Pracownia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Pracownia
racownia mieści się na parterze i prowadzi do niej osobne wejście, z zewnątrz. Wcześniej pomieszczenie to pełniło rolę składzika, jednak na urodziny Solene wujostwo przerobiło je na prywatną pracownię, w której dzieje się magia. To tutaj pobiera miary i prezentuje swoje projekty nierzadko wybrednej klienteli. Poza wygodną kozetką jest również parawan, za którym można się przebrać; duże lustro a przed nim niewysoki podest. Ponadto, na wieszakach wisi zazwyczaj kilka nowych sukien, koszul czy szat, które młoda projektantka wyszywa z uporem maniaka.
Przeważnie na wizytę trzeba się wcześniej umówić, jednak nie wygania zbłąkanych dusz, potrzebujących czegoś na ostatnią chwilę.
Przeważnie na wizytę trzeba się wcześniej umówić, jednak nie wygania zbłąkanych dusz, potrzebujących czegoś na ostatnią chwilę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Ostatnio zmieniony przez Solene Baudelaire dnia 27.05.17 12:45, w całości zmieniany 1 raz
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Obcowanie z wilami było dla niego obce, ponieważ na swoje szczęście nie znał takowych nader wiele, dlatego też pewne zachowania stanowiły dla szatyna nie lada wyzwanie. Poznając Solene nie od razu dowiedział się o jej genach, choć od samego początku odniósł wrażenie, iż otaczała ją niespotykana i trudna do zdefiniowania aura, która nie pozwalała choć na moment odwrócić od niej uwagi. Będąc pod takowej wpływem nie myślał o irytacji pojawiającej się tuż pod oddaleniu od dziewczyny i właśnie to było powodem wielu prób rozszyfrowania jej osoby. W chwili dowiedzenia się o pewnych, istotnych faktach blondynka obiecała mu, iż nie będzie używać swoich mocy względem jego, podobnie jak on skinął głową w jej stronę odnośnie oszczędzenia sobie metamorfomagicznych sztuczek we wspólnym towarzystwie.
-Doskonale wiesz, że ciężko mnie przestraszyć. Rozmawialiśmy o tym.- stwierdził zgodnie z prawdą, kiedy pozwoliła mu na moment złapać oddech. Trenowanie własnego umysłu – zachowania jego klarowności – pozwalało mu wybudować trudniejsze do pokonania bariery, jednakże nie były one na tyle moce, aby przeciwstawić się większym wpływom. Faktycznie alkohol nie wyłączał jego zdrowego rozsądku (przynajmniej w większości przypadków), a wszelkie uroki udawało mu się omijać, jeśli nie były rzucone przez iście dobrze wykfalifikowanego czarodzieja tudzież istotę, jednakże miewał momenty słabości, jak każdy inny człowiek. Z resztą nie był w tym na tyle dobry, aby móc stawić czoła wszystkiemu bez żadnych konsekwencji.
Gdy ujęła jego dłoń zmrużył oczy nie do końca potrafiąc oprzeć się kolejnym dawkom otaczającej jej aury. Potęgowana uśmiechem, błyskiem w oku i delikatnością wydawała się nie do przeskoczenia dla zwykłego śmiertelnika. -Bezbronną, niegroźną.- zawtórował dziewczynie, choć z tyłu głowy pukała do niego świadomość, że manipulowała nim – bawiła się, jakoby miała ochotę utrzeć mu nosa, tudzież dać naprawdę niezłe show. Całkiem nieźle jej to wychodziło. -Po co ze mną grasz?- zapytał otwarcie, choć przecież rzadko wnikał w intencje obcych mu osób. Pogładziwszy palcami wierzch jej dłoni przyciągnął ją nieco do siebie, a jego wargi wygięły się zupełnie niepodobnym do niego wyrazie. Drugim ramieniem objął jej talię nie spuszczając wzroku z wpatrujących się w niego tęczówek, które wydawały się cholernie szczere – choć tak naprawdę takowe nie były. Testowała go.
-Doskonale wiesz, że ciężko mnie przestraszyć. Rozmawialiśmy o tym.- stwierdził zgodnie z prawdą, kiedy pozwoliła mu na moment złapać oddech. Trenowanie własnego umysłu – zachowania jego klarowności – pozwalało mu wybudować trudniejsze do pokonania bariery, jednakże nie były one na tyle moce, aby przeciwstawić się większym wpływom. Faktycznie alkohol nie wyłączał jego zdrowego rozsądku (przynajmniej w większości przypadków), a wszelkie uroki udawało mu się omijać, jeśli nie były rzucone przez iście dobrze wykfalifikowanego czarodzieja tudzież istotę, jednakże miewał momenty słabości, jak każdy inny człowiek. Z resztą nie był w tym na tyle dobry, aby móc stawić czoła wszystkiemu bez żadnych konsekwencji.
Gdy ujęła jego dłoń zmrużył oczy nie do końca potrafiąc oprzeć się kolejnym dawkom otaczającej jej aury. Potęgowana uśmiechem, błyskiem w oku i delikatnością wydawała się nie do przeskoczenia dla zwykłego śmiertelnika. -Bezbronną, niegroźną.- zawtórował dziewczynie, choć z tyłu głowy pukała do niego świadomość, że manipulowała nim – bawiła się, jakoby miała ochotę utrzeć mu nosa, tudzież dać naprawdę niezłe show. Całkiem nieźle jej to wychodziło. -Po co ze mną grasz?- zapytał otwarcie, choć przecież rzadko wnikał w intencje obcych mu osób. Pogładziwszy palcami wierzch jej dłoni przyciągnął ją nieco do siebie, a jego wargi wygięły się zupełnie niepodobnym do niego wyrazie. Drugim ramieniem objął jej talię nie spuszczając wzroku z wpatrujących się w niego tęczówek, które wydawały się cholernie szczere – choć tak naprawdę takowe nie były. Testowała go.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Wzruszyła ramionami. Kiedy rozmawiali na ten temat prawdopodobnie nie wiedział jeszcze kim jest, a potem, gdy się dowiedział, nie spytała go co wie o wilach i ich potomkiniach. Nie spytała czy wie jak dużą mają moc i że faktycznie potrafią przerazić, gdy się zdenerwują. A denerwowały się dość szybko - wystarczyło, że nie dostały tego, czego chcą lub że ktoś pokrzyżował im plany. Były kapryśne, kapryśna była i ona, prezentując swoje kaprysy z każdej strony dzisiejszego wieczora. Wzdłuż, wrzesz, teraz na wskroś pokazując się z tej o wiele lepszej strony.
- Bo tak jest przyjemniej. Nie podoba ci się? - Odparła równie otwarcie, co on, nie kłamiąc tym razem. Mając w perspektywie stanie tu i wysłuchiwanie jego złośliwych komentarzy a stanie i przekomarzanie się w o wiele milszy sposób, wybór był dość prosty. Może niekoniecznie podobał się obu stronom, ale sądziła, że po chwili i on podejmie tę niewinną grę lub wykaże się na tyle jasnym umysłem, że po prostu stąd wyjdzie. Gdy jednak przyciągnął ją do siebie, uśmiechnęła się lekko, unosząc podbródek do góry, by mieć na niego lepszy widok.
- Tak wyglądasz lepiej. Zdecydowanie. - Chociaż nie mogła odgadnąć tego grymasu, pasował mu o wiele bardziej niż tamte wcześniej zaprezentowane. Palcem wolnej dłoni przesunęła wzdłuż żuchwy Drew nie dodając nic mniej nic więcej, dziwiąc się, że jeszcze potrafiła grać w swoje cudaczne gierki sprzed lat. Nie lubiła przecież dotyku - szczególnie męskiego - w ostatnim czasie, ale teraz sprawiała wrażenie, że ten wcale jej nie przeszkadza. Testowała go, testowała siebie, jak na razie bawiła się wprost wyśmienicie, nie robiąc nic złego. Dłoń zsunęła na szyję mężczyzny, a później na jego tors. Nie planowała na niego rzucać uroku, wykorzystując w tej chwili jedynie roztaczaną wokół siebie aurę - stawiał opór, a to z kolei jej odpowiadało. Gdyby od razu przestał ze sobą walczyć pewnie prędko by się znudziła, tak jak to miało miejsce zazwyczaj. Miała jednak cichą nadzieję, że po opuszczeniu jej domu Macnair nie wpadnie w dziwny letarg i złość; jeszcze trochę litości w sobie posiadała.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Bo tak jest przyjemniej. Nie podoba ci się? - Odparła równie otwarcie, co on, nie kłamiąc tym razem. Mając w perspektywie stanie tu i wysłuchiwanie jego złośliwych komentarzy a stanie i przekomarzanie się w o wiele milszy sposób, wybór był dość prosty. Może niekoniecznie podobał się obu stronom, ale sądziła, że po chwili i on podejmie tę niewinną grę lub wykaże się na tyle jasnym umysłem, że po prostu stąd wyjdzie. Gdy jednak przyciągnął ją do siebie, uśmiechnęła się lekko, unosząc podbródek do góry, by mieć na niego lepszy widok.
- Tak wyglądasz lepiej. Zdecydowanie. - Chociaż nie mogła odgadnąć tego grymasu, pasował mu o wiele bardziej niż tamte wcześniej zaprezentowane. Palcem wolnej dłoni przesunęła wzdłuż żuchwy Drew nie dodając nic mniej nic więcej, dziwiąc się, że jeszcze potrafiła grać w swoje cudaczne gierki sprzed lat. Nie lubiła przecież dotyku - szczególnie męskiego - w ostatnim czasie, ale teraz sprawiała wrażenie, że ten wcale jej nie przeszkadza. Testowała go, testowała siebie, jak na razie bawiła się wprost wyśmienicie, nie robiąc nic złego. Dłoń zsunęła na szyję mężczyzny, a później na jego tors. Nie planowała na niego rzucać uroku, wykorzystując w tej chwili jedynie roztaczaną wokół siebie aurę - stawiał opór, a to z kolei jej odpowiadało. Gdyby od razu przestał ze sobą walczyć pewnie prędko by się znudziła, tak jak to miało miejsce zazwyczaj. Miała jednak cichą nadzieję, że po opuszczeniu jej domu Macnair nie wpadnie w dziwny letarg i złość; jeszcze trochę litości w sobie posiadała.
[bylobrzydkobedzieladnie]
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Ostatnio zmieniony przez Solene Baudelaire dnia 20.01.18 23:22, w całości zmieniany 1 raz
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Niezbyt dogłębnie studiował swą wiedzę o wilach, albowiem nie uważał by skrupulatność była w ów kontekście potrzebna. Podstawowe informacje zapewniały mu świadomość względnych środków ostrożności oraz zachowania, którego należało unikać, jednak czasem pewne granice naginało się machinalnie, a co gorsza wskutek ingerencji samej istoty. Nietypowa genetyka zawsze wiodła za sobą odpowiednie korzyści oraz czynnik budzący szeroko rozumiany strach w drugiej osobie, albowiem było to coś niecodziennego, innego i nieznanego. Czarodziejski świat w większości nie akceptował ludzi odmiennych, więc automatycznie stawali się oni kim gorszym, niezasługującym na życie w społeczności w wyniku czego wielu traktowało swój dar jak przekleństwo. Macnair już dawno zauważył plusy własnych genów, choć początki nie były łatwe – właściwie należały do tych paskudnie trudnych i w samosądzie – niesprawiedliwych.
-Oczywiście, że mi się podoba.- wygiął wargi w szelmowskim uśmiechu, a jego oczy nieznacznie rozbłysły w nikłym blasku świec. Aurę, którą wytwarzała, ciężko było powstrzymać i nawet mimo względnie jasnego umysłu próby walki z samym sobą kończyły się sztandarowym niepowodzeniem. W głowie kołatało mu mnóstwo myśli i wiele z nich negatywnie opowiadało się za kolejnym dotykiem dziewczyny, jednakże finalnie dochodził do wniosku, iż nie było w tym nic złego – znów zaczęła mieszać?
