to potwierdzi, to Steffen z pewnością oburzy się ze szczerym zdumieniem.
-Czyli... zdradził naszą stronę dla nich? Ale nie wie nic o nikim, kogo jeszcze nie wydał? - powtórzył dla pewności, ściągając brwi. Luksusy Chelsea i gonitwa myśli zeszły na drugi plan, w oczach Steffena pojawił się wyraz dziwnej zaciętości. -Ktoś taki jak on mógł wydać twoją mamę. - zauważył z typową dla siebie wrażliwością. -Myślisz, że jeśli nam się uda coś znaleźć, to ukarają go jakoś... spektakularnie? - czy właśnie skazywali kogoś na śmierć?
Nie, na sprawiedliwość. Paradoksalnie, tego typa dosięgłoby ramię sprawiedliwości, pod którym teraz służył.
-Mógł zaczarować swoje dzienniki, ja bym tak zrobił, ale wprawne Specialis Revelio powinno załatwić sprawę. - mruknął, wspominając skradziony kajet z portu w Norfolk. Magia ujawniła wtedy sekretne informacje, ale wtedy chodziło o harmonogram dostaw Traversów - czy prywatny obywatel byłby aż tak ostrożny w swoim własnym domu?
-Czekaj, nie rzucę Carpiene z płotu. - zaprotestował. -Już stąd, zza płotu powinno wystarczyć. Bliżej musimy się znaleźć dopiero, żeby zdjąć zabezpieczenia. Masz wytrychy? - zaproponował, przesuwając się bliżej w stronę płotu i jak najdyskretniej wyciągając różdżkę z kieszeni.
-Carpiene. - szepnął, mrużąc lekko oczy. Najwyraźniej myśl o zamknięciu tego zdrajcy i ścierwa dodała mu determinacji, bo różdżka aż szarpnęła się od nagromadzonej magii - a potem przed jego oczyma zajaśniały wiązki trzech magicznych pułapek. -Ja pieprzę, to wygląda jak... dół. Mam taki u siebie, Orcumortem, ale... kto pozwolił mu na to w środku miasta? - parsknął, chyba personalnie zażenowany, że ten glina użył pułapki, której opanowanie napełniło Steffena tak wielką satysfakcją. -Nie ściągajmy go, jest trudne, a wypadek będzie nas kosztował zapadnięcie się ziemi. Jakbyś mógł obejść środek ogrodu, trzymając się przy samym płocie... wtedy powinniśmy go uniknąć. Potem... wyczuwam Lepkie Ręce przy drzwiach i Kokon, tuż obok. Te musimy zdjąć, chyba że chcesz wejść przez okno. - wyszeptał. Znał te zabezpieczenia, część z nich potrafił samemu nałożyć - magia wprawnie rzuconego Carpiene pomogła mu zrozumieć ich naturę i odgadnąć, jak działają.
-Jeszcze jedno. Hexa Revelio. - typ mógł być czarnoksiężnikiem. Steffen nigdzie nie dostrzegł charakterystycznej mgiełki i odetchnął z ulgą. -Wydaje się czysto, ale dla pewności rzucę to jeszcze w środku. Gotowy? Zakamufluję cię. - skierował różdżkę na Marceliusa, chcąc rzucić na niego zaklęcie Kameleona, by szybciej mogli przedostać się do wnętrza domu. Zaraz przemieni się w szczura, by schować się w zakamuflowanej kieszeni.