-Nie lubisz mojego złośliwego wyrazu? Dla tak pięknej kobiety nie potrafię być nader długo nieuprzejmy. Zapewne panienkę to zadziwi, jednak dzierżę w sobie podstawowe zasady kultury oraz dżentelmeńskiego zachowania.- stwierdził spokojnym tonem, zupełnie do niego niepodobnym, a jego wargi wciąż nie przestawały wyginać się w delikatnym łuku. Dłonie wędrujące po jego ciele nie ułatwiały zadania, stwarzały sztuczną pelerynę okrywającą jego priorytety, sposób podejścia oraz rozumowania. Sprawiał wrażenie zachłyśniętego jasnowłosej aurą, jakoby to ona była najważniejszym elementem owego spotkania – jakby przyszedł tu właśnie dla niej. Obydwoje doskonale wiedzieli, iż tak nie było.
Przycisnąwszy dziewczynę nieco mocniej do siebie mógł poczuć jej słodki oddech na policzku oraz rytmiczne bicie serca, które zapewne zapragnie wyrwać zaraz po uwolnieniu się z tej paskudnej aury. Gdyby spojrzał na siebie z boku wyglądałby iście komicznie, bowiem nigdy nie zachowywał się tak w stosunku do kobiet, nigdy nie był bojaźliwy.
Czując delikatny dotyk na swej brodzie nachylił się w kierunku kąta jej twarzy o który oparł się wargami, choć nie zwieńczył ów bliskości żadnym muśnięciem. Cały świat podpowiadał mu, że potrzebował jej bliskości, lecz racjonalizm wciąż walczył, choć za paskudną zasłoną jej aury.
-Oczywiście, że mi się podoba.- wygiął wargi w szelmowskim uśmiechu, a jego oczy nieznacznie rozbłysły w nikłym blasku świec. Aurę, którą wytwarzała, ciężko było powstrzymać i nawet mimo względnie jasnego umysłu próby walki z samym sobą kończyły się sztandarowym niepowodzeniem. W głowie kołatało mu mnóstwo myśli i wiele z nich negatywnie opowiadało się za kolejnym dotykiem dziewczyny, jednakże finalnie dochodził do wniosku, iż nie było w tym nic złego – znów zaczęła mieszać?
-Nie lubisz mojego złośliwego wyrazu? Dla tak pięknej kobiety nie potrafię być nader długo nieuprzejmy. Zapewne panienkę to zadziwi, jednak dzierżę w sobie podstawowe zasady kultury oraz dżentelmeńskiego zachowania.- stwierdził spokojnym tonem, zupełnie do niego niepodobnym, a jego wargi wciąż nie przestawały wyginać się w delikatnym łuku. Dłonie wędrujące po jego ciele nie ułatwiały zadania, stwarzały sztuczną pelerynę okrywającą jego priorytety, sposób podejścia oraz rozumowania. Sprawiał wrażenie zachłyśniętego jasnowłosej aurą, jakoby to ona była najważniejszym elementem owego spotkania – jakby przyszedł tu właśnie dla niej. Obydwoje doskonale wiedzieli, iż tak nie było.
Przycisnąwszy dziewczynę nieco mocniej do siebie mógł poczuć jej słodki oddech na policzku oraz rytmiczne bicie serca, które zapewne zapragnie wyrwać zaraz po uwolnieniu się z tej paskudnej aury. Gdyby spojrzał na siebie z boku wyglądałby iście komicznie, bowiem nigdy nie zachowywał się tak w stosunku do kobiet, nigdy nie był bojaźliwy.
Czując delikatny dotyk na swej brodzie nachylił się w kierunku kąta jej twarzy o który oparł się wargami, choć nie zwieńczył ów bliskości żadnym muśnięciem. Cały świat podpowiadał mu, że potrzebował jej bliskości, lecz racjonalizm wciąż walczył, choć za paskudną zasłoną jej aury.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
- Już nic nie mów. - Poprosiła, raczej za nic mając jego deklaracje. Wierzyła, że może faktycznie tak jest, chociaż do tej pory widziała coś innego. Kiedy Drew przycisnął ją do siebie, objęła go rękoma wokół pasa, wtulając się nieco w męskie ramię i w tej pozycji zastygła na chwilę. Nie poruszyła się nawet, gdy poczuła wywołany jego oddechem dreszcz biegnący wzdłuż linii kręgosłupa, w zasadzie pozostając w jego objęciach na dłużej niż chciała. Świadomość, że w ogóle nie powinna doprowadzać do takiej sytuacji została stłumiona już kilka minut temu, a samego celu tej prowokacji nawet nie próbowała się doszukiwać, wiedząc, że i tak by go nie odnalazła, jak wtedy, gdy jeszcze chodziła do szkoły. Nie zawsze zresztą wykazywała się racjonalnym myśleniem, czy zdrowym rozsądkiem, co zazwyczaj prowadziło ją do absurdalnych, czasem niebezpiecznych sytuacji. Ale w Macnairze nie widziała zagrożenia, szczególnie, gdy wiedziała, że dopóki ma wobec niej dług wdzięczności, dopóty z jej głowy nie spadnie żaden blond włos a serce pozostanie na swoim miejscu nietknięte w żaden sposób. Korzystała z okazji, z jego bliskości i ciepła drugiej osoby, już od dawna zapomnianego; z faktu, że stał tu dobrowolnie i nawet próbował stawiać opór, czyniąc siebie o wiele bardziej atrakcyjnym, niż gdyby miała go od razu na wyciągnięcie ręki. To, że nie wiedziała co zrobi za chwilę podnosiło tę sytuację w jej oczach do rangi niezmiernie interesującej. Nie musiała mu tego mówić; czuła, że chyba rozumie, mimo zdezorientowania jej diametralną zmianą zachowania.
Nie odsunęła się jeszcze, zamiast tego jedynie obróciła się twarzą w jego kierunku, drażniąc znowu szyję mężczyzny spokojnym oddechem, tak jak on drażnił przed chwilą jej ucho. Wprawdzie siliła się na ten spokój, nie orientując się nawet, w którym momencie zacisnęła obie dłonie na materiale jego ubrania. Wreszcie odchyliła nieco głowę, przechwytując spojrzenie ciemnozielonych oczu towarzysza i uśmiechając się doń delikatnie. Myśl o bezsensownej wymianie zdań o towarzyszu od nocnych schadzek poszerzyła ten uśmiech, nadając mu bardziej rozbawionego wyrazu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie odsunęła się jeszcze, zamiast tego jedynie obróciła się twarzą w jego kierunku, drażniąc znowu szyję mężczyzny spokojnym oddechem, tak jak on drażnił przed chwilą jej ucho. Wprawdzie siliła się na ten spokój, nie orientując się nawet, w którym momencie zacisnęła obie dłonie na materiale jego ubrania. Wreszcie odchyliła nieco głowę, przechwytując spojrzenie ciemnozielonych oczu towarzysza i uśmiechając się doń delikatnie. Myśl o bezsensownej wymianie zdań o towarzyszu od nocnych schadzek poszerzyła ten uśmiech, nadając mu bardziej rozbawionego wyrazu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Ostatnio zmieniony przez Solene Baudelaire dnia 21.01.18 13:38, w całości zmieniany 1 raz
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
-Wiesz, że uwielbiam mówić, chyba musisz mi to uniemożliwić, jeżeli pragniesz przestać słuchać- szepnął do jej ucha wraz z cichym pomrukiem ironii, śmiechu, westchnienia? Ciężko było to zdefiniować, bowiem czując jej oddech na swym policzku nie potrafił skupić się na racjonalnym podejściu do owej sytuacji. Rozpoczynając wolną wędrówkę dłonią wzdłuż jej drobnych, delikatnych pleców zaznaczał palcami żebra, by po chwili ponownie wrócić do linii pasa. Z każdą chwilą coraz mocniej poddawał się aurze – już nie tylko spowodowanej jej urokowi, ale także najprostszemu, męskiemu pożądaniu, które w towarzystwie pięknej kobiety było nieuniknione. Solene, mimo swej powierzchownej niewinności wiedziała jak dobrze rozdać karty, aby przedstawiciel płci przeciwnej jadł jej z ręki i choć zapewne wiele wili to potrafiło, dziewczyna zdawała się dobrze wykwalifikować w ów fachu. Zapewne, kiedy to wszystko minie uzna, iż tylko z nim grała chcąc sprawdzić pewne reakcje, pragnąc pokazać swą siłę i względną, genetyczną władzę, której nawet szatyn nie był w stanie się oprzeć. Nie mógł wiedzieć, co nią kierowało i zapewne nigdy nie będzie mieć okazji tego pojąć.
Bawiła się z nim – tworzyła sztuczną atmosferę, która działała jedynie na jego wyobraźnię. Był na przegranej pozycji, mógł się bronić za wszelką cenę, ale będąc pod wpływem magii nie miał ku temu żadnych predyspozycji. Znajdował się w zamkniętym świecie, gdzie ona rozdawała karty i choć jeszcze nie przekroczyła magicznej granicy, rozsądek podpowiadał mu, że to wszystko posunęło się za daleko – problem jednak leżał w tym, iż już dawno odłożył go na bok.
Przesunąwszy wargami od krańca ucha ku drobnej brodzie nie odwracał spojrzenia zatrzymanego na jej dużych, pełnych oczach. Słodki oddech nie dający mu spokoju sprawił, że zatrzymał swą wędrówkę dopiero na pełnych, malinowych ustach, których zapragnął zasmakować – wpierw wolno i delikatnie, lecz z każdą chwilą coraz bardziej intensywnie i pożądliwe. Dłonią powrócił na wysokość łopatek, a drugą oparł nieco poniżej pasa, jednak nie przekraczając pewnej granicy. Myślał już tylko o niej, o przyjemności i cieple, które płynęło z ów – byle nie krótkiego – doznania.
Bawiła się z nim – tworzyła sztuczną atmosferę, która działała jedynie na jego wyobraźnię. Był na przegranej pozycji, mógł się bronić za wszelką cenę, ale będąc pod wpływem magii nie miał ku temu żadnych predyspozycji. Znajdował się w zamkniętym świecie, gdzie ona rozdawała karty i choć jeszcze nie przekroczyła magicznej granicy, rozsądek podpowiadał mu, że to wszystko posunęło się za daleko – problem jednak leżał w tym, iż już dawno odłożył go na bok.
Przesunąwszy wargami od krańca ucha ku drobnej brodzie nie odwracał spojrzenia zatrzymanego na jej dużych, pełnych oczach. Słodki oddech nie dający mu spokoju sprawił, że zatrzymał swą wędrówkę dopiero na pełnych, malinowych ustach, których zapragnął zasmakować – wpierw wolno i delikatnie, lecz z każdą chwilą coraz bardziej intensywnie i pożądliwe. Dłonią powrócił na wysokość łopatek, a drugą oparł nieco poniżej pasa, jednak nie przekraczając pewnej granicy. Myślał już tylko o niej, o przyjemności i cieple, które płynęło z ów – byle nie krótkiego – doznania.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Kiedy miękkie wargi Macnaira zetknęły się z jej ustami, musnęła je nieznacznie, nie odwzajemniając jednak początkowo pocałunku. Wspomnienie, że to właśnie od pocałunku i niewinnej ciekawości niegdyś zaczęła się cała historia żałosnej miłości powróciło ze zdwojoną siłą, popychając ją na właściwe tory myślenia. Walczyła ze sobą, ze zwykłą chęcią pocałowania go, aż wreszcie w tej rundzie jeden punkt wskoczył na konto zwyczajnej ochoty. Uległa mu, plecami zetknęła się z zimną ścianą pracowni, w ten sposób będąc uwięzioną w jego objęciach, ale nie zwróciła na to nawet najmniejszej uwagi. Jedną z dłoni umieściła na jego karku, drugą zaś pozostawiła zaciśniętą na szacie na plecach, przyciągając go do siebie. Dziwiła się, że podjęła próbę przełamywania się akurat z nim, ale nie odczuwała z tego powodu szczególnych wyrzutów sumienia. Wiedziała, że Macnair szybko upora się z niedosytem i rozgoryczeniem wynikającym z końca tego spotkania, więc nie martwiła się, że zacznie słać jej pełne wyrzutów listy. Zdawała sobie sprawę, że w jego przypadku nie mogła liczyć na nic szczególnego, czego szukała prawie całe życie i w roli męża oraz ojca go nie widziała. Był miłą odskocznią od ciężkiego dnia, nic ponad to. Wreszcie z ociąganiem oderwała się od męskich ust.