rzuty - oba udane, Carpiene za >120, ekwipunek we wsiąkiewce
przemieniam się w szczura jeśli Kameleon to nie k1
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 96
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 6, 3, 2, 6, 8, 3
#1 'k100' : 96
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 6, 3, 2, 6, 8, 3
- Ci, którzy byli tylko bufonami, dawno stąd wyjechali - odpowiedział, nie odejmując spojrzenia od architektury, którą oglądał Steffen. Dom jego ojca wyrastał pośród jednych z nich, ale Cornelius Sallow nie był tylko bufonem. - Zostały tylko gnoje. - Niemal wypluł te słowa; nikt, kto nie wspierał otwarcie nowej władzy, nikt, kto nie podporządkował w pełni jej zbrodniczym decyzjom, nie cieszył się jej szacunkiem i pewnie nie zachował majątku, gardził nimi wszystkimi i każdym z osobna. Jak mogli spojrzeć sobie w oczy, w lustrze, jak mogli spoglądać na swoje własne odbicie i wciąż widzieć człowieka, zachowując się jak tchórzliwe psy? Nie wierzył, by choć połowa z nich popierała te decyzje. Część się bała, bardziej dbała o siebie, a część zwyczajnie sprzedała, wyżej ceniąc sobie nie tylko własną skórę, ale i własny dobrobyt, za nic mając cudze życie.
- Wszyscy spali na runach, Steff - westchnął, wszyscy oprócz Cattermole'a, Marcel nie chodził na te lekcje, i on i James zasypiali na samą nazwę tych zajęć. Dzisiaj już rozumiał, że szkoła czemuś służyła. Przynajmniej jego Steffen nie próbował straszyć, kiedy przysypiał na lekcjach - czasem z ulgą przyjmował fakt, że dzieliły ich dwa lata różnicy. - Był z ciebie aż taki lizus? - zdziwił się, ściągając brew, kiedy wyznał, że postraszył go również za to, jak traktował nauczyciela. Przecież to był dorosły facet, potrafił sobie poradzić sam i pewnie odjął mu za to wystarczająco dużo punktów, a poza tym rzeczywiście był strasznym bucem. - Nie wiem, czy jest zwykłym policjantem - odparł zgodnie z prawdą, był dawnym znajomym Maeve, co oznaczało, że w policji pracował już trochę; czy po przeniesieniu trafił do równoległej, czy wyższej jednostki, nie wiedział, ale miał nadzieję, że w środku znajda dokumenty, które rozwieją więcej wątpliwości. - Powinniśmy być przygotowani na najgorsze - stwierdził, wzruszając nieznacznie ramieniem. - Jeśli będziemy ostrożni, to nawet ze skrzatem damy radę - A jeśli nie? Jeśli ich przyłapie? Odnajdzie? Co się z nimi wtedy stanie? Czy przeżyją?
- Nie wie nic o Zakonnikach. Zdradził mugoli, którzy mieli z nim kontakt. - To były tylko podejrzenia Maeve, ale Marcel nie potrzebował dodatkowych dowodów, wydał wyrok w chwili, w której zobaczył ten dom. Nikt uczciwy nie ma dzisiaj takiego majątku. Na moment umilkł, kiedy Steffen przywołał jego matkę, powróciły obrazy tamtej sceny: rozwleczonych flaków kobiety o sercu czystym jak pierwsza łza. Nie mówił o niej od tamtej pory, wciąż nie potrafił. Uciekał od tych wspomnień, ale one zawsze wracały jak echo. Chciał, żeby matka choć po śmierci była z niego dumna. Zawiódł ją już raz. - Którym obiecał pomoc, skurwysyn - wymamrotał pod nosem, wystarczająco głośno, by Steffen dosłyszał każde słowo. - Nie wiemy dokładnie, kogo wydał. Może w środku znajdziemy coś, co rzuci na to trochę światła. Musimy znaleźć jego korespondencję, oby ją przechowywał - Wielu rozsądnych dzisiaj rzucało papier w ogień kominka, ale korespondencja, której poszukiwali oni, była przecież oficjalną rządową korespondencją, za którą mógł otrzymać medal, puchar i uścisk samego Ministra Magii. Miał ochotę splunąć mu w gębę niezależnie od tego, czy to obudziłoby tego draba, czy też nie. - Mam nadzieję, że trafi na Connaught Square - oznajmił gniewnie, to tam leciały głowy, to tamtędy płynęła krew. Oni podnieśli ostrza jako pierwsi, niech zginą na nich jako ostatni.