- Wygląda na to, że zostałeś moim kolegą od schadzek. - Wyszeptała pół żartem pół serio wprost do jego ucha, nie brzmiąc zbyt poważnie, a potem musnęła go wargami w szyję. - Powinieneś już iść. - Wiedziała, że mu się to nie spodoba, ale wiedziała też, że już dawno przekroczyli granicę przyjętej w ich świecie przyzwoitości. Domyślając się, że po dobroci raczej nic nie wskóra, uśmiechnęła się sugestywnie, dopiero teraz wykonując na nim swoje półwile czary-mary. Odprowadziła Macnaira do drzwi i gdy upewniła się, że wszystko z nim w porządku, wróciła do pokoju, po drodze spotykając zmierzającą ku pracowni ciotkę. Zaróżowione policzki i rozkojarzone spojrzenie wytłumaczyła zmęczeniem, co niezbyt przekonało starszą kobietę. Nie dopytywała jednak o szczegóły, zaś blondynka po raz pierwszy tej nocy zasnęła bez eliksirów nasennych.
zt oboje
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Wygląda na to, że zostałeś moim kolegą od schadzek. - Wyszeptała pół żartem pół serio wprost do jego ucha, nie brzmiąc zbyt poważnie, a potem musnęła go wargami w szyję. - Powinieneś już iść. - Wiedziała, że mu się to nie spodoba, ale wiedziała też, że już dawno przekroczyli granicę przyjętej w ich świecie przyzwoitości. Domyślając się, że po dobroci raczej nic nie wskóra, uśmiechnęła się sugestywnie, dopiero teraz wykonując na nim swoje półwile czary-mary. Odprowadziła Macnaira do drzwi i gdy upewniła się, że wszystko z nim w porządku, wróciła do pokoju, po drodze spotykając zmierzającą ku pracowni ciotkę. Zaróżowione policzki i rozkojarzone spojrzenie wytłumaczyła zmęczeniem, co niezbyt przekonało starszą kobietę. Nie dopytywała jednak o szczegóły, zaś blondynka po raz pierwszy tej nocy zasnęła bez eliksirów nasennych.
zt oboje
[bylobrzydkobedzieladnie]
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Sam zagubił się w tym czy bardziej chodziło mu o sprawdzenie czy aby na pewno nic się nie stało czarownicy, czy może chodziło o zobaczenie jej na własne oczy, czy może chciał po prostu z kimś porozmawiać, a właściwie bardziej pobyć. Nie myślał o tym, że przyjście pod jej dom było złym pomysłem. Zwyczajnie nie chciał być sam. A może to jego osoba była złym pomysłem? Żartem w złym guście? Niechcianym gościem? Nie był świadomy tego, że Solene tak bardzo przejęła się tym, co napisała mu jakieś dwa miesiące temu. Dla niego to był dobry znak, znak zaufania. A jednak, pomimo wymienianych przez tyle lat listów, nie znał jej na tyle dobrze, żeby wiedzieć, co kłębiło jej się w głowie. Poza tym ich korespondencja nie była czymś częstym, a bardziej regularnym.
Teraz nie wiedział też jak powinien się zachować. Pojawił się, zobaczył ją i co? I co powinien zrobić? Czuł się wyjątkowo nieswojo, a jej nastawienie tym bardziej pogłębiało to uczucie. Milczał i jedynie kiwał głową. Sama powiedziała, że wujostwo śpi. Nie chciał teraz mówić zbyt wiele, bo nagle, niemal magicznie, zapomniał języka w swojej gębie. Przez alkohol i ton, jakim mówiła do niego dziewczyna, stał się też wyjątkowo posłuszny. Ruszył w stronę, którą wskazała mu panna Baudelaire. Szedł w milczeniu, a wyglądał tak, jakby czarownica miała za chwilę ściąć na szafocie. Starał się chodzić wyjątkowo cicho, co było zadaniem wyjątkowo trudnym do wykonania. Każdy krok wymagał od niego wielkiego wysiłku i skupienia. W każdej chwili mógł się niebezpieczne zatoczyć, potknąć się i upaść albo uderzyć o coś i narobić hałasu, którego przecież nie chciała Solene.
Pracownia, do której wszedł i momentalnie poczuł przyjemne, piekące ciepło, wydała mu się wyjątkowo zbyt jasna. To zapewne było spowodowane kolorem ścian i mebli. Było to pomieszczenie jednak wyjątkowo przytulne. Dostrzegł projekty, które przygotowywała czarownica. Nie miał zamiaru oceniać stanu pracowni. Przecież było to miejsce pracy, a nie wnętrze lokalu do sprzedania. Po raz pierwszy na swoje oczy mógł dostrzec to, czym dokładnie zajmowała się pana Baudelaire. Szkoda tylko, że robił to w takich okolicznościach i że trząsł się przy tym jak źdźbło trawy na wietrze. Zderzenie chłodu i ciepła było dla niego małym szokiem.
Cudem odłożył prezent na podłogę przy lustrze, na stopniu, jednocześnie go nie uszkadzając, to znaczy nie rozbijając. Od razu też zainteresował się zwierciadłem, które było wyjątkowo ładne i usadowione w interesującym miejscu. Jego spojrzenie natychmiast zatrzymało się na gładkiej tafli, na swoim odbiciu. Dotknął swojej twarzy. Miał wory pod oczami, wydawało mu się, że dziwnie się postarzał. Zdawał się być burakiem. Ramiona miał pokryte powoli topiącym się śniegiem, który wsiąkał w płaszcz. Ściągnął czapkę i poprawił swoją mokrą grzywkę. Przy muśnięciu swojego czoła poczuł gorąc. Miał wrażenie, że zaczął się pocić z niewiadomego powodu. Czy tak wyglądał wrak człowieka? Dziwna żałość zaczęła się w nim zbierać i była bliska wybuchowi, kiedy zwyczajnie cofnął się i odwrócił swoją uwagę od swojego odbicia.
To był dobry wybór. Nieznacznie się uspokoił. Nadal czuł przerażające zimno, które dopadło go z dworu. Rozpiął płaszcz w nadziei, że może w ten sposób dotrze do niego upragnione ciepło. Bał się jednak usiąść na kozetce w obawie, że pomoczy ją topiącym się śniegiem. Ściągnął granatowy płaszcz i zawiesił go na parawanie, mając nadzieję, że pani gospodarz się nie obrazi. Czapkę zawiesił na jeden z wieszaków. Ściągnął też rękawiczki, które włożył do kieszeni płaszcza. Sam z kolei zaczął dmuchać na swoje dłonie, mając nadzieję, że w ten sposób szybciej się ogrzeją. Gdy tylko do pracowni weszła panna Baudelaire, momentalnie, jak oparzony, odskoczył od swojego wierzchniego odzienia.
Z ogromną chęcią przyjął koc, którym natychmiast się opatulił. Uśmiechnął się w podzięce. Usiadł obok niej na kozetce. Wyziębił się okropnie, stąd też na herbatę zareagował jak głodny na chleb. Potrzebował czegoś gorącego… ale jednocześnie… spojrzał na swój prezent, który obecnie znajdował się w zbyt dużej odległości od niego. Następnie spojrzał potem na płaszcz, w którym zostawił swoją ukochaną piersiówkę. Gdyby tylko nie była tak daleko, to mógłby dolać sobie Ognistej i sięrozgrzać. Potem jego wzrok „zatopił się” w kubku. Może jednak powinien spróbować?
– Dziękuję – odezwał się cicho, wciąż pamiętając o tym, że dziewczyna nie chciała, żeby ktokolwiek go usłyszał. Bał się cokolwiek powiedzieć. Dopiero teraz zaczął czuć się trochę jak nieproszony i niechciany gość. Był też wdzięczny Francuzce za to, że uratowała go od zamarznięcia. Niepewnie zbliżył palce do kubka, ale w momencie, kiedy tylko go dotknął, poczuł ból jakby przykładał je do gorącego pieca. Wycofał swoje dłonie. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego jak bardzo lodowate były w tym momencie jego dłonie. Ognista wydawała mu się lepszym rozwiązaniem. Wstał i podszedł do swojego płaszcza chwiejnym krokiem, z którego wyciągnął ukochaną piersiówkę w kwiatki.
Teraz nie wiedział też jak powinien się zachować. Pojawił się, zobaczył ją i co? I co powinien zrobić? Czuł się wyjątkowo nieswojo, a jej nastawienie tym bardziej pogłębiało to uczucie. Milczał i jedynie kiwał głową. Sama powiedziała, że wujostwo śpi. Nie chciał teraz mówić zbyt wiele, bo nagle, niemal magicznie, zapomniał języka w swojej gębie. Przez alkohol i ton, jakim mówiła do niego dziewczyna, stał się też wyjątkowo posłuszny. Ruszył w stronę, którą wskazała mu panna Baudelaire. Szedł w milczeniu, a wyglądał tak, jakby czarownica miała za chwilę ściąć na szafocie. Starał się chodzić wyjątkowo cicho, co było zadaniem wyjątkowo trudnym do wykonania. Każdy krok wymagał od niego wielkiego wysiłku i skupienia. W każdej chwili mógł się niebezpieczne zatoczyć, potknąć się i upaść albo uderzyć o coś i narobić hałasu, którego przecież nie chciała Solene.
Pracownia, do której wszedł i momentalnie poczuł przyjemne, piekące ciepło, wydała mu się wyjątkowo zbyt jasna. To zapewne było spowodowane kolorem ścian i mebli. Było to pomieszczenie jednak wyjątkowo przytulne. Dostrzegł projekty, które przygotowywała czarownica. Nie miał zamiaru oceniać stanu pracowni. Przecież było to miejsce pracy, a nie wnętrze lokalu do sprzedania. Po raz pierwszy na swoje oczy mógł dostrzec to, czym dokładnie zajmowała się pana Baudelaire. Szkoda tylko, że robił to w takich okolicznościach i że trząsł się przy tym jak źdźbło trawy na wietrze. Zderzenie chłodu i ciepła było dla niego małym szokiem.
Cudem odłożył prezent na podłogę przy lustrze, na stopniu, jednocześnie go nie uszkadzając, to znaczy nie rozbijając. Od razu też zainteresował się zwierciadłem, które było wyjątkowo ładne i usadowione w interesującym miejscu. Jego spojrzenie natychmiast zatrzymało się na gładkiej tafli, na swoim odbiciu. Dotknął swojej twarzy. Miał wory pod oczami, wydawało mu się, że dziwnie się postarzał. Zdawał się być burakiem. Ramiona miał pokryte powoli topiącym się śniegiem, który wsiąkał w płaszcz. Ściągnął czapkę i poprawił swoją mokrą grzywkę. Przy muśnięciu swojego czoła poczuł gorąc. Miał wrażenie, że zaczął się pocić z niewiadomego powodu. Czy tak wyglądał wrak człowieka? Dziwna żałość zaczęła się w nim zbierać i była bliska wybuchowi, kiedy zwyczajnie cofnął się i odwrócił swoją uwagę od swojego odbicia.