- Aperacjum - poprawił go machinalnie, inkantacja, którą podrzucił Steffen, niewiele mu mówiła, nie wiedział, do czego służyła. Pewnie miał na myśli coś skomplikowanego, jak zawsze, kiedy go ponosiło. - Ale gdyby chciał ukryć dowody swojej przeszłości, pewnie pozbyłby się ich permanentnie. Wątpię, żeby kierowały nim sentymenty. Mam nadzieję, że uda się coś znaleźć. Powinniśmy zwiedzić też piwnicę i strych - Przyszło mu na myśl dopiero teraz, gdy ciągnął myśl Steffena. Miał rację, facet nie trzymałby tego na górze, ale przecież minęło trochę czasu - mogło być gdzieś w starych, niepotrzebnych gratach. W rzeczach, po które już nie sięgał. Mógł o tym nie pamiętać. Obserwował ruchy Steffena, bacznie śledząc ruch jego nadgarstka, kiedy wypowiadał inkantację, która była mu przecież tak bliska, a z którą Steffen radził sobie znacznie lepiej od niego; Steffen zawsze poruszał w końcowym drygu łagodniej i wolniej niż Marcel, który robił to gwałtownie. Musiał spróbować lepiej opanować te ruchy. Skinął głową, wziął wytrychy.
- Ryzykowne - Ryzykowna byłaby próba rozbrojenia tej pułapki, nie było to dla niego aż tak trudne, musiałby tylko dostrzec dokładne umiejscowienie wiązek... ale stawka wydawała się zbyt wysoka - na szali leżała przyszłość Thomasa. Odsunął się pół kroku, by spojrzeć na bieg płotu: znajdował się za daleko od domu, żeby przejść bezpośrednio na dachówkę nad gankiem, ale przeskakując po jesionach od lewej strony, mógłby chyba przejść na balkon nad pierwszym piętrem. - Bogatym wolno więcej, pewnie pozwoliliby mu to nawet na środku ulicy - prychnął z niesmakiem, zawali się pół miasta, ale przynajmniej biedota nie zwinie mu chleba z kuchni. - Widzisz to przez płot...? Jesteś pewien, że sprawdziłeś cały dom? Co z oknami na piętrze? - wymieniał kolejno, przygryzając usta. Chrzanić to, najwyżej sprawdzą jeszcze raz bliżej budynku. - Lepiej nie ryzykować, przeniosę cię górą. Jeśli omsknie mi się noga, uruchomienia tego szajsu nie przeoczy cała dzielnica - Nigdy nie widział tego na żywo, ale trochę słyszał - od lepszych od niego, w Parszywym Pasażerze, w podbarwianych alkoholem opowieściach o włamach doświadczonych złodziei; nie rozpoznawał samej nazwy, ale potrafił skojarzyć działanie z tym, o czym mówił Steffen. Zacisnął usta w wąską kreskę, czy nie będzie za mocno na widoku? Czy gałęzie były dość mocne, żeby się nie ugiąć?
Wyciągnął przed siebie dłoń, po usłyszeniu inkantacji Steffena, wyciągnął ją w kierunku muru, powoli dotykając cegieł. Skóra zmieniła barwę, przybierając szarego pigmentu kamieni, nie do odróżnienia. Niesamowite. Jego zaklęcia maskujące były znacznie prostsze do wychwycenia gołym okiem, z tym - poczuł nagle zebraną pewność siebie. Z tym - był przecież nieuchwytny.
- Wskakuj, lecimy - szepnął, zbierając przemienionego Steffena na ręce, ostrożnie pomagając mu przejść do kieszeni kurki. Zapiął ją mocno, powietrza powinna mu starczyć - nie mógł ryzykować, że wypadnie. Wycofał się parę kroków, wyciągając palce dłoni, przygotowując je na rychły wysiłek, po czym wycofał się jeszcze parę kroków, by z rozbiegu wybić się i wbiec w górę muru, wykorzystując do tego wysunięte fragmenty kamieni i siłę własnego pędu - dawno już wymknął się z zaborczych ramion grawitacji. Na górze znalazł się na czterech łapach, przesuwając dłonią po jego wierzchu i poza, na tle trawy wewnątrz ogrodu, skóra mieniła się nocnymi barwami, całkowicie maskując jego obecność. Ha, nawet skrzat nie byłby w stanie go teraz odnaleźć. Kątem oka spojrzał w ogród, z pewnym respektem wobec wskazanego przez Steffena zabezpieczenia, stopa za stopą sunąc wzdłuż muru, nieostrożnie szybkim tempem; doskonały balans ciała na to pozwalał, Marcel bez trudu spacerował po rozchwianej linie, a co dopiero - stabilnej murowanej znacznie szerszej ścianie. Znalazłszy się bliżej upatrzonych jesionów, nagle przeskoczył na jedną z gałęzi, podciągając się w drzewną koronę - pomknął dalej, na jedną z grubszych gałęzi, by ostrożnie przejść na kolejną. Trzecie znajdowało się w pewnej odległości - musiał skoczyć, chwytając się dłońmi gałęzi; wąskiej, czy go utrzyma? Coś wydało niepokojący dźwięk, ale podciągnął się w koronę zbyt szybko, by ją zerwać. W dwa kolejne susy zawisł na kutej barierce balkonu, przerzucając przez nią nogi, których jednak nie złożył na podłożu, przysiadłszy na ogrodzeniu. Otworzył kieszeń, wypuszczając Steffena - z drugiej kieszeni wyciągając różdżkę.
- Czekaj, nie schodź - poprosił, wykonując różdżką odpowiedni gest - zwalniając w momencie, w którym dostrzegł wcześniejszy gest Steffena przy rzucaniu tego zaklęcia. - Carpiene - wypowiedział inkantację, skutecznie; nie wykryła niczego. - Czysto - rzucił, spoglądając na drzwi balkonowe. Za nimi nie paliło się światło, nigdzie nie było widać światła - czy gospodarz śnił? Czy go nie przebudzą? Zsunął się z barierki, by przykucnąć przy pobliskim oknie. - Widzisz coś w środku? - spytał szeptem - To chyba nie jest sypialnia?
rzuty:
- akrobatyka 193
- carpiene 88
- Wszyscy spali na runach, Steff - westchnął, wszyscy oprócz Cattermole'a, Marcel nie chodził na te lekcje, i on i James zasypiali na samą nazwę tych zajęć. Dzisiaj już rozumiał, że szkoła czemuś służyła. Przynajmniej jego Steffen nie próbował straszyć, kiedy przysypiał na lekcjach - czasem z ulgą przyjmował fakt, że dzieliły ich dwa lata różnicy. - Był z ciebie aż taki lizus? - zdziwił się, ściągając brew, kiedy wyznał, że postraszył go również za to, jak traktował nauczyciela. Przecież to był dorosły facet, potrafił sobie poradzić sam i pewnie odjął mu za to wystarczająco dużo punktów, a poza tym rzeczywiście był strasznym bucem. - Nie wiem, czy jest zwykłym policjantem - odparł zgodnie z prawdą, był dawnym znajomym Maeve, co oznaczało, że w policji pracował już trochę; czy po przeniesieniu trafił do równoległej, czy wyższej jednostki, nie wiedział, ale miał nadzieję, że w środku znajda dokumenty, które rozwieją więcej wątpliwości. - Powinniśmy być przygotowani na najgorsze - stwierdził, wzruszając nieznacznie ramieniem. - Jeśli będziemy ostrożni, to nawet ze skrzatem damy radę - A jeśli nie? Jeśli ich przyłapie? Odnajdzie? Co się z nimi wtedy stanie? Czy przeżyją?