To był dobry wybór. Nieznacznie się uspokoił. Nadal czuł przerażające zimno, które dopadło go z dworu. Rozpiął płaszcz w nadziei, że może w ten sposób dotrze do niego upragnione ciepło. Bał się jednak usiąść na kozetce w obawie, że pomoczy ją topiącym się śniegiem. Ściągnął granatowy płaszcz i zawiesił go na parawanie, mając nadzieję, że pani gospodarz się nie obrazi. Czapkę zawiesił na jeden z wieszaków. Ściągnął też rękawiczki, które włożył do kieszeni płaszcza. Sam z kolei zaczął dmuchać na swoje dłonie, mając nadzieję, że w ten sposób szybciej się ogrzeją. Gdy tylko do pracowni weszła panna Baudelaire, momentalnie, jak oparzony, odskoczył od swojego wierzchniego odzienia.
Z ogromną chęcią przyjął koc, którym natychmiast się opatulił. Uśmiechnął się w podzięce. Usiadł obok niej na kozetce. Wyziębił się okropnie, stąd też na herbatę zareagował jak głodny na chleb. Potrzebował czegoś gorącego… ale jednocześnie… spojrzał na swój prezent, który obecnie znajdował się w zbyt dużej odległości od niego. Następnie spojrzał potem na płaszcz, w którym zostawił swoją ukochaną piersiówkę. Gdyby tylko nie była tak daleko, to mógłby dolać sobie Ognistej i sięrozgrzać. Potem jego wzrok „zatopił się” w kubku. Może jednak powinien spróbować?
– Dziękuję – odezwał się cicho, wciąż pamiętając o tym, że dziewczyna nie chciała, żeby ktokolwiek go usłyszał. Bał się cokolwiek powiedzieć. Dopiero teraz zaczął czuć się trochę jak nieproszony i niechciany gość. Był też wdzięczny Francuzce za to, że uratowała go od zamarznięcia. Niepewnie zbliżył palce do kubka, ale w momencie, kiedy tylko go dotknął, poczuł ból jakby przykładał je do gorącego pieca. Wycofał swoje dłonie. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego jak bardzo lodowate były w tym momencie jego dłonie. Ognista wydawała mu się lepszym rozwiązaniem. Wstał i podszedł do swojego płaszcza chwiejnym krokiem, z którego wyciągnął ukochaną piersiówkę w kwiatki.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pracownia mieściła się w starym schowku, przerobionym i powiększonym zaklęciem specjalnie dla niej kilka lat temu. W dodatku była ciepła, przestronna i przede wszystkim: mieściła się z daleka od centrum życia domostwa. Głównie przez to przyprowadziła go tutaj, bo wiedziała, że do pracowni nie zagląda nikt poza nią, o ile nie paliło się i nie waliło na głowę. Ot, każda z osób mieszkających pod tym dachem szanowała teren prywatny drugiej, raczej bez powodu nie wchodząc sobie w drogę.
Niezręczna cisza, która między nimi zapadła w istocie była piekielnie niezręczna i nie wiedziała jak ją przerwać. Zauważyła, że jej oschły ton zatkał Anthony'emu buzię, chociaż nie zrobiła tego celowo; nie chciała brzmieć niemiło, musiał jednak zrozumieć, że zaskoczył ją swoim najściem bez zapowiedzi. Nie była na nie po prostu przygotowana, w dodatku nie czuła się najlepiej, o czym by wiedział, gdyby odpisała mu na ten cholerny list - nie mogła go więc winić za swoją śmiałą postawę. Westchnęła znowu, a potem drugi raz, rozglądając się po pracowni, spojrzenie ostatecznie przenosząc na swojego towarzysza. Widziała, że nie mógł usiedzieć w miejscu, nim jednak zdołała się odezwać, ten wstał i skierował się w stronę płaszcza. Popatrzyła uważnie na to, co Anthony wyjął z kieszeni; rozpoznając w jego dłoni piersiówkę niezmienną od kilku lat, przez jej głowę przeszła myśl, by wyjąć mu ją z dłoni i schować, podobnie jak podarowany jej prezent. Chociaż i do tego pomysłu nie była przekonana dzisiejszego wieczoru, tak zdecydowała się działać; szybko wstała z kozetki, po czym w jednym susie pokonała dzielącą ich odległość.
- To nie jest dobry pomysł. - Powiedziała już łagodnie i ująwszy w ciepłe palce lodowatą dłoń mężczyzny, drugą ostrożnie wysunęła trzymaną przez niego piersiówkę. - Usiądź i poczekaj, aż zrobi ci się lepiej. Proszę. - Nigdy nie była aż tak pijana ani nie miała do czynienia z równie pijaną osobą, więc niezbyt wiedziała jak się zachować. Nie wiedziała też, kiedy zrobi mu się lepiej i co to lepiej miało właściwie oznaczać. Wiedziała jednak, że nie pozwoli mu dzisiaj więcej pić i zamierzała tego dopilnować, choćby miała się z nim siłować.
- Chodź. - Prowadząc Anthony'ego jak dziecko, za rękę, przy niewielkim użyciu siły zmusiła go do klapnięcia na kozetce. Potem oplotła go kocem wokół, piersiówkę odkładając na ziemię. Wsunęła ją nawet nieco pod spód, by nie mógł jej sięgnąć, w ten sposób niezamierzenie zmuszając oba kocięta do ujawnienia się. - To może teraz powiesz mi co się z tobą dzieje? - Wydawało jej się, że wszystko było całkiem w porządku, ale zaistniała sytuacja rzucała cień na wymieniane listy, w których zapewniał ją o swoim dobrym stanie. Podniosła w międzyczasie zaspaną Manię i Franię z ziemi na swoje kolana, przecierając oba kocie łebki z kurzu, zebranego spod mebla.
Niezręczna cisza, która między nimi zapadła w istocie była piekielnie niezręczna i nie wiedziała jak ją przerwać. Zauważyła, że jej oschły ton zatkał Anthony'emu buzię, chociaż nie zrobiła tego celowo; nie chciała brzmieć niemiło, musiał jednak zrozumieć, że zaskoczył ją swoim najściem bez zapowiedzi. Nie była na nie po prostu przygotowana, w dodatku nie czuła się najlepiej, o czym by wiedział, gdyby odpisała mu na ten cholerny list - nie mogła go więc winić za swoją śmiałą postawę. Westchnęła znowu, a potem drugi raz, rozglądając się po pracowni, spojrzenie ostatecznie przenosząc na swojego towarzysza. Widziała, że nie mógł usiedzieć w miejscu, nim jednak zdołała się odezwać, ten wstał i skierował się w stronę płaszcza. Popatrzyła uważnie na to, co Anthony wyjął z kieszeni; rozpoznając w jego dłoni piersiówkę niezmienną od kilku lat, przez jej głowę przeszła myśl, by wyjąć mu ją z dłoni i schować, podobnie jak podarowany jej prezent. Chociaż i do tego pomysłu nie była przekonana dzisiejszego wieczoru, tak zdecydowała się działać; szybko wstała z kozetki, po czym w jednym susie pokonała dzielącą ich odległość.
- To nie jest dobry pomysł. - Powiedziała już łagodnie i ująwszy w ciepłe palce lodowatą dłoń mężczyzny, drugą ostrożnie wysunęła trzymaną przez niego piersiówkę. - Usiądź i poczekaj, aż zrobi ci się lepiej. Proszę. - Nigdy nie była aż tak pijana ani nie miała do czynienia z równie pijaną osobą, więc niezbyt wiedziała jak się zachować. Nie wiedziała też, kiedy zrobi mu się lepiej i co to lepiej miało właściwie oznaczać. Wiedziała jednak, że nie pozwoli mu dzisiaj więcej pić i zamierzała tego dopilnować, choćby miała się z nim siłować.
- Chodź. - Prowadząc Anthony'ego jak dziecko, za rękę, przy niewielkim użyciu siły zmusiła go do klapnięcia na kozetce. Potem oplotła go kocem wokół, piersiówkę odkładając na ziemię. Wsunęła ją nawet nieco pod spód, by nie mógł jej sięgnąć, w ten sposób niezamierzenie zmuszając oba kocięta do ujawnienia się. - To może teraz powiesz mi co się z tobą dzieje? - Wydawało jej się, że wszystko było całkiem w porządku, ale zaistniała sytuacja rzucała cień na wymieniane listy, w których zapewniał ją o swoim dobrym stanie. Podniosła w międzyczasie zaspaną Manię i Franię z ziemi na swoje kolana, przecierając oba kocie łebki z kurzu, zebranego spod mebla.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ręce mu drżały. Nie wiedział ty to zimna, czy one drżały już wcześniej. Dopiero to zauważył i błagał samego siebie, żeby tylko nie upuścić piersiówki. Walczył z korkiem, ale zdawało mu się, że zabrakło mu siły na otworzenie go. Nawet nie zauważył, że czarownica poszła za nim. Dotyk jej dłoni spowodował, że drgnął. Spojrzał jej wystraszony prosto w oczy. Zupełnie zapomniał z kim ma do czynienia, to znaczy kim była Baudelaire. Może dlatego, że widział ją jeden jedyny raz w życiu w 1948 r., a potem tylko wymieniali się listami. Podczas pisania nie widział jej, a podczas rozmowy mimowolnie poddawał się jej urokowi. Ten był w obecnej chwili wyraźnie na niego oddziaływał, a tym bardziej kiedy znajdował się w takim a nie innym stanie. Miała przyjemnie ciepłe dłonie, w dodatku wydawały się wyjątkowo miękkie i delikatnie. Mógłby przysiąc, że chciałby, żeby dłużej go tak trzymała i żeby ten dziwnie matczyny uścisk się nie kończył. Jej głos też wydawał się teraz łagodniejszy i przyjemniejszy niż jeszcze przed kilkunastoma minutami przed domem. Chciał jej słuchać. Chciał też na nią patrzeć, ale w tym przeszkadzał mu fakt, że z powodu pijaństwa obraz zaczął mu się zwyczajnie rozmazywać.
Pozwolił sobie zabrać piersiówkę, choć normalnie protestowałby i broniłby drogocennej dla niego rzeczy. Udał się za Solene, nie chcąc żeby go puściła. Tak czuł się dobrze i pewniej, szczególnie kiedy cały pokój powoli zaczynał się rozmazywać na jego oczach, dwoić. Przesadził. Wyraźnie dzisiaj przesadził, a ilość alkoholu wypitego przed wyjściem teraz dawała mu się poważnie we znaki. Pozwolił, żeby czarownica poprawiła mu koc, sam chwycił końce i wtulił się w wyjątkowo przyjemny i ciepły materiał. Odzyskiwał czucie w palcach, które opuchły mu od zimna. Ledwo kontrolował swoją pozycję. Kiwał się na wszystkie strony. Znowu zapragnął się napić, widząc jak w dłoniach kobiety mignęła mu jego piersiówka. Delikatnie się pochylił i wtedy zakręciło mu się w głowie. Natychmiast się cofnął i opadł na plecami na kozetkę. Miał wrażenie, że sufit zaczął wirować.
– Niedobrze mi – odpowiedział jej na pytanie, myśląc że chodzi jej o stan obecny, a nie stan psychiczny. Za bardzo się „zaprawił”, czego efekt odczuwał dopiero teraz, po zderzeniu z przyjemnym ciepłem. Cały zdawał się rozpalony, w szczególności jego czoło, kiedy go dotykał. Nie wiedział czy tylko mu się wydawało, że pali się od środka czy może był to efekt przedawkowania Ognistej tego dnia. Pomijając wewnętrzny „ogień”, trawił go także wewnętrzny wstyd i wszystkie złe wspomnienia, które sobie dzisiaj przypomniał. Niepotrzebnie zabrał się za przeglądanie korespondencji. Niepotrzebnie natknął się na swoją próbę pogodzenia się z tym, co się stało jedenaście lat temu.
Miał wrażenie, że niepotrzebnie wrócił do Wielkiej Brytanii. Tutaj nie mógł otwarcie rozpaczać. Miał wrażenie, że wszyscy go obserwują, choć raczej nikt tego nie robił. Próbował więc zagłuszać swoje „ja” za pomocą alkoholi, mając nadzieję, że to pozwoli mu zachować spokój. Próbował udawać, że jest z nim wszystko w porządku, ale przecież był kiepskim kłamcą. Za granicą czuł się wolniejszy, pozostawiony poza kontrolą, w szczególności pomiędzy mugolami, którzy w ogóle nie wiedzieli kim jest. Tu, w Anglii miał wrażenie jakby koś wpuścił go do ciasnej, zadymionej, brudnej klatki pełnej koszmarów i złych wspomnień oraz spojrzeń, od których przecież próbował uciec.
Wyciągnął rękę w stronę panny Baudelaire, w nadziei, że po jej złapaniu niebezpieczne zawirowanie ustanie. Nie chciałby przecież „oczyścić się” z tego, co męczyło jego żołądek w jej pracowni.
Pozwolił sobie zabrać piersiówkę, choć normalnie protestowałby i broniłby drogocennej dla niego rzeczy. Udał się za Solene, nie chcąc żeby go puściła. Tak czuł się dobrze i pewniej, szczególnie kiedy cały pokój powoli zaczynał się rozmazywać na jego oczach, dwoić. Przesadził. Wyraźnie dzisiaj przesadził, a ilość alkoholu wypitego przed wyjściem teraz dawała mu się poważnie we znaki. Pozwolił, żeby czarownica poprawiła mu koc, sam chwycił końce i wtulił się w wyjątkowo przyjemny i ciepły materiał. Odzyskiwał czucie w palcach, które opuchły mu od zimna. Ledwo kontrolował swoją pozycję. Kiwał się na wszystkie strony. Znowu zapragnął się napić, widząc jak w dłoniach kobiety mignęła mu jego piersiówka. Delikatnie się pochylił i wtedy zakręciło mu się w głowie. Natychmiast się cofnął i opadł na plecami na kozetkę. Miał wrażenie, że sufit zaczął wirować.
– Niedobrze mi – odpowiedział jej na pytanie, myśląc że chodzi jej o stan obecny, a nie stan psychiczny. Za bardzo się „zaprawił”, czego efekt odczuwał dopiero teraz, po zderzeniu z przyjemnym ciepłem. Cały zdawał się rozpalony, w szczególności jego czoło, kiedy go dotykał. Nie wiedział czy tylko mu się wydawało, że pali się od środka czy może był to efekt przedawkowania Ognistej tego dnia. Pomijając wewnętrzny „ogień”, trawił go także wewnętrzny wstyd i wszystkie złe wspomnienia, które sobie dzisiaj przypomniał. Niepotrzebnie zabrał się za przeglądanie korespondencji. Niepotrzebnie natknął się na swoją próbę pogodzenia się z tym, co się stało jedenaście lat temu.
Miał wrażenie, że niepotrzebnie wrócił do Wielkiej Brytanii. Tutaj nie mógł otwarcie rozpaczać. Miał wrażenie, że wszyscy go obserwują, choć raczej nikt tego nie robił. Próbował więc zagłuszać swoje „ja” za pomocą alkoholi, mając nadzieję, że to pozwoli mu zachować spokój. Próbował udawać, że jest z nim wszystko w porządku, ale przecież był kiepskim kłamcą. Za granicą czuł się wolniejszy, pozostawiony poza kontrolą, w szczególności pomiędzy mugolami, którzy w ogóle nie wiedzieli kim jest. Tu, w Anglii miał wrażenie jakby koś wpuścił go do ciasnej, zadymionej, brudnej klatki pełnej koszmarów i złych wspomnień oraz spojrzeń, od których przecież próbował uciec.
Wyciągnął rękę w stronę panny Baudelaire, w nadziei, że po jej złapaniu niebezpieczne zawirowanie ustanie. Nie chciałby przecież „oczyścić się” z tego, co męczyło jego żołądek w jej pracowni.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spotkanie przybrało bardzo dziwny obrót i przeszło najśmielsze oczekiwania Francuzki, chociaż nie miała ich prawie wcale; w dniu, w którym zastanawiała się, jakby wyglądało ich drugie spotkanie po latach wymieniania listów, nie brała pod uwagę odwiedzin nocą w tym miejscu i w takim stanie, widać jednak życie przez ostatnie miesiące lubiło ją zaskakiwać. Niezbyt cieszyła się z tego powodu i ciągłych rozrywek, marząc o chwili zwyczajnej monotonii, lecz jedynym co mogła zrobić, było nie poddawanie się i stawianie czoła przeciwnościom losu. Zamilkła, zdając sobie dopiero po czasie sprawę z tego, że nie może liczyć na jakąkolwiek rozmowę, a co najwyżej przejąć rolę opiekunki, czego potwierdzeniem okazały się być słowa mężczyzny. Niedobrze mi rozbrzmiało echem w głowie jasnowłosej, przywołując weń już od dawna nieznajomą bezradność. W domu przygotowywana była na wiele okazji, lecz nie na zajmowanie się spitymi do cna ludźmi; z własnych przeżyć też niewiele mogła wycignąć, bo po prostu ich nie miała: znała bowiem swój umiar, poza bólem głowy nie doświadczając innych nieprzyjemnych skutków poalkoholowych.
Zadecydowała się więc wezwać pomoc, chociaż gdyby ktoś powiedział jej, że swoją prośbę skieruje do tej osoby, zaśmiałaby mu się prosto w twarz. Miała jednak spory problem, wszak pijany lord przychodzący do domu późnym wieczorem mógł zepsuć jej reputację i wywołać niechciane plotki. Nie sądziła, by któryś z sąsiadów interesował się teraz okolicą, śpiąc w najlepsze, ale nigdy nie miała pewności, nie ufając za bardzo otoczeniu. Zaklęła w myślach, po czym podniosła się z miejsca, oba kocięta odkładając na fotel obok.
- Połóż się na boku, oddychaj głęboko i wypij herbatę. - Cóż innego mogła poradzić? Nigdy nie musiała radzić sobie z pijanym człowiekiem i prawdopodobnie nie przejęłaby się tym, gdyby nie fakt, że wokół znajdowały się projekty oraz ubrania. W pierwszej kolejności zresztą przesunęła wszystko jak najdalej, a następnie odszukała pomiędzy pudłami kosz na śmieci, który postawiła obok kozetki. - Lepiej, żeby nie był potrzebny. - Na sam koniec z kolei zniknęła na moment na zapleczu, kreśląc na pergaminie szybki list i śląc go pilnie do Skamandera. Nie cierpiała go, mimo to nie przychodziła jej do głowy żadna inna osoba, do której mogłaby się zwrócić. Podejrzewała, że da mu tym samym satysfakcję, choć teraz liczyło się to, by jej dawny przyjaciel jakoś przetrwał ten wieczór, łącznie z nią samą; długi brak snu zaczynał o sobie przypominać. Gdy upewniła się, że Anthony leży i dalej oddycha, przykryła go kocem a następnie podeszła do okna i zapaliła szybko kolejnego papierosa, z nadzieją, że auror rzeczywiście przybędzie jej na pomoc. Podświadomie liczyła na to spotkanie i na niego samego, choć nie zamierzała się przyznać sama przed sobą, jednocześnie rozważając alternatywne sposoby pomocy.
Zadecydowała się więc wezwać pomoc, chociaż gdyby ktoś powiedział jej, że swoją prośbę skieruje do tej osoby, zaśmiałaby mu się prosto w twarz. Miała jednak spory problem, wszak pijany lord przychodzący do domu późnym wieczorem mógł zepsuć jej reputację i wywołać niechciane plotki. Nie sądziła, by któryś z sąsiadów interesował się teraz okolicą, śpiąc w najlepsze, ale nigdy nie miała pewności, nie ufając za bardzo otoczeniu. Zaklęła w myślach, po czym podniosła się z miejsca, oba kocięta odkładając na fotel obok.
- Połóż się na boku, oddychaj głęboko i wypij herbatę. - Cóż innego mogła poradzić? Nigdy nie musiała radzić sobie z pijanym człowiekiem i prawdopodobnie nie przejęłaby się tym, gdyby nie fakt, że wokół znajdowały się projekty oraz ubrania. W pierwszej kolejności zresztą przesunęła wszystko jak najdalej, a następnie odszukała pomiędzy pudłami kosz na śmieci, który postawiła obok kozetki. - Lepiej, żeby nie był potrzebny. - Na sam koniec z kolei zniknęła na moment na zapleczu, kreśląc na pergaminie szybki list i śląc go pilnie do Skamandera. Nie cierpiała go, mimo to nie przychodziła jej do głowy żadna inna osoba, do której mogłaby się zwrócić. Podejrzewała, że da mu tym samym satysfakcję, choć teraz liczyło się to, by jej dawny przyjaciel jakoś przetrwał ten wieczór, łącznie z nią samą; długi brak snu zaczynał o sobie przypominać. Gdy upewniła się, że Anthony leży i dalej oddycha, przykryła go kocem a następnie podeszła do okna i zapaliła szybko kolejnego papierosa, z nadzieją, że auror rzeczywiście przybędzie jej na pomoc. Podświadomie liczyła na to spotkanie i na niego samego, choć nie zamierzała się przyznać sama przed sobą, jednocześnie rozważając alternatywne sposoby pomocy.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie chwyciła go za rękę. W ogóle ją zignorowała! Poczuł się okropnie, zrobiło mu się smutno. Zdołał zapomnieć o swoich pierwotnych problemach, z którymi tutaj przybył, a skupił się na tych „teraźniejszych”, którymi były okropne uczucie w żołądku oraz to, że tak piękna i urocza przyjaciółka nie chciała uścisnąć jego dłoni i trzymać jej, i jej nie puszczać. Miał ochotę płakać, jak małe dziecko, któremu nie dano zabawki, a w jego przypadku zupełnie tak, jakby tata lub dziadek powiedzieli mu: „Nie, dzisiaj nie będziemy się ścigać na miotłach” albo „Nie, dzisiaj nie będziemy się pojedynkować”. Przyglądał się tylko podwójnej i rozmazanej sylwetce Solene, która – jak mu się wydawało – wirowała po pokoju.
Dziwny urok czarownicy-półwili wciąż na niego działał, choć był wyjątkowo pijany. Anthony, chcąc się przymilić i nie denerwować Baudelaire, posłusznie wykonał jej rozkaz. Natychmiast położył się na boku, ale tak by mieć możliwość śledzenia kobiety. Natychmiast odetchnął głęboko. Ale jak się napić herbaty w takim stanie?
Wciąż kręciło mu się w głowie, ale i tak próbował złapać kubek. Liczyło się przecież wykonanie wszystkich poleceń, które dała mu jego urocza znajoma. Nie było mu jednak wygodnie i nie czuł się pewnie, więc postanowił jednak złamać poprzednie polecenia. Podniósł się. Ledwo napił się herbaty, ponieważ ręce trzęsły mu się niewyobrażalnie. Warto było jednak tego dokonać, bo ta była zaskakująco smaczna i tak pięknie pachniała! W końcu została przygotowana przez samą Solene! I jeszcze dawała to przyjemne poczucie ciepła, które przechodziło mu przez gardło i wędrowało prosto do żołądka przez przełyk. Miał wrażenie, że dzięki temu drogocennemu napojowi trochę się uspokoił. Po wypiciu połowy herbaty, położył się znowu i jedynie przelotnie spojrzał tylko na rozmazany kosz, który zaoferowała mu panna Baudelaire. Uśmiechnął się szeroko. Żadna kobieta się tak nim nie zajmowała! Żadna się nim tak nie interesowała!
– Dziękuję – powtórzył. Miał wrażenie, że poczuł się lepiej. Na tyle, że zaczął sobie nucić rosyjskie piosenki, których uczyli go mugole. – Ko żyzń w boju nierawnom nie szczadit, s otwagoj kceli kto idiet… – przerwał, próbując przypomnieć sobie jak dalej szła piosenka: – …pust’ znajet krow’ jego tropu probjet, wpierjod druzja! Wpieriod! Wpieriod! wpieriod! – Zaczął od końcówki radzieckiej „Wpieriod, druzja”, której nauczył się przypadkiem gdzieś na południu ZSRR w drodze do Bułgarii, choć nadal nie potrafił zrozumieć jej kontekstu, ale zapadła mu w pamięć.