- Nie wie nic o Zakonnikach. Zdradził mugoli, którzy mieli z nim kontakt. - To były tylko podejrzenia Maeve, ale Marcel nie potrzebował dodatkowych dowodów, wydał wyrok w chwili, w której zobaczył ten dom. Nikt uczciwy nie ma dzisiaj takiego majątku. Na moment umilkł, kiedy Steffen przywołał jego matkę, powróciły obrazy tamtej sceny: rozwleczonych flaków kobiety o sercu czystym jak pierwsza łza. Nie mówił o niej od tamtej pory, wciąż nie potrafił. Uciekał od tych wspomnień, ale one zawsze wracały jak echo. Chciał, żeby matka choć po śmierci była z niego dumna. Zawiódł ją już raz. - Którym obiecał pomoc, skurwysyn - wymamrotał pod nosem, wystarczająco głośno, by Steffen dosłyszał każde słowo. - Nie wiemy dokładnie, kogo wydał. Może w środku znajdziemy coś, co rzuci na to trochę światła. Musimy znaleźć jego korespondencję, oby ją przechowywał - Wielu rozsądnych dzisiaj rzucało papier w ogień kominka, ale korespondencja, której poszukiwali oni, była przecież oficjalną rządową korespondencją, za którą mógł otrzymać medal, puchar i uścisk samego Ministra Magii. Miał ochotę splunąć mu w gębę niezależnie od tego, czy to obudziłoby tego draba, czy też nie. - Mam nadzieję, że trafi na Connaught Square - oznajmił gniewnie, to tam leciały głowy, to tamtędy płynęła krew. Oni podnieśli ostrza jako pierwsi, niech zginą na nich jako ostatni.
- Aperacjum - poprawił go machinalnie, inkantacja, którą podrzucił Steffen, niewiele mu mówiła, nie wiedział, do czego służyła. Pewnie miał na myśli coś skomplikowanego, jak zawsze, kiedy go ponosiło. - Ale gdyby chciał ukryć dowody swojej przeszłości, pewnie pozbyłby się ich permanentnie. Wątpię, żeby kierowały nim sentymenty. Mam nadzieję, że uda się coś znaleźć. Powinniśmy zwiedzić też piwnicę i strych - Przyszło mu na myśl dopiero teraz, gdy ciągnął myśl Steffena. Miał rację, facet nie trzymałby tego na górze, ale przecież minęło trochę czasu - mogło być gdzieś w starych, niepotrzebnych gratach. W rzeczach, po które już nie sięgał. Mógł o tym nie pamiętać. Obserwował ruchy Steffena, bacznie śledząc ruch jego nadgarstka, kiedy wypowiadał inkantację, która była mu przecież tak bliska, a z którą Steffen radził sobie znacznie lepiej od niego; Steffen zawsze poruszał w końcowym drygu łagodniej i wolniej niż Marcel, który robił to gwałtownie. Musiał spróbować lepiej opanować te ruchy. Skinął głową, wziął wytrychy.
- Ryzykowne - Ryzykowna byłaby próba rozbrojenia tej pułapki, nie było to dla niego aż tak trudne, musiałby tylko dostrzec dokładne umiejscowienie wiązek... ale stawka wydawała się zbyt wysoka - na szali leżała przyszłość Thomasa. Odsunął się pół kroku, by spojrzeć na bieg płotu: znajdował się za daleko od domu, żeby przejść bezpośrednio na dachówkę nad gankiem, ale przeskakując po jesionach od lewej strony, mógłby chyba przejść na balkon nad pierwszym piętrem. - Bogatym wolno więcej, pewnie pozwoliliby mu to nawet na środku ulicy - prychnął z niesmakiem, zawali się pół miasta, ale przynajmniej biedota nie zwinie mu chleba z kuchni. - Widzisz to przez płot...? Jesteś pewien, że sprawdziłeś cały dom? Co z oknami na piętrze? - wymieniał kolejno, przygryzając usta. Chrzanić to, najwyżej sprawdzą jeszcze raz bliżej budynku. - Lepiej nie ryzykować, przeniosę cię górą. Jeśli omsknie mi się noga, uruchomienia tego szajsu nie przeoczy cała dzielnica - Nigdy nie widział tego na żywo, ale trochę słyszał - od lepszych od niego, w Parszywym Pasażerze, w podbarwianych alkoholem opowieściach o włamach doświadczonych złodziei; nie rozpoznawał samej nazwy, ale potrafił skojarzyć działanie z tym, o czym mówił Steffen. Zacisnął usta w wąską kreskę, czy nie będzie za mocno na widoku? Czy gałęzie były dość mocne, żeby się nie ugiąć?