Jego lista przebojów miała się dopiero zacząć. Zauważył, że panna Baudelaire na chwilę gdzieś zniknęła, więc zerknął w dół i zaczął szukać, po omacku, swojej piersiówki, która została mu odebrana. Nie mógł jej jednak znaleźć, co było spowodowane jego rozmazanym obrazem. Zasmucił się i spochmurniał, więc zaczął śpiewać cicho kolejną piosenkę, tym razem serbską, której nauczyli go w Belgradzie, a była przerobioną wersją piosenki o Serbii:
– Ko to każe, ko to laże, Jugoslavija je mala! Ko to każe, ko to laże, Jugoslavija je mala! Ma nije mala, nije mala, jer je cela ratovala! – I wtedy pięknie przeszedł do czarnogórskiej pieśni o junakach, której sensu zupełnie nie pojmował, ale podobał mu się rytm: – Onamo, ‘namo, za brda ona, govore da je razoren dvor mojeg cara, onamo vele, bio je negda junaczki zbor! – Śpiewanie zupełnie mu nie wychodziło. Fałszował okropnie, co mogłoby brzmieć jak obraza, gdyby tylko obok niego siedział trzeźwy mugol narodowości radzieckiej i jugosłowiańskiej. Biada by była Macmillanowi! Co gorsza… przypomniała mu się przyśpiewka, którą kiedyś usłyszał na meczu Quidditcha, więc zaczął nucić: – My jesteśmy chłopcy z Puddlemere. Cała Anglia o nas wie-e-e! U nas zawsze jest kultura! Zjednoczeni chłopcy z Puddlemere!
Gdy tylko wróciła umilknął i udawał, że nic nie zrobił… Ale gdy do niego podeszła i poprawiła koc, poczuł że znowu coś mu się miesza w żołądku. „To z miłości, na pewno!”, tłumaczył sobie w myślach. Przecież miał do czynienia ze swoją jakże śliczną przyjaciółką, której tak dawno nie widział, a która ładniała wraz z wiekiem (i ilością spożytego alkoholu)! A przecież zapomniał, że miał do czynienia z półwilą! Już miał jej mówić jak bardzo ładnie dzisiaj wygląda, chociaż trochę mglisto, ale poczuł się nagle gorzej. Dopadł do kosza i zwrócił wszystko to, co mu przeszkadzało i na pewno nie była to miłość, ale alkohol i to, co jeszcze nie zdążyło się przetrawić z kolacji. Całe szczęście, że był na tyle pijany, żeby się nie zawstydzić. Gorzej miało tylko nadejść i to zapewne wtedy, kiedy trochę wytrzeźwieje i zrozumie, co się stało i co zrobił, i jak się zachowywał.
Zakaszlał, czując nieprzyjemny posmak zwróconej zawartości w ustach. Dobrze, że miał na tyle krótkie włosy, żeby nie nachodziły mu na usta. Gardło zaczęło go boleć, jak gdyby Ognista przeszła mu jeszcze raz przez gardło. Może nawet nie sama Ognista, ale Ognista z domieszką kolców albo nie-wiadomo-czego. Sięgnął po herbatę, żeby zapić nieprzyjemny posmak. Przymknął oczy.
Dziwny urok czarownicy-półwili wciąż na niego działał, choć był wyjątkowo pijany. Anthony, chcąc się przymilić i nie denerwować Baudelaire, posłusznie wykonał jej rozkaz. Natychmiast położył się na boku, ale tak by mieć możliwość śledzenia kobiety. Natychmiast odetchnął głęboko. Ale jak się napić herbaty w takim stanie?
Wciąż kręciło mu się w głowie, ale i tak próbował złapać kubek. Liczyło się przecież wykonanie wszystkich poleceń, które dała mu jego urocza znajoma. Nie było mu jednak wygodnie i nie czuł się pewnie, więc postanowił jednak złamać poprzednie polecenia. Podniósł się. Ledwo napił się herbaty, ponieważ ręce trzęsły mu się niewyobrażalnie. Warto było jednak tego dokonać, bo ta była zaskakująco smaczna i tak pięknie pachniała! W końcu została przygotowana przez samą Solene! I jeszcze dawała to przyjemne poczucie ciepła, które przechodziło mu przez gardło i wędrowało prosto do żołądka przez przełyk. Miał wrażenie, że dzięki temu drogocennemu napojowi trochę się uspokoił. Po wypiciu połowy herbaty, położył się znowu i jedynie przelotnie spojrzał tylko na rozmazany kosz, który zaoferowała mu panna Baudelaire. Uśmiechnął się szeroko. Żadna kobieta się tak nim nie zajmowała! Żadna się nim tak nie interesowała!
– Dziękuję – powtórzył. Miał wrażenie, że poczuł się lepiej. Na tyle, że zaczął sobie nucić rosyjskie piosenki, których uczyli go mugole. – Ko żyzń w boju nierawnom nie szczadit, s otwagoj kceli kto idiet… – przerwał, próbując przypomnieć sobie jak dalej szła piosenka: – …pust’ znajet krow’ jego tropu probjet, wpierjod druzja! Wpieriod! Wpieriod! wpieriod! – Zaczął od końcówki radzieckiej „Wpieriod, druzja”, której nauczył się przypadkiem gdzieś na południu ZSRR w drodze do Bułgarii, choć nadal nie potrafił zrozumieć jej kontekstu, ale zapadła mu w pamięć.
Jego lista przebojów miała się dopiero zacząć. Zauważył, że panna Baudelaire na chwilę gdzieś zniknęła, więc zerknął w dół i zaczął szukać, po omacku, swojej piersiówki, która została mu odebrana. Nie mógł jej jednak znaleźć, co było spowodowane jego rozmazanym obrazem. Zasmucił się i spochmurniał, więc zaczął śpiewać cicho kolejną piosenkę, tym razem serbską, której nauczyli go w Belgradzie, a była przerobioną wersją piosenki o Serbii:
– Ko to każe, ko to laże, Jugoslavija je mala! Ko to każe, ko to laże, Jugoslavija je mala! Ma nije mala, nije mala, jer je cela ratovala! – I wtedy pięknie przeszedł do czarnogórskiej pieśni o junakach, której sensu zupełnie nie pojmował, ale podobał mu się rytm: – Onamo, ‘namo, za brda ona, govore da je razoren dvor mojeg cara, onamo vele, bio je negda junaczki zbor! – Śpiewanie zupełnie mu nie wychodziło. Fałszował okropnie, co mogłoby brzmieć jak obraza, gdyby tylko obok niego siedział trzeźwy mugol narodowości radzieckiej i jugosłowiańskiej. Biada by była Macmillanowi! Co gorsza… przypomniała mu się przyśpiewka, którą kiedyś usłyszał na meczu Quidditcha, więc zaczął nucić: – My jesteśmy chłopcy z Puddlemere. Cała Anglia o nas wie-e-e! U nas zawsze jest kultura! Zjednoczeni chłopcy z Puddlemere!
Gdy tylko wróciła umilknął i udawał, że nic nie zrobił… Ale gdy do niego podeszła i poprawiła koc, poczuł że znowu coś mu się miesza w żołądku. „To z miłości, na pewno!”, tłumaczył sobie w myślach. Przecież miał do czynienia ze swoją jakże śliczną przyjaciółką, której tak dawno nie widział, a która ładniała wraz z wiekiem (i ilością spożytego alkoholu)! A przecież zapomniał, że miał do czynienia z półwilą! Już miał jej mówić jak bardzo ładnie dzisiaj wygląda, chociaż trochę mglisto, ale poczuł się nagle gorzej. Dopadł do kosza i zwrócił wszystko to, co mu przeszkadzało i na pewno nie była to miłość, ale alkohol i to, co jeszcze nie zdążyło się przetrawić z kolacji. Całe szczęście, że był na tyle pijany, żeby się nie zawstydzić. Gorzej miało tylko nadejść i to zapewne wtedy, kiedy trochę wytrzeźwieje i zrozumie, co się stało i co zrobił, i jak się zachowywał.
Zakaszlał, czując nieprzyjemny posmak zwróconej zawartości w ustach. Dobrze, że miał na tyle krótkie włosy, żeby nie nachodziły mu na usta. Gardło zaczęło go boleć, jak gdyby Ognista przeszła mu jeszcze raz przez gardło. Może nawet nie sama Ognista, ale Ognista z domieszką kolców albo nie-wiadomo-czego. Sięgnął po herbatę, żeby zapić nieprzyjemny posmak. Przymknął oczy.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trzynasty czerwca był dniem niewątpliwie długim i męczącym. Od pierwszych porannych minut wszystkie znaki na niebie, jak i ziemi przepowiadały, że z czasem wcale lżej nie będzie. I nie było. Auror przetrwał jednak poranną roszadę i przepychanki z tuzinem światków, która przeciągnęła się nieprzyjemnie do późnych godzin popołudniowych. Ciągle dzwoniło mu w głowie od klekotu kłamstw, jak i pólprawd którymi go karmili, a który to mieszał się również z fantomowym jazgotem muchy. Tej już przy nim nie było, a jednak myśli przypominały o felernym wypadku i ranieniu niewinnej, lecz zdecydowanie nie bezbronnej, kobiety. Jątrzyły poczucie winy, zupełnie jakby spiekota rozciętej wargi oraz kłucie w klatce piersiowej przy każdym oddechu nie czyniły tego w sposób wystarczająco odpowiedni. Nie trudno więc się domyślić, że gdy powrócił do jednostki w celu uzupełnienia protokołów, jak i wysnucia na ich podstawie jakichś sensownych wniosków nie szło mu najlepiej. To był ten dzień - jeden z gorszych, które po prostu muszą dobiec końca by było lepiej.
Stojąc pod drzwiami swojego mieszkania słyszał jak zza tych dobiegają do jego uszu nieludzkie dźwięki łupania. Niezrażony tym niespiesznie poszukiwał kluczy po kieszeniach szaty by następnie z równym stoicyzmem przekręcić nimi w zamku, zdjąć buty odwiesić wierzchnią szatę na miejsce. Był przyzwyczajony do tego, że sowa z która dzielił życie często wszystko niszczyła i tak właściwie w tym momencie oczami wyobraźni widział, jak zrzuca książki z regału, przeżuwa kuchenny blat bądź od tak dla sportu obija się o okienną szybę w kuchni. Im dłużej nasłuchiwał tym bardziej był przekonany, że czyni to ostatnie. Dopiero gdy znalazł się w tejże dostrzegł, że Hrabina tak właściwie próbuje zaatakować siedzącą po drugiej stronie na parapecie nie-tak-obcą sowę. Uniósł w konsternacji brew na ten widok, a chwilę później na nowo miał stopy w butach, zaś na grzbiecie zwilgotniałą od nieustannie sypiącego się z nieba śniegu.
Każdy inny zawód wiążący się z odpowiedzialnością za cudze życie miał to do siebie, że ludzie je wykonujący nie mieli przeważnie w zwyczaju ignorować sytuacji w której ktoś wyciąga ku im rękę z prośbą o pomoc. Nie wiedział, czego mógłby się spodziewać. Brnąc przez śnieżne zaspy po wyjściu z pobliskiego kominka snuł różnorodne domysły podsuwane przez nabyte doświadczenie. Wątpił w to by czarownicy groziło w tym momencie śmiertelne niebezpieczeństwo - kto normalny w takich okolicznościach miałby czas na sporządzanie korespondencji? Sprawa musiała mieć wymiar bardziej przyziemny.