Wyciągnął przed siebie dłoń, po usłyszeniu inkantacji Steffena, wyciągnął ją w kierunku muru, powoli dotykając cegieł. Skóra zmieniła barwę, przybierając szarego pigmentu kamieni, nie do odróżnienia. Niesamowite. Jego zaklęcia maskujące były znacznie prostsze do wychwycenia gołym okiem, z tym - poczuł nagle zebraną pewność siebie. Z tym - był przecież nieuchwytny.
- Wskakuj, lecimy - szepnął, zbierając przemienionego Steffena na ręce, ostrożnie pomagając mu przejść do kieszeni kurki. Zapiął ją mocno, powietrza powinna mu starczyć - nie mógł ryzykować, że wypadnie. Wycofał się parę kroków, wyciągając palce dłoni, przygotowując je na rychły wysiłek, po czym wycofał się jeszcze parę kroków, by z rozbiegu wybić się i wbiec w górę muru, wykorzystując do tego wysunięte fragmenty kamieni i siłę własnego pędu - dawno już wymknął się z zaborczych ramion grawitacji. Na górze znalazł się na czterech łapach, przesuwając dłonią po jego wierzchu i poza, na tle trawy wewnątrz ogrodu, skóra mieniła się nocnymi barwami, całkowicie maskując jego obecność. Ha, nawet skrzat nie byłby w stanie go teraz odnaleźć. Kątem oka spojrzał w ogród, z pewnym respektem wobec wskazanego przez Steffena zabezpieczenia, stopa za stopą sunąc wzdłuż muru, nieostrożnie szybkim tempem; doskonały balans ciała na to pozwalał, Marcel bez trudu spacerował po rozchwianej linie, a co dopiero - stabilnej murowanej znacznie szerszej ścianie. Znalazłszy się bliżej upatrzonych jesionów, nagle przeskoczył na jedną z gałęzi, podciągając się w drzewną koronę - pomknął dalej, na jedną z grubszych gałęzi, by ostrożnie przejść na kolejną. Trzecie znajdowało się w pewnej odległości - musiał skoczyć, chwytając się dłońmi gałęzi; wąskiej, czy go utrzyma? Coś wydało niepokojący dźwięk, ale podciągnął się w koronę zbyt szybko, by ją zerwać. W dwa kolejne susy zawisł na kutej barierce balkonu, przerzucając przez nią nogi, których jednak nie złożył na podłożu, przysiadłszy na ogrodzeniu. Otworzył kieszeń, wypuszczając Steffena - z drugiej kieszeni wyciągając różdżkę.
- Czekaj, nie schodź - poprosił, wykonując różdżką odpowiedni gest - zwalniając w momencie, w którym dostrzegł wcześniejszy gest Steffena przy rzucaniu tego zaklęcia. - Carpiene - wypowiedział inkantację, skutecznie; nie wykryła niczego. - Czysto - rzucił, spoglądając na drzwi balkonowe. Za nimi nie paliło się światło, nigdzie nie było widać światła - czy gospodarz śnił? Czy go nie przebudzą? Zsunął się z barierki, by przykucnąć przy pobliskim oknie. - Widzisz coś w środku? - spytał szeptem - To chyba nie jest sypialnia?
rzuty:
- akrobatyka 193
- carpiene 88
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
-Mhm. - przygryzł lekko wnętrze policzka - czy naprawdę zostały tylko gnoje? Nie odzywał się do Forsythii, ale nie była przecież zła, co najwyżej zepsuta. Tak samo, jak te wszystkie arystokratki, z którymi rozmawiał incognito. Lady Fawley, Bulstrode, i inne - niektóre były głupie, inne puste, ale czy każda z nich kąpała się w ludzkiej krwi? Czy każda była do tego zdolna? Czy lord Francis Lestrange, z pozoru tak sympatyczny, zarzynał w Wenus dziewice? Może prościej było w to wierzyć, tak jak Marcel. Może prościej było ich znienawidzić.
-Nie wszyscy. - zaprotestował nieśmiało, bo przecież niektórzy nie spali na runach, na przykład niektórzy zostali później twórcami talizmanów. Chociaż w sumie... jak wyjaśnić, że Castor znał je gorzej od niego? Może faktycznie na nich spał - co za zgroza!
-Marcel, podrzuciłem szczurze bobki do dormitorium jakiegoś kolegi Jamesa, naprawdę coś cię jeszcze dziwi? - przypomniał łagodnie, bo nie rozumiał dlaczego pomoc kolegom to pomoc, a nauczycielom to już lizusostwo. -Może się dowiemy, kim jest. Im więcej haków, tym lepiej. - dodał, na powrót skupiając się na zadaniu.
-Skrzaty tępią gryzonie, nie? - podchwycił, najwyraźniej dostrzegając zmartwienie przyjaciela. -W razie czego po prostu udam, że jestem szczurem i ucieknę. Jestem szybszy od zwykłych szczurów, wezmę go z zaskoczenia - a ty będziesz niewidzialny! Zresztą, bardziej się boję tego gliny, niż skrzata. Myślisz, że śpi, czy że nie ma go w domu? - w innej okolicy mogliby dłużej obserwować posiadłość i wybrać dogodny moment, ale w Chelsea lepiej nie kręcić się za długo. Nawet Kameleony nie są nieomylne, choć w swoich Steffen dochodził do perfekcji. Wysłuchał nienawistnego raportu Marcela, zaciskając mocniej szczękę - pogarda do tego człowieka udzieliła się i jemu.
-Jak trafi na Connaught Square, to rzucę w niego upiorogackat, jak prawdziwy patriota. Podobno tak tam robią, pozwalają publiczności się wyżyć. Barbarzyńcy. - obwieścił mściwie, a groza całej sytuacji uderzyła go dopiero w połowie zdania. Opuścił wzrok z ukłuciem wstydu - kiedy stał się kimś, kto najpierw myśli o wyżyciu się na zdrajcy, a dopiero potem o innych, niewinnych ofiarach, które straciły życie na krwawym placu?
-Rozdzielamy się, czy zostajemy razem? - upewnił się, osobno łatwiej byłoby sprawdzić piwnicę i strych, ale z drugiej strony potrzebowali swojego wsparcia. Steffen miał większe doświadczenie w wykrywaniu pułapek i klątw, Marcel z kolei był szybszy i w razie potrzeby mógł schować szczura do kieszeni.
-Hexa Revelio nie obejmie całego domu, będę musiał powtórzyć je na piętrze. Okna są bezpieczne, ale nie wiem, co dalej. - przytaknął z bladym uśmiechem, gdy sprawdzili pułapki i klątwy. Uśmiechnął się blado - spodobał mu się sceptycyzm przyjaciela. Może i Marcel spał na runach, ale gdy w grę wchodziło ich faktyczne bezpieczeństwo, intuicja bardzo mu się wyostrzała.
Przemienił się w gryzonia i posłusznie wskoczył na dłoń Marcela. Sallow umiał się już obchodzić ze szczurami, Steff z wdzięcznością przyjął jego delikatność i schował się bezpiecznie w kieszeni kurtki. Wydawało mu się, że leci - z podziwem myślał o tym, jak przyjaciel lekko stawia kroki i zastanawiając się, na ile zaburzona jest teraz jego percepcja akrobacji Marcela. Wreszcie wylądowali. Odczekał, aż Sallow rzuci Carpiene, a następnie ostrożnie zsunął się na podłogę i zmienił w człowieka.
-Czekaj. Hexa Revelio. - szepnął, rozglądając się uważnie. Skulił się przy oknie, świadom, że jeszcze nie jest niewidzialny - zaraz będzie musiał zmienić się w szczura, albo to naprawić.
1. Hexa Revelio, runy III
2. spostrzegawczość III
co widzę?
<70 - kota...