Zatarł ręce i chuchnął w nie. Było chyba minus kilkanaście stopni bądź mniej. Udało mu się jednak dojść pod wejście do pracowni bez potrzeby zamarzania na śmierć. Zobaczył jej sylwetkę stojącą w oknie. Trzymała w dłoni papierosa. Nie pukał i nie czekał więc na to aż go wprosi. Być może go nie zauważyła. Nie był pewien. Wprosił się do środka sam. Stanął zaraz za drzwiami czekając aż trochę odtaje. Ciepło pomieszczenia tak mocno kontrastowało z zimowym chłodem na zewnątrz, że skora twarzy aż go zapiekła. Zapiekły go również oczy od unoszącego się w powietrzu silnego zapachu alkoholu. Zmarszczył nos.
- Myślałem, że jesteś miłośniczką wina - skomentował na dzień dobry odchylając się nieco od pionu i próbując zlokalizować za sylwetką półwilii źródło fetoru. Nie rozpoznał jeszcze mężczyzny. Patrzył na niego jednak próbując go ocenić i wycenić pod każdym możliwym kątem. Nachylił się przy tym do Solene szeptem pytając coby móc nieco zrozumieć sytuację:
- ...klient, rodzina czy też mniej lub bardziej nieszczęśliwa sympatia...?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Stojąc pod drzwiami swojego mieszkania słyszał jak zza tych dobiegają do jego uszu nieludzkie dźwięki łupania. Niezrażony tym niespiesznie poszukiwał kluczy po kieszeniach szaty by następnie z równym stoicyzmem przekręcić nimi w zamku, zdjąć buty odwiesić wierzchnią szatę na miejsce. Był przyzwyczajony do tego, że sowa z która dzielił życie często wszystko niszczyła i tak właściwie w tym momencie oczami wyobraźni widział, jak zrzuca książki z regału, przeżuwa kuchenny blat bądź od tak dla sportu obija się o okienną szybę w kuchni. Im dłużej nasłuchiwał tym bardziej był przekonany, że czyni to ostatnie. Dopiero gdy znalazł się w tejże dostrzegł, że Hrabina tak właściwie próbuje zaatakować siedzącą po drugiej stronie na parapecie nie-tak-obcą sowę. Uniósł w konsternacji brew na ten widok, a chwilę później na nowo miał stopy w butach, zaś na grzbiecie zwilgotniałą od nieustannie sypiącego się z nieba śniegu.
Każdy inny zawód wiążący się z odpowiedzialnością za cudze życie miał to do siebie, że ludzie je wykonujący nie mieli przeważnie w zwyczaju ignorować sytuacji w której ktoś wyciąga ku im rękę z prośbą o pomoc. Nie wiedział, czego mógłby się spodziewać. Brnąc przez śnieżne zaspy po wyjściu z pobliskiego kominka snuł różnorodne domysły podsuwane przez nabyte doświadczenie. Wątpił w to by czarownicy groziło w tym momencie śmiertelne niebezpieczeństwo - kto normalny w takich okolicznościach miałby czas na sporządzanie korespondencji? Sprawa musiała mieć wymiar bardziej przyziemny.
Zatarł ręce i chuchnął w nie. Było chyba minus kilkanaście stopni bądź mniej. Udało mu się jednak dojść pod wejście do pracowni bez potrzeby zamarzania na śmierć. Zobaczył jej sylwetkę stojącą w oknie. Trzymała w dłoni papierosa. Nie pukał i nie czekał więc na to aż go wprosi. Być może go nie zauważyła. Nie był pewien. Wprosił się do środka sam. Stanął zaraz za drzwiami czekając aż trochę odtaje. Ciepło pomieszczenia tak mocno kontrastowało z zimowym chłodem na zewnątrz, że skora twarzy aż go zapiekła. Zapiekły go również oczy od unoszącego się w powietrzu silnego zapachu alkoholu. Zmarszczył nos.
- Myślałem, że jesteś miłośniczką wina - skomentował na dzień dobry odchylając się nieco od pionu i próbując zlokalizować za sylwetką półwilii źródło fetoru. Nie rozpoznał jeszcze mężczyzny. Patrzył na niego jednak próbując go ocenić i wycenić pod każdym możliwym kątem. Nachylił się przy tym do Solene szeptem pytając coby móc nieco zrozumieć sytuację:
- ...klient, rodzina czy też mniej lub bardziej nieszczęśliwa sympatia...?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Find your wings
Ostatnio zmieniony przez Anthony Skamander dnia 27.03.18 7:55, w całości zmieniany 1 raz
Nie patrzyła; nie chciała widzieć obrazu nędzy i rozpaczy ludzkiej, który oblegiwał właśnie kozetkę, swoim śpiewem przypominającym zwierzę w agonii strasząc oba kocięta układające się właśnie do snu u podnóża jego stóp. Wiedziała, że prośby o ciszę na nic się nie zdadzą i zresztą, długo nie musiała na nią czekać. Po urwanej w połowie zdania piosence usłyszała bardzo wymowny odgłos, powodujący, że wychyliła się przez okno bardziej, niezależnie od sypiącego śniegu i mrozu. O ile efekty dźwiękowe była jakoś w stanie znieść, tak efekty zapachowe oraz widoczne gołym okiem mocno godziły w jej poczucie estetyki i były ohydne. Rozumiała już, dlaczego szlachcianki w większości decydowały się na oddawanie swoich malutkich dzieci pod opiekę mamek i nianiek, przynajmniej w tej najbardziej przyziemnej kwestii, jaką była zmiana pieluchy i odbijanie po posiłku.
Papieros kończył się niezwykle szybko, a myśl, że auror przybędzie jej z pomocą oddalała się z każdym zaciągnięciem i wypuszczeniem siwego dymu w ciemne niebo. Planu zastępczego jak nie było, tak nie miała dalej i skłaniała się ku uśpieniu swojego towarzysza zaklęciem albo jakąś ziołową mieszanką z pracowni cioteczki, nie zważając na ewentualne konsekwencje. Póki co jednak dalej prosiła duchy swoich przodkiń o cierpliwość i pomoc, pokładając niezwykle dużo wiary w ptasim posłańcu i ledwo znanym mężczyźnie.
Niedopałek wyrzuciła mniej więcej w tej samej chwili, w której usłyszała skrzypnięcie drzwi. Widok przemokniętego i zmarzniętego Anthony'ego spowodował, że odetchnęła z ulgą, a potem podeszła do niego. Oszczędziła sobie komentarz, że tym razem szczerze cieszy się z jego widoku, chociaż przeszło jej to przez myśl goszcząc tam dłużej, niż powinno, zaś widząc jego podły humor i wyraz twarzy wiedziała, że musi być miła, by nie trafić w środek trójkąta bermudzkiego w czterech ścianach swojej pracowni. Na komentarz o winie nie zwróciła większej uwagi, dziwiąc się, że w ogóle pamiętał jak jednorazowo o nim wspomniała - ale i na nie nie miała teraz ochoty.
- Zły dzień? - Spytała, dodając: - Daj mi to, rozchorujesz się. - Powiedziała na powitanie, wskazując na szatę. Przez głowę przemknęła jej kolejna kwestia, czy szaty, które mu uszyła w ogóle ujrzały światło dzienne, bo chcąc nie chcąc nie uzyskała na tamten list żadnej wiadomości zwrotnej. Nie miała jednak nastroju na zwracanie mu uwagi i kolejne tłumaczenia, że jak cię widzą tak cię piszą, gdy zaczynała robić się senna, nienaturalnie do zaistniałej sytuacji, i zniechęcona niezrealizowaniem założonych planów. - Macmillan przyszedł w odwiedziny po kilku latach. Chociaż przyszedł to za duże słowo, doczołgał się. Zabrałam mu piersiówkę i butelkę nalewki, kazałam mu się tam położyć i cóż, chyba zwrócił wszystko co wypił w ciągu dnia. Nie może go tutaj być, oboje o tym wiemy, a ja niestety sobie z nim sama nie poradzę. - Przedstawiła treściwie ogół sytuacji, odbierając od niego wierzchnią odzież. - Inaczej bym cię nie prosiła o pomoc. - Ruszyła w kierunku zaplecza, gdzie pozostawiła męskie odzienie, a następnie podała Skamanderowi swój kubek z ciepłą herbatą, której nie zamierzała pić, posyłając mu spojrzenie nieznoszące sprzeciwu. W międzyczasie odnalazła jedno z kociąt, biorąc Franię na ręce i przytulając do siebie, w uspokajającym geście gładząc futro na jej grzbiecie.
- Nie porozumiesz się z nim. Nie reaguje na nic, nie kontaktu z człowiekiem, jakby właśnie hasał gdzieś w odległej krainie z butelkami whiskey. Chyba, że zaśpiewasz, przed chwilą koncertował. - Zerknęła zrezygnowana na Macmillana, na kosz i wreszcie na zapakowane pudła oraz poprzestawiane wieszaki. Wiedziała, że dzisiaj już nie będzie w stanie zrobić zaplanowanego przemeblowania.
Papieros kończył się niezwykle szybko, a myśl, że auror przybędzie jej z pomocą oddalała się z każdym zaciągnięciem i wypuszczeniem siwego dymu w ciemne niebo. Planu zastępczego jak nie było, tak nie miała dalej i skłaniała się ku uśpieniu swojego towarzysza zaklęciem albo jakąś ziołową mieszanką z pracowni cioteczki, nie zważając na ewentualne konsekwencje. Póki co jednak dalej prosiła duchy swoich przodkiń o cierpliwość i pomoc, pokładając niezwykle dużo wiary w ptasim posłańcu i ledwo znanym mężczyźnie.
Niedopałek wyrzuciła mniej więcej w tej samej chwili, w której usłyszała skrzypnięcie drzwi. Widok przemokniętego i zmarzniętego Anthony'ego spowodował, że odetchnęła z ulgą, a potem podeszła do niego. Oszczędziła sobie komentarz, że tym razem szczerze cieszy się z jego widoku, chociaż przeszło jej to przez myśl goszcząc tam dłużej, niż powinno, zaś widząc jego podły humor i wyraz twarzy wiedziała, że musi być miła, by nie trafić w środek trójkąta bermudzkiego w czterech ścianach swojej pracowni. Na komentarz o winie nie zwróciła większej uwagi, dziwiąc się, że w ogóle pamiętał jak jednorazowo o nim wspomniała - ale i na nie nie miała teraz ochoty.
- Zły dzień? - Spytała, dodając: - Daj mi to, rozchorujesz się. - Powiedziała na powitanie, wskazując na szatę. Przez głowę przemknęła jej kolejna kwestia, czy szaty, które mu uszyła w ogóle ujrzały światło dzienne, bo chcąc nie chcąc nie uzyskała na tamten list żadnej wiadomości zwrotnej. Nie miała jednak nastroju na zwracanie mu uwagi i kolejne tłumaczenia, że jak cię widzą tak cię piszą, gdy zaczynała robić się senna, nienaturalnie do zaistniałej sytuacji, i zniechęcona niezrealizowaniem założonych planów. - Macmillan przyszedł w odwiedziny po kilku latach. Chociaż przyszedł to za duże słowo, doczołgał się. Zabrałam mu piersiówkę i butelkę nalewki, kazałam mu się tam położyć i cóż, chyba zwrócił wszystko co wypił w ciągu dnia. Nie może go tutaj być, oboje o tym wiemy, a ja niestety sobie z nim sama nie poradzę. - Przedstawiła treściwie ogół sytuacji, odbierając od niego wierzchnią odzież. - Inaczej bym cię nie prosiła o pomoc. - Ruszyła w kierunku zaplecza, gdzie pozostawiła męskie odzienie, a następnie podała Skamanderowi swój kubek z ciepłą herbatą, której nie zamierzała pić, posyłając mu spojrzenie nieznoszące sprzeciwu. W międzyczasie odnalazła jedno z kociąt, biorąc Franię na ręce i przytulając do siebie, w uspokajającym geście gładząc futro na jej grzbiecie.
- Nie porozumiesz się z nim. Nie reaguje na nic, nie kontaktu z człowiekiem, jakby właśnie hasał gdzieś w odległej krainie z butelkami whiskey. Chyba, że zaśpiewasz, przed chwilą koncertował. - Zerknęła zrezygnowana na Macmillana, na kosz i wreszcie na zapakowane pudła oraz poprzestawiane wieszaki. Wiedziała, że dzisiaj już nie będzie w stanie zrobić zaplanowanego przemeblowania.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Złapał się za bolące gardło. Czuł się tak, jak gdyby ktoś niewidzialny godził go szpilkami w gardło. A panna Baudelaire w ogóle na niego nie zwracała uwagi. Zostawiła go samego i pijanego na tej kozetce! Poczuł jak nachodzi go ogromny smutek. Natychmiast, jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki spochmurniał. Zupełnie się wyciszył i uspokoił. Kto wie czy było to spowodowane brakiem uwagi ze strony półwili, brakiem większej ilości alkoholu, czy może tym, że w kącie zauważył znajomą postać, której nie widział od maja. Zmrużył oczy, jak gdyby chcąc wyostrzyć i złączyć rozdzielający się obraz w jeden wyraźniejszy. Mara zaraz zniknęła, ale on doskonale wiedział kim jest.
Zamiast jej pojawił się ktoś inny, równie niewyraźny, ale o męskiej sylwetce. Zamknął oczy, przetarł twarz dłońmi, poklepał się po policzkach. Zupełnie tak, jak gdyby próbował doprowadzić się do normalnego stanu, co w ogóle nie zadziałało. Nadal bowiem czuł się jak na karuzeli albo jak gdyby wrócił na ukochane Bałkany i tańczył szalone kolo* z mugolami. Spróbował wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa, zupełnie tak, jak odmawiały mu posłuszeństwa miesiąc temu podczas udziału w zabawie i próby nauczenia się tych wszystkich szalonych kroków. Jego próba zakończyła się zachwianiem i ponownym wylądowaniem na kozetce.
Anthony był zbyt pijany i miał za bardzo rozmazany obraz, żeby rozpoznać w tajemniczym mężczyźnie swojego imiennika, którego poznał w Hogwarcie i całkiem dobrze pamiętał. Na tę chwilę jednak czuł się wyjątkowo zazdrosny o to, że nieznajoma-ale-w-rzeczywistości-znajoma sylwetka ma lepszy kontakt z Solene niż on! No jak to! Wykrzywił usta w niezadowoleniu, zmieszanym ze smutkiem i rozpaczą. Pojedyncze głośniejsze słowa Solene dudniły mu w głowie, niczym echo. Bezwładnie opadł plecami na kozetkę, nie mogąc znieść tego jak bardzo wirowała mu pracownia. Spojrzał w sufit, próbując właśnie w nim znaleźć punkt zaczepienia, ale i to nie był dobry pomysł. Zaraz przeniósł swoje spojrzenie na jedną ze ścian. Mara znowu się pojawiła, na krótko. Zamknął oczy, bojąc się wyobrażonej przez siebie postaci zmarłej ukochanej. Zasłonił twarz dłońmi, przewrócił się na bok i podkulił nogi. Zupełnie tak, jak gdyby był małym dzieckiem.
Nie chciał otwierać oczu, bo przecież tak długo starał się z tym wszystkim pogodzić, a okazywało się, że to nie miało sensu. Najlepiej by było, gdyby udało mu się zasnąć albo gdyby tylko Solene się nim zaopiekowała. Och, gdyby tylko wiedział, że to była zasługa nie jej samej, ale jej uroku. Gdyby tylko mógł żałować w tej chwili wypicia tej całej Ognistej i pokierowania się głupim impulsem prosto pod jej drzwi! Ile by oddał, żeby wszystko było tak jak dawniej, gdy był dzieciakiem, kiedy wszystko było kolorowe, pogodne, radosne.
*Taniec ludowy, polegający na tworzeniu koła, popularny na Bałkanach
Zamiast jej pojawił się ktoś inny, równie niewyraźny, ale o męskiej sylwetce. Zamknął oczy, przetarł twarz dłońmi, poklepał się po policzkach. Zupełnie tak, jak gdyby próbował doprowadzić się do normalnego stanu, co w ogóle nie zadziałało. Nadal bowiem czuł się jak na karuzeli albo jak gdyby wrócił na ukochane Bałkany i tańczył szalone kolo* z mugolami. Spróbował wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa, zupełnie tak, jak odmawiały mu posłuszeństwa miesiąc temu podczas udziału w zabawie i próby nauczenia się tych wszystkich szalonych kroków. Jego próba zakończyła się zachwianiem i ponownym wylądowaniem na kozetce.
Anthony był zbyt pijany i miał za bardzo rozmazany obraz, żeby rozpoznać w tajemniczym mężczyźnie swojego imiennika, którego poznał w Hogwarcie i całkiem dobrze pamiętał. Na tę chwilę jednak czuł się wyjątkowo zazdrosny o to, że nieznajoma-ale-w-rzeczywistości-znajoma sylwetka ma lepszy kontakt z Solene niż on! No jak to! Wykrzywił usta w niezadowoleniu, zmieszanym ze smutkiem i rozpaczą. Pojedyncze głośniejsze słowa Solene dudniły mu w głowie, niczym echo. Bezwładnie opadł plecami na kozetkę, nie mogąc znieść tego jak bardzo wirowała mu pracownia. Spojrzał w sufit, próbując właśnie w nim znaleźć punkt zaczepienia, ale i to nie był dobry pomysł. Zaraz przeniósł swoje spojrzenie na jedną ze ścian. Mara znowu się pojawiła, na krótko. Zamknął oczy, bojąc się wyobrażonej przez siebie postaci zmarłej ukochanej. Zasłonił twarz dłońmi, przewrócił się na bok i podkulił nogi. Zupełnie tak, jak gdyby był małym dzieckiem.
Nie chciał otwierać oczu, bo przecież tak długo starał się z tym wszystkim pogodzić, a okazywało się, że to nie miało sensu. Najlepiej by było, gdyby udało mu się zasnąć albo gdyby tylko Solene się nim zaopiekowała. Och, gdyby tylko wiedział, że to była zasługa nie jej samej, ale jej uroku. Gdyby tylko mógł żałować w tej chwili wypicia tej całej Ognistej i pokierowania się głupim impulsem prosto pod jej drzwi! Ile by oddał, żeby wszystko było tak jak dawniej, gdy był dzieciakiem, kiedy wszystko było kolorowe, pogodne, radosne.
*Taniec ludowy, polegający na tworzeniu koła, popularny na Bałkanach
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ostry zapach mocnego alkoholu nie współgrał mu z klimatem pracowni półwilli. Mieszał się z aromatem tytoniu i czegoś...czegoś co przywodziło mu na myśl tańsze oberże. W chwili obecnej nie umiał dokładnie tego nazwać choć określenie to zdawało mu się majaczyć gdzieś w tyle głowy. Być może łatwiej byłoby mu się skupić, gdyby nie próbował rejestrować na raz tak wielu bodźców. Kociokwik wywołany nadużywaniem dzisiejszego dnia legilimencji sprawiało, że był nieco wewnętrznie rozklekotany. Potrzebował więcej czasu na przeanalizowanie niektórych szczegółów, połączenia ich w logiczną całość, jak również gorzej sobie radził z przelewaniem uwagi. Pytanie Solene dotarło do niego zatem po czasie tak samo jak świadomość tego, że właśnie go ugaszczała.
- Nie, nie trzeba. Naprawdę... - próbował się wykręcić. Chciał poznać powód zamieszania, zrozumieć go i mu zaradzić. Jak na razie niewiele wiedział i z tego też powodu nie do końca pasowało mu zakładać z góry że musi tu zostać dłużej. Odpuścił z nikłym westchnięciem w momencie w którym dostrzegł prawdopodobnie powód zamieszania.
Macmilan nie było mu obcym nazwiskiem. Wiązało się z czarodziejską klasą wyższą, szlachetną. Teoretycznie nie powinien się dziwić, że półwilla posiadająca skazę na swym nazwisku przyciągała podobnych mężczyzn niemniej jednak obecność konkretnie tego Macmillana przywołała na jego twarzy zmarszczkę głębokiej konsternacji.
- Antek...? - tak szybko jak ujął tak zaraz odstawił kubek z gorącym, herbacianym naparem na pobliskim meblu. Nawołanie to mogło brzmieć absurdalnie, szczeniacko, tym bardziej że tak właściwie odnosiło się również do samego aurora. Nie to jednak było w tym momencie ważne. Skamander mierzył z niedowierzaniem czarodzieja rozpostartego na kozetce, który ten w rewanżu piorunował go jakimś wyrzutem, czy też urazą. Zaraz potem tknęła go wyraźnie jakaś apatii, przekręcił się plecami do świata i przeistoczył w embrion pozostawiając Skamandera z niemałym skonsternowaniem.
- Nie, nie, dobrze zrobiłaś - przyznał jej rację nieco bezwiednie, bo jego własne myśli zaczęły nabierać tempa. Podszedł do leżącego. Nie wątpił w jego problemy z konaktowaniem ze światem o czym świadczyła nie tylko zawartosc i aromaty stojącego nieopodal kosza.
- Całe szczęście, że nie mam ochoty na dyskusje...- podsumował zastany obraz po czym zbliżył się na tyle by bezceremonialnie strzelać palcami pijanemu nad uszami - Macmilan, wstawaj... - mówił mu chcąc by ten chociaż co nieco kontaktował coby łatwiej byłoby go stąd przetransportować gdzieś. Nie widząc jednak efektu szturchnął go w ramie zmieniając technikę - Pieróg, wstawaj bo znów dostaniesz nędzny z transmutacji - może odwołanie do szkolnej zmory zabrzmi dostatecznie trzeźwiąco?
- Nie, nie trzeba. Naprawdę... - próbował się wykręcić. Chciał poznać powód zamieszania, zrozumieć go i mu zaradzić. Jak na razie niewiele wiedział i z tego też powodu nie do końca pasowało mu zakładać z góry że musi tu zostać dłużej. Odpuścił z nikłym westchnięciem w momencie w którym dostrzegł prawdopodobnie powód zamieszania.
Macmilan nie było mu obcym nazwiskiem. Wiązało się z czarodziejską klasą wyższą, szlachetną. Teoretycznie nie powinien się dziwić, że półwilla posiadająca skazę na swym nazwisku przyciągała podobnych mężczyzn niemniej jednak obecność konkretnie tego Macmillana przywołała na jego twarzy zmarszczkę głębokiej konsternacji.
- Antek...? - tak szybko jak ujął tak zaraz odstawił kubek z gorącym, herbacianym naparem na pobliskim meblu. Nawołanie to mogło brzmieć absurdalnie, szczeniacko, tym bardziej że tak właściwie odnosiło się również do samego aurora. Nie to jednak było w tym momencie ważne. Skamander mierzył z niedowierzaniem czarodzieja rozpostartego na kozetce, który ten w rewanżu piorunował go jakimś wyrzutem, czy też urazą. Zaraz potem tknęła go wyraźnie jakaś apatii, przekręcił się plecami do świata i przeistoczył w embrion pozostawiając Skamandera z niemałym skonsternowaniem.
- Nie, nie, dobrze zrobiłaś - przyznał jej rację nieco bezwiednie, bo jego własne myśli zaczęły nabierać tempa. Podszedł do leżącego. Nie wątpił w jego problemy z konaktowaniem ze światem o czym świadczyła nie tylko zawartosc i aromaty stojącego nieopodal kosza.
- Całe szczęście, że nie mam ochoty na dyskusje...- podsumował zastany obraz po czym zbliżył się na tyle by bezceremonialnie strzelać palcami pijanemu nad uszami - Macmilan, wstawaj... - mówił mu chcąc by ten chociaż co nieco kontaktował coby łatwiej byłoby go stąd przetransportować gdzieś. Nie widząc jednak efektu szturchnął go w ramie zmieniając technikę - Pieróg, wstawaj bo znów dostaniesz nędzny z transmutacji - może odwołanie do szkolnej zmory zabrzmi dostatecznie trzeźwiąco?
Find your wings
Pracownia
Szybka odpowiedź