70-99 - nic szczególnego
>100 - ciemność w głębi korytarza, a w niej coś, co wygląda jak klapa na strych
-Nie wszyscy. - zaprotestował nieśmiało, bo przecież niektórzy nie spali na runach, na przykład niektórzy zostali później twórcami talizmanów. Chociaż w sumie... jak wyjaśnić, że Castor znał je gorzej od niego? Może faktycznie na nich spał - co za zgroza!
-Marcel, podrzuciłem szczurze bobki do dormitorium jakiegoś kolegi Jamesa, naprawdę coś cię jeszcze dziwi? - przypomniał łagodnie, bo nie rozumiał dlaczego pomoc kolegom to pomoc, a nauczycielom to już lizusostwo. -Może się dowiemy, kim jest. Im więcej haków, tym lepiej. - dodał, na powrót skupiając się na zadaniu.
-Skrzaty tępią gryzonie, nie? - podchwycił, najwyraźniej dostrzegając zmartwienie przyjaciela. -W razie czego po prostu udam, że jestem szczurem i ucieknę. Jestem szybszy od zwykłych szczurów, wezmę go z zaskoczenia - a ty będziesz niewidzialny! Zresztą, bardziej się boję tego gliny, niż skrzata. Myślisz, że śpi, czy że nie ma go w domu? - w innej okolicy mogliby dłużej obserwować posiadłość i wybrać dogodny moment, ale w Chelsea lepiej nie kręcić się za długo. Nawet Kameleony nie są nieomylne, choć w swoich Steffen dochodził do perfekcji. Wysłuchał nienawistnego raportu Marcela, zaciskając mocniej szczękę - pogarda do tego człowieka udzieliła się i jemu.
-Jak trafi na Connaught Square, to rzucę w niego upiorogackat, jak prawdziwy patriota. Podobno tak tam robią, pozwalają publiczności się wyżyć. Barbarzyńcy. - obwieścił mściwie, a groza całej sytuacji uderzyła go dopiero w połowie zdania. Opuścił wzrok z ukłuciem wstydu - kiedy stał się kimś, kto najpierw myśli o wyżyciu się na zdrajcy, a dopiero potem o innych, niewinnych ofiarach, które straciły życie na krwawym placu?
-Rozdzielamy się, czy zostajemy razem? - upewnił się, osobno łatwiej byłoby sprawdzić piwnicę i strych, ale z drugiej strony potrzebowali swojego wsparcia. Steffen miał większe doświadczenie w wykrywaniu pułapek i klątw, Marcel z kolei był szybszy i w razie potrzeby mógł schować szczura do kieszeni.
-Hexa Revelio nie obejmie całego domu, będę musiał powtórzyć je na piętrze. Okna są bezpieczne, ale nie wiem, co dalej. - przytaknął z bladym uśmiechem, gdy sprawdzili pułapki i klątwy. Uśmiechnął się blado - spodobał mu się sceptycyzm przyjaciela. Może i Marcel spał na runach, ale gdy w grę wchodziło ich faktyczne bezpieczeństwo, intuicja bardzo mu się wyostrzała.
Przemienił się w gryzonia i posłusznie wskoczył na dłoń Marcela. Sallow umiał się już obchodzić ze szczurami, Steff z wdzięcznością przyjął jego delikatność i schował się bezpiecznie w kieszeni kurtki. Wydawało mu się, że leci - z podziwem myślał o tym, jak przyjaciel lekko stawia kroki i zastanawiając się, na ile zaburzona jest teraz jego percepcja akrobacji Marcela. Wreszcie wylądowali. Odczekał, aż Sallow rzuci Carpiene, a następnie ostrożnie zsunął się na podłogę i zmienił w człowieka.
-Czekaj. Hexa Revelio. - szepnął, rozglądając się uważnie. Skulił się przy oknie, świadom, że jeszcze nie jest niewidzialny - zaraz będzie musiał zmienić się w szczura, albo to naprawić.
1. Hexa Revelio, runy III
2. spostrzegawczość III
co widzę?
<70 - kota...
70-99 - nic szczególnego
>100 - ciemność w głębi korytarza, a w niej coś, co wygląda jak klapa na strych
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kasyno Crockfords
Szybka odpowiedź